Po 4-dniowej labie, w poniedzialek (28 listopada), wstawalo sie ciezko, ojjj bardzo. Bi stekala, ze skoro kolejnego dnia mieli nie isc do szkoly, to moglabym ich zwolnic tez w poniedzialek. Taaa, zadzieram kiece i lece... Nie ma tak dobrze, a zreszta musialam byc w biurze i ogarnac choc troche papiery. Autobus przyjechal w miare o czasie, Potworki pojechaly, a ja porzucalam Mayi pileczke, poskladalam ostatnie wysuszone pranie, szybko lyknelam kawy i pojechalam do roboty. W pracy mila wiadomosc, ze audyt zaplanowany przez jednego z konsultantow, zostal odwolany. Nie martwil mnie on az tak bardzo, bo to audyt wewnetrzny, gdzie po prostu ktos spojrzalby na nasza dokumentacje swiezym okiem. Zdaje sobie bowiem sprawe, ze sama siedze w tym na codzien, a w dodatku blisko wspolpracuje z personelem laboratorium, wiec moge nie zauwazac pewnych rzeczy, lub byc nie do konca obiektywna. Ale, ze grudzien to taki zwariowany czas w roku, a poza audytem, musze jeszcze przeprowadzic szkolenie, wiec z ulga wykresle choc jedna rzecz z kalendarza. Po pracy wpadlam na krotko do domu, po czym popedzilam zawiezc Bi na akrobatyke. Przez intensywny ostatnio czas w pracy, to byl moj pierwszy raz tam. Niestety, okazuje sie, ze zajecia odbywaja sie przy zamknietych drzwiach, co zreszta jest fatalnym pomyslem, bo wprowadzajac corke czulam, ze w jej sali mozna sie bylo doslownie ugotowac. Powinni je uchylac chocby dla wymiany powietrza... Rodzice nie moga wiec obserwowac dzieciakow, a w kazdym razie nie na zywo. W poczekalni sa bowiem ekrany, gdzie wyswietlane jest to, co dzieje sie w salach. Nie do konca wyrazne i bez glosu, ale chociaz cos widac.
Zawsze kiedy wiem, ze musze wstac sporo wczesniej, szczegolnie zanim zrobi sie jasno, spie po prostu tragicznie. Zwkle przebudzajac sie lekko, wystarczy ze uchyle oko zeby po ilosci swiatla za oknem stwierdzic, ze moge spokojnie jeszcze przysnac, lub, ze za chwile zadzwoni budzik, wiec nie ma co nawet probowac. Kiedy mam wstawac po ciemku, przebudzam sie co chwila, sprawdzajac godzine. Teraz, polaczenie tego, ze polozylam sie nieco szybciej, ze swiadomoscia ze musze obudzic sie o 5 kiedy jest jeszcze zupelnie ciemno, oraz perspektywa dlugiej trasy, jeszcze to spotegowaly. Raz bylo mi goraco, raz zimno, czasem ktores z dzieci zamruczalo cos przez sen, innym razem M. swistal przez nos, pies wstal zeby chleptac wode, itd. No po prostu budzilo mnie wszystko! Kiedy we wtorek nad ranem zadzwonil budzik, nie wiedzialam jak sie nazywam, ale coz, to bylo do przewidzenia... Mimo wczesnej pory, Potworki wstaly bez marudzenia, a wrecz cale szczesliwe (zwlaszcza Bi), bo miala je ominac szkola. Ja oraz M. mielismy tego dnia wizyte w polskiej ambasadzie, zeby wyrobic dla siebie paszporty. W koncu udalo nam sie dorwac miejsca, ale niestety, wyskoczyly tylko na 3 dni (i to raptem tydzien pozniej, nie ze czlowiek sobie zaplanuje wyjazd za np. miesiac...) i na 9 rano. Najblizsza dla nas ambasada znajduje sie w Nowym Jorku, a do niego mamy prawie trzy godziny jazdy, stad ta koszmarnie wczesna pobudka. Za to znajduje sie ona na Manhattanie, wiec stwierdzilismy, ze bedzie to niezla okazja zeby pokazac Potworkom choc kawalek jednej z najwiekszych metropolii wschodniego wybrzeza Stanow. Wyruszylismy wiec o 6 rano i szybko okazalo sie, ze poranne godziny szczytu, to nie zart. Co chwila utykalismy w mniejszych lub wiekszych korkach, a Nowy Jork to juz w ogole jeden wielki zator. Dochodzila juz 9 rano (czas naszej wizyty), kiedy zirytowany M. stwierdzil, ze bierze pierwszy lepszy zjazd z autostrady i przejedziemy miastem, bo "juz jestesmy blisko". Mruknelam, ze blisko to jestesmy na mapie, a tak naprawde to dojechanie moze nam zajac niewiadomo ile. Oczywiscie mialam racje, bo ulice miasta byly tak samo zakorkowane, a do tego dochodzily swiatla. Poza tym, mamy Nowy Jork, wiec ludzie jezdza jak chca, wpychaja sie na chama, kiedy nie maja miejsca do zaparkowania (a wierzcie mi, czesciej ich nie ma, niz sa) staja sobie po prostu na ulicy zeby wypuscic pasazerow lub cos rozladowac. I w doopie maja, ze blokuja cala linie. Kompletna samowolka, a policji ani widu ani slychu! Probujac nieco nadrobic czas, M. kilka razy skrecil i... wpakowal sie jeszcze gorzej, a na koniec okazalo sie, ze wiekszosc ulic jest jednokierunkowa, musial wiec zrobic koleczko i w efekcie sie cofnac i to sporo. Po tym juz trzymal sie nawigacji. Zrobila sie godzina 9, a my nadal mozolnie przebijalismy sie przez miasto. Jak mozolnie? Tak, ze na miejsce dotarlismy spoznieni prawie 40 minut! :O A jeszcze musielismy zaparkowac, co w tym szatanskim miescie jest nie lada wyczynem. Na szczescie doslownie przecznice od ambasady udalo sie znalezc podziemny platny parking. Zostawilismy samochod, popedzilismy na umowione spotkanie i juz wtedy poczulismy, ze jest duzo chlodniej niz przewidywalismy. Nowy Jork zwykle jest nieco cieplejszy niz nasza "polnoc", a tu nie dosc ze bylo raptem 5-6 stopni, to jeszcze pochmurno (a mialo byc tylko czesciowo zachmurzone) i potwornie wialo. Optymistycznie zalozylismy, ze jesli bedziemy w ruchu, to sie rozgrzejemy. Jaaasne... Gdyby nie wialo, faktycznie nie byloby tragicznie. Niestety, kazdy lodowaty podmuch sprawial, ze czlowiek mial ochote zbiec w tunel na piewsza lepsza stacje metra (z ktorych buchalo przyjemne ciepelko) i juz tam zostac. ;)
W ambasadzie na szczescie wszystko poszlo sprawnie i w przyjemnej atmosferze. Spodziewalam sie obslugi rodem z PRL, gdzie "biurwy" laske robia, ze spytaja z czym przyszedles, a tu niespodzianka; wszystko szybko, profesjonalnie i co najwazniejsze, sympatycznie. Zeszlo nam moze pol godziny, po czym ruszylismy "na miasto". Malzonek odpalil nawigacje w telefonie i dziarsko maszerowalismy przez Manhattan. Niestety, za kazdym razem kiedy M. chowal telefon w kieszeni, mapa sie przestawiala, wiec zanim zorientowalismy sie, ze cos jest nie halo, zrobilismy kilka bezsensownych nawrotek. ;) Naszym pierwszym celem byla slynna choinka na Rockefeller Square. Tu niestety spotkalo nas spore rozczarowanie, bo choc drzewko (raczej drzewSko!) juz stalo, to reszta ozdob swiatecznych dopiero byla instalowana, a oficjalne jej zaswiecenie mialo nastapic kolejnego dnia...
Niestety tez, lodowisko, ktore sie tam znajduje, zostalo zasloniete scena dla wystepow wlasnie z okazji ceremonii zaswiecenia choinki! No pech!
Tak czy owak, obejrzelismy co sie dalo, po czym ruszylismy rozejrzec sie po okolicy. Zaszlismy do zabytkowej bazyliki Swietego Patryka, ktora zwykle jest obowiazkowym punktem kazdej wycieczki do Nowego Jorku.
Trzeba przyznac, ze nowojorczycy lubia dekoracje i co i rusz trafialismy na jakies spektakularne ozdoby.
Jak wspomnialam wczesniej, bylo niestety dosc paskudnie i zimno, a dzieciaki szybko znudzil marsz przez miasto. Malzonek jednak uparl sie, zeby zobaczyc jeszcze Times Square. Znajdowal sie on z grubsza w kiedunku, w ktorym sie udawalismy, wiec ruszylismy. Niestety tym razem namieszalam ja, bo zle spojrzalam i wydawalo mi sie, ze znajduje sie on przy 5-tej alei, a tymczasem jest dwie aleje dalej, przy 7-mej. Zapomnialo mi sie, ze przeciez to przy slynnym Broadway'u. ;)
Plac oczywiscie robi wrazenie, choc Potworki byly juz tak znuzone, ze w sumie niewiele je obeszlo pokazanie im iglicy, z ktorej kazdego Sylwestra spuszczana jest krysztalowa kula oznaczajaca rozpoczecie Nowego Roku. A przeciez zawsze patrza na to z fascynacja w telewizji.
W tym momencie stwierdzilismy, ze pora pomalu ewakuowac sie w strone auta, choc tu z kolei Bi zakrzyknela, ze musi do lazienki. No masz babo placek. U nas wystarczy wejsc do pierwszego lepszego McDonalda czy innego Dunkin' Donuts. W Nowym Jorku weszlismy do trzech miejsc i w kazdym poinformowano nas, ze nie ma toalet dla klientow. Szlismy tak i szlismy i coraz bardziej realne bylo, ze bedziemy musieli wrocic do ambasady i poprosic o skorzystanie z lazienki (tam jakims cudem ja maja). Po drodze trafilismy na wielki sklep NBA, w ktorym Nik koniecznie chcial cos sobie kupic, ale odstraszaly go ceny. ;)
Zgadniecie pewnie, ze nawet tam (w sporym, trzypoziomowym sklepie), lazienek nie bylo! W koncu zaszlismy do czegos jak polaczenie sklepu oraz bufetu, gdzie lazienki sie znalazly... na kod. Kodzik dostawalo sie razem z rachunkiem. Sprytnie. ;) Na szczescie ojciec okazal sie glodny, kupil sobie kanapke w stylu pity z miesem (potem stwierdzil, ze bylo pyszne) i mozna bylo skorzystac z przybytku. Po tym stwierdzilismy, ze czym predzej wracamy do auta, zanim komus znow cos sie zechce. Jeszcze szczeka opadla nam przy placeniu za przechowanie auta - $45 za trzy godziny! Dla porownania, za calodzienny parking przy plazy placi sie u nas okolo $20, wiec tutaj to bylo zdzierstwo niesamowite! Przy wyjezdzie z miasta zauwazylismy jeszcze jeden ciekawy budynek, wygladajacy jakby zaraz mial sie zawalic.
A potem to juz wiecie, autostrada i korki, korki, korki... Ogolnie wrazenia wynieslismy... srednie. Ja bylam w Nowym Jorku wielokrotnie i choc "za mlodu" chcialam tam zamieszkac, teraz stwierdzam, ze oszalalabym w tym zgielku i pedzie. Malzonek rowniez. A Potworki najwyrazniej wychowalismy na malych prowincjuszy, bo choc podziwiali ulice i budynki, to jednak jednoglosnie stwierdzili, ze za glosno i za tloczno. Nie dziwie im sie zupelnie, bo kiedy w koncu zjechalismy z autostrady i minelismy znak oglaszajacy, ze wjechalismy do naszego miasteczka, westchnelam sobie: "moja kochana wiocha...". ;) Do domu dojechalismy o 16, wiec zwazywszy na ponad 3-godzinna jazde w obie strony i lazenie po miescie, wyrobilismy sie calkiem niezle. Ale reszte popoludnia i tak spedzilismy glownie na kanapie, ogladajac powtorki meczow. ;) Jedyne co, to przymusilam Kokusia do cwiczenia gry na trabce, bo ta "Oda do radosci" nadal idzie mu jak po grudzie.
A Bi sama zawziela sie i ubrala choinke. Nik pomogl jej z bombkami, choc wieszal je byle jak i glownie na kupie, wiec potem pol godziny po nim poprawiala.
W srode mialam wrazenie, ze poprzedni dzien byl wyciety z innej czasoprzestrzeni i ze mamy dopiero wtorek. Z trudem przypominalam sobie co Potworki potrzebuja do szkoly (Nik trabke, Bi miala chorek, wiec nic) i jakie maja zajecia pozalekcyjne. Choc przyznaje, ze po pobudce o 5 we wtorek, spanie do 6:50 w srode bylo wrecz blogie. Potem wyszykowac sie, odstawic Potworki na autobus, porzucac siersciuchowi pileczke (biedula wiekszosc poprzedniego dnia przesiedziala w domu, prawdopodobnie spiac), wstawic pranie, rozladowac zmywarke, w miedzyczasie przewietrzyc sypialnie... No wiecie, normalny poranny relaksik. ;) W koncu dotarlam do pracy, gdzie niestety siedze nad prezentacja w ramach szkolenia i idzie mi jak po grudzie, bo patrzec nie moge na te kruczki prawne, ble. Dobrze, ze w sumie mam ja juz gotowa, ale chce wprowadzic lekkie modyfikacje, a parzac na te slajdy po prostu robi mi sie mdlo... Po pracy do domu, gdzie atmosfera ciezka, bo M. dowiedzial sie, ze Nik nie moze teraz chodzic w srody na plywanie, poniewaz ma trening koszykowki. Wiedzial, ze Mlodszy chcial sprobowac kosza, ale myslal chyba, ze ja moge magicznie sprawic, ze treningi beda w ktorys z wolnych dni dzieciakow. No coz... nie moge. Oczywiscie zrzedzi mi, i wlazi na ambicje Kokusiowi, smecac mu, ze nigdy nie bedzie plywal tak dobrze jak koledzy, bo oni plywaja trzy razy w tygodniu, a on tylko raz. Niestety, malzonek zbyt rzadko integruje sie z innymi rodzicami, bo inaczej wiedzialby, ze pogodzenie wszystkich zajec to jest bolaczka wiekszosci. Owszem, sa dzieciaki jak Bi, ktore niezbyt chetnie probuja nowych zajec i ogolnie nie lubia miec zbytniej ich ilosci. Wiekszosc dzieci jednak jest jak Nik. Chca probowac niemal wszystkiego, a potem okazuje sie, ze im sie podoba i pragna chodzic dalej. Wiem, ze jeden z kolegow z druzyny plywackiej ma tez hokeja i na basen dojezdza jak da rade. Wiele dzieci dociera tam w strojach pilkarskich lub karate, wiec wiadomo, ze jada z jednych zajec na drugie. To jest zupelnie normalne, bo jesli dzieciaki chca chodzic, a rodzice staja na glowie zeby to pogodzic. Ale M. tego nie rozumie kompletnie. On chcialby zeby Potworki juz teraz, majac 10 i 11 lat, zdecydowaly, ze chca uprawiac jeden wybrany sport, jezdzic (zawsze z zapalem!) na treningi 3 razy w tygodniu i zostac oczywiscie mistrzami olimpijskimi. ;)
W kazdym razie, trening o 19 to nie jest cos, co tygryski lubia najbardziej. Wrocilam do chalupy, zjadlam obiad i zaczelam ogarniac wszystko na kolejny dzien, wiedzac ze po powrocie nie bedzie na to juz czasu. Pakowalam wiec sniadaniowki, szykowalam ubrania, dwie pary skrzypiec oraz trabke, dodatkowo chwycilam buty, spodenki, skarpety i ochraniacze na pilke po szkole. Zagonilam tez Kokusia do przecwiczenia gry, tym razem na obu instrumentach, bo w czwartki ma tez probe orkiestry.
I kiedy wreszcie klaplam na kanapie i zrobilo mi sie milo i leniwie... trzeba bylo jechac. ;) Dobrze, ze chociaz tego dnia mielismy jakas anomalie pogodowa i choc padal deszcz i pizdzilo jak w Kieleckim, to zrobilo sie 13 stopni. Trening odbywa sie w jednej z miejscowych podstawowek, gdzie jeszcze nas nie bylo. Trenerka nie miala nic przeciwko zeby rodzice zostali, ale sala gimnastyczna nie posiada trybun, a przed nia byl tylko maly przedsionek bez miejsca zeby usiasc. Moglam oczywiscie pokrazyc po szkole, ale serio, nie ma tam nic szczegolnego (ot, lawki, krzesla i przybory edukacyjne), a poza tym ogrzewanie bylo wlaczone chyba na 30 stopni. Straszna duchota! Pokrecilam sie, po czym poszlam do auta, popatrzylam chwile w telefon, zadzwonilam do taty, itd., po czym wrocilam na koncowke treningu. Mlodszy wydaje sie radzic sobie bardzo dobrze. Na pewno ma mnostwo energii, wiec biega i skacze po boisku jak perszing.
Po zajeciach stwierdzil z zadowoleniem, ze "nie byl najgorszy". Nie wiem skad mu sie w ogole wzielo podejrzenie, ze moze byc... Dusi mnie tylko teraz zeby kupic mu buty koszykarskie, bo adidasy sie slizgaja. Szczerze to nawet nie pomyslalabym, ze jest jakas roznica, ale sama bylam swiatkiem jak Mlodszy wywinal orla. Katastrofa z tymi sportami. Korki, buty do gry w pilke na sztucznej nawierzchni, teraz do kosza, do tego zwykle adidasy, polbuty, sniegowce, i niewiadomo co jeszcze i kurcze za chwile nie wiem gdzie bede te wszystkie buciory trzymac. A to tylko dzieciakow, gdzie jeszcze M. oraz moje?!
W czwartek niespodziewanie nadszedl grudzien. Pierwsza polowa listopada to byl ogromny stres, oczekiwanie na badania, a potem na wyniki. Czas zdawal sie plynac leniwie niczym zywica... Za to po otrzymaniu pomyslnych wynikow, nagle przyspieszyl i smignal jak szalony. W jednej chwili przyszlo i przelecialo Thanksgiving i znienacka zaczal sie grudzien. Zaskoczyl mnie tak bardzo, ze zapomnialam Potworkom wyciagnac kalendarzy adwentowych i przypomnialam sobie o tym dopiero w pracy. Zreszta, nie tylko kalendarze umknely mojej pamieci. Wysylajac zyczenia imieninowe siostrze (o tym jakos pamietalam), uswiadomilam sobie, ze wlasnie mija 15 rocznica cywilnego slubu mojego i M. To niby rocznica "krysztalowa", wiec nie wiem, powinnismy sobie kupic zestaw kieliszkow, czy co? ;)
Poza tym dzien minal jak zwykle. Jak to w czwartki, Nik taszczyl oba instrumenty do szkoly, wiec zawiozlam dzieciaki. Mialam potem jechac prosto do pracy, ale przypomnialam sobie, ze... nie mam pilek! Niestety, M., przygotowujac auto do jazdy do Nowego Jorku (wzielismy moje - mniejsze) wyciagnal pilki, ktore niewiadomo czemu mu przeszkadzaly, choc lezaly grzecznie w bagazniku. Zauwazylam to chowajac pilke do kosza Kokusia, ale zanim wrocilam do domu, wylecialo mi z glowy. Za skleroze niestety sie placi, musialam wiec wrocic do chalupy i zabrac cholerne pilki. W pracy spokoj i dalsze sleczenie nad slajdami, a pozniej ponownie jazda do szkoly, zeby odebrac Potworki. Czwartki to bowiem nadal pilka, przynajmniej narazie...
Co bedzie potem, zobaczymy. Bi chetna jest zeby dalej chodzic, ale z kolezanka. A jej mamy akurat nie bylo i nie mialam jak zapytac. Ze Nika nie zapisze na kolejna sesje, jest niemal pewne. Trener druzyny plywackiej pisze i o zawodach i o mistrzostwach, ktore maja wznowic w tym roku (nie bylo ich od wybuchu pandemii), wiec lepiej zeby Mlodszy narazie uczeszczal w czwartki na basen, skoro w srody koliduje nam koszykowka. Ta ostatnia leci akurat w tym samym czasie co kolejna sesja pilki, wiec kiedy skonczy sie w lutym, zapisze Nika po prostu na kolejna sesje pilkarska. W kazdym razie, wrocilismy do chalupy okolo 17:30 i reszta wieczora to juz obiad, przygotowania na kolejny dzien, kapiel i... o 19 Mlodszy przypomnial sobie, ze ma zadane lekcje! No udusic! Tym bardziej, ze sprawdzalam jego folder (ten chlopak znany jest ze sklerozy) i nic nie znalazlam. Okazalo sie, ze wcisnal kartke z praca domowa luzem do plecaka. Gdyby sam sobie nie przypomnial, w zyciu nie domyslilabym sie, ze bylo tam cos waznego...
Ostatnio pogode mamy mocno w kratke, w sensie temperaturowym, wiec piatek przywital nas -3 na termometrze. I dobrze; moze w koncu pogoni niedzwiedzie do snu zimowego. Kolo naszego domu ostatnio (odpukac) spokoj, ale z innych czesci miasteczka dostaje sygnaly, ze bestie nadal sie kreca... W kazdym razie, nawet Bi bez szemrania zalozyla kurtke, a stojac na przystanku az ja zapiela. Cud nad Wisla. ;) Po odjezdzie dzieciakow wrocilam poskladac pranie, ktore tkwilo w suszarce od srodowego wieczora (ups), porzucalam psiurowi pileczke i czas byl ruszac do roboty. Dobrze, ze to piatek. ;) Po pracy pojechalam jak zwykle na tygogniowe zakupy spozywcze. Nie chcem ale muszem, tym bardziej, ze w zeszly, dlugi weekend na zakupach nie bylam i w lodowce oraz polkach zrobilo sie juz naprawde pusto. Potem dojechac, rozpakowac wszystko, rozladowac zmywarke i powsadzac do niej gore naczyn (a rano zostawilam pusciutkie zlewy!), przecwiczyc z Potworkami czytanki z Polskiej Szkoly, a z Kokusiem jeszcze wyrazy na dyktando i... zrobila sie 19. Tyle z mojego piatku. Dobrze, ze po zagonieniu Potworkow do lozek i czytaniu Nikowi, moglam jeszcze spokojnie usiasc i dokonczyc posta...
Do przeczytania!
U nas takie telewizory są na pływalni. Ledwo coś widać, ale człowiek i tak zawsze próbuje wyłapać swoje dziecko - co nie jest łatwe, jak wszyscy są w wodzie, pluskają nią naokoło, a dodatkowo mają jeszcze okulary i czepki :D
OdpowiedzUsuńMy ostatnio od Młodej usłyszeliśmy, że 7.30 to środek nocy... W takim razie 4.40 to chyba późny wieczór :P
Z Twojego opisu wynika, że NY jest faktycznie taki jak go pokazują w filmach, zatłoczony, głośny i zwariowany. Szkoda, że nie pojawiliście się dzień później, aby w pełni podziwiać choinkę. A co do łazienki na kod, to pamiętam, że tak kiedyś też było w McDonalds, jak byłam dzieciakiem. Albo trzeba było coś kupić i zeskanować kod przy łazience, albo się za nią płaciło parę złotych. Ale widzę, że takie problemy ze znalezieniem toalety to nie tylko u nas...
Co do koszykówki, to powiem Ci tak. Kiedy ja trenowałam, razem z nami trenowała dziewczynka o 2 lata młodsza. Była sporo niższa od nas (a ja przecież wysoka nie jestem), ale swoją szybkością i zadziornością niejednokrotnie nas ogrywała. I to właśnie ona, jako jedyna z nas wszystkich została zawodową koszykarką i odnosi sukcesy, również w reprezentacji. Co prawda obecnie wzrostem dorównuje prawie że Krzyśkowi, ale wówczas nikt by nie powiedział, że będzie tak wysoka i wydawało się, że fizycznie w ogóle się nie nadaje do tego sportu.
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy!!! Życzę Wam jeszcze wielu, pięknych lat :*
Musicie mieć swoje piłki na trening? U nas dostają od klubu i na nich trenują.
Hehe, no wlasnie, rodzic i tak bedzie z uporem maniaka wypatrywal swojego dzieciaka, nawet jak ledwie co widac. ;)
UsuńJak 7:30 tp dla Mlodej srodek nocy, to zastanawiam sie na ktora ona chodzi do pracy? I co zrobi jak w przyszlym roku Maja bedzie miala na 8 do szkoly! :D
Tak, Nowy Jork wlasnie taki jest. ;) Wielu ludzi lubi takie klimaty i jako mloda dziewczyna pewnie swietnie bym sie tam odnalazla, ale teraz jednak cenie sobie spokoj. ;) A z lazienka bylam w szoku, bo w naszych okolicach gdzie sie nie wejdzie, to z lazienki mozna skorzystac i to zupelnie za darmo!
A, to piszesz ze dla Kokusia jest nadzieja na zostanie Michaelem Jordanem?! ;) Tak, musze miec swoje pilki, choc nie wiem dlaczego, bo na pilke nozna niby prosza zeby przyniesc swoje, ale trener i tak ma ich cala siatke. Tutaj trenerka ma tylko jedna - swoja.
Fajny mieliscie wypad do NYC, tzn. na Manhattan. Uwielbiam to miasto, jego halas, ped i zamet, ale... raczej z daleka. Tez wole mieszkac w swojej wsi, gdzie mam wlasny dom i spokojny las za domem. Bo chyba bardzo meczyloby mnie zycie w malutkim mieszkaniu, w miejskiej ciasnocie. A kiedys bywalam w NYC prawie w kazdy weekend i uwielbialam to. Chociaz najbardziej uwielbialam powroty z NYC na moja wies.
OdpowiedzUsuńJak bylam mlodziutka, to tez porywalo mnie tepo tego miasta. Ale teraz jednak wole cisze i spokoj. ;)
UsuńKiedyś tu trafiłam przypadkiem a teraz co tydzień wypatruję nowego postu. Świetnie się czyta. Pozdrawiam z Wroclawia. Magda
OdpowiedzUsuńCiesze sie! Wpadaj i skrobnij cos czasem!
Usuńszatanskie miasto mowisz? 6 lat temu przez Times sq zapitalalam codziennie do roboty. przez 6 lat LOL
OdpowiedzUsuńpozdrowienia z FL
Hehe... Ogolnie to Nowy Jork ma swoj urok i tak jak wyzej pisalam dziewczynom, "za mlodu" fascynowalo mnie to miasto i jego ped zupelnie mnie nie ruszal. Ale coz, czlowiek sie postarzal i zaczal cenic spokoj, a przejechanie juz przez nie, czy zaparkowanie to nie na moje nerwy... :D
Usuń