Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 lipca 2016

Po-urlopowa rzeczywistosc w pigulce, czyli o kilku(nastu) ostatnich dniach

Ech...

Kiedy zaczynalam tego posta, mial byc raczej optymistyczny, z lekkim moze zrzedzeniem na zlosliwosc rzeczy martwych i inne drobne upierdliwosci... Jak to jednak mowia: "Nigdy nie jest tak zle, zeby nie moglo byc gorzej". Stalo sie wiec "gorzej". :/ To bylo do przewidzenia...

Ale o szczegolach na koniec. Co Wam bede psuc posta... ;)

Jak wiec pamietacie (albo i nie), wczesnym rankiem, 10 lipca, zajechalismy pod wlasna chalupke. Polnoc przywitala nas akurat mzawka i dwudziestostopniowym "chlodem". Zaraz jednak nastepnego dnia, Matka Natura zaczela nas upewniac, ze mamy nadal lato, a tamto to byla tylko chwilowa anomalia. Minely ponad dwa tygodnie od powrotu, a my mamy ponad 30-stopniowe upaly. Praktycznie codziennie. Na szczescie wilgotnosc powietrza czasem odpuszcza i jak dotychczas, klime na noc musielismy wlaczyc tylko ze trzy razy. Przez reszte dni, otwarte okno w sypialni, w zupelnosci wystarczalo.

Zaraz po urlopie zostalismy rzuceni na gleboka wode, bo juz nastepnego dnia ruszalismy dzielnie (choc bez entuzjazmu) do pracy. I wlasciwie dzien za dniem mija zazwyczaj bez jakichs szalonych ekscesow, szczegolnie, ze u M. w firmie wykruszyla sie czesc zalogi, a to oznacza, ze maz moj "tlucze" nadgodziny jak szalony. Nie z wlasnego wyboru niestety. Konsekwencja tego jest to, ze czuje sie "udupiona", bo przy Potworkach naprawde mam wrazenie, ze niczego nie moge dokonac spokojnie i bez przerw. Nawet glupie rozladowanie i ponowne zaladowanie zmywarki odbywa sie na raty, bo "Mamo siku! Mamo zlobilem kupe! Mamo, a moge bajke? Mamo jestem glodny!", itd. A jak Potwory zaczna sie klocic i przepychac, to juz w ogole caly zapal do prac okolodomowych moge sobie w tylek wsadzic. :/
Nasze popoludnia wygladaja wiec zazwyczaj tak, ze zajezdzam z Potworami pod dom, wypuszczamy psa, dzieciarnia przebiera sie w stroje i wskakuje do basenu. To jest moj czas na relaks, poniewaz siadam w cieniu bzu i katem oka zerkajac czy Potworki sie nawzajem nie podtopuja, relaksuje sie przy wscieklym bzyczeniu cykad (one sa naprawde glosne!). Potem szybko wytrzec potomstwo, nakarmic, bo po zabawie w wodzie robia sie glodni, podlac ogrod, ktory ledwie zipie w ciaglych upalach... Zazwyczaj w tym czasie do domu zjezdza M., a pozniej to juz wyscig z czasem, bo kolacja, wieczorna toaleta, ksiazeczki, buziaczki i spac. Hehe, tak, spac, napewno... Wtedy wlasnie najczesciej zabieram sie za konczenie obiadu na dzien nastepny, albo zmywam te naczynia, ktore nie nadaja sie do zmywarki. Albo wstawiam jakies zapomniane pranie, itp. Najczesciej schodzi mi do 22, a potem zastanawiam sie, czy posiedziec przy kompie, czy lepiej sie wyspac. A jeszcze maz mruga do mnie niedwuznacznie i zachecajaco. ;)

Troche wiecej dzieje sie w weekendy.

O, np. poprzedni zaowocowal cichymi dniami miedzy mna i M... To ci sensacja! ;) Pomilczelismy sobie do srody i co ciekawe, jak kiedys zawsze mnie to meczylo, gryzlo i smucilo, tak tym razem spedzilam sobie calkiem spokojne 4 dni i w ogole mnie to nie obeszlo. Albo dorastam, albo mi przestaje zalezec. ;) A moze to rezultat tego, ze tym razem naprawde nie wiedzialam o co moj maz wybuchl? Nie czulam sie ani grama winna, wiec zylam sobie jak gdyby nigdy nic i nawet cieszylam sie, ze malzonek nie ciagnie mnie do "lozka". ;) Za to w srode przyszedl z kwiatkami na przeprosiny i przyznal, ze w niedziele tak naprawde sam nie wiedzial o co mu chodzi. Czyli, dziewczyny, mamy kolejny dowod, ze faceci tez maja PMS'a! Ten meski jest jeszcze gorszy, bo calkowicie nieprzewidywalny. Pojawic sie moze dowolnego dnia miesiaca! ;)

W kazdym razie, doprowadziwszy sprawy malzenskie do jako takiego porzadku, kolejny weekend moglismy spedzic juz przyjemniej. ;) Szczegolnie, ze okazal sie byc dosc intensywny.

Przewidujac, ze sobota moze obfitowac w jazdy (autem) przelajowe na czas, chaos oraz zmeczenie, powinnismy moze odpuscic sobie w piatek, klapnac na krzeselkach ogrodowych i zajac sie robieniem niczego. Ale nie, nie my! ;) No dobra, nie JA, bo to ja wyszlam z inicjatywa, zeby ruszyc sie z domu. W sumie to pokonal mnie 34-stopniowy upal i chcialam zafundowac Potworkom chwile chlodzenia z elementami frajdy. Wybralismy sie wiec do znajomego parku, o ktorym pisalam juz rok temu, w ktorym znajduje sie tzw. "splash pad", czyli system fontann i innych urzadzen psikajacych woda. Juz pod koniec zeszlego sezonu, Nik osmielil sie wbiegac w lodowata wode, wiec uznalam, ze w tym roku spokojnie powinien szalec.

(Fontanny dzialaja na czujnik. W tle mozecie zobaczyc chlopca "pocierajacego" slupek, gdzie znajduje sie sensor)

I nie pomylilam sie co do syna, natomiast kompletnie zaskoczyla mnie corka...

(I prosze - woda znow mocniej tryska!)

Bi najpierw dziarsko wkroczyla w strumienie wody, ale juz po kilku minutach przyszla smetnie do mnie oraz M., siedzacych obok na laweczce, oznajmiajac, ze jej zimno. ZIMNO, rozumiecie?! Na dworze ponad 30 stopni, slonce prazy, a moja pieciolatka narzeka na zimno! Nie powiem, woda w tych fontannach rzeczywiscie jest jak z gorskiego strumienia, ale wiem tez, ze dzieci inaczej odczuwaja temperature. Jako smarkula chlapalam sie z siostra oraz kuzynostwem w rzekach oraz lodowatym Baltyku, matki sila wyciagaly nas z wody kiedy mielismy sine usta, ale nigdy nie pamietam zeby bylo mi zimno! ;) Wlasciwie to zmartwilo mnie marudzenie Bi, bo bylam pewna, ze bedzie chora, ale minelo kilka dni i zadne przeziebienie sie nie objawilo, wiec chyba po prostu mam w domu zmarzlucha. Po mamusi zreszta. ;)
Poza tym jednak, wypad srednio nam sie udal. Mimo, ze do parku dojechalismy pozno i nie bylo juz tlumow, jednak najpierw starszy chlopiec wpadl na Nika, przewracajac go oczywiscie, a chwile pozniej Bi oraz jakis inny chlopczyk, zderzyli sie glowami... Zaowocowalo to tym, ze matka, choc zupelnie nie byla na to przygotowana ani ubrana, musiala przebiegac z dziecmi przez fontanny, a te kurczowo trzymaly sie jej rak. Coz, przynajmniej sie schlodzilam. ;)

W sobote za to nie wyrabialam, jak to sie mowi, na zakretach... Przed poludniem usilowalam szybko troche ogarnac chalupe oraz wstawic pranie, przy okazji nadzorujac napelnianie baseniku, ktory przezornie wyszorowalam dzien wczesniej. A wszystko przy Potworkach jeczacych od rana: "A kieeedyyy...", wiedzieli bowiem, ze po poludniu jedziemy na przyjecie urodzinowe. M. zajmowal sie swoimi, "meskimi" sprawami i zupelnie nie byl pomocny, choc pewnie nie powinnam miec mu tego za zle, bo wlasciwie to cos tam dlubal, cos tam stukal, cos naprawial... Napomkne tylko, ze nasze domowe sprzety robia nam ostatnio na zlosc i zamrazarnik chlodzi tylko do "lodowkowej" temperatury, zapchala sie rura z odkurzacza, nie dziala swiatlo nad pralka i suszarka w piwnicy oraz poszla uszczelka w kraniku na zewnatrz. Malzonek moj na brak pracy w domu narzekac wiec nie moze... ;)

W kazdym razie, przyjecie urodzinowe odbylo sie w tym samym miejscu co wiekszosc, na ktorych dotychczas bylismy - czyli w sali z wielkimi dmuchancami.

(Wszystkie grupowe zdjecia robione sa zawsze przed tym samym dmuchancem :D)

Troche kijowo jak na letnia impreze, poniewaz jednak bylo niemozliwie goraco (jak codzien ostatnio), moze to i dobrze. Tam przynajmniej byla klimatyzacja. ;) Potwory sie wyszalaly. Nawet Nik tym razem ruszyl natychmiast dzielnie do zabawy, bez kurczowego trzymania sie mamusi. Dorasta mi chlopak. ;) I nie pozostal, jak podczas ostatniego przyjecia, na jedynej, najmniejszej zjezdzalni, ale zaliczyl niemal wszystkie. Odwazyl sie nawet wejsc (za siostra) na najwieksza, polaczona z torem przeszkod. Tam jednak sie najwyrazniej pogubil. Widzac, ze cos dlugo nie zjezdza, poslalam za nim Bi, ktora w miedzy czasie zdazyla juz wyjsc ze srodka. Po chwili jednak Nik wylonil sie z tej samej strony z ktorej wszedl (a wyjscie znajduje sie po przeciwnej) z panika w oczach. ;) Nie plakal, a to najwazniejsze. Ale juz tam wiecej nie wszedl. :D

Poza tym, jak zwykle. Bi nie ugryzla nawet pizzy, a z torta zjadla tylko polewe. Nik zjadl kilka kesow pizzy, a z torta troche suchego ciasta. ;)


Oboje na szczescie byli zadowoleni z duperelkow otrzymanych w "favor bags". Ja tez, poniewaz w kazdej znalazl sie tylko jeden cukierek. ;)

Myslalam, ze po niemal godzinnym skakaniu na dmuchancach, Potworki padna mi w aucie, ale zapomnij. Zbytnio byli przejeci inspekcja swoich "favors". A po dojechaniu do domu, mieli jeszcze sile chlapac sie w basenie! ;)



W sobotni wieczor nastapil zas kolejny, rodzicielski "pierwszy raz". ;) A mianowicie, mielismy odstawic Bi na nocleg u dziadka. A pisze w czasie niedokonanym, poniewaz "nocleg" nie do konca wyszedl. ;) A bylo to tak:

Dziadek byl u nas w czwartkowe popoludnie i tradycyjnie zapytal Bi, kiedy w koncu kiedys przyjedzie do niego na weekend. Bi zas, ktora do niedawna na podobne propozycje reagowala stanowczym protestem, tym razem wyrazila entuzjazm. Ustalilismy wiec, ze jesli zadna ze stron nie zmieni zdania, odstawimy Bi do dziadka w sobotnie popoludnie. Alez sie Starsza cieszyla! Przez kolejne dni, co chwila powtarzala, ze jedzie do dziadka na dwa dni! Niewazne, ze nie liczac nocy, mialo to byc okolo 3 godzin jednego dnia i moze ze 4 nastepnego. Dla niej to byly dwa dni i koniec. :D

W kazdym razie zadzwonilam jeszcze do dziadka w piatek wieczorem, zadzwonilam w sobote. Bi byla podekscytowana, dziadek troche poddenerwowany, ale nadal chetny. ;) Tak jak sie umawialismy wiec, podrzucilismy Bi do mojego taty okolo 6 wieczorem, a sami pomknelismy na zakupy z tylko jednym dzieckiem! :D

Na jedna noc mielismy dla Bi tobolow jak na tydzien, bowiem zawinelam jej posciel, do plecaka zapakowalam ubrania na nastepny dzien oraz szczotke do wlosow i ulubiony kubek. Zabralam nawet mleko (ktorego moj tata nie pija) oraz troche kakao, zeby mogla zaczac dzien tak jak w domu. ;) Potem okazalo sie, ze zapomnialam o szczoteczce do zebow (no co, ja tez bylam przejeta :D), ale stwierdzilam, ze najwyzej Bi bedzie miala "dzien dziecka". ;) Sama Bi zas zabrala caly plecak i dodatkowa torbe zabawek. :D

Wszystko wydawalo sie pod kontrola. Zadzwonilam do mojego taty "tylko" dwa razy. Nawet Bi dostalam do telefonu, a ona wydawala sie wesola i nadal powtarzala, ze chce zostac u dziadka dwa dni. Ostatni raz rozmawialam z nia tuz po 20 i opowiadala, ze zaraz kladzie sie spac. Az dostalam lekki ochrzan od mojego taty, ktory stwierdzil, ze jestem nadopiekuncza. Kto, ja?! No coz, moje "malenstwo" mialo poraz pierwszy nocowac poza domem, to chyba naturalne, ze sie martwilam! :D

Hmmm... Martwilam sie, ale niepotrzebnie... Jakies pol godziny po moim ostatnim telefonie, zadzwonil moj tato, ze Bi ma kryzys i chce wracac do domu! Tak sie skonczyla wielka przygoda z dwoma dniami u dziadka... :D

Mimo wszystko warto bylo sprobowac, a ja wyrobilam sobie przy okazji kilka wnioskow. Po pierwsze, moje dziecko nie jest jeszcze gotowe na nocleg bez mamy, ale to oczywiste. ;) Po drugie, strasznie dziwnie bylo miec przez wieczor tylko jedno dziecko! Nagle slyszalam dokladnie co Nik do mnie mowi, a i on sam byl znacznie spokojniejszy i cichszy. Pozbyl sie rywalki z domu, wiec teraz rodzice tylko przy nim skakali, nie mial sie wiec o co awanturowac. ;) Poza tym, oboje z M. czulismy sie zdezorientowani i uparcie czegos nam brakowalo, poswiecalismy wiec Nikowi chyba wiecej uwagi niz normalnie poswiecamy dwojce. :D Kiedy wiec Bi wpadla do domu, rzucilysmy sie sobie w ramiona z taka radoscia, ze M. stwierdzil, ze wygladamy, jakbysmy sie miesiac nie widzialy. No, ja tak sie wlasnie czulam! Niby codziennie zostawiam Bi u opiekunki na 9 godzin, ale zostawic ja gdzies na noc, to juz zupelnie inna para kaloszy. ;)

Niedziela uplynela glownie pod znakiem poszukiwania chrzanu. Wspomnialam juz rok temu, ze kwitnacy koper, potrzebny do kiszenia ogorkow, jest tu praktycznie nie do dostania. Nie wiedzialam jednak, ze i chrzan jest takim warzywnym "bialym krukiem". ;) A potrzebny byl mi pilnie, bowiem ogorki przechowywane w lodowce wrecz blagaly juz o zamienienie ich na malosolne! :) Myslalam, ze bez problemu dostane go w supermarkecie, do ktorego pojechalismy w piatek, nota bene slynacego z ekologicznych warzyw. Nie dostalam. Sprobowalam wiec w Polakowie, choc tutaj nadzieje mialam nikla. Tak jak podejrzewalam, pudlo... Kiedy wiec Nik padl na drzemke, zabralam sie z nieodlaczna Bi do innego supermarketu. W tym akurat dostalam korzen chrzanu rok temu, wiec jechalam praktycznie na pewniaka. I... dostalam, ale ostatnia sztuke! Co sie dzieje?! Czy w tym roku modne sa jakies wystawne dania z duza iloscia chrzanu?! :D

Za to wracajac z zakupow, z cennym korzeniem chrzanu w plastikowej torbie, zajechalysmy pod jeden z publicznych basenow. Chcialam z ciekawosci spytac, czy nie-mieszkancy tamtego miasteczka, moga z niego korzystac. Kiedy bowiem ostatnio szukalam basenu, gdzie moglabym w te upaly zabrac Potworki, okazalo sie, ze sporo miast wymaga pokazania dowodu zameldowania! :O A nasze miasteczko, publicznego basenu nie posiada, szlag! Trzeba wykupywac czlonkostwo w tzw. "country club", co wydaje mi sie pieniedzmi (sporymi) wyrzuconymi w bloto, skoro wybiore sie z dzieciarnia poplywac raptem kilka razy i to tylko latem... Na basenie, do ktorego zajechalysmy okazalo sie jednak, ze takich problemow nie robia. Korzystac moze kazdy, kto zaplaci wejsciowke (nie mylic "publiczny" z darmowym :D).
I potem plulam sobie w brode, bowiem Bi urzadzila o ten basen taka awanture, ze sciany domu drzaly! Uparla sie koniecznie, ze chce teraz, zaraz, natychmiast, a tymczasem akurat kiedy tam zajechalysmy za chwile zamykali na popoludniowa przerwe, a wieczorne godziny zaczynaja sie niemal w porze potworkowej kolacji, wiec odpadaja.

Tak sie zlozylo, ze przez kolejne dni, albo taty w domu nie bylo dostatecznie wczesnie, albo zanosilo sie na burze, wiec o basenie nie bylo mowy, choc codziennie temat powracal w jeczeniu i fochach Bi.
W koncu, w srode, wymusilam na M. obietnice, ze wyjdzie z pracy wczesniej i pojedziemy (musicie wiedziec, ze choc nie znosi basenow, uparl sie, zeby jechac z nami). Pojechalismy jednak w inne miejsce, rekomendowane przez kolege taty. Coz... Nie wiem kiedy ten kolega ostatnio tam byl, ale ja dawno nie widzialam takiego syfu! Pordzewiale szafki w przebieralniach, prysznice zaraz obok toalet cuchnacych az na zewnatrz moczem... Zreszta, nawet jeden koniec basenu zalatywal niewiadomo czemu siuskami. Do tego odpryskujaca farba z dna basenu drapiaca stopy. Jednym slowem ohyda... Na domiar zlego brak brodzika, a w najplytszym miejscu woda siegajaca Nikowi niemal do ramion. Nie powiem, Potworkom spodobalo sie brodzenie w glebokiej wodzie, ale ja niemal dostawalam zawalu kiedy co i rusz probowali wbiegac jeszcze glebiej. M., ktory uparl sie zeby jechac z nami i to w to, konkretne miejsce, w koncu nawet nie wszedl do wody. :/

W czwartek po pracy, wzielam wiec dzieciaki sama i pojechalam z nimi na basen, ktory odwiedzilysmy z Bi w niedziele. Luuudzie, no niebo a ziemia! Nie dosc, ze znacznie czysciej, to wstep kosztuje 1/3 ceny tamtego dla doroslych, a dzieci do lat 6 wchodza za darmo! I jest brodzik, ha! ktory zreszta poznym popoludniem byl zupelnie pusty, Potworki mialy go calego dla siebie! ;)

(caly basen pusty - co za luksus!)

Oczywiscie idealnie byc nie moze i Potworki jeczaly przez wiekszosc czasu, ze oni chca do "duzego" basenu. Ten jednak okazal sie byc o wiele za gleboki, bo nawet na najplytszym krancu, woda siegala Bi do podbrodka. Brodzik za to byl nieco za plytki, zeby Potworki naprawde dobrze sie w nim bawily...

(W najglebszym miejscu woda siegala Bi do szyi - pod warunkiem, ze usiadla ;P)

(W najplytszym nawet Nik musial sie mocno rozplaszczyc, zeby zamoczyc sie po brode :D)

Mam nadzieje, ze uda nam sie jeszcze porzadnie pokorzystac z lata i skoczyc nad jezioro/ocean, gdzie Bi oraz Nik beda mogli przebywac na glebokosci, ktora najbardziej im odpowiada. ;)
Mi tam brodzik pasowal. Nie musialam az tak pilnowac Potwornickich, wystarczyla leniwa obserwacja z miejscowki na brzegu baseniku. Jeszcze kawa w reku i byloby idealnie. ;)

Zanim jednak zaczelismy wycieczki po okolicznych basenach, poniedzialek okazal sie... interesujacy... ;) W czasie weekendu, w pracy nastapila awaria w dostawie pradu, a generator, ktory mamy na wypadek takich okazji, przegrzal sie i padl. ;) Przez pierwsze dwie godziny siedzielismy przy slabych, awaryjnych swiatlach, ktos przyniosl kawe oraz paczki z Dunkin' Donuts i czekalismy na rozwoj sytuacji. Po jakims czasie, czesc z nas rozeszla sie, zeby w swietle padajacym z okiem, pracowac nad czyms, co nie wymagalo komputera. Wbrew pozorom, to wcale nielatwe zadanie w dzisiejszych czasach! :) Ja mialam juz zaplanowana wizyte u weterynarza z Maja, wiec i tak wychodzilam wczesniej, ale dowiedzialam sie, ze w oczekiwaniu na naprawe, wszyscy zostali zaproszeni na lunch sponsorowany przez firme, a potem puszczeni do domu, kiedy okazalo sie, ze ta sie przedluza. Ze mnie to ominelo! Przynajmniej jednak nie musialam sobie potracic urlopu za wczesniejsze wyjscie, skoro i tak wszyscy skorzystali z przywileju urwania sie z pracy przed czasem! ;)

Tu niestety pozytywna czesc posta sie konczy, bowiem u weterynarza otrzymalam przykre wiesci. Pojechalam tam z rutynowa wizyta, potrzebowalam bowiem recepte na comiesieczne tabletki dla Mai przeciw robakom. Zeby mi ja wydac, kliniki wymagaja, zeby raz do roku zrobic badanie krwi czy pies nie ma nicieni w sercu (heartworms). Wetka spytala czy chce, zeby przy okazji zrobili badanie na 3 choroby przenoszone przez kleszcze i stwierdzilam, ze czemu nie, warto sprawdzic. Teraz mam troche mieszane uczucia, bo z jednej strony wolalabym bloga nieswiadomosc, ale z drugiej, chorobe nalezy leczyc... W badaniu krwi wyszlo bowiem, ze Maya ma borelioze! :( Niewiadomo czy to swieza infekcja, czy stara, a tym bardziej zaskakujaca, ze pilnujemy comiesiecznego polewania Frontline i nigdy nie zauwazylismy na niej przyczepionego kleszcza! Lazace, owszem, ale nigdy przyssanego...

Teraz mam psiaka na silnym antybiotyku przez miesiac. Jesli jednak jest to stara infekcja, mozliwe, ze przeleczenie nic nie da. Poza tym, podobno nawet po wyleczeniu, badanie krwi bedzie jeszcze przez dlugi czas wykazywac dodatni wynik na borelioze. Nie bede wiec wiedziec czy Maya jest wyleczona przez kilka lat... A ostatnim (chociaz najmniejszym w tej sytuacji) zmartwieniem jest to, ze ten siersciuch ma ogolnie slaby zoladek i niewiadomo jak zniesie kuracje antybiotykowa. Moze byc "wesolo"...

Same wiec widzicie, ze na nude nie narzekam... Mialam Wam opisac dwa tygodnie w "pigulce", czyli w zalozeniu "skrocie", a znow wyszedl mi tasiemiec... ;)

24 komentarze:

  1. Oj szkoda mi pieska...oby antybiotyki ja podleczyly.
    Ale swietne sa te waterparki. U Nas niestety lato sie obrazilo I pewnie nie wroci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieje, ze diagnoza została postawiona na tyle szybko, ze antybiotyk zadziała...
      U nas odwrotnie. Takie prawdziwe, amerykańskie lato przyszło w sierpniu. Lipiec był bardzo ciepły, ale powietrze było zaskakująco suche. Dopiero sierpień przyniósł słynny "humid". ;) Jest duszno, gorąco, bez klimy ani rusz. Ale nie narzekam, delektuje sie ciepełkiem, bo niedługo odejdzie w zapomnienie. ;)

      Usuń
  2. Ja miałam w dzieciństwie dokładnie, jak Bi - nocowałam u Dziadków z chęcią, dopóki nie znalazłam się i Nich, a potem była jazda. Bez trzymanek, bo z telefonami nie było tak łatwo. Na szczęście to mija.
    Mam nadzieję, że kuracja Maji przyniesie efekty i nie odbije się dodatkowo na jej zdrowiu.
    Udanego weekendu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja rownież mam nadzieję, że złapaliśmy infekcje na tyle wcześnie, że uda się sierściucha wyleczyć. ;)

      Ja w wieku Bi zostawiałam u znajomych rodziców w ich domku nad jeziorem. Pamiętam, że w nocy strasznie tęskniłam i płakałam, ale mimo to zostawałam i to chętnie. :)

      Usuń
  3. Uwielbiam te tasiemce ;) Biedna Maya :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuje, dziękuje. ;)

      Biedna, ale mam nadzieję, że kuracja podziała.

      Usuń
  4. Jak tak patrzę na te Wasze zdjęcia z basenem sama mam ochotę się tak zanurzyć. W takich warunkach kochałabym gorąc :D u nas na szczęście już ochłodzenie i raczej lato na wykończeniu, na szczęście, bo naprawdę nie lubię gorąca w mieście. Biedna MAja. Oby antybiotyki podziałały!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z kolei licze na nadal goraca chociaz polowe wrzesnia! :D Nigdy nie moge sie nacieszyc latem. Chyba musze naprawde pomyslec o przeprowadzce gdzies na polnoc... ;)

      Usuń
  5. Ojej, biedna Maya... trzymam kciuki by dało się psinke wyleczyć...
    Tak jak powyżej Marika napisała - ale musisz tymi basenowymi zdjęciami! U nas od tygodnia upały rzędu 30stopni, duszno,parno,a deszczu pada dziennie może kilka kropel i znowu jest gorąco. A do takiego otwartego basenu to chyba najbliżej do Karpacza musielibyśmy się pofatygowac ;) ledwo żyjemy. I do tego klimy już nie ma w mieszkaniu:(((

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, wspolczuje... W tym tygodniu nie jest zle, bo chociaz 30 stopni, to bez wilgoci. Wystarcza otwarte okna i jest git. ;) Ale poprzednie dwa tygodnie, przy 80% wilgotnosci powietrza plus 35 stopniach, bez klimy nie dalibysmy rady!
      Baseny (jak sie znajdzie czysty i ladnie utrzymany) oraz fontanny dla dzieci, to tutaj swietna sprawa. Nic jednak dziwnego, bo przy tym klimacie inaczej ciezko przetrwac lato. ;)

      Usuń
  6. Strasznie mi przykro z powodu Mai, że też takie cholerstwo musi żyć i uprzykrzać wszystkim życie...

    Co do noclegu Bi u dziadka, ja nie dzwonię jak Oliwka jest u babci, a rozmawiam z nią tylko wtedy, gdy sama weźmie od babci telefon i do mnie zadzwoni, choć wówczas też pilnuję, aby rozmowa nie była zbyt długa. Widzę po niej, i sama pamiętam z dzieciństwa, że takie rozmowy nic dobrego nie przynoszą, bo dziecko wówczas myśli. A tak jest zajęte, można je zagadać i chętniej zostaje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wlasnie, u mojego taty z tym zagadaniem chyba kiepsko... ;) Gdyby byla babcia, moze skonczyloby sie to inaczej. A tak, dziadek puscil dziecku bajki, potem polozyl spac i tyle... ;)

      Usuń
  7. To ja zupełnie przeciwnie do Bi, jak tylko moi dziadkowie ze wsi "zawitali" do miasta to ja szykowałam sobie torebkę i czekalam przy aucie żeby przypadkiem nie odjechali beze mnie ;) Powiem Ci ze nie mam problemów z zostawieniem dzieci na noc u moich rodziców. Oczywiście dziewczyny szaleją wtedy do której chcą, domowy "reżim" nie obowiązuje wiec są szczęśliwe i zadowolone :) Właśnie mają zostać u dziadków w nastepna sobotę ponieważ rodzice wybierają się na dyskotekę - wiem ze ludzi w moim wieku na dyskotekach próżno szukać ale ja zabieram znajomych i zamierzam się dobrze bawić. Mało tego przywdziewam krótka kiecke i szpilki - a co! Jak szalec to szalec :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha, mnie na dyskoteki nie ciagnie juz od wielu lat, ale jak ktos lubi - czemu nie? ;)

      Mysle, ze gdyby moja mama byla na miejscu, moze cale to nocowanie skonczyloby sie inaczej... A moj tata nie wiem po co uparcie wracal do tego tematu, skoro tak naprawde nie ma wielkiego podejscia do dzieci, nie potrafi ich zajac, zagadac... No, ale chcial, chciala Bi, sprobowali, nie wypalilo, temat sie skonczyl. :D

      Usuń
  8. Jak zwykle dzieje się u Was! Zazdroszczę tego basenu. W Poznaniu pogoda jest fatalna. Upał i owszem, ale niebo ciągle zachmurzone. No i żal psiaka :( mam nadzieję, że z tego wyjdzie szybko i bez problemów. Czekam na kolejne wieści!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja rowniez mam nadzieje, ze uda sie Maye wyleczyc! :(

      U nas tez zdarzaja sie dni, ze goraco, ale parno, chmurzy sie i niewiadomo czy nagle nie lunie. ;) Czasem atmosfera jest tak niespokojna, ze niby deszczu nie zapowiadaja, a tu nagle jakas chmura spusci ulewe. ;)

      Usuń
  9. Biedna psina...Ja ostatnio też byłam na basenie z czwórką sama i bez plytkiego brodzika, wszyscy żyją Ale byłam bardziej wykończona niż po tygodniu choroby dzieciaków. A ten kryzys spania to norma u mnie Niko nadal nie chce iść. na noc do nikogo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwala Ci bohaterko! Ja po pilnowaniu dwojki czulam sie jak po maratonie! ;)

      Usuń
  10. Żal pieska - oby było z nim wszystko dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  11. Hehe, ja także nocowałam pierwszy raz poza domem, kiedy miałam pięć lat: na jedną noc u mojej chrzestnej. Zabrała mnie po południu, a odwiozła następnego dnia wieczorem. Moja mama nie miała telefonu, więc nie mogła dzwonić. Ja bawiłam się super, bo ciocia starała się mi zapewnić sporo atrakcji, ale... ryczałam jak bóbr, gdy nadeszła noc :D Zresztą, do jedenastego roku życia ryczałam wieczorami z tęsknoty, gdy byłam poza domem. Dopiero w wieku dwunastu lat, gdy chciałam zapłakać za domem, nagle uświadomiłam sobie, że to głupie. Może Bi dojdzie do tego wniosku wcześniej niż w wieku dwunastu lat ;)

    My jeszcze nigdy nie byliśmy na basenie z dziećmi. Sama nie potrafię pływać i może dlatego trochę się boję. W dodatku naczytałam się o tych suchych utopieniach, kiedy dziecko wychodzi z wody, jak gdyby nigdy nic, idzie spać, jak gdyby nigdy nic, a potem już się nie budzi, bo się okazuje, że woda dostałą się do płuc... Brr! Ale kiedyś trzeba będzie się odważyć.

    Współczuję z powodu Mai :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam identyczne doswiadczenie. Pierwszy raz nocowalam poza domem bedac w wieku Bi, u znajomych rodzicow. W dzien bylo super, bawilam sie z ich corka, ale w nocy ryczalam w poduszke. ;)

      Ja plywam calkiem niezle i bardzo lubie wode. Dlatego oczywiste jest dla mnie, ze ciagne dzieciaki na plaze lub basen kiedy tylko moge. ;) Widze tez, ze Bi wode uwielbia i mysle, ze zapisze ja na jakis kurs plywania, zeby sie w niej poczula pewniej. O tych suchych utopieniach tez slyszalam, ale to zdarza sie tylko, jesli dziecko zachlysnie sie naprawde duza iloscia wody. Kiedy moje dzieciaki sa w wodzie, praktycznie nie spuszczam z nich oczu, a i oni na szczescie sa w miare ostrozni. :)

      Usuń
  12. Współczuję tych nadgodzin M. Sama nie lubię takich sytuacji u nas, kiedy jest po południu tylko jedna para rąk do ogarniania domu i dzieci... Z trwogą myślę, że są mamy, które mają tak na co dzień.
    Fajnie, że Nik nabiera śmiałości i świetnie się bawił na urodzinach. Lila to "cienias" jak mówi Eliza, bo jeśli chodzi o takie dmauchańce wybiera bezpieczne skakanie, a wysokości Ją przerażają i nawet jeśli wejdzie na taką ślizgawkę, to zamiast zjechać- schodzi :)

    Fiu, fiu- próba nocowania poza domem? Bi też dorasta. A że jeszcze nie wyszło? W tym wieku chyba mało dzieci jest na to gotowych. Tęsknota za mamą i za domem są jeszcze dominujące. I na pewno biorą górę nad frajdą, jaka z tego płynie.

    Zastanawiają mnie te wyniki krwi psa. Skoro nie miała kleszcza, to czy w ogóle możliwe? Nie znam się za bardzo na kleszczach, ani na psiej boleriozie (w Polsce jest inna nazwa na jej zwierzęcą wersję)ale na logikę- ten kleszcz musiałby przynajmniej psa ugryźć. Pytanie brzmi zatem- czy one gryzą bez wczepiania się w ofiarę? Albo- czy po wczepieniu się potrafią odpaść niezauważone? Dziwne to wszystko. W każdym razie mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

    Ps. Ciekawe z tym okazaniem meldunku na basenach- człowiek całe życie czegoś nowego się dowiaduje :)
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie moge sobie wyobrazic, ze M. mialby tak pracowac na codzien... A narazie konca nie widac... :( Ostatnio jak przyjezdza do domu o 19, to ciesze sie, ze jest wczesniej! :O

      Oj, kochana, nawet ludzie potrafia dowiedziec sie po latach, ze maja borelioze, a nie pamietaja, zeby kiedykolwiek mieli kleszcza! :/ Mam kolezanke w Polsce, ktora dowiedziala sie o tym tylko dlatego, ze robiono jej bardzo kompleksowe badania, po tym jak przechodzila jedno poronienie za drugim. :/
      A co do Mai, to mamy dom z ogrodem. Teraz latem, w weekend ona spedza praktycznie cale dnie na zewnatrz. Spokojnie jakies kleszczysko moglo sie przyczepic, najesc i odpasc, a my nie zauwazylismy. Tym bardziej, ze mlode formy kleszcza sa na poczatku malenkie niczym glowka od szpilki. :( Mogla tez glowna czesc kleszcza zdrapac, bo slyszalam, ze ich ugryzienia pierunsko swedza.

      Usuń