Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 6 marca 2020

Koncowka lutego z nartami, "karate" i rzygankiem w tle

I mamy juz marzec, ale sie porobilo! :D
W lutym dzialo sie mnostwo i chyba przez to smignal mi ten miesiac ekspresowo! :O

Mam do nadrobienia prawie dwa tygodnie, a ze po nudach w dlugi weekend zycie znow nabralo obrotow, to szykujcie sie na powrot tasiemcow. ;)


Jak wspomnialam wyzej, dlugi weekend okazal sie nudny i wlasnie z powodu tej nudy, meczacy. Ciezko jest zignorowac swedzaca dupke i siedziec w domu, kiedy cale jestestwo krzyczy, zeby gdzies wyruszyc, spedzic czas aktywnie! :)
Jakos jednak przetrwalismy, a po powrocie do pracy, okazalo sie, ze 3 dni jednak moga sie ciagnac niczym cale piec... ;) W piatek czulam sie tak samo przejechana (psychicznie), jak zwykle po pelnym tygodniu. ;) Moze dlatego, ze nasz grafik nagle (ale tylko chwilowo) sie poluzowal, wiec nudy trwaly w najlepsze? ;) W tamtym tygodniu Potworki mialy basen w srode, ale poza tym wielkie, okragle nic. :)

W sobote, 22 lutego, jak zwykle wywiozlam Potworki do Polskiej Szkoly, a sama ruszylam na zakupy, nastepnie zas na kawe do kolezanki. Jako bonus, nasza inna wspolna znajoma rowniez tam byla, wiec we trzy rowno sobie poplotkowalysmy. Ja, jako jedyna, moglam klapnac i pic kawe w spokoju, jako ze bylam "bezdzietna". ;) Kolezanki ogarnialy odpowiednio roczniaka i 4-latka (ich starsze dzieciaki sa w tej samej klasie Polskiej Szkoly, co Kokus).
To sa zalety posiadania juz odchowanego potomstwa. ;)
Po powrocie, zaproponowalam Potworkom lyzwy, jako ze sezon nieodwolanie dobiega konca, ale zadne nie chcialo.
Coz... Nie, to nie. Za to posprzatalam chalupe. ;)

W niedziele, 23 lutego, juz jednak odpuscic "nie moglam" i wyciagnelam rodzine na narty! :D Kokus byl przeszczesliwy i wolal od rana, ze to najlepszy dzien w jego zyciu (dziwne, ze powtarza to za kazdym razem jak szusujemy :D), a Bi... no coz... stanowczo nie podzielila entuzjazmu reszty rodziny. :D Na propozycje wywozki do dziadka jednak, rozbeczala sie, ze bedzie za nami tesknic. Zal mi sie zrobilo tej naszej "krolowej dramaturgii" i stwierdzilam, ze trudno, wezmiemy ja. Troche moze pomarudzi, ale jakos to bedzie.
No i bylo... jakos. :D

Pojechalismy w niezbyt dalekie miejsce, niecale dwie godziny drogi od nas. I przezylam szok, mimo ze regularnie sprawdzam przeciez prognozy pogody. Zime mamy w tym roku bardzo slaba, a w dodatku, przy kazdym nadchodzacym froncie zawsze znajdujemy sie dokladnie na pograniczu deszczu i sniegu. W rezultacie pare razy padal snieg z deszczem, ale zazwyczaj zwykly deszcz. Jak bardzo bylismy cala zime "na pograniczu", przekonalam sie tamtego dnia, kiedy zaledwie godzine drogi na polnoc, nagle pojawil sie snieg w lesie, lub zacienionych miejscach. Chwile pozniej bylo go juz sporo na ogrodach przy domach widocznych z autostrady. Kiedy dotarlismy na miejsce, sniegu bylo juz pelno i byl doslownie wszedzie! :O
Gorka okazala sie calkiem fajna, choc spodziewalam sie czegos nieco bardziej okazalego. ;) Tymczasem z wielkosci przypominala kompleks, w ktorym bylismy dwa razy w tym roku, znajdujacy sie godzine drogi od domu. Miala jednak 24 trasy o roznym stopniu trudnosci i nie byly nawet zbyt krotkie. Wiecie, na naszych "lokalnych" gorkach czasem ma sie wrazenie, ze jedzie sie 5 minut wyciagiem, a zjezdza w minutke... ;) Nik szalal z tata na najtrudniejszych, czarnych trasach, a ja z Bi, coz, zostalysmy na zielonych i niebieskich.

Takie ladne widoki byly z gory. To w pomaranczowych portkach, to Nik ;)

Podobalo mi sie, ze wiekszosc stokow laczyla sie, rozdzielala, ponownie zjezdzala sie w jedna, mozna bylo wiec jechac z grubsza ta sama trasa, ale ja sobie urozmaicac. Bardzo fajnym, nowoczesnym rozwiazaniem byla elektroniczna karta, ktora czujnki same skanowaly przed wejsciem na wyciag. W Europie sa one chyba juz standardem, ale tutaj na wiekszosci stokow nadal dostaje sie karteczki, ktore trzeba przyczepic do kurtki. ;)
Bi tym razem na poczatku sie cieszyla, podniecona twierdzila, ze to najfajniejsza gorka, na jakiej byla, ale juz po dwoch godzinach stwierdzila, ze nienawidzi tego miejsca i nienawidzi nart i w ogole wszystkiego nienawidzi... Kiedy przypomnialam jej, ze jeszcze rano przeciez twierdzila, ze to jej ulubione miejsce, swoim zwyczajem oswiadczyla, ze ona wcale nic takiego nie mowila. :D
I zeby jeszcze cos sie stalo, przewrocila sie czy co... A tu nic, jezdzi sobie zadowolona, a po chwili stwierdza, ze juz jezdzic nie chce i ze wcale jej sie nie podobalo, ani troche... Naprawde, nastepnym razem trzeba odlozyc na bok sentymenty i zostawic "pyskacza" z dziadziem. ;)

To na samym poczatku, kiedy zadowoleni byli jeszcze oboje

Sama do siebie musze przyznac, ze warunki byly... srednie. Mielismy piekne slonce, ale temperatura dobijala do 10 stopni. Jadac na polnoc liczylam, ze bedzie tam chlodniej i teoretycznie bylo, ale slupek rteci nadal dochodzil do 7 stopni, a w oslonietych od wiatru miejscach, w narciarskich spodniach i kurtkach, bylo wrecz nieznosnie goraco... Jezdzilismy rozpieci, ale tu z kolei, pod wplywem przeplywu powietrza, robilo sie chlodno. Na dole, przy wyciagu, czlowiek sie pocil, jadac z gory, marzl. I tak zle i tak niedobrze. ;)
Poza niedogodnosciami pogodowymi, tak jak wspominalam, Bi jak zwykle sie zbiesila. Bylo zbyt cieplo zeby stok byl oblodzony, wiec tylko gdzieniegdzie miedzy drzewami, troche tego lodu bylo. Naprawde ociupinke i w pojedynczych miejscach. Ale Bi - panikara, jechala jakby chciala a nie mogla, plugiem, ktory jeszcze utrudnial jej manewry i z rykiem. Na zachete, ze super jej idzie i zeby sie nie bala i przejechala przez lod prosto, bo tylko przy skretach mozna sie na nim poslizgnac, odpowiadala wsciekloscia i jeszcze glosniejszym wyciem. :/
Znow nerwow napsula mi rowno... Specjalnie dla niej zrobilysmy sobie nawet przerwe na lunch. Ja bym jezdzila bez pauzy bo szkoda mi bylo czasu, ale panna juz tak dawala popalic, ze stwierdzilam, ze moze zarcie poprawi jej humor. Wiecie, Polak glodny, to Polak zly. ;) Niestety, nawet przerwa i zarlo pomoglo tylko minimalnie i ostatnia godzine Bi juz tylko odliczala do konca.

Troche razi slonce, a troche widac, ze smiech nieco... wymuszony ;)

Trzeba spojrzec prawdzie w oczy, ze jak w wieku niemal 9 lat tak reaguje na narty, to najwyrazniej wylamuje sie z rodziny i jako jedyna nie zlapala bakcyla tego sportu (choc jeszcze ze dwa lata temu wydawalo sie, ze bedzie zupelnie inaczej). Nie wiem czy jest sens na sile ja przekonywac i ciagnac, skoro kazdy wypad konczy sie awantura na stoku? Z drugiej strony, na takie jednodniowe wypady, jasne, mozemy ja odstawiac do dziadka, ale co, jesli znow wybierzemy sie na kilkudniowy urlop? Samej jej w hotelu zostawic nie mozna, na nartach nie bedzie chciala jezdzic... Sytuacja patowa po prostu... :/

Poniedzialek minal prawie zwyczajnie. Rodzice do pracy, dzieci do szkoly, a po szkole odrabianie lekcji i trening na basenie. Wszystko bylo normalnie, az do momentu kiedy Nik wyszedl z basenu i oznajmil, ze boli go brzuch. Pocieszylam, ze przebieramy sie i jedziemy do domu, nie przejmujac sie zbytnio. Az do momentu, kiedy 15 minut pozniej wyszlismy na teren recepcji, zaczelismy ubierac kurtki, Bi pobiegla popatrzec na trenujacych tenisistow, a Nik podszedl ze lzami w oczach jeczac, ze tak strasznie go ten brzuch boli... Coz mnie tknelo i pytam "O-o, bedziesz rzygal?!", a Nik zdolal tylko kiwnac glowa!
AAAAAAAAA!!! Dzieciaki mokre wlosy, zaczelam wiec goraczkowo nawolywac do obojga, zeby szybko czapki nakladali i wychodzimy! Liczylam bowiem, ze najgorsze zlapie Kokusia na zewnatrz (albo w aucie :D). Tiaaa... Bi niezadowolona i majac w nosie moj pospiech idzie sobie spacerkiem, dalej patrzac przez szybe na korty. Nik musial sie juz na tyle zle czuc, ze nawet nie docieralo, co do niego mowie. Stal i patrzyl w dal. W koncu szybko sama pozakladalam Potworom czapki i zaczelam ciagnac ich ku wyjsciu, z niezadowolona Bi zadajaca wyjasnienia skad ta panika! Ja ja kiedys udusze, serio! ;) Juz prawie, prawie sie udalo... Ale nie... Nik chlusnal przed samiutkimi drzwiami wyjsciowymi!!! Najadlam sie sporo wstydu, Mlodszy sie rozplakal, goraczkowo przepraszalam pracownikow, ktorzy rzucili sie zwijac chodnik (podejrzewam, ze poszedl prosto do kosza) i po mopa... Obciach straszny, a my jeszcze, jak na zlosc, jestesmy tam 2-3 razy w tygodniu... :D
Po powrocie do domu Nik przykleil sie do wiaderka, ktore na szczescie potrzebne bylo tylko dwa razy. No i skad te mdlosci?!
Na poczatku przerazilam sie, ze zlapal gdzies jelitowke i przeczolga nas teraz wszystkich po kolei. Tak sie jednak nie stalo, wiec mam inna teorie. Otoz, tego dnia dzieciaki dostaly na obiad pyzy z miesem. Juz kiedys je jadly i smakowalo, ale teraz oboje oswiadczyli, ze to ble, fuj, ohyda i jesc nie beda. Oczywiscie z M. nie ma zartow i po krotkich negocjacjach co do ilosci, postawil im ultimatum, ze nic innego tego dnia juz nie dostana. Moga nie jesc, ok, ale nie tylko nie bedzie zadnych przekasek, ale tez wieczornej miseczki owocow. Pojda spac glodni. Bylo sporo placzu, Bi jednak dosc szybko sie otrzasnela i wepchnela na sile reszte obiadu. Nik meczyl te pyze, popijal po pol szklanki wody na raz, w dodatku jednoczesnie odrabial lekcje, bo z kolei ja zapowiedzialam, ze po powrocie nie bedzie tabletow (w poniedzialki z basenu wracamy mniej wiecej w porze, kiedy Potworki maja pozwolenie na chwile na tabletach) dopoki praca domowa nie zostanie odrobiona. W rezultacie ostatni kes pyzy przezuwal jeszcze w samochodzie, w drodze na basen. I podejrzewam, ze za szybko po jedzeniu zaczal intensywne cwiczenia. Dziwie sie tylko, ze nie porzygal sie do wody, choc jednoczesnie jestem za to wdzieczna losowi... ;)

Poniewaz wtedy nie wiedzialam dokladnie co mu jest, we wtorek (25 lutego) zostalam z Kokusiem w domu. Mlodszy wstal narzekajac, ze bola go nogi i jest zmeczony. Podejrzewam, ze byl oslabiony po rzyganku poprzedniego wieczora. Poza tym balam sie, ze to nie koniec "atrakcji" (chociaz noc minela spokojnie), wolalam wiec miec go na oku. ;)
Na szczescie (a moze niestety...) Nik odzyskal wigor juz okolo poludnia i serio zalowalam, ze nie poslalam go jednak do szkoly. ;) Szalal, ganial po domu psa i skutecznie utrudnial mi "prace" z domu...
Skoro Mlodszy wydawal sie zupelnie zdrowiutki, uznalam, ze po poludniu moze spokojnie pojechac na nowe zajecia. Zapisalam go bowiem na... karate! :D A konkretnie to na "sztuki walki", bo zajecia sa mieszanka karate, jujitsu i czegos tam jeszcze. Mlodszy, wielki fan Power Rangers'ow oczywiscie byl zachwycony. Juz kilka razy wspominal mi o sztukach walki (w naszej okolicy z grubsza nazywaja takie zajecia "zbiorczo" martial arts, bo tylko taekwondo ma swoja osobna szkolke), bo uczeszcza na nie okresowo oczywiscie wiekszoszc malych chlopcow. Ze swojej strony stwierdzilam, ze Nik to jest takie wrazliwe dziecko i deliktny chlopiec, ze przydadza mu sie zajecia, gdzie nauczy sie porzadnie kopnac czy walnac z piesci. Nie zeby zaczynal bitki, zreszta to nie ten typ, ale zeby potrafil sie choc troche obronic.

Niestety, salka jest tak usytuowana, ze wszystkie zdjecia mam od tylu... :/

Poniewaz malzonek mial cos do zalatwienia, zmuszona bylam ciagnac ze soba Bi, ktora podpatrzyla conieco i stwierdzila, ze ona tez chce zapisac sie na martial arts. Tu jednak musialam postawic ultimatum, bo Starsza dusi mnie juz od dlugiego czasu o gimnastyke artystyczna. Wreszcie pokonczylo sie kolko narciarskie i lekcje lyzew i zaczelam szukac wolnych miejsc w ktoryms z klubow, a ona teraz chce "karate"?! Oswiadczylam, ze musi wybrac, bowiem dwoch aktywnosci nijak nie wcisniemy juz w grafik. Stwiedzila, ze woli jednak gimnastyke. ;)

Teraz jestesmy juz po kilku zajeciach i musze stwierdzic, ze Nik, jak to Nik, lubi, ale zeby zlapal takiego prawdziwego "bakcyla" to juz nie bardzo. ;) Na zajeciach dobrze sie bawi, ale przed kazdymi pyta, czy moze jednak zostac w domu. ;) W trakcie cwiczen oczywiscie gada jak najety, komentuje, ze on to wszystko juz wie (boszzzze) zadaje tuziny pytan, az trener czesto musi go uciszyc lub po prostu olac. :D Dla Nika faktycznie najlepszym sportem sa narty gdzie wiatr wieje po twarzy, wiec buzie trzeba zamykac, lub rower, bo przy otwartej moga nawpadac muchy! :D
Zeby nie bylo, przed kazdymi zajeciami powtarzam mu, ze ma wiecej sluchac i mniej gadac, ale to jak walka z wiatrakami. ;)

W srode (26 lutego) Potworki mialy trening na basenie, ale poza tym byla to tez oczywiscie Sroda Popielcowa. Wieczorem czulam sie totalnie przeczolgana i zalowalam, ze nie odpuscilam dzieciakom tego basenu. Po pracy wpadlam bowiem na 15 minut do domu, zgarnelam towarzystwo, pojechalismy na basen, wrocilismy na 10 minut do domu, po czym pojechalismy (Bi z nadal mokrymi wlosami) do kosciola. A po powrocie to juz pora na kolacje i Potworki do lozek. Jeden z tych dni, gdzie dom jest tylko hotelem, zeby sie przespac i pedzic dalej. ;)

Czwartek (27 lutego) nie wyroznil sie niczym szczegolnym, oprocz tego, ze Bi poraz pierwszy pojechala na trening grupy plywackiej srednio-zaawansowanej. Pomalu jakis postep, choc nadal woli jezdzic w poniedzialki i srody na trening grupy poczatkujacej. ;)
Nik ponownie mial martial arts. Jakos dziwnie jest to organizowane. Zazwyczaj wszystkie "rekreacyjne" zajecia sa raz w tygodniu przez 6-9 tygodni. Dopiero kiedy dziecko oficjalnie "trenuje" jakis sport, tych zajec jest wiecej. Przy sztukach walki, skrocili jednak sesje do 4.5 tygodnia, ale za to zajecia sa dwa razy w tygodniu. Niby na jedno wychodzi, ale jednak przez to Potworki codziennie od poniedzialku do czwartku maja jakies zajecia. Troche to meczace...

Budynek, w ktorej odbywaja sie zajecia, byl niegdys kosciolem. Po przeciwnej stronie widac nawet, czesciowo zabudowane, organy! :D

Ja bylam z Kokusiem na martial arts, a M. pojechal z Bi na basen, wiec nie wiem jak to u niej wyglada, poza tym, ze M. pisal do mnie czy na pewno podalam mu dobra godzine, bo bylo bardzo malo dzieci. ;) To dziwne, bo w poniedzialki, kiedy trening zaczyna sie pozno i trwa bardzo dlugo (18:30-19:45!!!) jest tych srednio-zaawansowanych dzieciakow pelno. Akurat jednak w poniedzialek, wole zeby Bi dalej trenowala z poczatkujacymi, bo te godziny sa bardziej "ludzkie". Nie mam pojecia dlaczego w dzien, kiedy trening zaczyna sie najpozniej, trwa on godzine i 15 minut, a w pozostale, "wczesniejsze" dni, tylko 45 minut. Ktos tu nie uzyl zdrowego rozsadku... :/

Luty zakonczylismy typowa sobota, z Polska Szkola dla Potworkow i zakupami dla matki. W tamtym tygodniu wymruczalam pod nosem wiele epitetow pod adresem nauczycielek z owej szkoly, bowiem oba Potworki mialy dyktanda. Musze przyznac, ze Bi cwiczy na nie chetnie i bez marudzenia, ale za to jej nauczycielka bije po prostu rekordy w ich ilosci! Co chwila kolejne i kolejne! Pani Nika zadaje ich mniej, ale za to Mlodszy, jak to on, awanturuje sie, ze nie chce cwiczyc "bo on to przeciez umie!". A potem, w przeddzien placze, ze nie chce jechac do szkoly, bo dostanie zly stopien! Oszalec mozna! ;) A najlepsze, ze oba Potworki mialy dyktanda wlasnie 29 lutego, a na nastepna sobote (pierwsza marca) mialy sie przygotowac na kolejne! Obie z kolezanka stwiedzilysmy, ze nauczycielki chyba oszalaly! I jeszcze zeby w takim razie odpuscily prace domowa... Ale nieee, lekcje sa normalnie zadawane, a do tego jeszcze dyktanda do wyuczenia! I teraz sobie wyobrazcie, przy zajeciach sportowych Potworkow kazdego dnia, normalnej pracy domowej z amerykanskiej szkoly (ktora Bi ma ostatnio dosc czasochlonna, bo ma czytac, a potem pisac krotkie referaty na temat tego, co przeczytala lub o bohaterze opowiadania, itd.), grze na skrzypcach, jeszcze na dodatek codzinne cwiczenie na dyktando! Dla nich jest to w koncu jezyk obcy i oni po prostu musza sie wykuc tych kilku zdan na pamiec. Nauczycielka Bi w ogole jest "udana", bo ostatnio jak nie zadaje dyktanda, to dowala nauczenie sie na pamiec jakiegos wiersza, albo miesiecy i por roku (mimo, ze w domu poslugujemy sie polskim, to nazwy miesiecy jakos same w glowe nie wchodza), albo czegos w tym rodzaju. Ta Polska Szkola to mial byc dodatek, kontakt z jezykiem ojczystym rodzicow, a zmienia sie w pelnoetatowa szkole, tylko ze uczyc dzieci maja glownie rodzice... To przepraszam, ale po chusteczke ja zrywam sie bladym switem w sobote zeby zawiezc do niej dzieci i jeszcze za to place?! :/

Po powrocie do domu, kiedy Potworki nieco odsapnely i zjadly obiad, zaproponowalam im wypad na lyzwy. Na sam koniec lutego i poczatek marca, temperatury postanowily choc zblizyc sie do zimowych i w dzien oscylowaly okolo 3 stopni. Wymarzona pogoda (nie za cieplo, nie za zimno), a dodatkowo to byl przedostatni weekend kiedy "nasze" lodowisko bylo otwarte. Niestety, Bi nie chciala i choc moglam zastosowac metode szantazu, tudziez przekupstwa, stwierdzilam, ze nie chce, to nie. Niech siedzi z tata. Nik oczywiscie byl pierwszym chetnym zeby pojechac. Przynajmniej, co sie rzadko zdarza, moglam skupic na nim cala moja uwage. A Nik, sam na sam, to jest naprawde urocza gadula i przytulas, ktory co chwila zapewnia, ze bardzo kocha mame. :)

Lyzwiarz :)

Pojezdzilismy i Mlodszy choc raz mogl zapierniczac w kolko tak jak lubi, a nie cwiczyc figury. :D

Zapewne jest to efekt uboczny koncowki sezonu, ale kompletnie nie bylo tlumow :)

Bonusem okazala sie usypana za lodowiskiem gorka "sniegu" powstalego podczas czyszczenia lodu. Tak jak w Polsce, tak i tutaj nie widzielismy porzadnego opadu sniegu od konca stycznia, wiec dzieciaki czuja wielki niedosyt. Nik byl po prostu zachwycony, a ja cieszylam sie, ze mialam nosa i kazalam mu ubrac sniegowce. ;) A jak jeszcze dojrzal, ze za gorka jest na wpol zamrozony staw i jak sie wrzuci grude zmrozonego sniegu, to rozbije ona warstewke lodu tworzac przereble, to podnieta siegnela zenitu.

Zadowolony jak prosie w deszcz ;)

Swoja droga, co jest fascynujacego w takiej zabawie? Ktos, cos? Bo ja tam ziewalam z nudow, poza momentem kiedy nerwowo trzymalam Kokusia za kaptur, bojac sie, ze straci rownowage i chlupnie do stawu... ;)
W kazdym razie do domu Nik wrocil zadowolony i wybawiony, czyli prawidlowo. :)

Tak wlasnie minely nam ostatnie dni lutego. Intensywnie, choc to zadna nowosc. Poczatek marca zreszta w niczym im nie ustepuje, ale o tym juz nastepnym razem. ;)

19 komentarzy:

  1. Czytam i już jestem zmeczona, choć leżę w łóżku;)
    W sumie nie oczekuje niczego innego u was, akcja goni akcję...
    Mnie też już nosi, ale pogoda hamuje zapędy podróżnicze. Teraz czekam na wyjazd do Polski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie tak wiecznie nosilo, ale teraz, po tygodniu siedzenia w domu, jakos oklaplam i ruszac dupki juz mi sie nie chce. :)

      Usuń
  2. Nic dodac nic ujac. Potworki nie maja czasu na nude. U nas troszke lepsza pogoda, wiec chlopcy graja w noge przed domem. Malutki oczywiscie tez chce I dobitnie im w tym przeszkadza :-) a z ta polska szkola to naprawde lekka przesada. Tak, jak piszesz.. To powinna byc przyjemnosc, a nie cisnienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wlasnie. Mimo, ze mam nadzieje, ze szkoly otworza do konca kwietnia (wbrew przewidywaniom), to Polskiej Szkoly, jak dla mnie, moga juz nie otwierac w tym roku. :D

      Usuń
  3. Kurczę, Bi to taka mocno niezdecydowana panna i humorzasta. Podziwiam, że masz do niej tyle cierpliwości i ciągle organizujesz nowe atrakcje. U nas czasami podobne zachowania ma Jasiu, sam nie wie czego chce, tak źle i tak niedobrze. Na szczęście zdarza się to stosunkowo rzadko i zazwyczaj jak jest mocno zmęczony.

    Potworki w Polskiej Szkole mają więcej dyktand niż Oliwia. I faktycznie przy takim nagromadzeniu różnych zajęć może się okazać, że dzieci będą zniechęcone. Ja też myślałam, że oni będą się tam uczyć, będą mieli kontakt z ojczystym językiem, ale nie aż w takim natężeniu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, Bi ma naprawde paskudny charakterek i czasem ciezko z nia wytrzymac. Choc kochamy ja taka, jaka jest oczywiscie. ;)
      Ta Polska Szkola to ostre przegiecie. W pozniejszych klasach dochodzi jeszcze historia i geografia Polski. :O

      Usuń
  4. O żesz, normalnie nie macie czasu na nudę. Aż się zmęczona poczułam po tym wszystkim. Do mnie jakoś ta Wasza polska szkoła nie przemawia. ;) Pozdrawiamy z (dziś) wiosennej Polski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma szkoly, a z nauczaniem zdalnym, czasu na nude dalej nie ma! :D

      Usuń
  5. Sztuki walki dla Juniora tez mi sie marżą, ale w naszym mieście nie ma niestety, a w miejscowości obok sa,ale w takich bez sensu godzinach, że oboje jesteśmy w pracy jeszcze.. :/

    Szkoda,że Bi nie lubi jazdy na nartach, ale nic na siłę,nie jazdy musi jeździć na nartach ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie musi, tylko poki jest na tyle mala, ze nie mozna jej w domu zostawic, to niestety jak cala rodzina chce jezdzic, a ona jedna nie, to jest to problem. ;)
      U nas tez wiele zajec jest w takich godzinach, ze zastanawiam sie, kto zapisuje na nie dzieci..

      Usuń
  6. Szkoda, że Bi nie przepada za nartami, skoro reszta rodziny uwielbia szusować po stoku... Ciężka sytuacja, bo tu wszystkim niestety nie dogodzisz :/
    Co do picia kawki w spokoju wraz z koleżankami, tego akurat zazdroszczę :D
    W Polskiej Szkole faktycznie przesadzają, chyba chcą zrealizować normalny program w czasie weekendowych zajęć... Też w przyszłości chcę zapisać dzieci do sobotniej szkoły, ale liczę na to, że nie będą musiały kuć do niej po nocach, bo to ma być głównie przyjemność, kontakt z innymi polskimi dziećmi, dodatkowa motywacja do nauki języka ojczystego... A w taki sposób panie skutecznie dzieci odstraszają :/
    U Was jak zwykle fajnie, bo aktywnie. Lubię to :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Juz teraz nasza aktywnosc jest na poziomie -10. :D
      Ta Polska Szkola naprawde przesadza i powaznie zastanawiam sie, czy nie przepisac dzieci do innej, ktora jest tylko troszke dalej. Jedna kolezanka ma tam syna. Musze sie jej spytac, czy tez maja takie chore wymagania.

      Usuń
  7. Halo halo, jak tam koronawirus????

    OdpowiedzUsuń
  8. Zawsze jak czytam Twoje posty to podziwiam Cię za ogarnianie tych wszystkich aktywności:) U nas też są dyktanda bardzo często w polskiej szkole;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Hmmm... Nick wyrasta wam na cudowne, bardzo pozytywne dziecko. Gratuluje. Oby siostra za nim nadazyla.
    Nauczycielka w polskiej szkole najwyrazniej chce sie wykazac. A nadgorliwosc bywa gorsza od faszyzmu. Moze sie jakos owa polska pani ogarnie i zbastuje z tymi dyktandami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha, przypomnialam sobie, ze w moim liceum mielismy obowiazkowe zajecia z karate w ramach WFu, jakies 2-3 m-ce rocznie. Bardzo przydatne jak dla mnie, bo nauczyli nas tam padow, tzn. jak bezpiecznie upasc, gdy jest sie uderzonym, podcietym, kopnietym. Nieraz mi sie przydalo, m.in. przy jezdzie na nartach.

      Usuń
    2. Tak, sztuki walki to przydatna umiejetnosc. Gdyby Bi byla chetna, ja tez bym zapisala. Wybrala jednak gimnastyke, a teraz to w ogole siedzimy na tylkach i nie robimy nic. Ciekawe czy ruszy pilka nozna, ktora miala sie zaczac w ostatnim tygodniu kwietnia... :/
      Tak, Nik, choc tez czesto wychodzi z niego malkontent, jest jednak duzo lagodniej usposobiony niz siostra. :)

      Usuń