Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 24 października 2014

Uzupelnienie wczorajszego posta oraz debiut

Ten post poczatkowo byl kontynuacja poprzedniego. Po przeczytaniu calosci, uznalam jednak, ze jak ktos lubi tasiemce to sobie pooglada Mode na Sukces. A moje posty i tak bija rekordy. Po czym rozdzielilam go na pol. :)

A tak sobie spedzilismy poprzedni weekend:

Wspomnialam, ze mielismy gosci? I to z Kraju! Nie, nie tesciow (padlo ostatnio pytanie o nich)! ;) Zawitali do nas na jedna noc kuzyn M. z zona. Przejechali sobie cale wschodnie wybrzeze, po czym po powrocie do Nowego Jorku (skad wylatywali do Polski), postanowili odwiedzic nas na naszej "wiosce". Mialam spore obawy, bo mimo, ze to kuzyn M., oboje z zona maja po 50 lat, dorosle dzieci oraz wnuki! Zastanawialam sie czy w ogole znajdziemy wspolny jezyk, szczegolnie, ze widzialam ich tylko raz w zyciu, na naszym slubie w Polsce. Moje obawy okazaly sie bezpodstawne, bo W. jest typowym "miskiem", takim wielkim, potulnym facetem, nie okazujacym w ogole niezadowolenia, natomiast jego zona, nazwijmy ja "Ma" to wulkan energii, a przy tym niezwykle kontaktowy wulkan. ;) Ich wnuki sa niemal idealnie w wieku Bi i Nika, wiec kobitka natychmiast przejela moje dzieciaki, a one juz po godzinie jak zaczarowane, wolaly tylko w kolko ciocia Ma i ciocia Ma! Co ona z nimi wyprawiala! Tanczyla, spiewala, gonila, bawila w chowanego, rysowala... Wszystko z takim entuzjazmem i energia, jakby babka byla non stop na dopalaczach. :) Samo przygladanie wymeczylo mnie przeokrutnie... Oboje nasi goscie to tez wielcy milosnicy zwierzat, nasluchalismy sie wiec niezliczonych zachwytow nad nasza suczka. ;)

Zeby nie bylo az tak idealnie, to goscie przywiezli dla dzieciakow torbe slodyczy... Co prawda wreczyli ja mi, ale o ile Nika jeszcze moge zbyc, o tyle Bi co i rusz usilowala sie do tej torby dorwac. Poza tym ciocia Ma, mimo ze twierdzila, ze szanuje moje poglady na temat dzieci i slodyczy, co chwilka cos tam wyciagala z czelusci torebki i dawala Bi. Przylapalam na Mambie i tic-tac'ach, az boje sie co jeszcze Starsza dostala. A i Mlodszy pewnie sie nieraz zalapal... ;)

Przy okazji zabawiania (a raczej karmienia) gosci, Bi i Niko zalapali sie na dwie wizyty w przybytkach zwanych restauracjami. Ech... Mimo, ze tutejsze restauracje sa zazwyczaj niezle przystosowane do najmlodszych gosci, Nikowi nowe doswiadczenie zupelnie nie przypadlo do gustu. Namarudzil sie, nawrzeszczal, kredki sa nudne, krzeselko niewygodne, ale obok rodzicow tez nie chcial siedziec... Najlepsza rozrywka okazalo sie wysypywanie pieprzu na talerzyk i wszystko naokolo. A potem wylewanie na to sosu. Jestem pewna, ze osoby sprzatajace stoliki zdrowo nas przeklely. ;) A ja oddychalam z ulga za kazdym razem, kiedy wychodzilismy... Bi za to: cudo! Grzecznie rysowala, co prawda za duzo nie jadla, zawijala serwetki i najwazniejsze: siedziala spokojnie na tylku! Ja mozna juz bez wstydu zabierac w podobne miejsca. :)

No nic, goscie byli tylko 1 dzien i sie zmyli. W sobote dzieci niepocieszone szukaly cioci Ma, a i nam bylo jakos tak melancholijnie... W takich momentach dociera do nas jak daleko mieszkamy od reszty rodziny... Z W. i Ma zegnalismy sie slowami, ze moze za 2 lata przylecimy do Polski, to napewno ich odwiedzimy... Za 2 lata...

A wlasnie! Na powitanie gosci zjechala tez ciotka M. ze swoim facetem, wiec w czwartek wieczor urzadzilismy mini imprezke. Po polozeniu Potworow spac, siedzielismy na tarasie do prawie polnocy! Kurcze, to juz nie ta pora roku, zimno bylo jak pieron... ;) Ale ja nie o tym... Poniewaz skonczylam karmic Nika raptem 3 miesiace temu, to byla dla mnie pierwsza okazja do wypicia napojow wyskokowych od niemal 3.5 lat! He he, scielo mnie po 2 malenkich kieliszeczkach nalewki... Ma sie ta glowe... ;)

Imprezowego weekendu ciag dalszy... W sobote wieczor zaliczylismy Roczek synka znajomych. Znow nie moge sie nadziwic uplywowi czasu, bo nadal pamietam moja kolezanke "turlajaca" sie z wielkim brzuchem. A tu maly Adi skonczyl juz rok! ;) Wrazenia? Moje dzieci nadal sa "dzikie". Znajomi maja wykonczona piwnice i zrobiony tam pokoik zabaw. Z zalozenia wiec, wszystkie malolaty mialy bawic sie tam, a dorosli na gorze. I wiekszosc dzieci grzecznie (i chetnie) sie temu podporzadkowala. Ale nie moje, o nie... Bi bawila sie, owszem, ale ja lub M. musielismy byc na dole z nia. Niko za to uznal, ze najlepsza zabawa to wchodzenie i schodzenie po schodach. Zamkniety za bramka, darl sie wnieboglosy i nie dal zainteresowac zadna zabawka... Znow wiec "imprezowalismy" z M. ganiajac za Potworami i zjadajac urodzinowego torta w biegu... :/

Za to w niedziele moje dzieciaki odreagowywaly nadmiar cukru i wrazen. To byl jeden z gorszych dni odkad doczekalam sie potomstwa... I od czasu, kiedy moje dzieci staly sie nieco rozumniejsze, bo niemowlecych rykow niewiadomo-o-co nie licze... Bi ryczala o wszystko i wykazywala wszelkie objawy odstawienia od uzywki, wystawajac pod szafka ze slodyczami i uparcie probujac wynegocjowac od nas kolejnego cukierka. Niko za to odstawil w sklepie histerie stulecia. Juz kiedys napisalam, ze Mlodszy upiera sie, zeby pchac przed soba wozek sklepowy. Dotychczas jednak na proby pokierowania nim, zeby nie wpadal na ludzi i polki, reagowal dosc umiarkowana zloscia. Dobra, czasem rzucil sie na ziemie z rykiem, ale nie robil tego za kazdym razem, wiec mu odpuszczam... Tym razem jednak zbiesil sie totalnie i stanal ryczac w poprzek alejki, blokujac ja kompletnie. Ludzie patrza, probuja go bezskutecznie wyminac... Na kazda probe (nasza czy kogos obcego) przesuniecia wozka, Mlodszy reagowal wbiciem sie obiema stopami w podloge, wrzaskiem jakbysmy go przypalali i wstrzymywaniem oddechu az do zsinienia. Bylam pewna, ze nam tam zemdleje, ale jakos obeszlo sie bez tej dodatkowej atrakcji... Nie mniej, tylu spojrzen krytykujacych moje dziecko i mnie jako nieudolna matke, jeszcze chyba w zyciu nie napotkalam. ;) A i tak to chyba byly najszybsze zakupy w mojej karierze. Oblecielismy supermarket w 10 minut (cud, ze niczego nie zapomnielismy kupic), a Niko nagle przy kasie zazadal wziecia na rece, po czym sie po prostu... uspokoil! Do auta juz wsadzalam usmiechniete i paplajace radosnie dziecko! :/

Hmm... Co poza tym... Maya ma najprawdopodobniej ciaze urojona... Mowie Wam, pies to jak trzecie dziecko. Zawsze cos... Po niedawnej cieczce urosly Mai "cycki" i nie maja zamiaru sie wchlaniac... Wzielam ja do weta, bo tylne piersi (wymiona?) wydawaly mi sie bardzo twarde i balam sie, ze moze miec tam zastoj. Pani weterynarz nie stwierdzila zastoju ani infekcji, ale oznajmila, ze nie mozna wykluczyc ciazy. Tylko tego mi brakowalo! Na moje zszokowane i wydukane, ze przeciez jej pilnowalismy, a nasz ogrod jest w wiekszej czesci ogrodzony, wet "pocieszyl(a)" mnie, ze psy znane sa z kopulacji nawet przez druciane ploty, a samce probujace dostac sie do suki pokonaja najwieksza przeszkode i jesli sie nie pilnuje suni w kazdej sekundzie doby, nigdy nic nie wiadomo. Masz babo placek... Tego nawet nie bralam po uwage... Narazie babka nie wyczula potencjalnych szczeniakow, ale moze byc jeszcze na to za wczesnie. Mamy ja obserwowac przez najblizsze 3-4 tygodnie i jesli "cyce" bardziej jej sie powieksza, badz zacznie wykazywac instynkt wicia gniazda, mamy wrocic zeby sprawdzic jeszcze raz czy nie szykuje nam sie do porodu. :(

Jesli jestesmy juz przy Mai to wczoraj z kolei napedzila mi takiego stracha, ze mialam zoladek w gardle i jednoczesnie pelno w gaciach. Wypuscilam ja na dwor, w miedzyczasie zbudzila sie Bi (Nik wstal duzo wczesniej), chora, z goraczka, wiec marudna i jojczaca. Skakalam od jednego dziecka do drugiego, robiac kakauko, szukajac zgubionego misia, tlumaczac, ze nie, nie dostana paluszkow, probowalam namowic na chociaz kilka lyzeczek kaszki. Takie tam codzienne batalie kazdej matki. ;) W koncu katem oka zerknelam przez okno, a tam brama otwarta na osciez. M. zapomnial jej zamknac! K**wa, a gdzie pies?! Wygladam przez tylne drzwi, modlac sie, zeby siedziala na tarasie czekajac na wpuszczenie do srodka. Tiaaa, marzenie scietej glowy! Wychodze na taras, wolam, cmokam, gardlo sobie zdzieram. Nie ma! Ide do przodu, myslac, ze moze przebiegla naokolo domu i jest gdzies z przodu. Znowu stoje na schodkach, probujac przekrzyczec warkot przejezdzajacych samochodow. Przepadla! W tym momencie czulam juz kluche w gardle i lzy w oczach. Ja w szlafroku, dzieci w pizamkach, wiec zaczelam goraczkowo ich poganiac, tlumaczac, ze Maya uciekla i musimy szybko sie ubrac i pojechac jej szukac. Problem tylko, ze nie wiedzialam czy poleciala do tylu, w lasek, czy do przodu i wzdluz ulicy. Zalozylam jednak ta druga wersje, bo jestem pewna, ze otwarta brama to nie lada pokusa... Plan mialam, zeby wsadzic dzieciaki w auto i objechac sasiedztwo. Prawde mowiac jednak, bylam pewna ze raczej znajde jej zwloki gdzies przy drodze... Zeby bylo "weselej", w trakcie kiedy ja nawolywalam Maye raz z przodu, raz z tylu, latalam jak wsciekla, zeby nas wszystkich jak najszybciej poubierac, Bi stwierdzila z przejeciem (i lekkim zainteresowaniem) w glosie "Jus nie bedziemy miali Majusi!". Wzielam to za zly omen... Ubralam sie szybko bez mycia (a fuj!), poubieralam Potworki i gotowa bylam do wyjscia, kiedy przypadkiem spojrzalam przez tylne drzwi i kogo widza moje piekne oczy? Siersciucha we wlasnej osobie! Jest! Wrocila! W pierwszej chwili mialam ochote wziac laczka i sprac ja po dupie, ale potem poczulam taka ulge, ze tylko ja wysciskalam. I obejrzalam dokladnie, ale uszkodzen ciala nie zarejstrowalam. ;) Nie wiem gdzie byla, ale sama wydawala sie przestraszona, wiec podejrzewam, ze pobiegla do ulicy, moze probowala ja przejsc, ale auta ja obtrabily i wrocila jak niepyszna do domu...

A debiut? ;)

Doszlam do wniosku, ze jestem bardzo podatna na wplywy z zewnatrz. A ze bloga Marty czytam juz niemal 1.5 roku (Serio? Tylko? Mam wrazenie, ze to juz pare lat!), a Martusia co i rusz wspomina jak kocha dynie, a w dodatku pokazuje jakie cuda z niej wyprodukowuje, no to... Nie moglam sie w koncu nie skusic i ja! ;)

Przyznaje, ze na pierwszy raz skorzystalam z najprostszego przepisu, czyli mojego wlasnego. ;) I z tejze pieknej pani:



Stworzylam cos takiego:


 
 
Czyli leczo. :) Zrobilam je dokladnie tak, jak robie leczo z cukini, tylko zamiast cukini uzylam dyni.
 
Wnioski? Po pierwsze, nastepnym razem kupie dynie juz obrana i wypatroszona (nie wiem jak w Polsce, ale tutaj mozna takie dostac). Jak to cholerstwo ciezko sie obieralo! Po drugie, hmm... Martus, nie morduj, ale jednak wole cukinie. Przynajmniej w tym daniu. ;) Wlasciwie to po pierwszym posmakowaniu gotujacego sie leczo, myslalam, ze wszystko wyladuje w koszu. Potem jednak, kiedy juz calosc zostala dobrze doprawiona i dodalam mase koperku, uznalam, ze wlasciwie jest calkiem zjadliwa. Ktorego to zdania zupelnie nie podzielil moj malzonek. ;) Nie wiem wiec czy mi smakowalo, bo moje kubki smakowe oswoily dynie, czy po prostu koperek, ktory uwielbiam, zacmiewal wszelkie inne smaki. :)
 
Wniosek trzeci. Nie mowie dyni kategorycznego NIE. Przynajmniej jeszcze nie... Dam jej kiedys kolejna szanse. Ale napewno nie bedzie to w leczo, mysle, ze raczej w czyms slodkim. A kiedy sie odwaze to nie wiem, bo chwilowo troche sie zniechecilam... ;)
 
A na koniec przedweekendowy, zdjeciowo-nikowy bonusik.
 
Od jakiegos czasu, dla mojego syna zabawa ciastolina polega na ustawianiu kubeczkow w wieze. A jaki jest z siebie dumny jak budowla okaze sie stabilna! ;)
 

 
A jesli sobie pomyslalyscie cos w stylu "o, jaki slodki chlopczyk!", wstawiam zdjecie tej ciemniejszej strony Kokusia, niestety ostatnio bardziej popularnej...
 

 
Zdjecie nie ma oczywiscie foni, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze Mlodszy wyje w dywan podczas ataku mega-focha. ;)
 
I tym pozytywnym akcentem zostawiam Was na weekend! ;)



20 komentarzy:

  1. Na ostatnim zdjęciu to jakbym widziała Emiśka :D
    Myślisz że jakby się spotkali to po zachowaniu byłybyśmy w stanie ich odróżnić? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten bunt to chyba norma już, masakra. To za jakiś czas dowiemy się czy zostałaś/niesz " babcią" ( jak to moja mama mówi) Majowych szczeniąt

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczę, nie mam czasu czytać całego posta teraz, ale jak ja Ciebie dobrze z zaginięciem suni rozumiem. Kiedyś nasza pudlica poszła sobie w siną dal, pół dnia Jej szukaliśmy i byłam na przemian wściekła, rozżalona, łzy mi kapały, a za chwilę szlag mnie trafiał, że taki numer wycięła... Ale jak się w końcu znalazła- ulga i radość nie z tej ziemi. A ciążę urojoną miała moja druga suczka- ona była pilnowana non stop więc wiedziałam, że po prostu Jej się zeschizowało :) Ale i tak Jej żal było, że tak Jej się dziwnie porobiło.

    Co do dyni, to wcale Ci się nie dziwię :) Ja robiłam leczo z nią, ale dałam tylko kawałeczek, bo podstawą był kabaczek i cukinia. Kurczę! Ale macie fajnie- u nas długa droga do tego, żeby sprzedawali wypatroszone dynie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pare lat i mysle, ze w Polsce tez na to wpadna. ;) Po mojej jednorazowej probie, chetnie nawet doplace zeby oszczedzic sobie obierania. Tyle, ze wypatroszona juz nie przyozdobi jesiennie kuchennej szafki. ;)

      Maya w styczniu bedzie miala zabieg wysterylizowania. To powinno zapobiec w przyszlosci ciazom urojonym. No i oszczedzi mi stresu potencjalnej ciazy. :)

      Usuń
  4. Moja droga- u Ciebie to naprawde cos sie dzieje!! :)
    Ale prawde powiedziawszy wole jednak takie wizyty, imprezki, lepienie plasteliny itp. niz chore dzieci, stracony pies itp. itd. Ja bym chyba do reszty osiwiala :O
    ja tez sie przez Marte skusilam na dynie- i powiem Ci zupka b. smaczna :)) proponuje zrobic i moze reszcie bedzie smakowac?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E, to jeden taki aktywniejszy tydzien w roku. Poza tym to nudy. Nie zebym specjalnie narzekala, ja LUBIE nude... ;)

      Wlasnie, wiekszosc ludzi chwali zupke. Moze wiec nastepnym razem sie na nia skusze, chociaz bardziej chodzi mi po glowie jakies ciacho. :)

      Usuń
  5. Hehe, fajne zakończenie posta :) moja Laura jeszcze jest malutka, a już teraz sporo nerwów kosztuje mnie przeczekanie gdy wyje i cuduje przy cycku. Co do pieska - doskonale Cię rozumiem. Dobrze, że się znalazła i to nieuszkodzona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, pamietam te cyrki. Wiesz co, ja odkrywam, ze teraz, kiedy moje Potwory sa starsze, mam o wiele wiecej cierpliwosci, bo wiem ze moge je po prostu zostawic, a one po chwili znudza sie wyciem i znajda sobie zajecie. Natomiast kiedy byli niemowlakami, takie ryki mnie psychicznie dobijaly, bo nie wiedzialam do konca o co im chodzi i jak pomoc...

      Usuń
  6. Odpowiedzi
    1. Wiele osob zachwala wlasnie zupe. Musze chyba kiedys sie skusic. :)

      Usuń
  7. Szczerze mowiac, a wiec krotko i tresciwie: histeria syna zasluguje na kilka klapsow i nastapi spokoj. Ja wiem, rozumiem, pojmuje, kumam... ze w USA, w PL i w ogole w kazdym tzw. cywilizowanym kraju nie wolno bic dzieci, bo mozna za to miec powazne klopoty (otrzec sie oareszt, prokuratora, opieke socjalna czy inna izbe dziecka...) ale we wlasnym zaciszu domowym nalezy umiec wychowywac dziecko systemem kar i nagrod, aby nie szalalo i nie histeryzowalo jak dzikus z lasu. Bo czym skorupka za mlodu... itd. Zle wychowanie jest DUZO gorsze od braku wychowania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale w ktorym miejscu ja kiedykolwiek napisalam, ze moich dzieci NIE wychowuje i pozwalam im robic co chca? Wlasnie odwrotnie, mam wrazenie, ze jestem raczej za surowa, niz zbytnio poblazajaca... Co do klapsow... Nie jestem ich zdecydowana przeciwniczka, chociaz staram sie ich unikac. Ale w opisanej sytuacji, Tarheel, my mowimy o dziecku, ktore nie ma jeszcze dwoch lat! On jest niedojrzaly emocjonalnie i nie potrafi dobrze wyrazic obiekcji bez wrzaskow. Bunt w tym wieku to najnormalniejsze zjawisko, wyrosnie z tego. A ze my z mezem jeszcze troche bedziemy musieli sie za niego powstydzic, to juz inna sprawa... ;)

      Usuń
  8. a co powiedziała Bi na widok odnalezionego pieska?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, ze nawet nie pamietam? Poczulam taka ulge, ze nawet nie zwracalam uwagi na reakcje dzieci. :)

      Usuń
  9. Znając możliwości dzieci i ich głosików może i lepiej że zdjęcie bez dźwiękowe, a leczo też dziś robimy właśnie pachnie w całym domu :)

    OdpowiedzUsuń
  10. W dyni najbardziej nie lubiłam obierania, ale w zeszłym roku nauczyłam się sztuczki. Najpierw kroję dynię na pół, pestki wyciągam garścią do sitak, potem płucze i suszę w piekarniku, bo to zdrowe i dobre, farfocle wydrążam łyżką, kroję dynię na ksieżyce i piekę na sucho w piecu, około 160-180 st, aż będzie miękka, dopiero ją obieram i wtedy już zupa to chwila moment, do lecza może też bym ją tak rozmiękła chwilę. Ale na placki biorę dynię surową i przed obraniem kroję na księżyce, wtedy jakoś mi szybciej idzie skrobanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki za podpowiedz. Czytalam juz o takim zmiekczaniu dyni do zupy i ciast, nie przyszlo mi do glowy, zeby zrobic podobnie do leczo. Moze poprawie sie nastepnym razem. :)

      Usuń