Na poczatek zdjecie jeszcze z minionego piatku, ktore przyslal mi Nik. Chlopak strasznie byl podekscytowany, ze Oreo choc raz nawiedzila go w lozku. :D
Sobota, 9 sierpnia, zaczela sie dla mnie od dlugieeego snu. Troche przerywanego niestety, bo tuz przed 7 Oreo zaczela wrzaski. Zostawilam jej uchylone drzwi tarasowe, ale M. je nad ranem zamknal, bo noc byla bardzo zimna i dol domu sie solidnie wychlodzil. Kot nie mial wiec jak wyjsc i lazil po sypialniach drac mala mordke. :D Nie mniej, kiedy sama wstaje nad ranem, spie kiepsko, przebudzam sie co jakis czas, jakby organizm nie mogl sie do konca zrelaksowac wiedzac, ze niedlugo bedzie musial sie obudzic. Teraz spalam jak zabita. Kiedys zwykle slyszalam budzik M., jak sie kreci w lazience lub na dole, a tym razem nic. Dopiero kiciul mnie obudzil. Wstalam, wypuscilam mekole i wrocilam do lozka. Nastawilam budzik na 9 zeby nie spac do poludnia, ale po wylaczeniu go jeszcze przysnelam. Ostatecznie wstalam po 10. Bi byla juz na nogach i zdazyla nawet pojsc do krolikow sasiadow, ktorymi opiekuje sie od powrotu z kempingu. Nik dogorywal jeszcze w lozku. Akurat zdazylam zjesc sniadanie i sie ogarnac, kiedy syn uznal ze pora cos przekasic, ale chcial sie nauczyc robic jajecznice. Moglabym przysiac ze juz kiedys mu pokazywalam, ale chyba dawno, bo twierdzil ze nie pamieta. Przewrocilam oczami, bo to zadna filozofia, ale zgodzilam sie dawac mu wskazowki kiedy ja szykowal. Bi oczywiscie wyczula pismo nosem i zjawila sie w kuchni, oznajmiajac ze ona tez chce jajecznice. Wzruszylam ramionami, ze ok, Nik zrobi wieksza porcje, ale panna uparla sie ze chce dla siebie zrobic sama. No tak, czego ja sie spodziewalam... ;) Dobrze ze mamy 4 patelnie, bo nie chcialo mi sie zmywac na szybko miedzy jedna jajowa a druga. Po sniadaniu, dzien poczatkowo mijal dosc leniwie. Nadal mielismy piekna, letnia pogode, goraca ale bez wilgotnosci, wiec stwierdzilam ze klapne sobie pod parasolem na tarasie. Malo zawalu nie dostalam, kiedy zaczelam go otwierac i spod spodu wypadlo mi cos prawie na glowe. Po sekundzie bezdechu z paniki, okazalo sie, ze to pelno trawy i jakies nieruchawe, zielone owady. Dopiero pozniej doczytalam, ze najprawdopodobniej to robota osy, ktora buduje w zakamarkach takie trawiaste gniazda. Znosi pozniej do nich sparalizowane owady i sklada na nich jaja. Faktycznie, jakis czas temu widzielismy, ze w faldy zamknietego parasola co chwila wlazi osa, ale nie zwracalismy na to wiekszej uwagi. Calkiem ciekawe znalezisko. :) Wrocil z pracy M., ktory zajechal jeszcze do Polakowa, wiec przywiozl torby "dobroci". Popoludnie mijalo na domowych porzadkach, wstawianiu zmywarki, prania, itd., ale wreszcie troche sie uspokoilo, malzonek polozyl sie na drzemke, a ja ponownie siadlam na tarasie. W ktoryms momencie miedzy drzewami cos zaczelo solidnie halasowac. Najpierw myslalam ze to wiewiorki, ale cos za glosne byly. Zaczelam sie bardziej przygladac i zobaczylam jak cos ciemnego skacze przez zarosla. Pierwsza mysla bylo, ze to Oreo, po chwili jednak kawalek dalej, w przeswicie, dostrzeglam wielki, czarny ksztalt. Niedzwiedz jak malowany. ;) A za nim cos mniejszego i skocznego - niedzwiadek. Czyli matka z przynajmniej jednym mlodym. Ciesze sie, ze nie bylam akurat na dole, w warzywniku. :D Mimo lekkiej paniki, wmowilam sobie, ze rodzinka misiow poszla daleko i szybko nie wroci i zmusilam sie do zejscia do szopki po srodek na chwasty. Tym razem mialam dla niego zadanie specjalne. Mam na rabacie z przodu takie niby kwiaty, nawet calkiem ladne, ale rozsiewajace sie po calym ogrodzie. W dodatku to takie paskudztwo, ze ma mocne korzenie, ale delikatne lodygi i probujac je wyrwac, lodyga sie urywa, korzen zostaje, a za rok roslina wyrasta jeszcze mocniejsza. Jakby malo bylo tego, ze rosnie w kepach i samo sie rozsiewa, to juz na poczatku lata sie"kladzie", przygniatajac okoliczne kwiatki. Rok temu probowalysmy z Bi je wykopac, ale korzenie maja tak mocne, ze nie moglysmy sobie z nimi poradzic i w tym roku poodrastaly. Tym razem wiec postanowilam je poprzycinac, a kikuty lodyg spryskac herbicydem. Moze tym razem je ukatrupie. :D A ze psikadlo juz mialam, to spryskalam przy okazji chwasciory wyrastajace na kostce. ;) Kiedy ja walczylam z niesfornymi kwiatkami, M. zdazyl wstac z drzemki i poszedl poprzekladac drewno przy szopce. Przy okazji odkryl za nia jame wykopana przez jakies zwierze i to calkiem spore (podejrzewamy swistaka), w ktorej gniazdo urzadzily sobie... osy. Jak to z tymi uroczymi owadami bywa, calego drewna malzonek nie przelozyl, bo kiedy sie zanadto zblizal, osy zaczynaly przy nim krazyc i nie chcial zeby go ktoras uzadlila. Czyli swietnie. Trzeba sie pozbyc gniazda... :/ Poznym popoludniem Bi musiala pojsc ponownie do krolikow, bo rano wypuszcza je z klatki, a po pod wieczor zamyka spowrotem. Ze wzgledu na niedzwiedzie poprosila zebym poszla z nia, wiec skorzystalam z okazji na mala przechadzke. No coz... mialam pecha, bo u nas misie przeszly sobie bokiem, ale u sasiadow zastalysmy wywalony smietnik. Suuuper...
W niedziele moglam pospac znacznie dluzej niz w dzien powszedni, ale krocej niz bym chciala, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. Po powrocie napisalam do taty ze juz jestesmy i przyjechal na (prawie) coniedzielna kawke. Posiedzial jak zawsze ze 3 godzinki, po czym pojechal, wzdychajac ze trzeba sie szykowac na kolejny tydzien. Ja musialam zabrac sie za skladanie prania, co uswiadomilo mi, ze jednak bez klimatyzacji sie nie obedzie. Po kilku suchych i nieco chlodniejszych dniach, ponownie nadeszla fala wilgoci oraz ponad 30-stopniowych upalow. Dom byl nieco schlodzony, wiec poczatkowo wydawalo sie, ze w srodku klima nie bedzie potrzebna tego dnia, ale na gorze po poludniu zrobilo sie 30 stopni. Przy skladaniu prania, pot lal mi sie ciurkiem po tylku i stwierdzilam ze nie ma sensu sie meczyc. Klimatyzacja wnet schlodzila chalupe i przynajmniej czlowiek wiedzial ze spokojnie sie wyspi, bo tego snu i tak nie ma za duzo. Na wieczor trzeba bylo przygotowac ciuchy, sniadaniowke i zebrac sily na kilka dni kieratu. A kiedy juz zaczelo sie sciemniac, dzielne chlopaki ruszyly z latarka zeby wypowiedziec wojne niesfornymi owadom zza szkopki. :D
Poniedzialek zaczal sie od ostatniej "normalnosci", czyli pobudki o 2:30 nad ranem. Zaparkowalam ponownie w drugim rzadku pod naszym budynkiem. Zreszta, dyspozytor kierowcow upewnia sie caly czas, ze nikt nie parkuje na tym drugim parkingu. Poki co, wszyscy wola sie cisnac na naszym. ;)
Dzien uplywal pracowicie, bo przyleciala dziewczyna z Vegas, ktora zaczela ze mna intensywnie przerabiac procedury. Przygotowala tez nowe zakladki do szuflad zeby latwiej bylo wszystko znalezc, choc mi wydaje sie to mocno na wyrost, bo kiedy juz sie wie czego szukac i gdzie mniej wiecej to jest, nie ma znaczenia czy oznaczenia beda mniejsze czy wieksze... Wiekszosc czasu spedzilam na dalszym przerabianiu wirtualnych szkolen, bo zostala mi juz ich tylko garstka, wiec chcialam miec je juz z glowy. Okazalo sie jednak ze na koniec zostaly godzinne symulacje jednego z programow komputerowych, wiec troche to zajelo. To ten sam program z ktorym zmagalam sie w Las Vegas i ponownie robia glupote, bo symulacja obejmuje to, co robia laboranci i potem to, co musi odhaczyc kontrola jakosci. Oszalec mozna bo czesc laboratoryjna jest dluga i skomplikowana i za kazym razem, kiedy doszlam juz do "mojej", zupelnie nie bylam w stanie sie skupic... Po pracy popedzilam z ulga do chalupy, gdzie jak zwykle przywital mnie natlok obowiazkow. Dobrze, ze Bi chociaz rozladowala zmywarke. Pod wieczor Potworki mialy trening. Na zewnatrz, wiec cale szczescie ze wrocily okrutne upaly. ;)
Po powrocie do domu, Mlodszy stwierdzil ze zrobi sobie jajecznice. Odkad w sobote nauczyl sie ja przygotowywac, teraz robi 2 razy dziennie - obsesja normalnie. Tego dnia zajechalam po pracy do sklepu i dokupilam wielka pake - 18 jaj. Czy wystarczy do konca tygodnia? ;)
Wtorek rozpoczal sie typowo. Pobudka o nieludzkiej porze i do roboty. Tam ponownie tluklam wirtualne szkolenia, a dodatkowo siadla ze mna dziewczyna z Vegas. Moj szef nie ogarnia szkolenia nowych pracownikow, ale ona na szczescie orientuje sie jak to "ugryzc", wiec przerobila ze mna troche przepisow i omowila ogolny plan. W rozpisce mam kilka rzeczy stanowiacych przygotowanie do calodziennej produkcji, ktore musze obserwowac, a ktore niestety odbywaja sie wieczorem. Oprocz tego kilka punktow do obserwacji w dzien, ale to oczywiscie juz latwo odhaczyc. Zreszta, juz tego samego dnia zasiadlam z zastepca od kontroli jakosci, ktory pomaga nam w tym tygodniu. Tak w ogole, to chlopak jest azjata i ma na imie... Huy. Wymowa jednak jest zupelnie nieadekwatna do pisowni. :D W kazdym razie, poniewaz ta dziewczyna chciala zebym jak najwiecej odhaczyla w tym tygodniu, poki tu jest, wiec stwierdzilam, ze w srode nie pojade rano do pracy, tylko dopiero na wieczor i zostane juz na nocna zmiane. Spytalam szefa czy tak bedzie ok, on potwierdzil, wiec pomyslalam ze super. W srode porzadnie sie wyspie, a potem bede miala caly spokojny dzien, a w czwartek tez przyjade nad ranem, odespie ile dam rade i bede miec drugi spokojny dzien. Taaa... plan byl super, szkoda ze spalil na panewce, ale o tym pozniej. Wracajac do wtorku. Nadal trwala u nas fala niemozliwych upalow, wiec po robocie tylko zgarnelam Potworki i pojechalismy nad jezioro. Dzien wczesniej mlodziez probowala sie umowic z jakimis znajomymi, ale okazuje sie, ze mnostwo osob wyjezdza na sam koniec wakacji, inni maja treningi i zadnemu nie udalo sie zgarnac kolezanki czy kolegi. Mnie to nawet pasowalo, bo wole pilnowac wlasnych dzieciakow, a nie obcych. Nad jeziorem niespodziewanie wpadlam na swoja dobra kolezanke. Dzwonila do mnie wczesniej (zeby spytac czy wlasnie nad jezioro sie nie wybieram), ale w pracy bylam taka zalatana, ze nie mialam szans oddzwonic. Jak juz siadlam na lezaku, a Potworki odplynely na deskach, stwierdzilam ze i tak siedze, to moge pogadac.
W ten sposob okazalo sie, ze jestesmy w tym samym miejscu, tylko na dwoch koncach plazy! :D Pogadalam sobie za wszystkie czasy, szkoda tylko ze Potwory oraz starsza corka mojej kolezanki nie chcieli nawet na siebie spojrzec, a co dopiero razem spedzic czas. ;) One zreszta posiedzialy jeszcze z godzinke i pojechaly bo byly tam od 11 rano, a my dojechalismy dopiero przed 14. Potwory praktycznie nie wychodzily z wody. Byli bez kolegow, wiec nie mieli wyjscia, tylko spedzic czas ze soba. Plywali, skakali z pomostu, itd.
Ja zreszta tez sporo czasu spedzilam moczac tylek w jeziorze, bo przy tym upale nawet w cieniu pot lecial mi po plecach. Trzeba tez bylo pojsc do budy z zarciem, bo bylismy bez obiadu, a ja w ogole nic nie jadlam chyba od 10 rano, gdzie tymczasem zrobila sie 16.
Do chalupy wrocilismy po 18 i czulam sie jak po jakims maratonie. Cieszylam sie, ze nie musialam szykowac jedzenia i ubran do pracy. Myslalam ze posiedze troszke dluzej, ale zapomnij. O 21:30 juz same mi sie oczy zamykaly i walnelam sie do lozka, cieszac sie ze kolejnego dnia moge spac do oporu.
Taaaa ;)
O 5:42 obudzil mnie sms od... szefa. Czy przyjezdzam rano bo dziewcze z Vegas chce kontynuowac moje szkolenie, a dodatkowo przyjechal jego boss oraz boss owego bossa (:D) i chcial mnie poznac. Najpierw przeszlo mi przez mysl zeby udac ze spalam i nie widzialam wiadomosci, ale potem stwierdzilam ze zbyt nowa jestem zeby sobie tak w kulki leciec. Odpisalam wiec, przypominajac mu o planie przyjscia na noc, ale ze jesli chce to przyjade rano. Odpisal ze przeprasza, ze cos zawiodla komunikacja i ze tak, chcialby zebym przyjechala rano. Co bylo robic. Wstalam i wyszykowalam sie, ale dojechalam tam dopiero okolo 7:30. I wkurzylam, bo ten szef szefa mojego szefa juz zdazyl pojechac, zas A. z Vegas caly dzien zajela sie jakimis sprawami z bossami i tyle ja widzialam. W ogole wydawala sie jakby urazona. Moze myslala ze specjalnie postanowilam nie przyjechac do roboty zeby sie od niej uwolnic. ;) Jak juz tam jednak przyjechalam, to zostalam na 8 godzin, myslac ze moze dziewczyna po poludniu bedzie miala chwile zeby ponownie usiasc ze mna nad przepisami. Nooo, nie miala. ;) W kazdym razie, musialam kompletnie zmienic plan, bo w pracy siedzialam do 15, wiec nie bylo mowy zebym na 21 wracala spowrotem. Stwierdzilam, ze przyjade w czwartek. Problem tylko w tym, ze tego dnia o 4:30 mielismy meeting, wiec wiedzialam ze bede musiala tam byc i rano i wieczorem. :/ W kazdym razie, po poludniu przywitaly nas burze i przelotne deszcze. Trening Potworkow zostal odwolany, a ja nie musialam podlewac warzywnika, wiec moglismy spokojnie posiedziec i pozbijac baki. ;)
Czwartek zaczelam juz normalnie, czyli o 2:30. ;) Dzien w pracy rozpoczal sie niemal od razu od meetingu, a ten tym razem byl dluuugi. Skonczyl sie dobrze po 5. Dziewcze z Vegas tego dnia wylatywalo, ale pojawilo sie jeszcze rano u nas. Myslalam ze moze usiadzie ze mna do szkolen, ale nadal "upiekszala" nasza dokumentacje. :/ Trudno. Przynajmniej w koncu odhaczylam wszystkie wirtualne szkolenia potrzebne do wypuszczania partii. Najlepsze, ze wydrukowalam sobie podsumowanie, zalaczylam do listy, po czym wchodze na stronke szkolen, a tam... wpadlo kolejne 6 z tego rozdzialu! Lekko sie podlamalam... ;) Wiekszosc mojej listy szkolen pozostala jednak pusta. Nie wiem jak moj szef chce to ogarnac w dwa tygodnie... Wyszlam z roboty juz o 10, bo wiedzac, ze bede musiala tam wrocic wieczorem, chcialam sie troche zdrzemnac. Lecialam na okolo pieciu godzinach snu i wiedzialam, ze nie przetrzymam nocki. Wrocilam do chalupy, gdzie chcialam sie jeszcze troche zmeczyc spacerem, a przy okazji lyknac swiezego powietrza. Dobra, raczej "swiezego", bo na zewnatrz znow mielismy "Floryde", czyli upal oraz wilgoc jak w dzungli. Bi chciala jednak sie wybrac do biblioteki, wiec stwierdzilysmy ze mozemy sie przejsc tam. Nik wybral sie oczywiscie z nami na rowerze. Coz... bylo goraco i duszno i na miejsce doszlysmy spocone jak myszy. A jeszcze trzeba bylo wrocic! :D Wspolczulam Starszej, bo jeszcze pare dni i bedzie pokonywac te trase codziennie. Co prawda planuje raczej jezdzic na rowerze. ;) Kiedy wreszcie doczolgalysmy sie do domu, trzeba bylo dokonczyc obiad i wreszcie moglam sie polozyc. Zwykle w dzien nie sypiam i kompletnie nie czulam sie zmeczona, wiec spodziewalam sie, ze poleze, pokrece sie i wstane, okazalo sie jednak ze zasnelam i spalam prawie 2 godziny. Przez to niestety reszte dnia bylam niczym snieta ryba. Wzielam prysznic, ktory troche mnie rozbudzil, ale nie do konca. Potworki mialy trening, na ktory M. ich zawiozl, a ja potem pojechalam odebrac. Tym razem jednak trener tak szybko skonczyl, ze kiedy przyjechalam (a zawsze robie to z zapasem czasu) juz wyszli z wody i zgarniali swoje rzeczy. Wrocilismy do domu, kolacja, a potem posiedziec troszke w towarzystwie "internetow" i na 22 trzeba bylo zbierac sie do roboty. :/
Cale to przedsiewziecie zakonczylo sie czesciowa porazka niestety. Dojechalam na czas, ale po zajrzeniu do laboratorium okazalo sie, ze chlopak, ktory zwykle zajmuje sie przygotowaniami do produkcji zadzwonil ze jest chory. Zostala dwojka mniej doswiadczonych pracownikow, ktorzy byli w stanie solidnej paniki i, co tu ukrywac, wku*wu. ;) Dodatkowo, brakowalo jakichs dokumentow, a plyn do sterylizacji nie byl wbity w program komputerowy. Musialam wiec zaczac dzien od pilnych telefonow do szefa. Brakujace dokumenty udalo mu sie przeslac na nasza drukarke, a plyn polecil zeby uzyc, ale powiedziec zastepcy od kontroli jakosci, zeby go wbil jak tylko sie pojawi. Ja niestety nadal nie posiadam dostepu do tej komputerowej inwentaryzacji. Wszystko bylo poopozniane, a koledzy wsciekli, wiec obawialam sie, ze guzik obejrze, a nie chcialam tez ich zbytnio stresowac stojac im nad glowa. W koncu jednak zadzwonili po innego chlopaka z wiekszym doswiadczeniem, on w koncu dojchal i wszystko nieco sie uspokoilo. Udalo mi sie obejrzec 3 z czterech aktywnosci, ale poniewaz wszystko bylo troche opoznione, jedna pracownica poprosila zebym ostatnia aktywnosc obejrzala przy wypuszczeniu drugiej partii. Zgodzilam sie, bo czemu nie, po czym, kiedy przyszlam popatrzec, okazalo sie, ze... zepsula sie maszyna. :D Tylko ja moge miec takie szczescie! No coz, nocka minela mi na przerabianiu nadal wirtualnych szkolen (choc obawialam sie, ze moge przy nich szybko zaczac przysypiac) i zaksiegowywaniu dokumentow. Kiedy nie udalo sie wypuscic drugiej partii, facet od kontroli jakosci pokazal mi jako ogarnac dokumentacje kiedy cos takiego sie wydarzy. Calkiem niespodziewanie wiec trafila mi sie pozyteczna lekcja. Kolejna proba wypuszczenia partii byla jednak po 5 rano, kiedy stwierdzilam ze pomalu czas stamtad uciekac. Zreszta, nie wiem czemu tamta dziewczyna powiedziala mi ze to jedna z aktywnosci z poczatkowej zmiany, bo partie wypuszczane sa cztery razy, w tym dwa kiedy jestem juz zwykle w pracy. Moge wiec to obejrzec kazdego dnia. Tuz przed wschodem slonca wyruszylam wiec do upragnionego domu. Wypuscilam psiura na siusiu, troche sie ogarnelam i tuz przed 6 padlam do lozka. Jakos przezylam, choc nie bardzo ciesze sie na mysl, ze juz niedlugo bedzie to moja codziennosc. ;)
A o piatku napisze juz nastepnym razem, bo przy konczeniu tego posta oczy mi sie same zamykaly... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz