Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 26 października 2019

A czas sobie plynal i nadal plynie...

Pomiedzy naszym ostatnim kempingiem, dentystycznymi przygodami oraz minionym tygodniem, zycie plynelo sobie normalnym torem, choc jakos tak poza mna. Dopiero kiedy zab Bi zostal wyrwany i emocje opadly, nagle okazalo sie, ze mam mnostwo niepozalatwianych spraw. Niestety, kiedy cos mnie martwi, wszystko inne spada na boczny tor, no chyba, ze wrecz "krzyczy" o uwage.
Jesli chodzi o dokumenty, skladki oraz upowaznienia szkolne, zawsze mam wszystko dopiete na czas i na ostatni guzik. Nie w tym roku... Skladki dla dwojki klasowej u obu Potworkow zbierane byly od koncowki wrzesnia. Ja wyslalam czeki w minionym tygodniu. Podobnie z zakupem biletow na impreze Halloweenowa w szkole. Dobrze, ze zostala przesunieta, bo zupelnie nie mialam do niej glowy. Czesne za pierwszy semestr Polskiej Szkoly zaplacilam tydzien po czasie. A na koniec przypomnialam sobie, ze nie zaplacilam jeszcze zawrotnej sumy $5, ktore zbierala nauczycielka Bi. Brawo ja. :/

W zasadzie, poza goscmi, ktorych mialam na dlugi weekend oraz pasowaniem na ucznia Kokusia, mam wrazenie, ze kompletnie nic sie nie dzialo, ale kiedy posilkuje sie zdjeciami, okazuje sie, ze jednak. I to sporo. ;)
No to od poczatku...

W ktorys piatek, jeszcze przed akcja z zebem Bi, kiedy czekalam na szkolny autobus, zaczepila mnie  sasiadka, ktora mieszka w nastepnym, zaraz obok naszego, domu i spytala czy dzieciaki nie pokarmilyby przez weekend jej kota, bowiem wyjezdzala do siostry. Psa zabierala ze soba, ale stwierdzila, ze targac jeszcze kotke, to za duzo, szczegolnie, ze ich kot jest wychodzacy i kocha wolnosc (a podroz dodatkowo zawierala przeplyniecie promem). Moje dzieciaki oczywiscie na to jak na lato, ale za male sa jednak troche zeby opiekowac sie samodzielnie czyims zwierzakiem.

"Nasz" tymczasowo kot :)

Otworzyc drzwi balkonowe rano i zamknac je wieczorem - tak. Ale po pierwsze, Bi nie dala rady otworzyc puszki z jedzeniem. Po drugie, oboje mieli zapedy, zeby myszkowac sasiadce po szafkach i pokojach. ;) Nik w ogole byl zainteresowany wylacznie zwiedzaniem cudzego domu oraz glaskaniem i sciskaniem kotka. Nic dziwnego, ze rano ten pryskal na dwor jak tylko uchylilo sie drzwi na taras! :D Szlam wiec z nimi, pilnowalam zeby czegos nie narobili, a w "podziece" musialam wyrzucic znalezionego na dywaniku, juz mocno "sztywnego" chipmunk'a. Fuuuj... ;) Potworki zas dostaly od sasiadki w podziece "gift cards" na $15 kazde. Za cos, co wykonalam glownie ja! Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie... ;)

Tamten weekend okazal sie pochmurno - deszczowy, wiec poranne oraz wieczorne wizyty "u kota" byly calkiem mila i bezproblemowa odskocznia, szczegolnie w sobote, kiedy utknelismy w domu. W niedziele na szczescie bylo "tylko" pochmurno az do poznego popoludnia, a dodatkowo zerwal sie cieply wiatr i nagle zrobilo 18 stopni. Mogloby byc slonecznie, ale ciesze sie, ze chociaz bylo sucho. Tego bowiem dnia, mielismy bilety do pobliskiego klubu, gdzie jak co roku zorganizowano wystawe domkow dla wrozek i krasnoludkow w lesie. Tym razem udalo mi sie nawet namowic M., zeby poszedl z nami, sukces! ;)

Jak co roku, maszyna z bankami dostarczyla rozrywki :)

Domki nie rozczarowaly. Jak rok temu sporo bylo zwyczajnego kiczu, tak tym razem wystawionych bylo wiele miniaturowych dziel sztuki. Nawet Potworki zachwycaly sie malenkimi laweczkami czy hustawkami. :)

Zrobiona z patyczkow prawdziwa miniaturka domku. Nie pstryknelam zdjecia tylu, ale mial balkonik z balustradka i inne detale

Dobra, Nik po polgodzinie juz jeczal, ze mu sie nudzi i pic mu sie chce (a, ze bylo chlodno, nie wzielam wody), ale Bi przeszla cala trase z zachwytem na buzi.

Tu kolejny domeczek, ten z mchem zamiast strzechy :)

Na koniec, w wyznaczonym miejscu dzieci mogly skonstruowac swoj wlasny domek. Juz tradycyjnie, Nik sie nie skusil, ale Bi chetnie uzbierala garsc "darow natury" i ulozyla w cos na ksztalt ogrodka.


A kiedy w koncu udalo nam sie zlokalizowac wode do picia i Nik przestal marudzic, cala wycieczka przerodzila sie w przyjemny spacer. Pisalam juz chyba rok temu, ze ten caly teren jest klubem, do ktorego trzeba miec czlonkostwo. Wszystko jest pieknie utrzymane, a przy tym na tyle rozlegle, ze mozna tam spokojnie spedzic caly dzien.

To tylko skraweczek calego terenu...

My zahaczylismy jeszcze o dwa place zabaw (jakby inaczej) oraz boisko do siatkowki. Nawet tata sie rozruszal i podjal z dzieciakami gre.


A potem zaczelo kropic i trzeba bylo sie ewakuowac. ;)

Kolejny tydzien to byl poczatek problemow z zebami, na weekend jednak, jak juz wspomnialam w poprzednim poscie, mialam gosci. I to nie byle jakich, bo az z Montrealu w Kanadzie (a czesciowo az z Polski)! Jechali oni zwiedzac Nowy Jork, a w drodze powrotnej postanowili odbic nieco w bok i zajechac do nas. Ci ludzie, to moi znajomi jeszcze z Polski. Pracowalam u nich jako opiekunka ich corek, ktore, kiedy zaczynalam, byly niemal idealnie w wieku Potworkow. :) I wlasnie teraz jedna z moich dawnych podopiecznych przyjechala z mezem oraz swoimi rodzicami (moimi dawnymi pracodawcami), ktorzy przylecieli z wizyta z Polski. ;)

Spotkanie po latach :)

Przy okazji musze naskarzyc na meza, ktory przed przyjazdem gosci napsul mi krwi jak malo kiedy. Wiecie, ta wizyta spadla nam na glowe przypadkowo. Ot, moja dawna podopieczna - K., napisala, ze jej rodzice przylatuja, ze chca z mezem zabrac ich do Nowego Jorku i odwiedzic nas przy okazji. Ostatnio byli u nas 6 lat temu (!), a my, choc obiecujemy, ze odwiedzimy ich kiedys w Montrealu, jakos nie mozemy sie wybrac. Zanim jej jednak odpowiadzialam, lojalnie skonsultowalam sie z mezem, ktory jak wiecie, nie nalezy do towarzyskich. On zas kompletnie mnie zaskoczyl, kiedy stwierdzil, ze czemu nie, niech przyjada. Im blizej bylo jednak ich przyjazdu, tym bardziej marudzil. A, ze on lubi spokojne weekendy w gaciach i na kanapie. A, ze to obcy ludzie. A, ze on sobie wynajmie pokoj w hotelu i moge ich goscic do woli. Oliwy do ognia dodal fakt, ze K. napisala, ze chca zostac u nad dwie noce. Tu juz w ogole M. sie zbiesil i oswiadczyl, ze nie odda obcym ludziom swojej sypialni. :O A oddac ja musielismy bo inaczej bysmy sie nie pomiescili. Tu juz sie wkurzylam i  przypomnialam mezowi, ze to sa tylko dwie noce, a ja musialam oddac tesciom, ktorzy dla mnie tez sa obcymi ludzmi, sypialnie na 3 miesiace! To skutecznie odbralo mu argument, choc probowal udowodnic, ze to co innego, bo to przeciez jego rodzice (no jasne)... Potem jednak wynikla sprawa z zebem Bi i oboje bylismy tak zestresowani, ze w sobote wlasciwie, gdyby wypadalo, napisalabym gosciom, ze zmienily nam sie plany i zeby omineli nasz dom z daleka. ;)
Goscie jednak przyjechali, ale na szczescie okazali sie bezproblemowi. Jedynym "problemem" bylo polozenie ich spac. Dodatkowe 4 osoby to jednak sporo, kiedy nie ma sie oficjalnego pokoju "goscinnego", a kanapa w salonie nie rozklada sie do spania... Po skrobaniu sie po glowie i kombinowaniu z rozna aranzacja, w koncu w naszej sypialni spali moi dawni pracodawcy, a w pokoju Kokusia (ktorego lozko sie rozklada) moja podopieczna z mezem. Ja spalam w pokoju Bi na jej lozku, a obok na dmuchanym materacu Nik. M. wraz z Bi przeniesli sie do piwnicy, do bawalni dzieci. Bi spala na rozkladanej wersalce (szkoda, ze za waskiej na dwie osoby), a M. na drugim dmuchanym materacu. :)
Druga zagroska zwiazana z goscmi, bylo co z nimi robic w naszym sennym miasteczku. Przyjechali w sobote o 23, wiec na szczescie tego dnia wypilismy tylko herbatke przy ciescie i czas byl sie klasc. A i tak w lozkach wyladowalismy o 2 nad ranem. ;) W niedziele wiec wszyscy zwlekli sie z lozek dosc pozno, a po leniwym sniadaniu goscie poprosili zeby pokazac im droge do polskiego kosciola. W koncu M. ich po prostu zawiozl, a potem poprosili czy nie zabralby ich do polskich sklepow. Okazalo sie, ze moja podopieczna miala w Montrealu polskie sklepy, ale je pozamykano, cieszyla sie wiec, ze ma okazje kupic troche rodzimych produktow. :) A po ich powrocie i po obiedzie, korzystajac z pieknej pogody, zabralismy naszych gosci do... muzeum. ;)

Chalupa rodem z "Przeminelo z Wiatrem"

Ale nie takiego zwyklego. Pisalam juz o nim, bo z Potworkami bylam tam juz nie raz. Ponad 100 lat temu, bogata kobieta z Nowego Jorku postanowila zalozyc tu sobie letnia posiadlosc z farma, na pokaz dla innych bogaczy. Poniewaz umarla bezdzietnie, po roznych perturbacjach, posiadlosc zostala odkupiona przez miasto i zamieniona w muzeum. W domu jest galeria obrazow, strojow z XIX wieku oraz poczatku XX i roznorakich cennych bibelotow, zas tereny wokol, do zmierzchu sa otwarte dla publiki. To naprawde piekne, rozlegle miejsce na spacer. Wszyscy dziarsko ruszylismy sciezkami oraz szlakami, a ze wzielismy ze soba Maye, to i pies skorzystal. :)


Wieczorem zas urzadzilismy sobie ognisko z pieczona kielbaska. Nasi goscie - mieszczuchy, zachwycali sie, ze mozemy sobie tak codziennie siedziec wieczorami przy ognisku, a my musielismy ze wstydem przyznac, ze w tym roku robimy to pierwszy raz. :D Coz, zazwyczaj przy ognisku siedzimy na kempingach, wiec bedac w domu zupelnie za tym nie tesknimy... ;)


A poniedzialek smignal juz w okamgnieniu. Rano musialam jechac z Bi do dentysty, a goscie stwierdzili w takim razie, ze pojda pobiegac, a Nik moze z nimi pojechac na rowerze. Taka "zdrowa" grupa mi sie trafila! Duzo warzyw, malo miesa, sport i te sprawy... ;) Nie chcieli nawet zjesc sniadania twierdzac, ze oni nigdy z rana nie jedza. Wyjechalam z domu o 10 rano, a wrocilam prawie w poludnie. Jadac, mowilam Bi, ze boje sie, ze nasi goscie siedza i przymieraja glodem. Tymczasem oni jeszcze nie wrocili z biegania! :O Potem wszyscy po kolei brali prysznic, jeden z gosci uparl sie ze zrobi sniadanie "po ichniemu", zeby mnie odciazyc, wiec koniec koncow zjedlismy posilek (dla nich sniadanie, dla mnie obiad...) prawie o 2 po poludniu! ;) A potem, jakby malo mieli ruchu, stwierdzili, ze trzeba spalic kalorie i udalismy sie na spacer! :O W ktorego polowie zawrocilismy, bo ktos przytomnie spojrzal na zegarek i zauwazyl, ze dochodzila 15 godzina, a oni chcieli o 16 wyjechac!
W Koncu wyjechali o 17 i w domu zrobilo sie nagle cicho i pusto. Nic to jednak. Najwyrazniej wroca, przynajmniej zgodnie z przesadami, bo zostawili u nas okulary i bluzke... :D

Kolejny tydzien to byly zebowe przygody, ktore opisalam w poprzednim poscie, nie bede sie wiec powtarzac. Napisze tylko, ufff... przetrwalam, choc to jeszcze nie koniec. Trzeba przeciez Bi wszystkie te niedoleczone dziurawce naprawic.

A skoro o zebach mowa, Kokusiowi zaczel sie ruszac kolejny mleczak. Kolejna dolna dwojka, tym razem lewa! Gorne jedynki trzymaja sie uparcie i zawziecie... Co ciekawe, w miejscu prawej dolnej dwojki, ktora wypadla na poczatku wrzesnia, nadal nie wyrzyna sie nowy zab. :O

Po stresach z wyrwaniem zeba Bi, przyszedl weekend, bardzo wazny dla Kokusia. W sobote zostal mianowicie pasowany na ucznia w Polskiej Szkole! Dla mnie oznaczalo to kwitniecie w kuchni niemal do polnocy, obiecalam bowiem Nikowi, ze upieke babeczki. Nie bardzo mialam ochote, bowiem po opadnieciu kurzu po wyjezdzie gosci oraz wyrwaniu zebiska Starszej, poczulam sie po prostu potwornie zmeczona. Ale coz... rok temu upieklam i udekorowalam je dla Bi, wiec jak moglabym odmowic synkowi? ;) Tym bardziej, ze on te bananowe muffinki po prostu uwielbia.

No to upieklam!

Samo pasowanie bylo niemal identyczne jak zeszloroczne Bi. Dziewczynki byly w takich samych czerwonych spodniczkach i kokardach we wlosach, a chlopcy w bialych koszulach z czerwonymi wstazkami pod szyja. I tez zatanczyli na scenie uroczystego Poloneza, a mi sie lezka w oku krecila.

Tancuja pierwszaki. Zdjecie "wyrwane" z filmiku nagranego z daleka, dlatego takie niewyrazne, ale przynajmniej nie musialam za bardzo "cenzurowac" :)

Tak jak przy "Marszu Dabrowskiego". Zadna ze mnie wielka patriotka, ale kiedy jest sie na obczyznie i te znajome i wazne melodie sa raczej niespotykane, coz... potrafia poruszyc struny. :)
Roznica miedzy pasowaniem Bi, a Nika bylo, ze Starsza miala je raz, podczas ogolnoszkolnego apelu, a Nika rozbili czesciowo na dwie uroczystosci. Z samego rana bylo pasowanie "wlasciwe", dla rodzicow. Dzieciaki zatanczyly Poloneza, zaspiewaly kilka piosenek, w tym moja ulubiona "Jestemy Polka i Polakiem" (;P), a potem czworkami podchodzily do pani dyrektor, ktora tekturowym olowkiem oficjalnie ich "pasowala".

Udalo mi sie uchwycic moment pasowania Kokusia, szkoda tylko, ze zamknal oczy. Moze myslal, ze dyrektorka go tym olowkiem zdzieli? :D

Pozniej jeszcze piosenka na zakonczenie i czas byl na poczestunek.

Ale najpierw pamiatkowe zdjecia grupowe :)

Dzieciarnia rzucila sie na slodkosci i owoce, ale dlugo nie dane im bylo swietowac, bo niecala godzine pozniej zaczynal sie ogolnoszkolny apel. I dopiero przy okazji imprezy, dowiedzialam sie, ze podczas tego apelu pierwszoklasisci mieli jeszcze raz zatanczyc Poloneza i zaspiewac piosenke. Niestety, rano dzieciaki w sumie tanczyly i staly na scenie ponad godzine, byly wiec dosc zmeczone, wiec kiedy dowiedzialy sie, ze znow czeka ich tanczenie, dla niektorych okazalo sie to za duzo. W tym dla mojego Kokusia, ktory uczepil sie mojej nogi z placzem, ze nie chce, nie ma sily, ze ma niewygodne buty, itd. ;) Przekonywalam go, ze tym razem nie beda tyle stali, tylko zatancza, zaspiewaja i usiada, ale nie przestawal zawodzic. Dopiero kiedy pierwszaki ustawily sie w parach i zobaczyl, ze nikt inny nie placze, zrobilo mu sie chyba wstyd i potulnie zostal z dziecmi z klasy. Potem zadnych scen juz nie odnotowalam. ;)
Ogolnie pasowanie bylo piekne, uroczyste i wzruszajace, ale dwa apele dla tych maluchow, to jednak troche przesada...

W niedziele bylo pochmurno, zanosilo sie na deszcz, ale ze temperaturowo nie wygladalo tak zle, postanowilam zabrac Potworki na malutki event zorganizowany przez muzeum naszego miasteczka. Przy okazji zajrzalam do rzeczonego "muzeum", bo nigdy wczesniej w nim nie bylam. Okazalo sie, ze to malusienki, jednopokojowy budyneczek, wcisniety obok wielkiej stacji strazy pozarnej. Przejezdzalam tamtedy setki razy i zawsze rzucala mi sie w oczy stacja, muzeum nigdy. :D I jak na takie skromniutkie miejsce, zorganizowali calkiem fajna imprezke. Zabytkowy autobusik przewozil ludzi po centrum naszej "wiochy". ;) Bus prawie 100 lat temu wozil ludzi z naszego miasteczka do stolicy Stanu. Teraz zajmuje to okolo pol godziny. Wtedy - godzine i 15 minut. Taka ciekawostka. :)

Potworki przed busikiem. Podobno za czasow jego "swietnosci", okna nie mialy szyb. Caly byl otwarty. Nie wyobrazam sobie jezdzenia nim zima... ;)

W polowie drogi mozna bylo wysiasc i wstapic do parku miejskiego. Dla mnie byla to kolejna nowosc. Brame parku widac troche z ulicy, ale jest tak usytuowana, ze zawsze myslalam, ze to taki zabytek, bo za nim widzialam tylko gaszcz i zadnej sciezki. Tym razem jednak w opisie "imprezy" zaznaczono wyraznie, ze w owym parku miala byc umieszczona karuzela. Dosc niesmialo wiec wysiedlismy z Potworkami i ruszylismy w strone "zieleni". Ku naszemu zaskoczeniu, po przekroczeniu bramy, odkrylismy, ze jest tam sciezka! Nasz "miejski park" jednak malo ma wspolnego z parkiem. Nie ma pieknie utrzymanych szlakow spacerowych oraz laweczek. Jest to po prostu maly lasek, sciezki sa kamieniste, nierowne, pna sie to w gore to w dol, a w niektorych miejscach, na przykrytych liscmi kamolach, mozna latwo zwichnac kostke. ;)

Byl i strumien - wspaniale zrodlo uciechy dla najmlodszych... ;)

Nie mniej miejsce jest bardzo urokliwe i mysle, ze bedzie swietne na spacer z psem jesli najdzie nas chec na porzucenie prostej jak drut i przez to dosc nudnej, trasy rowerowej. :) I znow kawalek historii. Otoz, niegdys owy park byl centrum zycia towarzyskiego dla mieszkancow naszego miasteczka. Mial utrzymane sciezki, polanki na piknik oraz... basen publiczny. Zawsze utyskuje, ze wszystkie okoliczne miasteczka maja publiczne baseny (z potezna znizka dla mieszkancow), a nasze nie... No to wlasnie sie dowiedzialam, ze nasze tez mialo, ale zamkneli go jakies 15 lat temu. :( Teraz po basenie zostala tylko rowna polana... W jeszcze dawniejszych czasach niz basen, w parku tym znajdowala sie piekna, staroswiecka karuzela. I zeby uczcic tamte czasy, na zeszla niedziele wypozyczono wlasnie taka, udajaca zabytek karuzele, z ktorej Potworki musialy koniecznie skorzystac.

Poniewaz cala impreza byla darmowa, na karuzeli mozna bylo jezdzic do oporu :)

Czyli podsumujac, zwiedzilismy muzeum, przejechalismy sie zabytkowym busem, posluchalismy nieco o historii naszego miasteczka, Potworki pojezdzily na karuzeli, poganialy po lesie, a Nik zjadl jeszcze hot-doga. Byly tez lody, ale tych nie pozwolilam dzieciakom jesc ze wzgledu na niska temperature. Aha! przed muzeum rozdawano rowniez slodycze oraz wode. I to wszystko za darmo! :) Chetne osoby mogly przyniesc artykuly spozywcze do "food pantry" w naszym miescie. Zupelnie nie wiem jak to przetlumaczyc na polski. Nie pamietam tez, czy w Polsce tez funkcjonuje cos takiego. Food pantry to miejsce, gdzie ludzie lub organizacje pobieraja i przechowuja donacje w postaci zywnosci (lub pieniazki na nia przeznaczone). Zywnosc ta (oraz produkty higieniczne, kosmetyki, itd.) jest potem czesto rozdzielana na paczki przekazywane potrzebujacym rodzinom. W naszym miasteczku funkcjonuje jednak na zasadzie "sklepu". Rodziny zakwalifikowane do takiej pomocy, moga w okreslone dni miesiaca przyjsc i wybrac sobie produkty, ktore sa im potrzebne.
W kazdym razie cel szczytny, a i czas przyjemnie spedzony! :) W momencie, kiedy wracalam z Potworkami do auta, zaczelo kropic, wstrzelilismy sie wiec idealnie. :)

A na koniec, w zwiazku z tym, ze pazdziernik dobiega konca, Potworki sa juz gotowe na Halloween:

Nik wymyslil, ze chce byc... tygrysem szablozebnym. Dzieki Bogu za postac Diego z "Epoki Lodowcowej". Inaczej musialabym kupic kostium tygrysa i sama doszywac kly. ;) Bi zapragnela zostac... nietoperzem. Ale nie takim normalnym "gackiem", tylko bardziej dziewczeca jego wersja. Po obejrzeniu kilku wynalezionych przeze mnie propozycji, wybrala ten :)

Buzki! :)

19 komentarzy:

  1. Ale dużo się u Was dzieje! Stroje super, szczególnie Bi. Nika mnie rozbawił :)
    Czyli jednak wizyta gości nie była tak zła ;) Pomimo nerwowej atmosfery udało Wam się spędzić miły czas. Szacunek za rozplanowanie gdzie tych wszystkich gości położyć! No ale 4 dodatkowe osoby to jednak nie przelewki. My też zawsze oddajemy swoją sypialnię (poza okresem kiedy Michalina spała w łóżeczku obok) i na całe szczęście mamy rozkładaną kanapę w salonie, podwójną, a nawet jak się śmiał mój tata - potrójną. Cóż, w porównaniu z tapczanami popularnymi w PL, to podwójne kanapy tutaj są napawdę ogromne ;)
    Piękne tam macie okolice, nie możecie się nudzić.
    A jeśli chodzi o ognisko to zawsze tak jest... Jak się ma do czegoś dostęp na co dzień, albo chociaż wie się, że jest taka możliwość, to się tak nie spina... I czasem wcale się tego nie robi, w końcu jest jeszcze czas :D
    Pozdrawiam z deszczowej dziś BE!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, to prawda z tym posiadaniem czegos i nie uzywaniem. Ogniska pod domem praktycznie nie palily i tak samo z kominkiem. Tak sie cieszylam, ze bede miala kominek w domu i... rozpalilismy go moze 5 razy w ciagu dwoch LAT. :D

      Usuń
  2. Jeeeej! czadowy ten strój Bi!
    Nam się udało tydzień temu trochę pozwiedzac :) A dziś już mokra, zimna ponura jesień :( Buźki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, jesien... Takie mam tempo z odpowiadaniem, ze juz dawno zima! :D

      Usuń
  3. Znowu u was fajnie i rozrywkowo. Wizyta na 2-3 dni 4 doroslych osob, w nieduzym w sumie domu, to naprawde wyzwanie. Gratuluje, ze mu sprostalas.
    Kiedys do nas, do nieduzego condominium (jakby segment po polsku) zapowiedzial sie caly autobus chlopiecego choru z Polski. Moj maz odchodzil od zmyslow, jak my ich ugoscimy. Bylo naprawde duzo nerwow, ale okazalo sie w koncu, ze my musielismy przyjac tylko 2 chlopcow, co bylo latwe do zrobienia, na szczescie. Reszte jakos poupychali u siebie inni znajomi. A ja do dzis milo wspominam te przygody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uch, w takim condominium to sobie nie wyobrazam! Nawet w starym domu, ktory mial tylko 1000 sq ft! :D

      Usuń
  4. Kończyłam obszerny komentarz i zadzwonił telefon... Komentarz zniknął, nie odtworze go już pewnie, ale było w nim to, że rozumiem nerwowke przed gościna i że taka wizyta może faktycznie zmeczyc choc nie wiem jak byłaby fajna. Połączenie codzienności z goszczeniem to spore wyzwanie, zwlaszcza ze to nie jeden długi wieczór czy noc.
    Dom piekny, faktycznie jak z przeminelo z wiatrem, albo "północ południe".
    W Polsce też takie zbiórki i banki żywności działają od lat z powodzeniem, zajmuje się tym kilka organizacji, sa od okazji organizowane w szkołach takie zbiórki nie tylko dla ludzi ale i zwierząt ze schronisk, albo po prostu sklepy coś takiego organizują np w okolicy swiąt. Robiąc zakupy, kupujesz coś dodatkowo i wrzucasz do specjalnego pojemnika. Oprócz tego są wszędzie specjalne pojemniki na odzież i zabawki coprawda używane, ale to też jakaś forma zbiórki z pomocą dla innych. Najwięcej takich zbiórek o jakich piszesz jest zawsze w okolicy świąt Bożego Narodzenia, nieraz bralam w nich udział, kiedys wybrałam sobie rodzinę z Białorusi i im kompletowalam takie paczki i przekazywałam przez odpowiednią instytucję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Iwonko pamietsz ten stres przed nasza wizyta?? :) A jak swietnie bylo :)

      Usuń
    2. A, czyli widze, ze takie charytatywne akcje dzialaja tak samo w Polsce jak i tutaj.
      Z goscmi bylo fanie, nie powiem, ze nie, ale mam nadzieje, ze wiecej na taki pomysl juz nie wpadna. :D

      Usuń
  5. Agata, u ciebie to normalnie zycie wrze i kreci sie oj kreci :) Z perspektywy czasu wiem, ze takie dzieciece imprezy, aktywnosci sa meczace ale fajnym wspomnieniem. Potwoerki nie moga marudzic na nudne dziecinstwo- staracie sie i to jest swietne. Ile wspomnien, ile doswiadczen- warto, to owocuje w przyszlosci.
    Patrze na te twoje maluchy i mysle, jejku jak one rosna..juz drugi rok w polskiej szkole. Zapewne wzruszajace sa te chwile, lecz na obczyznie wszystko jest jeszcze bardziej napuszone niz w kraju- ciekaw czy nadal odbywaja sie takie uroczyste akademie??
    Przebrania swietne- nie straszne, tylk ladne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kreci, ale cholra, wszystko wokol dzieci. Czasem az panika mnie ogarnia, ze co ja zrobie jak oni sie z domu wyprowadza?! Toz umre z nudow po prostu! :)

      Usuń
  6. U Was jak zwykle sporo się dzieje :)
    Mój mężu też nie jest zbyt towarzyski. JA w sumie też, ale bardzo lubię takie domowe spotkania, pichcenie dla rodziny. Tak żeby pchać się do kogoś to nie bardzo, ale u siebie bym chętnie przyjmowała znajomych. Tylko wiadomo, normalnych ludzi, a nie takich co to na drugi dzień Cię obgadają, jak np babcia mojego męża :P
    Stroje na halloween super!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubie pichcenie i spotkania, ale na jeden wieczor. Jak mam sie bawic w hotel i zabawiac, karmic i oporzadzac przez kilka dni, to juz mi sie odechciewa. ;)

      Usuń
  7. Wy się zdecydowanie nie nudzicie :)
    Ciekawe te muzea są, naprawdę lubię tego typu miejsca, zwłaszcza jeśli są trochę niekonwencjonalne.
    A stroje - cudo!!!

    OdpowiedzUsuń
  8. U Was to zawsze tyle się dzieje, że moje życie to jedna wielka nuda ;D
    Synuś prezentował się świetnie. Swoją drogą szybko rosną czyjeś dzieci. :)
    Stroje są świetne. Ja muszę jakiś kupić swojej młodej NA andrzejki. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas sie dzieje glownie w weekendy. W tygodniu jest zapieprz ze zwyklymi, codziennymi sprawami! :D

      Usuń
  9. Dodatkowi ludzie w domku do spania to zawsze stres. Dobrze, że spędziliście miły czas:)
    I fajnie z tymi świeżo odkrytymi miejscami w pobliżu domu:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkamy w naprawde fajnym miejscu, tylko trzeba sie rozejrzec i poodkrywac. :)

      Usuń