Czwartek, 3 lipca, mimo ze wzielam wolne z pracy, zaczelam wczesnie. Budzik nastawilam na 7, bo mielismy nadzieje wyjechac okolo 10 rano. Malzonek przebakiwal cos nawet o 9, ale wiedzialam ze na to nie ma szans, szczegolnie ze pojechal jeszcze na pare godzin do pracy i wrocil o 8:30. Wstalam, po mnie pomalu zwlekaly sie z lozek Potworki, a po sniadaniu i ogarnieciu sie, konczylam pakowanie. W zasadzie zostalo tylko jedzenie z lodowki (i lody z zamrazarki) oraz kosmetyki, ktore potrzebowalam jeszcze na rano i nie wiem dlaczego zajelo to tyle czasu. ;) Troche to oczywiscie wina tego, ze piec razy przegladalam jeszcze szafki, zeby upewnic sie, ze niczego nie pominelam, a kiedy wychodzilismy rowniez kilka razy obeszlam chalupe zeby sprawdzic czy na pewno wszystkie okna sa pozaslaniane. Mielismy dylemat co zrobic z Oreo. Glupio bylo mi ponownie prosic sasiadke, ktora dopiero co opiekowala sie nia przez tydzien, kiedy bylismy w Las Vegas. Za to kolezanka Bi, akurat rowniez wyjechala na dlugi weekend i Starsza przez dwa dni opiekowala sie ich krolikami. ;) Ostatecznie, poniewaz tym razem mialo nas nie byc tylko dwa pelne dni (oraz dwie polowki), stwierdzilismy ze moze zostac sama. Ja optowalam zeby zamknac ja w domu z zapasem jedzenia oraz wody, bo przeciez ma kuwete do dyspozycji. Malzonek wolal ja zostawic na podworku. Tu jednak powstal problem, bowiem za kazdym razem kiedy zostawialismy jej uchylony garaz a w nim jedzenie, wlazily don wszystkie sasiedzkie koty. Ostatecznie polaczylismy oba pomysly i zostawilismy jej uchylone drzwi tarasowe, ktore mozna blokowac zeby nie otwieraly sie szerzej. Szpara jest tak waska, ze czlowiek sie nie przecisnie, ale kot akurat da rade. Jednoczesnie chcielismy nieco ograniczyc ilosc wlazacego robactwa, wiec zostawilismy siatkowe drzwi zasuniete, ale na dole M. wycial cos na ksztalt klapki. Musimy jakos udoskonalic ten nasz "wynalazek", bo siatka jest lekka, wiec wiatr ja wygina i zostaja male luki, wiec trzeba ja czyms obciazyc. Poki co, przez kilka dni przed wyjazdem probowalismy przyzwyczaic Oreo, ze ma swobode z wychodzeniem i wchodzeniem. Okazalo sie, ze wyjscie z domu opanowala tego samego dnia (wiadomo, wieksza motywacja ;P), ale z wejsciem czaila sie i namyslala i do wyjazdu tylko raz udalo nam sie zaobserwowac, ze faktycznie sama wlazla do domu. Pozostawalo liczyc na to, ze bedzie w stanie powtorzyc ten wyczyn. Jedna z kamer przenieslismy do kuchni i ustawilismy tak, zeby widziec jak kot wchodzi lub wychodzi. Niestety, okazalo sie, ze zupelnie go nie zlapala. :/ W kazdym razie, kot dostal dostep do chalupy, wielka miche zarcia oraz wody, dodatkowo miske wody na zewnatrz, a my w koncu wszystko popakowalismy i czas byl wyruszac. Tyle, ze jak juz mielismy wsiadac do auta, okazalo sie ze nie dziala... lodowka w przyczepie! :/ Malzonka trafil szlag, bo juz byl zestresowany podroza, a tu znowu jakis problem, a ja zaczelam sie skrobac po glowie. Na ostatnim kempingu dzialala, dzien wczesniej M. pociagnal kabel z pradem do przyczepy wlasnie zeby wlaczyc lodowke bo dlugo sie schladza, i tez hulala jak zloto, wiec ki diabel?! Poniewaz na tym kempingu mielismy miec podlaczenie do pradu, wiec optowalam za tym zeby zostawic jak jest, liczac na to ze skoro w srodku wszystko zimne, to jakos dojedzie i sie tak szybko nie zepsuje. I kombinowac dalej na miejscu. No ale nie z M. te numery, bo jak humor mu sie popsul, to teraz ciskal sie i warczal na kazda delikatna sugestie. W koncu okazalo sie, ze trzeba bylo jakiejs sztuczki z akumulatorem z przyczepy. Tu tez sprzeczam sie z malzonkiem, bo on ten akumulator wiecznie rozlacza, a ma taki naprawde wypasiony, ktory trzyma moc kilka dni, bez doladowywania. Za kazdym razem jednak, kiedy podlacza przyczepe do pradu, lub stoi ona nieuzywana, M. akumulator odlacza. No i teraz okazalo sie, ze systemy w przyczepie roznie reaguja w zaleznosci czy jest on podlaczony, czy nie i nie ma znaczenia, ze na podroz lodowka miala dzialac na gaz, anie prad. Tak czy siak, lodowke udalo sie wlaczyc i ruszylismy, choc juz z opoznieniem, bo zrobila sie 10:30. Po drodze mielismy niemozliwe korki i zatory i choc powinnismy jechac okolo 2.5 godzin, jechalismy ponad 3. Na miejsce dotarlismy jednak jeszcze przed 14, wiec uznaje to za sukces. Tego pierwszego dnia pogoda byla dziwna, bo bylo duszno i parno, ale jednoczesnie strasznie wialo. Kiedy dojechalismy, nadeszly ciemne chmury i bylam pewna, ze zanim sie do konca rozlozymy, lunie deszcz. Nic takiego sie jednak nie stalo, za to "sasiad" na kempingu przyszedl zeby nas ostrzec, ze trzeba uwazac, bo tego ranka przeszla tam jakas straszna wichura i ludziom pourywalo zadaszenia od przyczep. Faktycznie, ludzie naprzeciwko rozkrecali swoje zeby moc je poskladac do kupy i zamknac, a pozniej widzielismy jak ktos wyjezdzal, a caly szkielet zadaszenia mial pozwiazywany sznurkami, zeby sie trzymal kupy. Nasz kamper ma specjalny czujnik, gdzie zadaszenie samo sie zamknie przy wiekszych podmuchach i faktycznie - dwa razy w ciagu weekendu je rozlozylismy zeby dac sobie troche cienia i w obu przypadkach, po chwili sie zwinelo i zamknelo. Poniewaz rano zjedlismy tylko sniadanie, a zanim "rozbilismy oboz" bylo juz popoludnie i wszystkim burczalo w brzuchach, wiec M. wyciagnal grilla i upichcil miesko z warzywami.
Zdrowo i pozywnie, choc dzieciaki krecily nosami. Oboje lubia papryke, ale stwierdzili ze wola surowa, a pieczarki Nik oznajmil ze lubi tylko w zupie grzybowej. :D Tradycja na tym kempingu jest wieczorny spacer po plazy nad rzeka. Tego dnia jednak M. stwierdzil ze mu sie nie chce, wiec poszlam sama z Potworkami. Z radoscia zanurzylismy stopy w cieplym piasku i ogolnie cieszylismy sie, ze znow jestesmy nad oceanem. Woda niestety byla tak lodowata jak zazwyczaj w tym miejscu. :D
Wrocilismy na kemping, gdzie M. zdazyl rozpalic ognisko i siedlismy naokolo, probujac sie zrelaksowac. Pisze "probujac", bo skutecznie utrudnialy nam to male muszki, ktore gryzly jak szalone. Przyjezdzamy tam juz dziewiaty rok, a pierwszy raz mielismy z nimi taki problem. Muszki malusienkie, takie czarne przecineczki, a gryzly tak bolesnie i upierdliwie, ze nie dalo sie wysiedziec. W koncu zapadl zmrok i odpuscily, wiec jak na zawolanie... zaczelo kropic! :D Ostatecznie poszlismy do przyczepy i po chwili stwierdzilismy ze idziemy spac, bo rodzice zmeczeni byli po paru dniach w robocie.
Zapomnialam! Jestesmy w drodze na kemping, prawie dojezdzamy, kiedy dostaje sms'a od sasiadki. Niedzwiedz przewrocil smietnik, ktory przed wyjazdem wystawilismy na ulice! No nie mial kiedy, skurczybyk! :O Na szczescie dopisala, ze pozbiera co wywalil. Nie wiedzialam jak jej dziekowac...
W piatek wszyscy pospalismy troche dluzej, choc M. wstal gdzies po 7, a Bi oraz ja przed 9. Myslalam, ze Nik pospi swoim (wakacyjnym) zwyczajem do 11, ale kiedy wszyscy zaczeli sie krecic, o dziwo wstal niedlugo po nas.
Troche "zabawy" mielismy ponownie z przyczepa, bo poprosilam M. zeby wlaczyl ogrzewanie wody, chcialam sie bowiem umyc. Niestety, w tej przyczepie trzeba to zrobic od zewnatrz. Potem mozna juz ustawiac temperature wody itd. na panelu sterujacym. To znaczy mozna "by", bo nasz panel ponownie nie wyswietlal wszystkich opcji. A wlasciwie to opcje z ogrzewania wody w ogole z niego zniknely. To dopiero nasz drugi kemping z ta przyczepa, wiec nadal sie jej "uczymy". Na poprzednim nie mielismy podlaczenia do pradu, wiec myslelismy ze sam akumulator daje za malo mocy i przez to nie wszystkie opcje sie pokazuja. Tym razem jednak mielismy prad, a opcji nadal niet. Po dlugich kombinacjach, w koncu malzonek doszedl do tego, ze jednak akumulator musi byc podlaczony (a nie pisalam, ze on go ciagle odlacza? :O), ale jeszcze musial zresetowac panel i wszystkie opcje sie grzecznie pojawily. ;) Kiedy w koncu udalo sie umyc i wypic w spokoju poranna kawke, poszlam z dzieciakami na obiecana Bi plaze. Tym razem nasza miejscowka byla tak blisko wyjscia z kempingu, ze nie bylo sensu jechac na rowerach, wystarczyl krotki spacerek. Na plazy akurat trwal odplyw, wiec rozlozylismy lezak, Potworki rzucily deski i poszlismy po rozleglej plyciznie zeby sprawdzic temperature wody. Niestety, wystarczylo ze weszlam po kostki, a zdretwialy mi palce u stop. :D Dzieciaki usilowaly sie jednak zamoczyc, przy czym udalo sie tylko Bi.
Nie chciala jednak pounosic sie na desce, bo stwierdzila, ze jest na to za "stara". Tymczasem w wodzie sporo bylo doroslych oraz nastolatkow, ktore nie mialy takich obiekcji. :D Nik za to wszedl po kolana, po czym stwierdzil ze za zimno. Dolaczyl jednak do mnie kiedy spacerowalam wzdluz brzegu. Kiedy sie szlo, a woda byla plytka, jej temperatura byla nawet do wytrzymania. ;) Ostatecznie nawet Bi wyszla z wody i usiadla na lezaku czytajac. Ja oraz Nik pospacerowalismy, a potem przysiedlismy obok. Ja cieszylam oczy widokiem oceanu, Mlodszy uparcie sypal piachem na wszystkie strony. :D W koncu trzeba bylo wrocic, tym bardziej ze do maksymalnego odplywu zostalo 1.5 godziny, a z Kokusiem planowalismy pojsc "na kraby". Odpoczelismy troche w cieniu obok przyczepy, po czym ponownie ruszylismy na plaze, ale ta przy rzece, ze skalkami. Okazuje sie, ze na kraby trzeba miec w reku mnostwo sposobow. Rok temu odkrylismy, ze mnostwo ich zakopanych jest pod kamieniami. Tym razem jednak jakos niewiele bylo mniejszych glazow ktore daly sie przewrocic, a pod tymi, ktore udalo nam sie podniesc, bylo pusto. Jednego krabiszona znalazlam ja, zupelnym przypadkiem. Przejechalam siatka pod wodorostami, probujac je wyploszyc, a wyjelam ja z krabem w srodku. :D Przekonalismy sie przynajmniej, ze sa tam, tylko trzeba pogrzebac w brunatnicach. ;)
Ostatecznie Mlodszy znalazl jeszcze dwa i wrocilismy na kemping, bo syn zaczal narzekac ze jest glodny. Po obiedzie sporo leniuchowania, a poznym popoludniem poszlismy cala rodzina na spacer po plazy. Dlugo on nie potrwal, bo Maya dosc szybko zaczela przystawac i dawac do zrozumienia, ze konczy sie jej zapal do takiego brniecia w piachu. ;)
Po powrocie chlopaki w koncu zlozyly wedke, ktora Nik dostal od chrzestnego na urodziny i poszly na lowy. Malzonek kiedys jezdzil z bratem na ryby, ale okazalo sie, ze musial sprawdzic w necie jak poprawnie zarzucac wedke. :D Ja w tym czasie zaproponowalam Bi gre w badmintona, zeby choc na chwile wyciagnac ja z przyczepy. Panna bowiem spedzila 90% kempingu czytajac w srodku ksiazki. ;) Kokusiowi tak sie spodobalo, ze pod wieczor wyciagnal na ryby i mnie. Chwile popatrzylam jak zarzuca i wciaga linke (przy haczyku nie ma splawika), ale te muszki wrocily i gryzly tak, ze czlowiek tylko sie ciagle oganial i potrzasal glowa, wiec w koncu ucieklismy na kemping. :) Posiedzielismy przy ognisku, a ze byl to 4 lipca, a wiec Independence Day, nad kempingiem rozstrzelaly sie fajerwerki. Popatrzylismy z ochami oraz achami i trzeba bylo sie klasc.
W sobote ranek zaczal sie podobnie jak dzien wczesniej. O dziwo, zadne z Potworkow nie wyrazilo checi zeby pojsc na plaze, wiec zostalismy przy przyczepie.
Troche przejsc sie z psem, troche pojezdzic na rowerze i czas plynal.
Kiedy po poludniu nadszedl odplyw, poszlam z Kokusiem na skalki lapac kraby i o dziwo zabrala sie z nami tez Bi. Okazalo sie, ze dla Nika byl to polow zycia! :D Nie mam pojecia od czego to zalezy, ale kraby, zamiast jak zwykle chowac sie pod wodososty lub zakopywac w piasku, biegaly po dnie i to naprawde spore sztuki!
Niektore, wywleczone na brzeg, klapaly groznie szczypcami i cieszylam sie, ze zaden nie zlapal Nika za palce. ;) W kazdym razie, Mlodszy byl zachwycony, bo wyciagal jakiegos doslownie co dwie minuty.
Nawet Bi jednego zlapala, choc zwykle woli wyciagac takie maluszki, ktore nie maja do konca wyksztalconych szczypiec.
Ciezko bylo Kokusia stamtad wyciagnac, a jak na zlosc mielismy napiety grafik, bo na 16 jechalismy na msze. Mielismy wybor zeby jechac wczesniej do dalszego kosciola, albo do pobliskiej kaplicy, ale dopiero na 18. Ostatecznie wolelismy pojechac wczesniej, zeby skorzystac jeszcze potem z wieczora. Po mszy zatankowalismy na droge powrotna do domu, kupilismy po drodze pizze i wrocilismy na kemping. Tym razem Nik chcial isc porzucac wedka troche wczesniej, zanim muszki zaczna cie zjadac zywcem. Poszlam z nim zeby zobaczyc jak mu idzie. Zarzuca linke calkiem niezle (jak na moje niewprawne oko), ale nic nie zlapal.
Wydaje mi sie, ze jednak lepiej miec zywa przynete oraz splawik, a nie tak zarzucac i wyciagac, zarzucac i wyciagac... Ale to moze kiedys. W koncu muszki znow zaczely atakowac, wiec potulnie wrocilismy na kemping, gdzie palilo sie juz ognisko. Tym razem niestety oboje Potworkow chcialo zagrac z matka w badmintona, wiec moje ramie dlugo nie dojdzie do siebie. I tak szczescie, ze byl wieczor i musielismy skonczyc, bo ciezko bylo dojrzec lotke. :D
Niedziela to niestety byl juz dzien wyjazdu. Szczerze, to mialam jakies zacmienie kiedy rezerwowalam ten kemping, bo planowo mial byc na 4 noce, a nie 3. Niestety, kiedy pozniej chcielismy dodac albo srode, albo poniedzialek, okazalo sie, ze nasze miejsce bylo zajete. No trudno. Kemping niby trzeba opuscic do 11, ale ze nastepni biwakowicze moga sie zjawic po 13, wiec zwykle sie nie spieszymy i pakujemy spokojnie i na luzie. Zwlaszcza, ze okolo 10-11, stacja zrzucania sciekow ma zwykle niemozliwe kolejki. Wstalam dosc wczesnie, zeby jeszcze moc spokojnie posiedziec z kawa zanim zaczne intensywne chowanie wszystkiego. Dzieki temu udalo mi sie zlapac oba Potworki spiace, bo zwykle Bi wstaje przede mna.
Ranek minal wiec na luzie. Udalo sie przejechac na rowerach, Nik nawet pobiegl jeszcze na chwile na ryby (nic nie zlapal), a potem juz zabezpieczalismy wszystko na podroz i M. podczepial auto. Kiedy juz mielismy wszystko gotowe i malzonek odlaczyl przyczepe od pradu oraz wody, oczywiscie znow zbuntowala sie lodowka i nie chciala przelaczyc na gaz. Okazalo sie, ze M. ponownie zdazyl odlaczyc akumulator. Oszaleje kiedys z tymi jego dziwactwami i mania odlaczania wszystkiego. Oczywiscie to "nalecialosci" jego ojca, ktory wieczorami wylacza wszystkie swiatla w mieszkaniu i siedzi tylko przy ekranie telewizora, a kiedy wychodzi do kosciola to odlacza z pradu nawet rzeczony telewizor. Tylko ze tesc ma ponad 80 lat, a wiec "prawo" do jakichs bzikow, a M. nie ma jeszcze 50tki! :/ W kazdym razie, w koncu udalo mu sie lodowke wlaczyc, za to na zrzucaniu sciekow spedzilismy 20 minut, bo urzadzal jeszcze plukanie zbiornikow itd... Wreszcie ruszylismy do domu i o dziwo, mimo ze spodziewalismy sie sporego ruchu prze koncu dlugiego weekendu, nie bylo tragicznie, poza jednym, wiekszym korkiem juz prawie w chalupie. Dojechalismy tuz po 15 i na dzien dobry pomagalam M. wjechac pod dom. Odkrylismy, ze jeden ze stabilizatorow (takie nozki podtrzymujace przyczepe kiedy stoi, zeby nie bujala sie na boki) jest wygiety, wiec prawdopodobnie M. gdzies nim zahaczyl. Podejrzewalismy, ze musialo sie to stac przy wjezdzie lub wyjezdzie spod domu, tym razem jednak przyczepa wjechala gladko i nigdzie podwoziem nie przeorala. Ledwie udalo sie M. zaparkowac, a Nik juz stal obok i przytupywal niecierpliwie chudymi girkami. ;) W czasie drogi otrzymal bowiem zaproszenie od kolegi, zeby wpadl poplywac w ich basenie. Problem tylko w tym, ze oba stroje kapielowe Mlodszego byly na drugim koncu przyczepy, ta zas miala wsunieta jadalnie, a to oznaczalo ze nie ma przejscia. Dodatkowo, rower (na ktorym syn chcial pojechac) przypiety byl na pace ojcowego auta. ;) Malzonek zgrzytal zebami z irytacja, ale sciagnal mu rower, a potem wysunal jadalnie. Nik chwycil co trzeba, spakowal recznik oraz gogle i pojechal. My juz na spokojnie zabralismy sie za rozpakowywanie reszty, a Bi w miedzyczasie pobiegla wziac prysznic. Bylo ponad 30 stopni i powietrze jak w dzungli, wiec te kilka rundek do przyczepy zaowocowalo potem cieknacym po krzyzu. ;) Szybko tez okazalo sie, ze nawet po wzieciu letniego prysznica, czlowiek nie przestawal sie pocic. Trzeba bylo wlaczyc klime. Nik mial wrocic o 18, ale ublagal o jeszcze godzine. Na szczescie rodzice kolegi grilowali i poczestowali go hamburgerem, bo Mlodszy nie jadl nic od sniadania. :O Kiedy wrocil wzial szybko prysznic i kolejny kemping przeszedl do rodzinnej historii. Zostala tylko gora prania. :D A! Oreo przetrwala nasz wyjazd i choc kamery ani razu nie zlapaly jej wokol domu (naprawde obawialismy sie, ze cos ja zjadlo ;P), to sporo jedzenia z michy zniknelo, wiec jednak wchodzila i sie pozywiala. ;)
W poniedzialek wstac bylo oczywiscie ciezko, ale dal czlowiek rade, bo nie mial w sumie wyjscia. ;) W pracy cisza i spokoj, a poczatkowo nie bylo nawet mojego szefa. W koncu dojechal i niespodzianka, bo mojego egzaminu nadal nie sprawdzil! Oszalec mozna z jego tempem... Twierdzi, ze co sie za niego zabiera, to cos wyskakuje, no ale bez przesady. Z czterech dziewczyn, ktore byly w Vegas, dwie mialy ten pierwszy egzamin przerobiony, wiec juz w polowie czerwca bylam w tyle. One pewnie przerobily juz kolejny, a ja nadal nie mam sprawdzonego pierwszego. :/ Nie mowiac juz o tym, ze kiedys w koncu bede miala kontynuacje szkolenia i znowu spotka mnie obciach, bo bede sto lat za wszystkimi... :( W kazdym razie, z braku czegokolwiek lepszego, przerabialam kolejne wirtualne szkolenia, choc bez wiekszego entuzjazmu. Pogoda tego dnia byla przedziwna. Nadal potwornie duszna, ale wczesnym popoludniem poszlam na krotki spacer i bylo sucho. Kilka minut po powrocie, poszlam tylko do lazienki i nalac sobie wody, zerkam przez okno, a tam wszedzie mokro! Musiala przejsc krotka, ale bardzo intensywna ulewa! I tak juz bylo przez wiekszosc popoludnia. Kiedy wracalam do domu, naprzemian lalo tak, ze wszystkie auta na autostradzie niemal sie zatrzymywaly bo widocznosc spadala do kilkunastu metrow, po czym wychodzilo slonce, zeby za kilka minut znow lunac. Dojechalam do domu i myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok. Mlodszy obudzil sie okolo 11, jak zwykle. Kiedy dojechalam, bylo grubo po 14, a panicz przyznal, ze poza kilkoma krakersami nic jeszcze tego dnia nie jadl! :O Jego tlumaczenie? "Nie byl pewnien, czy mleko jest jeszcze dobre". Oczywiscie ani nie posmakowal, ani nie napisal do mnie, a tak sie zlozylo, ze po przyjezdzie wylalam resztke z otwartej butelki, otworzylam swieza i ugotowalam sobie owsianke, wiec wiedzialam, ze nie jest zepsute. Pomyslalby jednak ktos, ze chrupki z mlekiem to jedyne co mamy w domu do jedzenia! :O Jesli Nik faktycznie obawial sie, ze sie zepsulo, to mial pelno innych produktow do wyboru. Ale lepiej nie jesc nic. :/ Wkurzylam sie, bo chcialam tylko zgarnac Bi i jechac na zakupy, a tu musialam jeszcze bawic sie w przygotowanie synowi jedzenia. Na szczescie z kempingu przywiezlismy sporo resztek z grilla i nie tylko. Nik zazyczyl sobie pizze, wiec szybko wrzucilam ja do air fryer'a, podalam mu i pojechalysmy z corka po zapasy spozywki. Pogoda nadal byla taka a nie inna, wiec w ciagu 10 minut jazdy zdazyl nas zlapac deszcz. Kiedy podjechalysmy pod sklep swiecilo slonce, ale pozniej, stojac przy kasie, widzialysmy ze leje jak z cebra. Zanim zaplacilam i zapakowalysmy zakupy, zdazylo sie przejasnic, choc duchota byla taka, ze okulary kompletnie mi zaparowaly i przez parking szlam po omacku. Po zakupach pojechalysmy jeszcze na bubble tea. Czasem trzeba sobie oslodzic powrot do kieratu. :D W domu oczywiscie wielkie rozpakowywanie toreb, a potem musialam wstawic pierwsze (i nie ostatnie :D) pokempingowe pranie. Niesamowite, ze z 3-dniowego wyjazdu przywozi czlowiek caly worek brudow... Pozniej byla chwila relaksu, az przyszla pora treningu dzieciakow. Malzonek zdecydowal sie pojechac na silownie, wiec nie musialam sie martwic o odbieranie Potworkow. Wypilam spokojna kawe, po czym wzielam sie za obiad na kolejny dzien, zeby zaoszczedzic troche czasu po pracy. Reszta wrocila, po kolacji ojciec poszedl spac, matka niedlugo pozniej i tylko mlodziez siedziala do oporu. ;)
Wtorek to ponownie dosc wczesna pobudka i do roboty. Tam w zasadzie bez zmian, poza tym, ze szef w koncu sprawdzil moj egzamin. Okazalo sie, ze dostal "sciage" z lista bledow i musial tylko odhaczyc te, ktore ominelam. Moje ego dostalo nieco po nosie, bo okazalo sie, ze pominelam az 8 z okolo 30. Co prawda z jednym sie nie do konca zgadzam, bo przepisy nie zawieraly na jego temat nic konkretnego, wiec trudno bylo podpiac to jako konkretny "blad", choc zauwazylam, ze cos jest nieteges. ;) Zas jeden byl w dolnej czesci kartki, jako "footnote" i nawet na niego nie spojrzalam, bo myslalam ze to tylko znak wodny! :D No ale reszta to faktycznie pominiete bledy, choc niektore wymagaly naprawde wytezenia wzroku, bo np. nie zauwazylam ze ktos wpisal 18JUN20 zamiast 18JUL20. Toz to sie rozmywa w natloku liter na kartce! :D Coz, bede musiala sie bardziej postarac na kolejnym egzaminie. ;) Na szczescie szef podpisal, ze na ta czesc jestem wykwalifikowana, co daje mi niewielkie, ale konkretne codzienne zadania do odhaczenia. Powiedzial tez, ze ma juz moj kolejny egzamin, wiec mi go wysle, ale do konca dnia nic nie dostalam. Po pracy do domu, gdzie trzeba bylo poskladac jedno pranie i wstawic kolejne. Pogode mielismy nadal szalona, z ulewami naprzemiennie z chwilowymi przeblyskami slonca. Duchota byla nieziemska, ale za to Bi cieszyla sie, bo zaczela jej sie poprawiac cera. W ktoryms momencie miala ja praktycznie czysta, ale potem najwyrazniej nie polubila sie z goracym i suchym powietrzem w Vegas, wobec czego wrocila cala wysypana. To co mamy jednak teraz u nas, to jak terapia parowa - wszystkie pory sie rozszerzaja i wystarczy regularne oczyszczanie zeby pozbyc sie wszelkich wypryskow. :D We wtorki Potworki nie jezdza na basen, wiec reszte dnia spedzilismy raczej leniwie. Do Kokusia przyjechal wczesniej kolega, ale zmyl sie kiedy zaczelo grzmiec zeby nie wracac potem na rowerze w burze. Zanim wrocilismy z M. z pracy, juz go nie bylo.
Srodowy poranek to jak dzien swistaka. Wstac, zebrac sie i do pracy. Tam (niestety :D) dostalam kolejny egzamin. Przejrzalam wstepnie wyslane dokumenty i przymierzalam sie jak do jeza, bo wiekszosc zwiazana jest z tym programem komputerowym, o ktorym Wam juz pisalam, ze go nienawidze. Niby nie trzeba na niego wchodzic, bo nadal nie mam oficjalnego dostepu, ale i tak polowa papietow to wydruki z niego. :O Zas nasze przepisy skupiaja sie na wymaganych informacjach, a nie gdzie potem mozna je znalezc w owym programie. Ma to zas znaczenie, bowiem tam wiele rzeczy (jak np. data waznosci) nazywa sie zupelnie inaczej, bo nie ma jak utrudniac ludziom zycia. :D Wiekszosc dnia spedzilam wiec czytajac od nowa przepisy i probujac sobie przypomniec krytyczne informacje ze szkolenia. W dodatku, teraz poza egzaminem, mam tez zadania do odhaczenia w laboratorium, wiec czasu jakby mniej. A szef stwierdzil, ze pokaze mi jeszcze jakas tabele, ktora moi poprzednicy zostawili niedokonczona i on chcialby zebym ja skonczyla! No bo przeciez cierpie na nadmiar czasu! :O Nie mogl mi tego dac w zeszlym tygodniu, kiedy nudzilam sie jak mops?! :/ Tak czy siak, po robocie pojechalam do domu i mialam miec spokoj z obiadem bo malzonek jechal po chinczyka, ale niestety sie tam nie dodzwonil, wiec musialam szybko szukac w lodowce czegos zjadliwego. ;) Na szczescie Bi juz zdazyla zjesc krewetki w panierce, a dla Kokusia zostala reszta spaghetti. Kiedy przyjechal, M. (ktory wiecznie eksperymentuje z dietami i "zdrowym" odzywianiem), stwierdzil, ze dla nas szybko zrobi placuszki keto. W placuszkach znalazly sie "az" dwa skladniki: jajka oraz maslo orzechowe. Wyszly... zjadliwe. :D Dalo sie przelknac bez odruchu cofania, ale zeby to bylo pyszne, to tez nie powiem. Probowalam polac je miodem, ale zupelnie nie bylo go na nich czuc. Dopiero z bita smietana smakowaly niezle, ale ta przeczy raczej pomyslowi zdrowego posilku. :D Tego dnia, w koncu po poludniu mielismy slonce, choc oczywiscie duchota zwalala z nog. Po porannym deszczu caly ogrod byl jednak nadal wilgotny, a na noc zapowiadano ponownie ulewne deszcze i burze, wiec nie bylo sensu podlewac. Za to przydaloby sie znow popielic warzywnik, ale przyznaje ze nie mialam ochoty grzebac w blocku. ;) Mialam pranie do poskladania, troche czlowiek poleniuchowal, a pozniej przyszla pora zeby zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, a ja zaczelam w tym czasie gotowac gulasz na kolejny dzien. Ten na szczescie dlugo sie dusi, wiec potem moglam spokojnie po dzieciaki pojechac. Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym i chwile moglam popatrzyc jak plywaja.
W domu juz tylko przypilnowac gulaszu, dogotowac ryz zeby byl gotowy i za chwile przyszla pora zeby sie klasc, bo tydzien dopiero przekroczyl polowe. ;)
W czwartek oczywiscie wyszykowac sie rano i do roboty. Tam zaczelam zaznaczac pomalu znalezione bledy w papierach z egzaminu, bo musze je oddac do srody, wiec wole skonczyc szybciej niz jakby mi tego czasu zabraklo. Dowiedzialam sie tez nieoficjalnie, ze zostala zatrudniona kolejna osoba, ktora ma ze mna pracowac. Nie udalo mi sie jednak wypytac szefa o szczegoly, bo mial jakas strasznie dluga rozmowe telefoniczna. Dzien zlecial migiem i wrocilam do domu, zahaczajac tylko po drodze o biblioteke. Nik wypozyczyl (juz nie pamietam kiedy) dwie gry komputerowe i przetrzymal je tak, ze w koncu dostalam z biblioteki rachunek za nie. Tymczasem jedna z nich kosztowala prawie $50! :O Dzien wczesniej wpadlam do pokoju syna i spuscilam mu zj*bke. Na szczescie wiedzial gdzie ma te gry i nie trzeba ich bylo szukac. A biblioteka anuluje platnosc kiedy przetrzymane rzeczy zostana zwrocone. W kazdym razie, wrzucilam je tylko do specjalnych wlotow i pojechalam do domu. Potworki mialy sie tego dnia podzielic odkurzaniem oraz myciem podlogi na dole. O ile Bi zdala sie odhaczyc zadanie bez problemu (nawet o dywanie pamietala! :D), o tyle Nik... polecial sobie w kulki. Nie ze zapomnial. Podobno zrobil co trzeba, ale tak po lepkach, ze rece opadaja. W kilku miejscach znalazlam nadal lezace okruchy, a w kuchni kilka plam, wiec albo tej czesci podlogi nie umyl, albo ja mopem ledwie "poglaskal". ;) Oczywiscie na moje upomknienie ruszyl do poprawy, no ale czy ja naprawde musze zawsze po nich wszystko sprawdzac..? Popoludnie minelo spokojnie. Po obiedzie mialam kuchnie do lekkiego ogarniecia, a pozniej wstawienie zmywarki. Ani sie obejrzelismy, czas byl zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, ale choc planowal zostac na silowni, to mu sie odechcialo i zaraz wrocil. Kiedy oni pojechali, ja wyszlam spojrzec na warzywnik. Niestety, po naszym pieleniu z Bi nie pozostal slad. Wilgotna i goraca pogoda robi swoje i wszystko rosnie jak w dzungli. Rzucilam sie do pielenia, choc zadanie mam teraz utrudnione, bo pomidory, ogorki oraz cukinia straszliwie sie rozrosly, zas chwasciory rosna wplatane w mlode lodyzki kopru, pietruszki oraz marchwi. Nie mowiac juz o tym, ze w tym gaszczu niemozliwie ciely komary. ;) Za to zebralam garsc ogorkow, choc niestety 3 z nich urosly juz do rozmiarow salatkowych, a powinny byc do kiszenia. :D No i mam pierwsze cukinie. Narazie dwie, ale trzecia juz rosnie.
Ciekawe tylko, bo z trzech krzaczkow, owoce sa tylko na jednym. Dwa pozostale maja tylko kwiaty, ale moze sie jeszcze poprawia. ;) Pozniej mialam jeszcze chwilke zeby siasc z przodu (choc tylko sie tam spocilam, bo w domu, z klima, jednak jest przyjemniej), a pozniej musialam pojechac po Potworki. Jak zwykle ostatnio, znalazlam ich na basenie zewnetrznym, gdzie trener podzielil ich na grupy i urzadzil zawody.
A w domu juz normalka - prysznice, kolacja i zaraz do spania. Malzonek juz w ogole spal jak przyjechalismy. ;)
No i wreszcie piateczek. :) Rano normalka, czyli zwlec sie z lozka i do roboty. Tam szef mnie zirytowal, bo czas na przerobienie egzaminu mialam do srody, tymczasem nagle zaczal napomykac ze jakbym skonczyla do popoludnia, to moze on od razu sprawdzi... Podejrzewam ze nagle go olsnilo ze jak zacznie kolejna osoba, to jesli bede miala oficjalna kwalifikacje, bede mogla ja przyuczyc. Dodatkowo, w przyszlym tygodniu ma byc u nas babka, ktora troche ma mu pomoc, a troche mnie douczyc. Pewnie chce zebym miala juz ta kolejna kwalifikacje, to bedzie mogla mi pokazac po kolei co i jak i bede mogla od razu to robic. W kazdym razie to dosc drastyczna zmiana po dwoch miesiacach powtarzania, ze spokojnie, pomalu Cie wyszkolimy... Poza tym, w koncu zaczynam dowiadywac sie co naskrobali moi poprzednicy. Ogolnie lubie takie soczyste plotki i dramaty, ale z drugiej strony krece glowa, ze mozna byc tak bezczelnym, zadufanym i ryzykowac niezla prace. Okazalo sie, ze ta dwojka byla para i pewnie spikneli sie wlasnie w pracy. W naszym budynku nie brakuje cichych zakamarkow, a ze pracowali glownie na noc, wiec podejrzewam, ze sie niezle w robocie "bawili", a efektem jest burdel, ktory odziedziczylam. Mam podejrzenia, ze zamiast trzymac porzadek w dokumentacji, bzykali sie po katach. ;) Ponoc facet byl po prostu dupkiem i do wszystkich odnosil sie warczac i wymadrzajac, nawet do swojej nowej przelozonej. W ciagu pierwszych kilku tygodni odkad zaczela, kiedy zwrocila mu na cos uwage, powiedzial bez ogrodek ze on tam pracuje juz 5 lat i ona moze go pocalowac w doope. Niewiele grzeczniejszymi slowami. ;) W kazdym razie, polecial pierwszy. Jego "dziewczyna" nie byla oczywiscie szczesliwa, a poza tym sama miala na pienku z laborantami. Po ktorejs glosnej klotni, tamta nowa szefowa powiedziala cos w stylu, ze "Wszyscy jestesmy dorosli, wystarczy, przymknijcie sie!". Pewnie powinna powiedziec to w bardziej profesjonalny sposob, ale podejrzewam ze sprzeczka musiala byc ostra. ;) W kazdym razie, dwa dni pozniej tamtej dziewczyny nie bylo w grafiku, ale na kamerach zlapalo ja, ze przyszla na okolo godzine i wchodzila do laboratorium oraz sali konferencyjnej. Nastepnego ranka odkryto, ze z jednej z maszyn zniknely specjalne zawory, plus zapasowe, gdzie kazdy kosztuje ponad $200. W sali konferencyjnej zas, na stole znaleziono dwie... prezerwatywy. Tu juz zeznania sa rozne, bo jedna osoba twierdzi ze otworzone ale nowe, druga ze zuzyte. :D Jak by jednak nie bylo, KTO robi takie rzeczy?! Laska oczywiscie zostala zwolniona w trybie natychmiastowym, choc nie wiem jak udowodnili ze to ona. Podejrzewam, ze juz i tak mieli na nia sporo "haczykow". ;) Takie to historie z pracy, choc nie moge uwierzyc ze w ogole pisze cos takiego jako opowiesci z roboty. Mam nadzieje, ze za moich "czasow" praca to jednak bedzie praca, a nie material do opowiesci komediowej. :D
Do przeczytania!
Hej.Początek wpisu jakby ukradziony z mojego zycia :)
OdpowiedzUsuńOdkąd mamy przyczepę to tak samo wyglada każdy sobotni poranek albo dzień rozpoczynający długi weekend :)
To pakowanie,sprawdzanie po trzy razy czy wszystko zabrane,sprawdzanie okien i kombinowanie co z kotem i psem :) Ale mimo wszystko uwielbiam! U nas już prawie rok i karawaning staje się stylem życia,Pozdrawiam,Simera
Haha, koncowka postu - nadaje sie super do powiesci obyczajowo-kryminalnej.
OdpowiedzUsuńCiesze sie, ze wyjazd kempingowy na 4 lipca udal sie. I nawet fireworki zaliczyliscie. U nas nie bylo oficjalnych, ale byly jakies mniejsze prywatne, wiec ogladalismy.
Pieknie dzieci wyrosly. Widze, ze brat juz przerasta siostre. Macie nastolatkow, juz nie dzieci. Ladna rodzina.
Ja będę stała przy swoim – im więcej elektroniki tym gorzej ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam te zdjęcia dzieciaków z krabami, ale przyznam, że chyba bym się bała ich dotknąć. Aż mam ciarki.
No nie, pracę to masz super. Albo nie masz co robić, bo szef na wszystko ma czas, albo skraca Ci czas egzaminu, bo nagle mu się spieszy, albo takie historie o innych pracownikach.