Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

poniedziałek, 7 listopada 2022

Miedzy mammografia a biopsja... + dopisek

Tak dlugo klepie ten moj rodzinny pamietniczek, ze ciezko mi przestac, mimo ze codziennosc mnie przytlacza i doslownie zmuszam sie do normalnego funkcjonowania. Zawsze mi sie wydawalo, ze dobrze znosze stres, ale teraz wiem, ze to nie byl stres, to byla presja. Pod presja zawsze mialam problemy zoladkowe, ale jednoczesnie jadlam normalnie, spalam jak zabita i dzialalam na pelnych obrotach, a wrecz z turbodoladowaniem. Typowe przy klasycznej prokrastynacji, kiedy na ostatnia chwile potrafilam sie spiac i dokonczyc w trzy dni projekt, nad ktorym nie moglam sie skupic tygodniami, lub nawet miesiacami. Teraz caly czas odczuwam mdlosci, nie moge jesc, latam do lazienki co chwila, a dodatkowo budze sie w nocy i rycze w poduszke, bo wiadomo, ze noca przychodza najwieksze strachy. Mimo wszystko jednak, ze wzgledu na dzieciaki staram sie zagryzc zeby i funkcjonowac normalnie. Placze ukradkiem, w nocy, pod prysznicem, lub ide na gore i zamykam sie w sypialni. Oczywiscie jesli zaczne oficjalna terapie nowotworowa, trzeba bedzie im powiedziec, bo zmieni sie zupelnie dynamika naszej rodziny, wiele obowiazkow bedzie zapewne musial przejac M., ale poki co, niech jeszcze chwile zyja w blogiej nieswiadomosci.

Paradoksalnie, przelozenie biopsji dalo mi chwile na glebszy oddech i uspokojenie nerwow. Mimo, ze w pierwszej chwili sie poplakalam, bo przeciez jesli to nowotwor, to guz caly czas rosnie i wzrasta ryzyko przerzutow, to po jakims czasie docenilam jeszcze kilka dni bez tej ostatecznej wiedzy. Postanowilam wylaczyc myslenie i skupic sie na tym co tu i teraz. Jasne, przynajmniej raz dziennie "pekam" i placze sobie ukradkiem (najgorzej jak "chwyci" mnie w pracy), ale jednak te moja psychike troche zregenerowalam. A poniewaz wiele rzeczy, jak zajecia dodatkowe dzieciakow, zaczely sie (lub byly zapisy) zanim przygniotly mnie zle wiesci, wiec nie ma wyjscia; trzeba je kontynuowac. Zreszta, Potworki sa mlodziutkie, nie rozumieja powagi sytuacji i chce zeby dla nich zmienilo sie jak najmniej.

W piatek, 28 pazdziernika, po tej feralnej mammografi, przeplakalam kilka godzin, ale na powrot dzieci ze szkoly wzielam sie w karby i zmusilam do uspokojenia, zeby ich nie straszyc. Nie mialam na nic ochoty, a juz na pewno nie na ruszanie sie z domu, ale coz, zycie nie zwalnia. Nik mial tego dnia testy z... koszykowki. Mlodszy wymyslil sobie, ze chce sprobowac gry w kosza. Sezon zaczyna sie w grudniu, ale juz teraz chcieli sprawdzic chetne dzieciaki, zeby rozdzielic druzyny na w miare wyrownane poziomami. To nie zadne zespoly ligowe (te mialy osobny nabor), tylko rekreacyjne, wiec chca zeby bylo w miare sprawiedliwie.

Kazdy chlopiec otrzymal numerek, ktory mial zapewne pomoc ich odroznic przy ocenie umiejetnosci
 

Niestety, okazalo sie, ze rodzicow nie tylko nie wpuszczono (a chetnie bym popatrzyla dla zabicia mysli), ale tez zamknieto sale gimnastyczna na trzy spusty. Nik stwierdzil jednak, ze bylo fajnie, a ze testy byly dla chlopcow z V klas, wiec byla tam cala gromada jego kolegow, w tym najlepszy przyjaciel. Czego mozna chciec wiecej?

W sobote, Bi miala rano mecz. W sasiedniej miejscowosci, ale raptem 10 minut od naszej chalupy. Rano byl lekki przymrozek, boisko oszronione, ale panna i tak uparla sie na krotkie spodenki. Poniewaz obecnie nie mam sily na walke z nia, wiec machnelam reka. Okazalo sie jednak, ze Bi tak rozgrzala sie w czasie gry, ze wrecz podciagnela nawet rekawy w termalnej bluzce, ktora miala pod koszulka zespolu. Ja zalozylam zimowe buty oraz zimowa kurtke i bylo mi tak wsam raz, no ale ja stalam bez ruchu. Na szczescie M. byl wyjatkowo w sobote w domu, bo nie bardzo mialam ochote targac w taki ziab Nika, ktory dopiero co wydobrzal nieco po srodowej goraczce.

Jak widac, tam gdzie bylo choc troche cienia, szron schodzil baaardzo powoli
 

Dziewczyny walczyly niezle i bardzo sie staraly, ale niestety, obrona nawalila. Bi trzymala pozycje i dzielnie bronila, ale co z tego, skoro inne dziewczynki co chwila wybiegaly tak daleko na druga polowe boiska, ze potem nie daly rady wrocic na czas zeby bronic bramki. Sama Starsza nie dawala rady, a w dodatku nie zawsze byla wystawiona na boisko i w rezultacie, mecz skonczyl sie sromotna przegrana 0:3. Po meczu podjechalysmy po kawe dla mnie, a potem dziecko uprosilo zeby zajechac do sklepu. Bi chciala bowiem zaczac swoje bozonarodzeniowe "projekty" prezentow dla babc oraz kuzynek, ale brakowalo jej wloczki. Nie mialam nastroju ani ochoty, ale bylysmy doslownie kilka minut autem od sklepu, wiec westchnelam z rezygnacja i pojechalam. Czego sie nie robi dla corki... Po powrocie mialam niestety za duzo czasu na myslenie i placz, przeplatane irytacja na lodowke. Jakby czlowiek nie mial wystarczajaco problemow, to jeszcze glupi zlom akurat teraz musial sie spiep**yc! To co bylo w zamrazarniku dalismy do cooler'a wylozonego lodem, a to z lodowki znieslismy do garazu.

Moja tymczasowa lodowka
 

Niestety, po kilku nocach przymrozkow, zrobilo sie cieplej i nawet nieogrzewany garaz nie mial "lodowkowej" temperatury. Wszystko pomalu zaczelo sie psuc... 

Dzieciaki za to spedzily dobre pare godzin, dla zabawy grabiac liscie z przodu domu. Trzeba im przyznac, ze odwalili kawal dobrej roboty i tylko szkoda, ze tyle tego leci obecnie z drzew, ze minelo pare dni i wyglada jakby nic nie bylo zrobione...

Naprawde sie przylozyli
 

Po poludniu pojechalismy na msze, bo malzonek planowal pracowac w niedziele. To nie byl jednak dobry pomysl, bo patrzylam na tych wszystkich staruszkow, niektorych chodzacych przy pomocy lasek czy balkonikow i zwyczajnie zazdroscilam im, ze dozyli takiego sedziwego wieku...

Niedzielny poranek byl spokojny, choc ja wstalam niczym zombie. Po mammografi kilka nocy nie moglam spac, budzilam sie i mialam problem z ponownym zasnieciem, placzac w poduszke. Rano oczywiscie tyci odespalam, ale i tak oczy mialam zapuchniete w szparki. Wstalam z dzieciakami pozno, wiec troche ogarniania, troche snucia sie bez celu i prob dobudzenia (obecnie nawet kawa slabo mi "wchodzi" i nie mam jak dodac sobie energii), w miedzy czasie z pracy dojechal M. i pora byla jechac na mecz Kokusia. Bi nie mogla sie zdecydowac czy jedzie, czy nie, pamietajac wiec o jej zachowaniu sprzed tygodnia, kiedy tez byla kompletnie niezdecydowana, a potem wyla ze powinna byla zostac, stawierdzilam, ze pannicy nie biore. Nik gral u nas, wiec bylam sklonna zostawic ja w domu na te 2 godzinki, ale M. oznajmil, ze tez zostanie, pojechalam wiec sama z synem. Mecz byl ligowy, ale od poczatku widac bylo znaczna techniczna przewage zespolu Kokusia i w koncu zakonczyli go solidna wygrana 5:2.

Nik gral naprawde sporo i naprawde dobrze
 

Po ostatnich kilku porazkach, potrzeba im bylo takiego wyniku. Po poludniu dzieciaki polecialy na chwile pobawic sie u sasiadek, zas ja i M. debatowalismy co robic z lodowka. Przyszla zamowiona przez malzonka czesc, ktora mogla byc przyczyna awarii, wymienil ja i... to nie to. Z tego co wyczytal, poszedl jednak kompresor, czyli czesc najtrudniejsza, najbardziej czasochlonna i oczywiscie najdrozsza do wymiany. Niestety, nie wiem jak jest w Polsce, ale tutaj nikt zdaje sie tego sprzetu nie naprawia, tylko kupuje nowe. :O Po wypytaniu kilkunastu osob (koledzy M. wrecz sie smiali, ze "chlopie, jak juz trzy lodowki mam w garazu, bo w kazdej cos szwankuje!"), w koncu malzonek zdobyl telefon do jednego goscia, ktory ponoc zajmuje sie lodowkami i mial podjechac do nas we wtorek wieczorem zeby na nia spojrzec. Okazalo sie jednak, po numerze telefonu, ze byl to facet, ktory mial nam kiedys tez naprawic lodowke, jeszcze w starym domu. Przekladal, nie zjawial sie, nie odbieral telefonu, az w koncu kupilismy nowa...

W poniedzialek dzieciaki mialy w szkole festiwale jesienne. Kazda grupa (cztery klasy) wybierala co chca robic. U Bi ogladali film, u Nika (jak u Starszej rok temu), dekorowali warzywa. Mlodszy z kabaczka zrobil pajaka.

Pomysl w sumie moj, ale wykonanie calkowicie Mlodszego
 

Tego dnia bylo oczywiscie Halloween i z tej okazji, trening Nika zostal odwolany, trenerzy wiedzieli bowiem, ze wiekszosc chlopcow albo sie nie zjawi, albo bedzie chciala sie urwac wczesniej. Kazdy w koncu az piszczal zeby ruszyc po cukierki, a zwykle zaczynaja lazic miedzy 17:30 a 18. Potworki oczywiscie tez. Ze swojej strony przezylam szok, bo takich tlumow dzieciakow nie widzialam na naszym osiedlu nawet przed koronaswirusem! :O Poszlismy z sasiedzka grupka 6-ciorga dzieci, ale co chwila wpadalismy na inne grupy, dzieciaki sie mieszaly, kazde w przebraniu, na ulicach ciemno i momentami ciezko bylo sie doliczyc naszej gromadki. Mnie sie lazic zupelnie nie chcialo, ale przyznaje, ze bedac zmuszona przebywac z kilkoma innymi doroslymi i pilnowac dzieciarni, na chwile zapomnialam o srodzie, biopsji i wiszacej nad glowa diagnozie. Jak wyszlam z Potworkami z domu o 18:20, tak wrocilismy o 19:50. Nogi mi w tylek wlazily, a i Potworki zbytnio nie jojczaly kiedy oglosilam koniec. Nie dosc ze ciazyly im torby pelne slodyczy, to jeszcze oni przeszli duzo dalszy dystans, rodzice bowiem zostawali na ulicy, a dzieciaki podbiegaly do kazdego oswietlonego wejscia, podjazdy zas sa u nas dosc dlugie. Niektorzy sasiedzi zostawili stoliki z cukierkami przy samej ulicy, oszczedzajac mlodziezy dodatkowego biegu, a sobie otwierania co chwila drzwi gromadzie malolatow. Ja zostawilam miske ze slodyczami przed frontowym wejsciem, ale nie wiem czy za rok tez nie postawie jej na koncu podjazdu.

Potwory az piszczaly zeby ruszyc, wiec zdjecie jest jakie jest. Zapomnialam powiedziec Bi zeby zalozyla kaptur, bo bez niego nawet nie widac, ze to kostium kota. Nik jest zas rycerzem, ale przyszlo ocieplenie, mielismy 18 stopni i stanowczno odmowil zalozenia helmu, upierajac sie, ze bedzie mu za goraco.
 

We wtorek mial przyjechac facet od lodowki, ale pamietajac go z ostatniego razu, M. przezornie do niego zadzwonil rano, pytajac czy przyjedzie. "Oj panie, dzis nie dam rady, moze pod koniec tygodnia". Ja prdl... Co robic. Nie bedziemy czekac az facet moooze za dwa tygodnie sie zjawi, tym bardziej, ze z tego co malzonek mu opowiedzial, on tez stwierdzil, ze to raczej kompresor i z gory uprzedzil ze jesli sie potwierdzi, to naprawa bedzie kosztowac prawie $1000. Lodowka ma "juz" 6 lat, wiec nie wiem czy nawet jest tyle warta. Wolimy chyba doplacic i kupic nowa, na gwarancji... Wiekszosc wieczora spedzilismy wiec na internecie, wybierajac lodowki i koncu zamowilismy. Niestety, ma przyjsc w piatek i to o "kazdej mozliwej porze" [any available time]. Zawsze wkurzalam sie na te 4-godzinne okienka dostarczenia czegokolwiek, to tym razem mamy calutki dzien. Zadne z nas nie chce brac wolnego, M. liczy wiec, ze jak przyjada, to zadzwonia i wtedy szybciutko wyjdzie z pracy i dojedzie. Ale czy poczekaja...? Poza wyborem lodowki, malzonek sprawil mi przyspieszony prezent urodzinowy. Widzial jaka chodzilam zdolowana i placzaca ostatnio i cichcem zamowil... nowy zaparzacz do kawy. Taki "fancy dancy", robiacy cappuccino, latte i inne bajery.

No to teraz bede sie opijala kawa jak bak
 

Poza wyborem i zamawianiem lodowki oraz pomocy Bi w lekcjach, usilowalismy wiec rozgryzc tajniki nowego sprzetu. A ja, zawolana kawoszka, po raz pierwszy od kilku dni, szczerze sie usmiechnelam. Wie ten moj maz czasem jak skutecznie poprawic mi nastroj.

Sroda zaczela sie oczywiscie wku*wem, kiedy o 7:45 rano dostalam telefon, ze musza odwolac biopsje umowiona na 10:30 tego samego ranka. Nawrzeszczalam na (pewnie Bogu ducha winna) babke, ze moge miec nowotwor, wiec musze go zdiagnozowac jak najszybciej i ze jak to mozliwe ze nie maja nikogo innego kto by ja wykonal?! A potem sie poryczalam. Jeszcze pozniej zas, wzielam pare glebokich oddechow i stwierdzilam ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Spedze kolejnych kilka dni udajac przed sama soba, ze wszystko jest normalnie, wozac dzieciaki na zajecia i ostatnie treningi oraz mecze w tym sezonie. To sa zawsze wesole okazje do pamiatkowych zdjec, upominkow i smiechu. Poza tym, z tego co babka robiaca mammografie mowila, wyniki biopsji zwykle maja po 3 dniach. Gdybym miala ja w srode, prawdopodobnie dostalabym je idealnie w moje urodziny. W zaleznosci od wyniku, moglyby to byc najlepsze lub najgorsze urodzinowe wiesci. Tak wiem, jesli to rak, to co za roznica czy dowiem sie o nim w poniedzialek czy w piatek, ale jednak urodziny w moim wieku juz same w sobie sa depresyjne, a jeszcze dodac do tego takie wiesci... Chetnie przesune te wiedze o kolejnych kilka dni... Poniewaz szpital pokazal mi srodkowy palec, co bylo robic, odstawilam dzieciaki na autobus, po czym zebralam sie i pojechalam do pracy, gdzie wszystkich zaskoczylam, bo przeciez mialo mnie nie byc. Dostalismy tego dnia calkiem mila wiadomosc, ze firma bedzie oficjalnie zamknieta od Bozego Narodzenia do Nowego Roku. Normalnie skakalabym z radosci, ale teraz zastanawiam sie, co w tym czasie ze mna bedzie...

Po poludniu Nik mial ostatni trening pilki noznej. Z tej okazji zaniosl trenerowi oraz asystentowi "thank you cards".

Hamerykanie lubia rozdawac "thank you cards" przy kazdej okazji
 

Dla asystenta dolaczylam karte upominkowa. Dla glownego trenera nie, bo wczesniej wszyscy rodzice zrzucali sie na oplate dla niego po $100. Sto dolcow!!! Od calej druzyny zebral wiec prawie dwa tysiaki. Za 8 tygodni to nie jest moze fortuna, a gosc organizuje i treningi dwa razy w tygodniu i prowadzi wiekszosc meczow, ale robi to jako wolontariat! Sam sie zglasza do klubu, czyli po prostu lubi pilke, lubi trenowac i gotow jest robic to za darmo. Nie mowiac juz, ze to wszystko zajmuje mu maksymalnie 6 godzin (nie liczac dojazdow) tygodniowo, a ustawianiem grafikow i wszelka organizacja, itd. zajmuje sie managerka zespolu. Sama zwykle i tak daje upominki trenerom, bo zdaje sobie sprawe, ze poswiecaja swoj prywatny czas, ale sto dolcow od rodziny to wedlug mnie gruba przesada... A poza tym, gosciu nie wzbudzil mojej wielkiej sympatii, no. Przynajmniej ostatni trening chlopaki mieli troche krotszy, bo o 18:15 jest niemal zupelnie ciemno i niemozliwe jest ciagniecie go na sile do 18:30. W czasie gdy Nik kopal pilke, ja zabralam Bi na zajecia z robienia na drutach.

Przyznaje, ze uroczo wygladaja tacy mlodociani "emeryci"
 

Przeszlam sie troche naokolo biblioteki, wrocilam na 15 minut do domu i czas bylo wracac po corke. Nie wiem po co ja w sumie wracam do chalupy; chyba z nudow, bo nie chce mi sie siedziec w aucie lub snuc po bibliotece... Po powrocie do domu, okazalo sie, ze chlopaki nas uprzedzily, po czym M. uparl sie zeby pojechac na cmentarz zapalic znicze. Dzien wczesniej wylecialo mu z glowy zeby je kupic, a ja oczywiscie myslami bylam przy biopsji. Nie bardzo mialam ochote jechac, bo mozg podpowiada mi wizje jak za rok dzieciaki zapalaja znicze na moim grobie, ale ze od poczatku gadalismy, ze chcemy nauczyc Potworki tej polskiej tradycji, to pojechalismy.

Potworki wybieraly groby, przy ktorych zapalalismy swiece. Bi zapalala swoje sama, Kokusia pokonala obsluga zapalniczki...
 

Byla juz 19, ale na szczescie mamy niesamowicie cieply poczatek listopada. W dzien bylo 21 stopni i nawet wieczorem nadal utrzymywalo sie 17, nie to co w niektore lata, gdzie wialo i padal marznacy deszcz.

W czwartek jak zwykle zawiozlam Potworki do szkoly zeby Nik nie musial taszczyc obu instrumentow autobusem, po czym pojechalam prosto do pracy. Tego dnia musialam tez ich ze szkoly odebrac, bowiem zaczynali zajecia z pilki noznej na hali sportowej w jednym z miejscowych klubow. To takie szkolenie techniczne dla zawodnikow. Pomyslalam, ze przyda sie i Kokusiowi, ktory nadal wyraznie "odstaje" od kolegow z druzyny i Bi, ktora moze bedzie jednak chciala znow sprobowac dostac sie do zespolu ligowego na wiosne. Zajecia rozlozone sa na 3 sesje i poki co Potworki sa zapisane na pierwsza, trwajaca do polowy grudnia. Jesli im sie spodoba, moga chodzic potem na dwie kolejne, co przy okazji pomoze im nie wypasc z wprawy przez zime. Oczywiscie duzo tez zalezy od tego czy moje zdrowie pozwoli na dowozenie, bo zapisalam ich na pierwsza sesje zanim mi sie wszystko posypalo... Zajecia te maja niestety jedna, zasadnicza wade - zaczynaja sie juz o 16, a Potworki koncza lekcje o 15:15. Ostatnio bardzo czesto autobus dojezdza do domu okolo 16:30, wiec nie mam wyjscia; musze w czwartki wychodzic z pracy o 15, jechac po dzieciaki i zabierac je na zajecia. Pechowo, odleglosci miedzy klubem, szkola dzieciakow, a naszym domem sa takie, ze nie oplaca mi sie wracac z nimi do chalupy, bo wchodzilibysmy tam na doslownie 5-10 minut. Z drugiej strony, jadac prosto ze szkoly, do klubu dojechalismy juz o 15:35 i siedzielismy w aucie, a Nik kota dostawal z nudow. W koncu jednak sie doczekalismy i... nie jestem pod zbytnim wrazeniem. Oczekiwalam intensywnego treningu technicznego, a tu byly takie tam zwykle zajecia. Troche pocwiczyli prowadzenie pilki (tego najbardziej Potworkom potrzeba), troche pokopali do bramki, zagrali mini mecz i tyle. Trening jak trening, jedyne co, to przynajmniej jest to jakis tam kontakt z pilka, bo przez ostatnie dwa lata, co wiosne mialam wrazenie, ze po calej zimie Potworki ucza sie grac od nowa.

Mlodszy w akcji
 

Co do dzieciakow, to Bi wyszla calkiem zadowolona, a Nik z jakiegos powodu zachwycony. Pewnie dlatego, ze zdecydowanie radzil tam sobie najlepiej. Nie zdawalam sobie wczesniej nawet sprawy, ile daly mu te treningi w druzynie ligowej. Mlodszy zupelnie inaczej "kiwa" inne dzieci, kompletnie inaczej, jakos tak pewniej sie porusza i jedyne co, to niestety ma cela jak baba z wesela i nie moze trafic w bramke. Dzieciakow byla tylko osemka, co z jednej strony moze byc dosc nudne, a z drugiej, trener moze na kazdego zwrocic uwage, wiec bedzie to dla nich z korzyscia. Zajecia sa specjalnie dla przedzialu wiekowego 9-11, wiec Potworki i dwojka znajomych dzieciakow wpasowali sie idealnie, choc Bi zdecydowanie gorowala nad wszystkimi i wygladala na sporo starsza... 

Kiedy zapisywalam Potworki, zle spojrzalam i wydawalo mi sie, ze zajecia zaczynaja sie o tydzien pozniej niz faktycznie. W rezultacie, skonczyli o 17, a na 17:30 Bi miala normalny, ostatni juz, trening. O tej porze wszedzie byl taki ruch, ze zanim zajechalismy do domu zeby ostawic Kokusia, a Bi mogla przebrac sie w korki (na hali trzeba miec adidasy lub buty do sztucznej trawy) i uzupelnic wode, na boisko dojechalysmy spoznione o 8 minut. Trening juz od kilku tygodni trenerka skrocila do 45 minut bo robilo sie za ciemno, a w czwartek skonczyla juz o 18:10, bo ledwie bylo cokolwiek widac, wiec Bi marudzila pozniej, ze to byl najkrotszy trening w jej zyciu. I zupelnie nie przekonywalo jej to, ze przeciez przed nim miala godzine treningu gdzie indziej.

Krajobraz bardzo listopadowy, ale temperatury przypominaly bardziej poczatek wrzesnia
 

W piatek juz odstawilam Potwornickich na autobus. Pogode mamy teraz taka glupia, ze rano bylo 7 stopni, a po poludniu mialo byc 22. W rezulatacie Nik kaszle, Bi smarcze, a mnie przyplatalo sie najwyrazniej zapalenie zatok. Boli mnie lewy policzek, lzawi lewe oko i z dziurki z tamtej strony wydmuchuje... nie bede opisywac co, bo to ohydne. Takie dzikie prognozy maja sie utrzymac do wtorku, a potem powinno sie ochlodzic, choc do typowo listopadowych temperatur nadal bedzie daleko. Tego dnia mieli nam przywiezc lodowke i choc dzien wczesniej wyslali wiadomosc, ze zawezaja "okienko" do 8:30-12:30, to M. i tak stwierdzil ze jedzie normalnie do pracy, bo niewiadomo czy nie przyjada pozniej. Rano wstawilam zmywarke, poskladalam pranie, ktore kwitlo w suszarce od srody, po czym zrobila sie 9 i musialam pedzic do pracy. Po lodowce oczywiscie ani widu ani slychu. O 9:20 akurat dotarlam do biura, kiedy dostalam telefon od M., ze wlasnie do niego zadzwonili, ze beda za pol godziny! No nic, malzonek i tak musialby byc, bo chcial dac panom "w lape", zeby pomogli mu zniesc stara lodowke do garazu. Po pracy wreszcie moglam jechac na normalne zakupy, nie zastanawiajac sie co moge przechowac, a co raczej sie zepsuje. Po powrocie obejrzalam sobie nowy sprzet (bo zamowilismy tylko na podstawie zdjec w necie i tego jak szybko moga go dostarczyc) i... no coz, nie powala uroda, jakis taki toporny, szuflady ciezko chodza, ale moze podziala dluzej niz 6 lat?

W sobote mozna bylo nieco odespac, bowiem ostatni mecz w sezonie Bi miala na 12:15, zamiast zwyczajowej 9. Malzonek byl jak zwykle w pracy, ale ja i Potworki wstalismy, spokojnie zjedlismy sniadanie, po czym... spokoj sie skonczyl, bo trzeba bylo pojechac, zapisac Starsza na zajecia. Panna, rozczarowana, ze na gimnastyce uparcie nie ma miejsc, wymyslila, ze moze taniec. Ma naturalne wyczucie rytmu i gibkosc, wiec w sumie czemu nie? Poczatkowo myslala o hip-hopie, bo chciala cos energicznego, nie balet albo bardziej "klasyczne" tance. Kiedy jednak przegladalam oferte studia w naszej miejscowosci, rzucila mi sie w oczy akrobatyka. Elementy podobne, tylko poruszanie sie do muzyki, wiec moze? Bi az sie oczy zaswiecily i oczywiscie potem nie bylo juz mowy o niczym innym. Zadzwonilam tam najpierw z pytaniem czy potrzebne sa jakies specjalne zdolnosci, bo to w koncu nie takie tam podrygiwanie. Okazalo sie, ze z tym, co Starsza wycwiczyla przez rok na gimnastyce, moze spokojnie zaczac na 2 poziomie akrobatyki. Kiedy jednak pozniej weszlam na strone, pokazywalo miejsca tylko na poziomie 1. Trzeba bylo tam jechac osobiscie, a biuro w studiu otwarte jest tylko od wtorku doe czwartku od 16 do 19 i w soboty od 9 do 11. Zapakowalam wiec dzieciaki i pojechalismy. Na szczescie to tylko okolo 10 minut od domu. W biurze dowiedzielismy sie, ze oni zazwyczaj na stronie nie wyswietlaja wyzszych poziomow, bo ludzie maja tendencje to windowania zdolnosci swoich dzieci i zapisuja je, a potem okazuje sie, ze jedna delikwentka z druga sie nie nadaje. Na szczescie akurat byla obecna babka, ktora jest trenerka akrobatyki i sama przemaglowala Bi z tego, co potrafi i potwierdzila, ze poziom 2 bedzie odpowiedni. Jesli pannie sie spodoba, czekaja mnie kolejne zakupy, bo okazuje sie, ze studio tanca to nie sala gimnastyczna i wszystkie dzieciaki maja byc nie tylko odpowiednio, ale i jednakowo ubrane i uczesane. Dla mnie to lekka przesada, bo o ile rozumiem argument, ze przy zwiazaniu wlosow w koka, trenerom latwiej jest obserwowac ulozenie szyi oraz plecow, o tyle wymog ze dziewczynki maja miec czarne stroje bez rekawkow oraz rozowe rajstopy, to juz widzimisie. Bi ma stroj z gimnastyki, ktory jeszcze na nia pasuje i nie widze sensu w kupowaniu kolejnego. Poki co, czekam na pierwsze zajecia, znajac bowiem Starsza, moze po nich stwierdzic, ze nienawidzi tego calego tanca i wiecej nie idzie, wiec nie bede niepotrzebnie wydawac kasy. Jak narazie pannie mina zrzedla kiedy dowiedziala sie, ze kazda grupa bez wyjatku ma wystep na koniec roku szkolnego.

Po zapisie na akrobatyke, wrocilismy na 1.5 godzinki do domu, po czym czas byl jechac na mecz. Dziewczyny graly w sasiedniej miejscowosci, ale nasza chalupa jest polozona w takim miejscu, ze to juz drugie miasteczko, na ktorego boiska mamy blizej niz na swoje, wiec dojechalismy w 10 minut. Tego dnia zrobilo sie po prostu niemozliwie goraco, bo po pazdziernikowym ochlodzeniu czlowiek przyzwyczail sie troche do nizszych temperatur. A tu znow mielismy 24 stopnie, do tego 55% wilgotnosci i dokuczala duchota. Dziewczyny szybko spowolnily, spocone i purpurowe na buziach.

Okazalo sie, ze oba zespoly mialy koszulki w niemal jednakowym odcieniu niebieskiego, wiec nasze dziewczyny graly w czerwonych kamizelkach, dla latwiejszego rozroznienia
 

Tymczasem druzyna przeciwniczek miala tylu graczy, ze co 10 minut ich trener wymienial po prostu caly zespol. Byly wiec wypoczete i nawodnione i niestety bylo to widac po ich grze w porownaniu z naszymi. Rezultat byl do przewidzenia i druzyna Starszej przegrala 1:5.

Jedna z dziewczynek przyniosla kredki do malowania po twarzy, panny wymalowaly sie w kolory "wojenne" (czyli pod kolor koszulek), ale jak widac, niewiele im to dalo
 

Nikt jednak specjalnie sie nie przejal, bo daly z siebie wszystko, a Bi w szczegolnosci miala wynik w nosie, zaraz po meczu jechala bowiem na popoludniowa zabawe u kolezanki z zespolu. Co lepsze, brat owej dziewczynki gral rok temu z Kokusiem, chlopaki sie polubili i choc w tym roku sa w innych druzynach, zgodnie rozrabiali na meczach siostr. Nik rowniez zostal wiec zaproszony na zabawe i w ten sposob mialam dzieciarnie z glowy od 14 do 17. Podziwiam tamta mame, choc kilka razy pytalam czy jest pewna, ze chce goscic Potworki az tak dlugo. Chciala, no to ok. Ja w tym czasie poogarnialam chalupe, pranie, a nawet machnelam szybkie ciasto z jablkami. Pojechalam po dzieciaki, a po powrocie Bi poleciala nakarmic kota sasiadow z naprzeciwka. Starsza bowiem znowu robila za opiekunke, choc tym razem tylko pojedynczego kocura. Dla panny atrakcje danego dnia nie mialy sie jednak jeszcze skonczyc. Na 19:30 byla bowiem zaproszona na nocowanko do naszej sasiadki, a przy tym jej najlepszej kolezanki. Dziewczyny blagaly o wspolne nocowanie juz od 3 lat i najpierw mowilam, ze sa za male, potem jakos sie nie skladalo, w miedzyczasie przyszedl covid i ludzie ogolnie unikali blizszych spotkan i tak zeszlo. Ostatnio jednak juz sama sasiadka zaczela mnie o to podpytywac, jej corka miala urodziny i stwierdzilam, ze dobra, z tej okazji niech Bi idzie do nich przenocowac. Szczegolnie, ze to w koncu raptem na drugim koncu naszej ulicy. Dziewczyny ucieszone, zaczely planowac czego to one nie beda robic, itd. Ze Starsza stoczylismy batalie, bo po meczu, a potem zabawie z kolezanka, gdzie z racji pogody spedzila wiekszosc czasu na zewnatrz, byla przepocona i zwyczajnie brudna, a zaparla sie, ze nie bedzie sie kapac i koniec. Nam zas wstyd bylo ja puszczac do kogos na noc, gdzie mialaby spac w ich poscieli, w takim stanie. W koncu M. nie wytrzymal i na nia nawrzeszczal, grozac, ze bez kapieli nigdzie nie idzie i panna z rykiem, ale poszla pod prysznic. Pozniej spakowala pizame, szczoteczke, ciuchy na kolejny dzien i jakies swoje pierdoly i siadla czekajac az czas bedzie isc do sasiadow. W koncu rzucilam haslo, ze jest 19:30 i idziemy, patrze, a ona... beczy! Bo ona chce nocowac u kolezanki, ale sie boi i w zasadzie to nie chce... Szczeki nam opadly i przypomnialo nam sie jak kilka lat temu miala nocowac u dziadka i M. musial po nia o 21 jechac, bo zaczela plakac za mama i tata. Tyle, ze wtedy miala z 5-6 lat, a teraz ma 11 i myslalam, ze troche wydoroslala. Tym bardziej, ze pannica toczy z nami regularna wojne o niezaleznosc i uwaza sie za prawie dorosla. A tu prosze, nagle wylazi z niej dzieciak. Tym razem jednak stwierdzilam, ze nie bedzie to wygladalo tak, ze ja w ostatniej chwili zmieniam zdanie. Dalam Bi telefon i kazalam samej przeprosic kolezanke i jej mame za narobienie szumu (bo zapewne mieli juz wszystko przygotowane), a potem wycofanie sie raczkiem. O dziwo, potulnie zadzwonila.

W niedziele rano M. znow pracowal, wiec przyszlo mi znow jechac samej z Potworkami do kosciola, a on pojechal prosto z pracy do innego, ktory ma pozniejsze msze. W ten weekend i my przestawilismy czas, wiec mozna bylo blogo pospac o godzine dluzej. Tego dnia ostatni mecz gral Nik, ale na szczescie mial go dopiero po poludniu. Po kosciele podjechalismy wiec po kawe dla matki oraz napoje dla dzieci, a po powrocie do domu mielismy spokojnie ponad dwie godziny na relaks. Mecz pechowo byl w miasteczku oddalonym od nas o 45 minut jazdy, wiec (doliczajac czas na rozgrzewke) musialam z Kokusiem wyjechac juz o 13. Bi z M. zostali, bowiem o 15 Starsza miala zostac odstawiona na przyjecie urodzinowe kolezanki, tej samej, ktora dzien wczesniej wystawila do wiatru. Ja oczywiscie za nic nie opuscilabym ostatniego meczu syna, wiec podzial rol byl przewidziany od poczatku. Mimo odleglosci, ruch na drogach byl umiarkowany i wyjatkowo dojechalam z Mlodszym punktualnie. To chyba pierwszy raz w tym sezonie. A tam... okazalo sie, ze ktos ma nosie utrzymanie boisk i na rozgrywke ligowa nawet nie wysilil sie zeby zdmuchac liscie. Wstyd dla tamtej druzyny, bo byli u siebie, tymczasem to jedna z "naszych" mam, podjechala na szybko do krewnych mieszkajacych w poblizu zeby pozyczyc dmuchawe i to nasz trener zdmuchal liscie na tyle, zeby chociaz widac bylo linie. Chlopaki grali pieknie i mecz byl bardzo wyrownany. W pierwszej polowie tamci wbili nam gola i mlodziez spuscila nos na kwinte, w drugiej jednak sie spieli, sami strzelili dwa i mecz zakonczyli wygrana.

W bialym z numerem 5 to Nik, a boisko jak widac, mimo lekkiego przedmuchania, wygladalo wlasnie tak
 

Nik gral sporo w pierwszej polowie, ale w drugiej niestety trener nie wystawil go nawet na minute, co oczywiscie wkurzylo i mnie i Mlodszego. Ale coz, nie bedziemy teraz ogladac tego goscia do kwietnia. Po meczu trzeba bylo oczywiscie pstryknac pamiatkowe foty, "formalne" oraz wariackie.

Powaznie
 

I na wariata
 

Potem zas mamuski (w tym ja) zorganizowaly chlopcom maly poczestunek. I to tyle, koniec sezonu pilkarskiego. Czesc chlopcow blizej sie koleguje, czesc widuje w szkole i na innych zajeciach, ale razem zagraja dopiero na wiosne.

Z braku stolikow, rozlozylismy sie na trybunach
 

Pozniej managerka zespolu wyslala wiadomosc, ze w naszym regionie zajelismy II miejsce, ex aequo z innym zespolem, na 9 druzyn, wiec bardzo dobrze chlopakom poszlo. Wrocilam do domu z Kokusiem, kiedy Bi byla jeszcze na imprezie. Sasiadka wymyslila, ze skoro pogoda jest piekna (znow mielismy 24 stopnie, choc chmurzylo sie i od czasu do czasu kropilo), to po zaplanowanym mini golfie, wezmie bande do pobliskiego klubu, polozonego w lesie (pisalam Wam juz o nim) i ze dzieciaki mozna bedzie z tamtad odebrac o 18:30.

Gromadka w sumie niewielka i nie wiem dlaczego sasiadka rozdzielila przyjecia urodzinowe dziewczyn, skoro jej mlodszej cory sa ledwie za dwa tygodnie
 

Zastanawialam sie czy jej lekko nie pogielo, skoro po zmianie czasu juz o 17:30 bylo ciemno. Krotko po 18 napisalam do niej z pytaniem czy mam odebrac Bi faktycznie z tego klubu, czy jednak pojechali (zgodnie z pierwotnym planem) do nich do domu. Okazalo sie, ze wlasnie wracaja i ze podrzuci Starsza po drodze. Pozniej Bi opowiadala, ze siedzieli  w tym klubie w jednym z pawilonow i w swietle latarek jedli tort i wyglupiali sie. I ze to byla taka swietna zabawa. Coz...

Po takim weekendzie osobiscie padlam na nos, ale Bi piala z zachwytu, ze bylo wspaniale i ze super jest miec tyle zajec i atrakcji. Mnie wymeczyly ostatnie wydarzenia i zdrowotne wiadomosci, do tego wydawaloby sie niekonczace sie jezdzenie na boiska pilkarskie i chetnie spedzilabym jeden weekend nic nie robiac. Tymczasem w kolejna sobote Polska Szkola. Nik chyba zapomnial, ale Bi pamieta, przezywa i jeczy ze nie chce...

A dzis poniedzialek i moje urodziny. Kolejny rok za mna... Ile mi ich jeszcze zostalo? Swietowac nie mam ochoty i na szczescie praca skutecznie mi to uniemozliwila. Jutro mamy kolejnego pacjenta, wiec poniedzialek byl ponownie dniem, kiedy siedzialam w robocie do pozna. Oczywiscie to oznaczalo, ze pojechalam do niej dopiero w poludnie, ale ze M. i dzieciaki od rana poza domem, to nie bylo komu uprzec sie na swietowanie. Po odprowadzeniu Potworkow na autobus, spedzilam ranek na rozladowywaniu zmywarki, odkurzaniu i myciu podlog, czyli bez szalu. Tego dnia Bi miala miec pierwsze zajecia z akrobatyki. Zapisalam ja w sobote, a tymczasem dwa dni pozniej, panna rano zaczela jeczec, ze zaluje, ze jednak chyba nie chce, itd. No przeciez wziac i udusic! Pytalam wczesniej kilka razy czy na pewno chce, jezdze specjalnie w sobote rano zeby ja zapisac, a ona nawet nie sprobuje tylko wymysla?! Oczywiscie wplyw na to ma fakt, ze panna sie zwyczajnie denerwuje, bo nie zna miejsca, instruktorow, innych dziewczynek, itd. Poza tym przerazil ja fakt, ze kazda grupa taneczna ma w czercu wystep podsumowujacy rok cwiczen. Probowalam jej tlumaczyc, zeby nawet o tym nie myslala, bo jesli nie bedzie chciala, nikt nie zmusi jej do wystepu, a poza tym to jeszcze dobrych kilka miesiecy. Dodatkowo, pisalam juz, ze studio ma scisly wymog co do ubran do cwiczen (co nawet dla mnie jest przesada), wiec Bi, ktora ostatnio walczy o wlasny styl, krzywi sie na rozowe legginsy i koka na glowie. Poza tym, blagala zebym to ja zawiozla ja na pierwsze zajecia... Nie bardzo mialam ochote specjalnie wychodzic z roboty i jezdzic w kolko, ale ze robila oczy kota ze Shreka, zmieklam. Na szczescie pracuje tak blisko, ze stwierdzilam, ze wyrwe sie na 40 minut i ja zawioze, ale odebrac bedzie musial M. Akurat dobrze sie zlozylo, ze sprawdzilam wszystko, poza dwoma testami, ktore laboranci akurat przeprowadzali, wiec musialabym i tak na nich czekac. Co prawda przez korki, obrocenie zajelo mi prawie godzine zamiast czterdziestu minut, ale dojechalam akurat jak jeden skonczyl, a drugi(a) zaczynal opracowywac dane. Po powrocie do domu, pierwsze co to spytalam Bi jak jej sie podobalo i ufff... na szczescie wyglada ze dobrze sie bawila i ma juz nawet kolezanke. Cale szczescie, bo obawialam sie, ze bede miala placz przed kazdym treningiem, jak niegdys przed druzyna plywacka, a musialam zaplacic za dwa miesiace z gory (plus wpisowe), wiec wolalabym zeby panna pochodzila jakis czas.

I coz... jutro biopsja. Mam nadzieje, ze sie w koncu odbedzie. Moze wrzuce cos pozniej, zeby dac Wam znac jak poszlo (i czy nie bylo kolejnej obsuwy).

Dopisek:

Biopsja odbyla sie zgodnie z planem. Nie bylo nawet zle. W sumie to przygotowanie do niej - usg, dezynfekcja, znieczulenie, itd. trwalo najdluzej. Sam zabieg to doslownie kilka minut. Zgodnie z tym, co lekarz przeprowadzajacy go mi powiedzial, wystarczy znieczulic skore, a piers to glownie tluszcz, wiec nie ma tam co bolec. Najgorszy z tego byl odglos pobierania probek - wypisz wymaluj jak strzelanie zszywacza do papieru. Kiedy czlowiek uswiadomil sobie, ze "strzelaja" ci w cycek, to robi sie slabo... Ale nie czulam nic i nadal nie czuje, mimo ze minelo juz dobrych kilka godzin. Wyniki moge miec nawet jutro, ale rownie dobrze (jesli w laboratorium maja zator) moga przyjsc dopiero za 5 dni. No to czekam dalej z rozstrojem zoladka...

23 komentarze:

  1. Wszystkiego dobrego z okazji urodzin! Ściskam mocno, a jutro trzymam kciuki!!! Przesyłam ciepłe myśli i z całego serca życzę,;aby wyniki biopsja okazały się dla Ciebie nie najgorsze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Agata, wszystkiego najlepszego. Pamiętaj obojętnie jaki wynik będzie dasz radę! Ściskam mocno. :* Lux

    OdpowiedzUsuń
  3. Agatko kochana! Wszystkiego co najlepsze z okazji urodzin, niech spełnią się wszystkie Twoje marzenia, zwłaszcza to największe. Trzymam za Ciebie dzisiaj kciuki i wierzę, że wszystko będzie dobrze i skończy się na strachu. Buziaczki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Agata trzymam kciuki aby biopsja sie odbyla i aby wyniki byly dobre.A z okazji urodzin zycze Ci wielu pieknych chwil.Sylwia

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana Agaciu, każdy Twój post utwierdza mnie jak wspaniałą jesteś mamą i w ogóle kobietą, człowiekiem. Jestem pełna podziwu, jak Ty wszystko ogarniasz (dom, dzieci, pracę) i to jeszcze tak dobrze. I nawet płaczesz w ukryciu, bo nie chcesz niepokoić dzieciaków.
    Celebrujesz urodziny innych, a w swoje pracujesz, zmywasz podłogi i odkurzasz.
    Kochana, wczoraj urodziny, dziś biopsja - zaciskam kciuki, by guz nie był złośliwy, byś odetchnęła z ulgą i cały stres ostatnich tygodni już Cię nie dotyczył.
    To byłby najlepszy prezent urodzinowy.
    Zdrowia, odporności, sił dla Ciebie, a dziś - koniecznie odpocznij i poświętuj, odpocznij, zrób coś fajnego dla siebie. Uściski ogromne zasyłam z Holandii.

    OdpowiedzUsuń
  6. Z okazji urodzin życzę Ci zdrowia i błogosławieństwa Bożego, abyś szybko dostała dobre wyniki biopsji i żeby skończyło się na strachu.
    Przesyłam pozytywne myśli.

    OdpowiedzUsuń
  7. wszystkiego najlepszego:):*
    jestem myślami z Tobą dziś cały dzień i nie tylko....
    przytulam mocno wirtualnie
    MUSI być dobrze
    Aneta r.

    OdpowiedzUsuń
  8. Agata, wszystkiego dobrego!
    bedzie dobrze!!!
    pozdrowienia z FL

    OdpowiedzUsuń
  9. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!! Mam nadzieję, że chociażby tylko z tego powodu wieści będą pomyślne. Cały dzień o Tobie myślę i przytulam mocno.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wszystkiego najlepszego Agata.
    Niech wyniki okażą się najlepsze z możliwych. Trzymam kciuki i pamiętaj, że nie musisz teraz być super hero!

    OdpowiedzUsuń
  11. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!

    OdpowiedzUsuń
  12. Najlepsze życzenia! Trzymam mocne kciuki za biopsję.

    OdpowiedzUsuń
  13. najlepsze życzenia urodzinowe! mocno trzymam kciuki za wyniki biopsji.

    OdpowiedzUsuń
  14. Najlepszego Ci życzę, przede wszystkim zdrowia.
    Nie znajduję słów, nie napiszę, że wiem, co czujesz, bo nie wiem, ale z całych sił życzę Ci dobrych wieści:*

    OdpowiedzUsuń
  15. Wszystkiego najlepszego z okazji Twoich urodzin. Trzymam kciuki za najlepszy możliwy wynik

    OdpowiedzUsuń
  16. Wszystkiego dobrego, a przede wszystkim dobrego wyniku.

    OdpowiedzUsuń
  17. Wszystkiego Najlepszego z okazji urodzin. I trzymam kciuki zeby wyniki z biopsji byly dobre. Pozdrawiam, Agata

    OdpowiedzUsuń
  18. Trzymam kciuki za pozytywne wieści. Nie komentowałam dotychczas ale czytam od początku prawie. Mam dzieci w tym samym wieku i podziwiam nieustannie jaka jesteś zorganizowana i ile dzieciaki mają zajęć i atrakcji. Wierzę, że będziemy czytać wieści od Potworków jeszcze długie lata.

    OdpowiedzUsuń
  19. Wczoraj o północy próbowałam wpisać komentarz...nie wchodził...więc teraz jeszcze raz. Siły życzę, przechodziłam... wiem ile nerwów wszystko to kosztuje. Daj znać gdy już będziesz coś wiedziała. Tule mocno Lux

    OdpowiedzUsuń
  20. Agatko, mocno wierzę w to, że wszystko będzie dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  21. Dobrze, że udało się zrobić, choć podejrzewam, że to oczekiwanie tak naprawdę jest w tym wszystkim najgorsze. Trzymam mocno kciuki za pozytywne wyniki

    OdpowiedzUsuń
  22. Agatko, zycze Ci 100 lat na urodziny! 100 znaczy 100 i ani troche mniej! Spokoju i duzo zdrowia! Dasz rade wszystkiemu, nie ma innej opcji, bo musi byc dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  23. Agatko wszytkiego naj, przede wszytkim zdrowia i spelnienia marzen. I trzymam kciuki aby bylo dobrze. Myslami z Toba 😘Aga

    OdpowiedzUsuń