Post chwilowo bez zdjec, bo chcialam go najpierw skonczyc, a ze musze isc spac w miare wczesnie, wiec zabraklo mi czasu. ;)
Specjalnie na anonimowa prosbe wrzuce fote nowej fryzury. Niestety, zdjecie duzo nie powie, bo zapomnialam zrobic "przed". :D Dlatego tez ostatnio nie wrzucalam, bo bez porownania nie ma to duzego sensu...
Wracajac jeszcze do piatku, to Bi miala kolejne zawody. Po pracy zajechalam do domu, szybko walnelam sie spac (co, jak pisalam ostatnio, srednio mi wyszlo), po czym zwloklam sie, cos przekasilam i popedzilam kibicowac. Zawody byly "wyjazdowe", ale na szczescie tylko do sasiedniej miejscowosci, jakies 15 minut od domu. Basen okazal sie niewielki i potwornie duszny. Na "naszym", na trybunach wlaczona jest klima i dodatkowo wiatrak, wiec nauczylam sie zeby brac ze soba sweter bo ciagnie mi tam zawsze po plecach. Tutaj bylo tak goraco, ze zalowalam ze nie zwiazalam wlosow bo pot ciekl mi po szyi, a po chwili od duchoty kompletnie zatkal sie nos. No, okroponie bylo. ;) Zawody dla Bi ponownie okazaly sie byc bez wiekszych sukcesow. Miala dwie sztafety oraz jeden wyscig indywidualny - stylem grzbietowym na 100m. Tak jak ostatnim razem, przyplynela przedostatnia. Nie wiem dlaczego trener przestal wystawiac ja na wyscig kraulem na 50m. Tam ostatnio przesunela sie do szybszej grupy i dotarla druga, wiec szlo jej bardzo dobrze. W tym wyscigu radzi sobie tak sobie, choc ponownie stwierdzam, ze zajelaby duzo lepsze miejsce gdyby dystans byl krotszy. Panna po prostu wymieka na dluzszych. Podobno jednak poprawila swoj czas, wiec ogolnie byla zadowolona. W miedzyczasie M. poszedl po jej rower, wiec po powrocie nie musialam juz nigdzie maszerowac. Cale szczescie, bo po calym tygodniu nocek i kiepskiego spania, niestety bylam juz dosc zmeczona, a czekala mnie praca w weekend. Stwierdzam za to, ze nasz kot cierpi na przerost ambicji. Kiedy przyjechalysmy, zauwazylysmy z Bi, ze Oreo lezy na skrzynce na weza ogrodowego. Szlam do skrzynki na listy, kiedy niewiadomo skad przylecial spory jastrzab i wyladowal na galezi. Jastrzab siedzi i sie rozglada, a kiciul patrzy na jastrzebia. Mysle sobie: o nie! Jeszcze ptaszysko zechce zapolowac na mojego "kotecka"! ;) Podeszlam pod drzewo i zaczelam klaskac i machac rekami zeby je odstraszyc. Oczywiscie "jaszczomb" mial mnie w powazaniu, ale nagle... sfrunal na ziemie. I w tym momencie Oreo zerwala sie i popedzila w jego strone! Normalnie postanowila zapolowac na ptaszka! Tyle, ze ten "ptaszek" byl wiekszy od niej! :D Zanim jednak do niego dobiegla, jastrzab zerwal sie ponownie do lotu, przy okazji pokazujac, ze nie sfrunal z drzewa dla zabawy, bowiem w szponach trzymal chipmunka! :O Takie to przygody naszego mini drapieznika. ;)
Sobota, 4 pazdziernika zaczela sie niestety praca... Praca jak praca, w sumie potem mialam miec poniedzialek i wtorek wolne, tyle ze ponownie przeprowadzali konserwacje jednej z maszyn, druga miala jakis problem i nie pracowala tak wydajnie jak powinna, wiec zamiast przyjechac na 4 godziny, z marszu okazalo sie, ze bedzie to minimum 6... :( Jak chyba wszedzie, kierownictwo kompletnie nie mysli o ludziach. Co druga niedziela jest wolna od produkcji. Nikogo nie ma w laboratorium i maszyny stoja wolne. Nie lepiej przeprowadzac konserwacje wlasnie wtedy? To nie, juz drugi raz pracowalam w weekend i kolejny raz konserwacja odbywala sie wlasnie wtedy. Poprzednim razem jedyna pozostala maszyna jakos dala rade i obylo sie bez dodatkowych partii produktu. Tym razem nie mielismy tyle szczescia... :( W dodatku od razu bylo wiadomo, ze trzeba bedzie wypuscic przynajmniej trzy partie zeby wypelnic zamowienia apteki, a mozliwe bylo ze trzy nie wystarcza i bedzie konieczna czwarta. Problem w tym, ze maszyna produkujca probki musi miedzy kazda partia ostygnac, wiec zawsze odbywaja sie one w 2-godzinnych odstepach. Laboranci byli oczywiscie wsciekli, bo przyszli o kilka godzin wczesniej niz ja, zeby przygotowac wszystko do produkcji. Dla nich cztery partie oznaczaly normalny, pelny dzien pracy. A zwykle sobota to tylko pol dnia. Ostatecznie udalo sie wyprodukowac wszystko w trzech partiach, a w dodatku ostatnia przyspieszyc o pol godziny. Skonczylismy wiec o 7:30 i okolo 8 bylam w domu. Malzonek juz nie spal i zastanawial sie nad czym moze popracowac zeby mnie nie budzic, Bi siedziala na lozku przecierajac oczy i tylko Nik chrapal w najlepsze. :) Polozylam sie spac, przy czym nastawilam budzik na 11 zeby nie przespac calego dnia. Wstalam wlasciwie bez problemu, bo jak juz kiedys pisalam, w weekendy zawsze wylegiwalam sie do oporu, wiec teraz tez mialam wrazenie ze to takie ekstra dlugie weekendowe spanie. ;) Reszta dnia zleciala na domowych pierdolach, czyli praniu, zmywarce oraz szorowaniu gornych lazienek. Malzonek mial wolne i grzebal przy skladziku, ale ze w niedziele czekala i jego robota, to na msze pojechalismy w sobote. Po powrocie poszllismy sprawdzic czy jeszcze jakies pomidory dojrzewaja w ogrodku i przypadkiem dorwalismy wezyka, ktory probowal sie niepostrzezenie przemknac kolo nas! :) Szczerze, to kiedys widzialam jednego jak sie zwijal i probowal dziabnac Maye, wiec nie odwazylabym sie go wziac do reki. To sa bardzo tutaj powszechne weze i niejadowite, ale zebiszczy maja cale rzadki, wiec dziekuje bardzo. Bi jednak nawet sie nie zawahala. :D Wieczor zlecial na relaksie na tarasie lub werandzie, bo ponownie mielismy 27 stopni. W domu zrobila sie niemozliwa duchota, ale na zewnatrz powiewala lekka bryza, wiec az sie prosilo zeby posiedziec i nacieszyc ostatnimi letnimi dniami.
Niedziele znow rozpoczelam o 1:30 w nocy. Coz, pocieszalam sie ze to nie polnoc, a dodatkowo zawsze 1.5 godziny wiecej snu. :D Tym razem inzynierowie sie zlitowali i naprawili ta jedna, funkcjonujaca maszyne, wiec udalo sie skonczyc na jednej partii. Potem zaksiegowalam jeszcze stosik dokumentow zeby nie lezaly do srody, wyslalam pare maili i moglam ruszac do domu. Spedzilam wiec w pracy zawrotne 2.5 godziny. Kiedy wrocilam M. byl juz oczywiscie w pracy, a Potworki smacznie spaly. Nastawilam budzik tym razem na 10 i poszlam spac. Kiedy wstalam mlodziez juz nie spala, a po chwili i M. wrocil z roboty. Jak juz zjadlam sniadanie i nieco sie ogarnelam, napisalam do taty ze moze wpadac na kawe, a sama szybko zabralam sie (znowu) za chlebek bananowy. Juz patrzec na niego nie moge, ale na szczescie po poludniu Bi stwierdzila ze upiecze brownies. Duzo chetniej chwyce za ta czekoladowa bombe kaloryczna. :D Ponownie byl upal, 28 stopni i pelne slonce. Malzonek nadal pracowal przy skladziku, a w dodatku (cisnie mi sie na usta epitet) zdjal koszulke i w rezultacie strzaskal sobie plecy na raczka! :O Dawno juz nie widzialam zeby ktos dostal poparzenia slonecznego w pazdzierniku na naszej polnocy... Moj tata posiedzial jak zwykle okolo 3 godzin, tyle ze przyjechal pozniej niz zwykle, wiec po jego odjezdzie okazalo sie ze w zasadzie mamy juz pozne popoludnie. Ponownie zajelam sie praniem i ogarnianiem, a malzonek wpadl w wir gotowania. Pod wieczor i on i dzieciaki szykowali sie na kolejny dzien, a ja cieszylam nadchodzacym dla mnie "weekstartem". :D
W poniedzialek M. pojechal do pracy nie wiem nawet kiedy. Gdzies w polsnie slyszalam elektryczna szczoteczke do zebow, a pozniej obudzil juz mnie odglos budzika Bi. Nie zasnelam juz mocniej, tylko tak przysypialam i cale szczescie, bo w ktoryms momencie spojrzalam kontrolnie na zegarek i byla 6:37, a wydawalo mi sie, ze nie slyszalam jak wstaje Nik. Chlopak o 7:15 musi wyjsc na autobus, wiec nie zostalo mu juz duzo czasu. Oczywiscie spal w najlepsze i zerwal sie jak oparzony kiedy go zbudzilam. Mial farta ze akurat bylam w domu, bo Bi pewnie by pomyslala ze nadal nie idzie do szkoly i nawet by go nie obudzila. A, tak przy okazji, Nik caly weekend byl juz bez goraczki, tylko z nadal zawalonym nosem, choc i tu widac (slychac?) bylo wyrazna poprawe. Nie bylo wiec zadnego powodu zeby go trzymac dalej w domu. Pozegnalam dzieciaki w drzwiach i cieszylam sie ze sama nie musze nigdzie isc. :) Bi miala szczescie, bo mama jej kolezanki zawiozla je tego dnia do szkoly autem. Mnie tez sie udalo, bo dzieki temu odpadl mi marsz po jej rower po poludniu. ;) Po odjezdzie mlodziezy spokojnie zjadlam sniadanie, umylam sie, wypilam kawe... Po czym poczucie obowiazku zwyciezylo i zabralam sie za robote. Musialam dokonczyc obiad i wyszorowac kuchnie, bo po gotowaniu M. dzien wczesniej, wygladala jakby cos tam wybuchlo. Dodatkowo odkurzylam i pomylam podlogi u gory. Mialam w sobote przymusic Potwory zeby zrobily to u siebie, ale Nik nadal wygladal dosc markotnie, wiec nie chcialam go meczyc. A jak odpuscilam jemu, to i corce tez, wiadomo. ;) Wygospodarowalam sobie jednak tez troche czasu na spokojnie posiedzenie, bo nie chcialam wolnego dnia spedzic calego w biegu... W koncu wrocil ze szkoly Nik, a chwile za nim z pracy M. Zjedlismy obiad i malzonek znow pracowal przy skladziku, ja zas pojechalam po Bi nieco wczesniej bo chcialam chociaz przy basenie troche sie przejsc. Mialam corke odstawic do chalupy i szybko podjechac do spozywczego po pare zapomnianych produktow, ale panna oznajmila ze chce jechac ze mna. Zdziwilam sie, bo miala na sobie stroj kapielowy, ale dla chcacego nie ma nic trudnego i szybko przebrala sie po drodze w aucie. Kupilysmy co trzeba i wrocilysmy do domu, skad nie musialam juz sie ruszac. Kokusiowi wyraznie bylo lepiej, ale nos nadal mial slyszalnie przytkany, wiec stwierdzilam ze na basen to go jeszcze nie puszcze. Za to posiedzialam z przodu, przy swieczce majacej odstraszac komary, choc dziala ona slabiutko. ;) Mimo wszystko cieszylam sie, ze prawie o 19 nadal mielismy 21 stopni i mozna sie bylo pobujac w fotelu niczym w srodku lata... A wieczorem z blogoscia obserwowalam Potwory oraz M. szykujacych sie na kierat, podczas gdy ja mialam kolejnego dnia "niedziele". :D
We wtorek ponownie wstalam akurat zeby pozegnac dzieciaki w drzwiach, a potem jadlam sniadanie i napawalam sie cisza w domu. Pozniej niestety trzeba sie bylo zabrac za cos pozytecznego. Tym razem odkurzylam i umylam podlogi na parterze, a nastepnie wyszorowalam czesc polek w lodowce bo "niewiadomo skad" pojawily sie tam jakies plamy. Znow dokonczyc obiad i ponownie zostala mi tak naprawde godzinka zanim ze szkoly mial wrocic Nik. Syn dojechal, podalam mu obiad, po czym wypadlam z domu zeby pojechac na kolejne zawody Bi. Tym razem pannie poszlo tak sobie. Plynela oczywiscie kilka sztafet, ale miala tez dwa wyscigi indywidualne: kraulem na 50m i grzbietowym na 100m. W tym pierwszym plynela tylko ze swoim zespolem, ale nie wiem czy trener wystawil jakies szybsze dziewczyny, bo jak wczesniej (ze zwyczajowymi rywalkami) wygrywala go bez problemu, tak teraz walka byla zazarta i ostatecznie przyplynela druga. Stylem grzbietowym na takim dystansie idzie jej nadal kiepsko i doplynela... ostatnia. Naprawde nie wiem dlaczego trener tak sie uparl zeby ja wystawiac w tym wyscigu... Z jakiegos powodu, z dziewczyn skaczacych z trampoliny byla tylko jedna, wiec zawody skonczyly sie szybciej niz zwykle, a ze byly u nas, to do domu dotarlysmy calkiem wczesnie. Trzeba bylo niestety jeszcze zasuwac po rower Bi. Myslalam, ze M. moze juz to w miedzyczasie zrobi, ale zajal sie rabaniem drzewa. Zebralam sie wiec z Kokusiem, ktory stwierdzil ze chce pobiec, bo w przyszlym roku planuje zapisac sie w szkole na biegi przelajowe, wiec chce zobaczyc czy da rade biec dluzszy dystans. Musze przyznac, ze poszlo mu niezle, choc calego dystansu (1.2 km) nie dal rady przebiec, musial kilka razy chwilke isc. ;) Po powrocie jeszcze troche relaksu, korzystajac z nadal letniej pogody i niestety moj "weekend" sie konczyl. Trzeba bylo wyciagac sniadaniowke, szykowac ciuchy, itd.
Sroda to juz pobudka o polnocy, szybko sie wyszykowac i do roboty. Tam spotkala mnie niezbyt sympatyczna sytuacja, bo jeden z chlopakow przekazal mi ze inni gadaja za moimi plecami, ze ich "stresuje", bo za czesto sie krece przy takim "tunelu" w scianie, przez ktory podajemy lub otrzymujemy rzeczy z pokoju produkcyjnego, ktory ma pozostac sterylny. Ze jedna, stosunkowo nowa dziewczyna w produkcji, czuje jakbym wywierala na nia presje, a wszyscy maja wrazenie ze ich poganiam. Tyle ze w tej pracy czas ma naprawde spore znaczenie i czasem faktycznie widze dokumentacje w owym okienku i daje znac osobie odpowiedzialnej, ze mozna to wyciagnac. Przy kazdej partii jest bowiem jedna osoba przydzielona wlasnie do przekazywania sterylnego ekwipunku oraz dokumentacji. Owa osoba ma zalozone sterylne rekawice i jej cale zadanie to (przez okolo 45 minut) miec oko na to czy cos sie tam znalazlo. Proste? Najwyrazniej nie, bo, szczegolnie na nocnej zmianie, sa osoby ktore wola sie udzielac towarzysko zamiast wykonywac obowiazki, nawet takie proste. Ja siedze przy biurku i ziewam bo nie mam co sprawdzac, a oni smichy-chichy i gadanie. Dodatkowo, czesto tamtedy przechodze nawet nie zeby sprawdzac czy cos jest do wyjecia, tylko zeby zajrzec przez okno czy drukarka w magazynie czegos nie wydrukowala. Mamy bowiem problem i z trzech (specjalnych) drukarek, etykiety z produkcji drukuje akurat ta poza laboratorium. Facet od komputerow probowal juz kilka razy to naprawic i kazde jego "dlubanie" owocuje tym, ze drukarki przestaja drukowac kompletnie. :D Poddalismy sie wiec i po prostu sprawdzam co jakis czas, czy tamta drukarka cos "wyplula". Po pierwsze, nie chce zapomniec, po drugie zwykle nudze sie czekajac na dokumentacje. No ale najwyrazniej mam siedziec kolkiem przy biurku i sie nie ruszac, bo "stresuje" laborantow (przewrot oczami). Poza tym dzien zlecial szybko i jakims cudem wszystkie partie poszly bez potkniec. Zaksiegowalam pare dokumentow, zatwierdzilam jakies marerialy, przygotowalam papiery na kolejny dzien i czas byl ruszac do domu. Tam zeszlo mi dluzej z ogarnianiem kuchennego tornada, wiec polozylam sie prawie o 11. Tymczasem, o 12:47 obudzily mnie... dziecioly! Znow napierdzielaly w dom! Nosz kurna; dwa dni siedzialam w chalupie, to zadnego nie slyszalam! A jak odsypiam nocke, to sie wsciekly! :O Otwieralam okna, stukalam po scianach i w koncu je przeploszylam, ale rozbudzilam sie tak, ze potem juz tylko przysypialam po kilkanascie minut. W dodatku, po porannym deszczu wyszlo slonce i znow w sypialni zrobilo sie nieznosnie goraco. Wstalam w koncu kiedy Nik dojechal do domu. Niedlugo potem wrocil M., zjedlismy obiad i ojciec bral syna na klub rowerow gorskich. Bylo calkiem cieplo, bo 21 stopni, ale wial dosc nieprzyjemny wiatr. Mimo wszystko zalowalam, ze nie moge pochodzic z malzonkiem po klubie w czasie kiedy Nik szaleje po lesnych sciezkach. Niestety, klub zaczynal sie o 16:15, a o 16:30 Bi konczyla trening i musialam po nia jechac. Moglam wyrzucic ja pod domem i dolaczyc do meza na pol godziny, ale stwierdzilam, ze praktyczniej bedzie w tym czasie pojsc po rower corki. Pomaszerowalam wiec, ale kiedy chlopaki wrocily, Nik byl rozczarowany ze poszlam bez niego. Dobra, to za tydzien poczekam. ;)
W czwartek pobudka jak zwykle. Pojechalam do roboty, gdzie okazalo sie ze dwa tygodnie zaczyna sie remont parkingu. Niestety, pracownikow apteki przenosza na duzy parking obok, z kamerami i swiatlem, a nas - z laboratorium, ponownie w ten ciemny kat, przy ktorym kradli kola. Zgodnie stwierdzilismy, ze bedziemy parkowac tam gdzie farmaceuci, a jesli nie bedzie miejsc, to dzwonimy ze jestesmy chorzy i nie przyjdziemy. :D Dzien zlecial szybko i na szczescie dogadalam sie z chlopakiem, ktory nam pomaga, ze poniewaz on wylatuje do domu w piatek, wiec przyjdzie na wypuszczenie pierwszej partii, a ja moge przyjechac na trzecia (fiolke), czyli okolo 5 rano. Tyyyle spaniaaa! :D W domu niestety jeszcze musialam ogarnac zmywarke i zaladowac ja ponownie, cos zjesc i do lozka padlam ponownie dopiero tuz przed 11. :/ Tym razem dziecioly daly sobie spokoj, wiec spalam bez przerw do 14:15, kiedy sie po prostu obudzilam i nie moglam juz zasnac. Nawet w sumie nie probowalam, bo wiedzialam ze Bi konczy o 14:23 (nie pytajcie skad taki dziwny czas), a tego dnia wracala do domu zaraz po lekcjach. Dziewczyny mialy zawody, ale dopiero o 17:30 i to w sasiedniej miejscowosci. Autobus zabieral je spod szkoly o 16:15. W ogole to zasady maja idiotyczne, bo napisalam do trenera ze planuje przyjechac na zawody i czy moge zabrac na nie Bi. Odpowiedzial, ze wymagaja zeby cala druzyna jechala razem, nawet te starsze dziewczyny, ktore maja juz swoje auta. Co bylo robic; panna wrocila, zaraz po niej brat, podalam im obiad i za moment musialam zawiezc corke na autobus. Na szczescie do szkoly mamy zawrotne 5 minut jazdy... Wrocilam, pokrecilam sie, wypilam kawe, po czym sama pojechalam na zawody. Tam na poczatek skrobalam sie po glowie, bo grala bozonarodzeniowa muzyka, przy basenie staly choinki, a trener tamtej druzyny mial dmuchany stroj Mikolaja. :D Kazde zawody maja dla dziewczyn jakis "temat", ale zwykle dotyczy on ubrania sie w okreslony kolor (bez sensu bo za chwile i tak trzeba sie rozebrac do stroju kapielowego), czego wiekszosc i tak nie przestrzega. Tym razem tamta druzyna miala temat "Christmas" i poszla na calosc. :D Kolejny raz stwierdzilam, ze nasz trener w kulki sobie leci, bo takie dosc pozne zawody w srodku tygodnia, a Bi miala tylko jeden wyscig indywidualny i jedna sztafete. Poza tym krecila sie przy basenie i gadala z kolezankami. Spokojnie mogla zostac w domu i duzo by nie stracila. Poza tym, swiatla byly tak ustawione, zeby oswietlac basen, za to trybuny tonely w cieniu. W sumie to logiczne, ale ze spalam ponownie niecale 4 godziny, po chwili oczy zaczely mi sie zamykac, a czekala mnie jeszcze jazda do domu. W dodatku, w srodku zawodow urzadzono uroczystosc pozegnania "seniorek", czyli najstarszego rocznika, co przedluzylo calosc o przynajmniej pol godziny. :/ Naszym dziewczynom tylko wreczono kwiaty, ale panny z tamtej druzyny mialy przemowienia i podziekowania dla rodzicow, trenera, itd. Nie rozumiem dlaczego nie moga czegos takiego zorganizowac osobno. :/ Co do samych wyscigow, to Bi ponownie plynela stylem grzbietowym na 100m i przyplynela 4 na 6. Jej to nie przeszkadza, tylko ja sie irytuje ze nie dosc ze pozno, nie dosc ze zawody przedluzone przez niepotrzebne ceremmonie, to jeszcze panna plynie w wyscigu, w ktorym radzi sobie gorzej niz srednio... :/ No coz, po powrocie do domu wlasciwie pozostalo juz szykowac sie do spania i pocieszajace bylo tylko, ze kolejnej nocy moglam pospac do zawrotniej 3:30 nad ranem. ;)
Piatek zaczelam najpozniej od jakiegos czasu, choc przyznaje ze wcale nie czulam sie jakos bardziej wyspana. ;) W pracy dzien minal w miare spokojnie i choc raz moglam spedzic wiecej czasu z dzienna zmiana. Wdrozylam (zlosliwy, przyznaje) plan zeby zapisywac kazda przedluzajaca sie przerwe w przynoszeniu mi dokumentow. Nie przechodze kolo okienka skoro mi "nie wolno", ale moge dostrzec czy cos w nim jest przechodzac z laboratorium do pomieszczenia z wyposazeniem. Chodze wiec sobie i zerkam ukradkiem. I juz mam pare delikwentow. Jeden z chlopakow w ktoryms momencie wyszedl sobie z laboratorium i tyle. Mial szczescie bo po 5 minutach z pomieszczenia produkcyjnego wyszedl inny technik, zalozyl rekawice i podal mi dokumenty. Wczesniej jednak, ten chlopak ktory w srode mnie niemal skrzyczal ze mam siedziec i oni mi podadza papiery w swoim czasie, nawet nie sprawdzal okienka przez 12 minut, az w koncu ktos inny zauwazyl i przekazal mu ze ma cos do podania. Inaczej nie wiem ile by to tam lezalo... Po pracy pojechalam na zakupy i po drodze zajechalam po obiecane Potworkom bubble tea. Rano mielismy 0 stopni i choc zrobilo sie kilkanascie to w powietrzu czuc juz taka jesien, wiec dla siebie wzielam goraca. I musze przyznac, ze smakowala mi duzo bardziej niz z lodem! Ledwie dojechalam do domu i rozpakowalam zakupy, a przyjechala do domu Bi. Tego dnia nie pojechala na trening, bo miala bilans u pediatry. Akurat wychodzilysmy kiedy dojechal Nik. U lekarza nic specjalnego. Zmierzyli, zbadali, zajrzeli w uszy, gardlo, zbadali wzrok... Pani spytala czy moze zajrzec w intymne miejsca i zbadac piersi, ale Bi odmowila. Coz, kiedys bedzie i tak musiala skorzystac z ginekologa. :D Nastepnie zostalam wyproszona z gabinetu. Podejrzewalam (slusznie) ze pani doktor bedzie chciala spytac panne czy jest aktywna "plciowo", ale nie przyszlo mi do glowy ze spyta tez czy Starsza czuje sie bezpiecznie w domu i szkole. :O Na szczescie powiedziala, ze tak. ;) Niestety, zgodnie z naszymi obserwacjami, Bi zakonczyla juz wzrost. Przez rok nie urosla ani cm. Kiepska wiadomoscia jest, ze waga nadal idzie jej w gore, choc pani doktor twierdzi, ze skoro panna uprawia sport, to sporo z tego to miesnie. W kazdym razie dane "techniczne" prezentuja sie tak:
Wzrost - 161.3 cm (63.5 in)
Waga - 57.4 kg (126.6 lbs)
Niby waga w 74 centylu wiec nie tragicznie, ale nieco szokuje mnie to, ze ja cala mlodosc wazylam 49-51 kg, a jestem od Bi o prawie 10 cm wyzsza. :O Po powrocie do domu czekal nas juz spokojny, leniwy dzien. Potworki oraz M. cieszyli sie weekendem (malzonek jednodniowym :D), ale ja niestety musialam sie szykowac na sobotnia robote... :/
Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz