Wieczor z zeszlego piatku zostawilam sobie na kolejny post, bo to byl jeden z rodzaju tych przelomowych dla naszej malej rodzinki. Jak co roku, zaraz po dlugim lipcowym weekendzie, w naszym miasteczku odbyl sie festyn, ktory ma na celu zbiorke pieniedzy na lokalna stacje strazy pozarnej. Czwartek same karuzele oraz zarlo, w piatek na koniec fajerwerki, a w sobote przed festynem parada. Tyle juz lat jezdzilam tam z Potworkami, nieraz we wszystkie trzy dni... Nie w tym roku. Nadeszla ta przelomowa chwila, kiedy zarowno Bi oraz Nik stwierdzili, ze chca jechac, ale z kolegami, nie z mama. Juz w zeszlym roku Starsza oznajmila ze bez kolezanek wiecej nie pojedzie, a w tym nawet Mlodszy sie skrzywil na propozycje jazdy ze mna. :( Oboje maja juz jednak teraz telefony, wiec Bi w mig skrzyknela swoja stala grupke, ale Nik mial problemik bo nie jest az tak towarzyski. Najlepszy kolega akurat wyjechal, a drugi spedza cale wakacje u rodziny w Turcji. Juz wydawalo sie, ze bedzie musial zrezygnowac lub jednak pojechac z mamusia (tudziez z siostra, choc tu oboje byli na "nie"), ale udalo mu sie umowic z trzecim. Po raz pierwszy wiec, odkad zaczelismy jezdzic na ten festyn, sluzylam tylko za szofera. Oczywiscie nasluchalam sie od M., ze powinnam z nimi zostac, ze tyle ludzi, ze cos sie moze stac, ktos ktores porwac, itd. Na szczescie Potworki sa juz takie duze, ze same wyklocaly sie z ojcem ze w ich wieku z mama to obciach (chlip), wiec widzial ze to nie moje widzimisie. Co nie przeszkadzalo mu gderac. Najwiekszym argumentem bylo, ze jego rodzice nigdzie nie puszczali. No swietnie, a potem jego brat wymykal sie przez okno zeby jechac na impreze. :/ Moja matka za to nie puszczala mnie z moimi kolezankami, ale wrecz wypychala z towarzystwem, ktore sobie umyslila, a ktorego zazwyczaj albo dobrze nie znalam, albo za nim nie przepadalam. W rezultacie do czasow studiow tez wlasciwie nigdzie nie wychodzilam. Nie mam ochoty wlasnych dzieci trzymac uwiezionych w domu. Oczywiscie wszystko w granicach rozsadku. ;) Malzonek przestal zrzedzic dopiero, kiedy oznajmilam, ze skoro tak sie boi, to niech z synem jedzie. Rozchodzilo sie bowiem glownie o Kokusia. Bi juz tyle razy gdzies sama byla z dziewczynami, ze M. chyba zaakceptowal ze to juz panna, a poza tym kolezanki ma rozsadne. ;) Jakos na taka propozycje od razu sie przymknal. ;) W kazdym razie, oboje umowili sie z kolegami oraz kolezankami na 19. Do nas dolaczyla jeszcza sasiadka, bo (a to niespodzianka! :D) jej rodzice byli gdzies umowieni. Przywiozlam mlodziez na festyn i stwierdzam, ze my z M. jednak jestesmy nadopiekunczy. ;) Ulica z obu stron zostala zamknieta, wiec na miejsce trzeba bylo kawalek dojsc. Zaparkowalam i pomaszerowalam z dzieciakami. Przed wejsciem na festyn czekal juz kolega Kokusia. Na moje pytanie o rodzicow, oznajmil, ze tata musial juz jechac. Zostawil wiec dzieciaka samego i tyle.
Nik z kolega polecieli sie bawic, a ja stwierdzilam ze poczekam z dziewczynami na reszte z ich grupy. Okazalo sie, ze oboje rodzicow po prostu wyrzucili dziewczyny przed zamknieta ulica i potem juz same musialy dojsc na miejsce. Co lepsze, odbieralam ich o 22, a jednej rodzice polecili wyjsc poza zamkniety teren, przejsc przez most nad rzeka i jeszcze kawalek przejsc do punktu spotkania. :O Bylam w szoku, bo nie chcialabym zeby Potworki lazily po ciemku, nawet pomimo tego (a moze zwlaszcza) ze tlumy ludzi wracaly w roznych kierunkach po pokazie fajerwerkow. Tak czy siak, po odwiezieniu mlodziezy, wrocilam do domu gdzie na glos ubolewalam nad obcinana pepowina, a M. nie omieszkal fuknac kolejny raz, ze powinnam raczej martwic sie ze cos im sie stanie. Zgrzytnelam zebami i ponowilam sugestie zeby pojechal na festyn i chodzil za synem. Udalo nam sie jednak jakos mocniej nie poklocic. ;) Malzonek pracowal kolejnego dnia, wiec poszedl spac o swojej normalnej porze, choc nie mogl sie powstrzymac i musial ciezko westchnac ze nie bedzie mogl zasnac, bo martwi sie o dzieci. Mialam ochote czyms w niego rzucic. :D Byl piatek, wiec po calym tygodniu wstawania rano czulam sie naprawde zmeczona, a tu nie moglam siedziec w pizamie i ziewac, tylko zerkac na zegarek. Wyjechalam 20 minut przed czasem, bo nauczona doswiadczeniem, wiedzialam ze znalezienie miejsca parkingowego bedzie graniczylo z cudem. Tak jak sie obawialam, sporo czasu krazylam, zastanawiajac sie czy moje, niemale niestety, auto wcisnie sie w ten czy tamten kat trawnika czy chodnika, nie blokujac wyjazdu innym samochodom. W koncu zaparkowalam i ruszylam ku festynowi. Fajerwerki walily mi nad glowa, ale bylam w polowie drogi kiedy pokaz sie skonczyl i zaraz dostalam sms'a od Kokusia, z pytaniem gdzie jestem. Kiedy doszlam, okazalo sie ze kolege juz zabrali rodzice i Nik zostal sam. Super. Chwile poszukalismy dziewczyn, choc nie byly daleko, tylko w tlumie ciezko sie odnalezc.
Tak jak wspomnialam, jedna musiala dojsc do rodzicow i w pierwszej chwili stwierdzilam, ze nie puszcze dzieciaka samego. Okazalo sie jednak, ze ma do przejscia naprawde spory kawalek i to w kierunku przeciwnym do mojego auta, wiec odpuscilam sobie. Poprosilam tylko zeby wyslala Bi sms'a ze bezpiecznie odnalazla rodzicow, bo bede sie martwic. Potem zabralam moja trojke (bo sasiadke tez odwozilam) i ruszylismy spowrotem. Baaardzo wolno, bowiem centrum jest raczej niewielkie i ciasne, a wszyscy wracali po fajerwerkach do domu, wiec cala okolica calkowicie sie zakorkowala. Zamiast w 10 minut byc w domu, jechalismy ponad pol godziny. :O No ale jakos sie stamtad wydostalismy, odwiezlismy sasiadke i wrocilismy do wlasnego domku, wszyscy cali i zdrowi i nikt nie porwany. :D
Sobota, 12 lipca to oczywiscie odsypianie trudow tygodnia. ;) Malzonek rano pracowal, ale ja obudzilam sie po 9, a potem jeszcze dobudzalam sie w lozku, wiec wstalam dopiero okolo 10. Bi juz byla na nogach, Nik jeszcze dosypial, czyli po staremu. ;) Dzien zlecial w sumie leniwie. Pranie, zmywarka, jakies pomniejsze porzadki. Malzonek mial w niedziele wolne, wiec w sobote nie jechalismy na msze, co dalo calkowicie luzny dzien, bez patrzenia na zegarek. Po poludniu wreszcie zabralam sie za to, co przez wyjazdy odkladalam juz kilka razy, czyli posianie groszku. Jesli pamietacie, to od dwoch lat nie sieje go bezposrednio do gruntu, bo nasiona zostaja wyzarte przez ptaki. Swoja droga to nie wiem skad one wiedza, ze akurat groch jest posiany, bo innych nasion nie ruszaja. :/ W kazdym razie, groszek kielkuje i rosnie szybko, wiec nie chcialam ryzykowac ze przed ktoryms z wyjazdow nie zdaze go przesadzic do warzywnika i potem bedzie dlugi i poplatany. Wtedy ciezko go rozplatac, a lodyzki sie lamia. Rok temu to przechodzilam i w tym uparlam sie, ze zrobie to jak bedzie nadal malutki. Planowalam pogrzebac sobie w ziemi sama i potraktowac to jako forme relaksu. Niestety, najpierw przyfilowala mnie Bi, a potem Nik i uparli sie "pomagac". Oczywiscie to juz nie kilkulatki i faktycznie potrafia cos zrobic, ale mimo wszystko szlo im wolniej niz zrobilabym to sama. ;)
Najpierw posadzilismy 3 tacki grochu, a potem Nik przypomnial sobie o otrzymanych (rok temu ;P) nasionach meksykanskiego slonecznika. Coz, zobaczymy ile tego wykielkuje. ;) Poznym popoludniem upieklam chlebek bananowy, bo znow mialam banany w brazowe kropki. Wolalabym cos innego, ale coz, trzeba je bylo zuzyc... Wieczor zas, oznaczal juz kanapowanie na calego.
W niedziele pospalismy tylko troche dluzej niz zwykle, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. O dziwo nawet Nik wstal na czas, co jest nie lada wyczynem, bo w wakacje siedzi wieczorami minimum do polnocy. Rano malzonek wstal pierwszy, stwierdzil ze sie ochlodzilo i pootwieral okna. W zasadzie fajnie bylo troche przewietrzyc, bo tak naprawde to wlaczylismy klime od razu po powrocie z kempingu i chodzila caly tydzien. Szkopul w tym, ze M. otworzyl okna na dole, wpuszczajac wilgoc, za to na gorze nadal bylo na tyle duszno, ze klimatyzacja sie wlaczyla, bo czujnik jest wlasnie tam. Pospiesznie polecial ja wylaczyc, okazalo sie to jednak bez sensu, bo choc temperatury nie byly powalajace (okolo 27 stopni), to wilgotnosc powietrza nadal trzymala sie wysoko i juz o 11 rano Potworki narzekaly ze jest goraco i sa cale spocone. Rodzice sa jakos bardziej wytrzymali, ale juz okolo 15 i my stwierdzilismy ze nie ma co sie meczyc i ponownie klime wlaczylismy. Zaraz po powrocie z kosciola, napisalam do taty ze moze wpadac na kawe, z czego oczywiscie chetnie skorzystal. Malzonek za to, z racji ze mial wolne, przebral sie w sportowe ciuchy i zrobil sobie marsz po osiedlu, a po powrocie wzial prysznic i polozyl sie na drzemke. Dziadek zjadl obiad, deser, wypil dwie kawy i pojechal. Ja "bawilam" sie w pranie i odgruzowywanie, az wstal M., narzekajac ze teraz pewnie wieczorem nie bedzie mogl spac. No sorki, ale czyja to wina? :) W ktoryms momencie usiedlismy na chwile razem na kanapie i gadalismy o pierdolach, a za oknem, na ulicy ktos przejechal na elektrycznej hulajnodze. Skomentowalismy, ze strasznie teraz tego duzo jezdzi, a po kilku sekundach M. dostal telefon od chrzestnego dzieciakow. Wystraszylismy sie, ze cos sie stalo, bo zwykle nie dzwoni na pogaduchy. Tymczasem okazalo sie, ze to on i jego dziewczyna wlasnie przejechali tymi hulajnogami! I pyta czy moga na chwile zajechac, bo akurat byli na wycieczce szlakiem rowerowym obok naszego osiedla i postanowili sprawdzic czy jestesmy w domu. :D Nie chcieli wejsc, tylko chwile postalismy, pogadalismy i podziwialismy nowy sprzet. Troche sie potem z M. dziwilismy, bo oni od lat maja elektryczne rowery, wiec nie wiem po co im jeszcze hulajnogi do kompletu. No ale sa dorosli, wiec jak maja taka potrzebe, to czemu nie. ;) Potworki oczywiscie byly zachwycone, szczegolnie Nik, ktory meczy nas o taka hulajnoge od dluzszego czasu. Uwazamy jednak, ze nie jest to sprzet zupelnie bezpieczny (co chrzestny zreszta potwierdzil), a poza tym jestem zdania, ze dzieciak powinien sie ruszac, uzywac nog, a nie stac kolkiem na pojezdzie. ;) A. zaproponowal ze moga sie przejechac, z czego oczywiscie chetnie korzystali.
Bi wygladala na lekko niepewna, ale Nik stanal i pojechal, jakby robil to od lat. On to ma jednak dryg do takich rzeczy. :D
Oni ruszyli w dalsza droge, a my wrocilismy do chalupy na dalsze niedzielne lenistwo. Dopiero pod wieczor trzeba sie bylo rodzicom niestety szykowac na powrot do kieratu. ;)
Poniedzialek rozpoczelam po 5 rano, zebralam sie i do roboty. Tam, jak to w poniedzialki, problem problemem gonil problem. ;) Kiedy moj szef dojechal okolo 9 rano, az mu wspolczulam, bo na dzien dobry zostal zasypany wiesciami, ze to sie popsulo, tamto nadal szwankuje, cos jeszcze nie wyszlo... ;) Chlop oczywiscie taki "ogarniety", ze spytal czy wyslalam mu juz drugi egzamin, a przeciez sam mnie poganial w piatek zebym zrobila to tamtego dnia! :O Po sekundzie olsnilo go, ze przeciez juz go dostal... Cudow sie nie spodziewalam, ale o dziwo udalo mu sie go sprawdzic w poniedzialek. Kolejny cud to taki, ze nie odnalazlam tylko 3 bledow. ;) W tym jeden mi jednak zaliczyl, bo po przepatrzeniu papierow stwierdzil, ze gdyby nie mial go na liscie, to tez by sie nie domyslil, ze czegos brakuje. Z jeszcze jednym tez nie do konca sie zgadzam, bo w instrukcji na dokumencie nie bylo na ten temat ani slowa, a przepisu, ktory (podobno) o tym mowi nie mialam w tej czesci szkolenia. Ciezko zaznaczyc blad, o ktorym nie wie sie, ze jest bledem. ;) Ogolnie jednak poszlo mi duzo lepiej niz sie spodziewalam. Gorsza wiadomoscia tego dnia bylo to, ze na kolejny dzien wyznaczyli meeting. Nie dosc ze wiadomosc z dnia na dzien, to godzina oczywiscie... 4:30 rano! :O Pogoda tego dnia byla pochmurna i potwornie duszna, ale nie padalo, az do godziny 14, czyli prawie kiedy mialam wychodzic z pracy. Jak to u nas bywa, przez reszte popoludnia co chwila przechodzily letnie burze, strasznie gwaltowne, z ulewnymi deszczami, ale trwajace kilkanascie minut, po czym na kolejny kwadrans wychodzilo slonce. Pojechalam do domu, zgarnelam corke i popedzilysmy na zakupy. Zeby nie musiec jezdzic potem po bubble tea, po drodze z pracy zajechalam kupic dzieciakom nowy napoj Sabriny.
Musze przyznac, ze w miare to smaczne, tylko pianka potwornie slodka. ;) W drodze do sklepu zaczelo lac tak, ze auta praktycznie stawaly bo widocznosc byla zerowa. Zastanawialysmy sie czy nie przeczekac w aucie, ale ostatecznie przebieglysmy przez parking. A kiedy 40 minut pozniej wychodzilysmy, swiecilo slonce i wszystko parowalo tak, ze moje okulary kompletnie zaszly mgla. Zanim dojechalysmy do domu ("az" 11 minut drogi) znow zaczelo kropic. Tak to wyglada w Nowej Anglii o tej porze roku. :D Za to Potworkom sie upieklo, bo z powodu pogody odwolali trening. Ostatnio ciagle cwiczyli na basenie zewnetrznym bo na wewnetrznym zepsula sie grzalka i woda jest lodowata. A ze co chwila przechodzily burze, to zewnetrzny tez po poludniu zamknieto. Mielismy wiec niespodziewanie calkiem spokojny wieczor, choc nade mna wisialo widmo baaardzo wczesnej pobudki. Postanowilam isc spac o 21 zeby miec choc kilka godzin porzadnego snu, ale jak na zlosc, przewalalam sie z boku na bok i nie moglam zasnac...
We wtorek pobudke mialam juz o 3 nad ranem. Zaskakujaco czulam sie w miare wyspana, choc budzilam sie wiele razy, bo bylo mi za duszno mimo klimatyzacji, ktora w nocy wlacza sie znacznie rzadziej. W dodatku Potworki poszly spac duzo pozniej niz ja, wiec krecily sie po domu i co chwila budzilo mnie a to skrzypniecie drzwi, a to zapalane swiatlo... Za to wstawalam razem z malzonkiem, ktory wydawal sie strasznie ucieszony ze ma poranne (nocne?) towarzystwo. ;) Szykowanie poszlo jak zawsze, tylko dla odmiany po ciemku. Kiedy zeszlam na dol, Oreo czatowala przy drzwiach, wiec je otworzylam. Po dlugim zastanawianiu sie, wyszla. Zanim jednak sama wyruszylam, zauwazylam ciemny ksztalt na tarasie. Otworzylam drzwi, a kot wpadl pedem do chalupy. Nie wiem co ja tak wystraszylo, ale przyznaje, ze mialam obawy przed otworzeniem garazu. Ostatecznie nacisnelam guzik, po czym migiem wskoczylam do auta i na szczescie nic mnie za nogawke nie chwycilo. :D Do roboty dojechalam akurat na poczatek meetingu, ktory potrwal zawrotne... pol godziny. Ech... Zreszta, widzialam ze z dokladnie tego juz jeden z managerow szkolil osoby na miejscu dzien wczesniej. Nie mam pojecia po cholere zwolywali meeting. Po jego zakonczeniu otworzylam w koncu laptoka, gdzie znalazlam kolejny egzamin od szefa. Tym razem czeka mnie dlugie sprawdzanie, bo choc zalacznikow jest, jak w poprzednich, szesc, to jeden ma 16 stron, a inny... 44. A wszystko trzeba sprawdzic strona po stronie. :O Przez reszte dnia (co chwila robiac sobie przerwy bo mozg mi parowal) czytalam przepisy, gdzie do jednego z zalacznikow musialam najpierw odszukac przepis z odpowiednimi informacjami. Zajelo mi to sporo czasu, bo okazalo sie, ze nie mialam tego na szkoleniu, a wiec rowniez na liscie dokumentow. Nie wiem czy to nie jakas pomylka, ale ze wpisuje sie tematycznie mniej wiecej w ten egzamin, wiec zakladalam ze musze to jakos ogarnac. Samych zalacznikow jednak juz tego dnia nie ruszylam. Wolalam zaczac na spokojnie kolejnego dnia. Dodatkowo, szef dal mi kilka dokumentow do schowania w odpowiednie szufladki oraz foldery. Zaleta przyjazdu o 4:30 do pracy bylo to, ze juz o 12:30 moglam wyjsc. Juz dzien wczesniej napisalam do Potworkow, ze to swietna okazja jesli chcieliby pojechac nad jezioro (bo we wtorki tez nie jezdza na basen) z jakas kolezanka czy kolega, wiec niech sprobuja sie z kims dogadac. Tym razem nawet Bi miala problem, bo dwie kolezanki nie odpowiadaly, jedna miala polkolonie, a ostatnia moglaBY jechac, ale ja celowalam w godzine 14, a ona na 17 miala trening pilki noznej, wiec troche malo czasu. Jej mama zaoferowala jednak, ze moze zawiezc dziewczyny okolo 11:30, po meetingu, bo pracuje z domu. Bi nie trzeba bylo dwa razy namawiac. :) Nik oczywiscie zadnego kolegi nie znalazl, bo jedyny, ktory byl na miejscu, to ten z festynu, a tu stwierdzil ze dopiero co sie widzieli. Jakby to byl problem. ;) Ostatecznie postanowil pojechac i poplywac na kajaku oraz polowic ryby. Od rana pisalam do Starszej, przypominajac zeby wziela kase na jakies jedzenie, wypozyczenie deski, zeby spakowala wode i posmarowala sie kremem ochronnym. Ostatecznie, kolezanka podjechala po nia dopiero przed 12, bo mamie przedluzylo sie spotkanie. Ja dojechalam do domu tuz przed 13 i niespodzianka, bo Nik stwierdzil ze on w sumie nie ma po co tam jechac. :O Powiedzialam mu, ze nie musi, ale jest lato, 32 stopnie i najfajniejsze miejsce w taka pogode to jakas woda. Co prawda w domu klimatyzacja, wiec upalu nie czuc, ale ile mozna siedziec w 4 scianach i grac naprzemian na kompie i telefonie? ;) W koncu kawaler uznal, ze wlasciwie to moze pojechac. ;) Szybko spakowalam torbe, przebralismy sie, posmarowalismy kremem i pojechalismy. Na miejscu Bi niestety znalezlismy we lzach, bo okazalo sie ze zgubila zegarek. Elektroniczny, laczacy sie z telefonem, ktory kupila sobie rok czy dwa temu za wlasne pieniadze. Problem w tym, ze odpial jej sie (lub pekla opaska) kiedy skakala z pomostu na gleboka wode. W tym miejscu jest naprawde gleboko, woda ciemna i nie ma szansy go nawet zobaczyc, a co dopiero wylowic. :( Panna co chwila poplakiwala, choc obecnosc kolezanki troche poprawiala jej humor i chwilami nawet niezle sie bawila.
Zaraz po przyjsciu okazalo sie, ze dziewczyny juz zglodnialy, a ze ja tez po pracy nic nie jadlam, to poszlismy do budki kupic jakies zarelko. Pozniej juz mlodziez plywala, skakala z pomostu, itd. Mama odebrala kolezanke Bi o 15:30 i Bi, nieco osamotniona, polozyla sie na reczniku z ksiazka, zas Nik poszedl poplywac na desce (dziwne, ze nie na kajaku).
Starsza nie chciala, ale juz po chwili zrozumiala ze w taka pogode jednak najlepiej jest w wodzie (ja sama plywalam 3 razy, bo co wyschlam, pot zaczynal ze mnie leciec ciurkiem). Kiedy Nik wrocil, oboje kontynuowali plywanie. W koncu zasugerowalam, ze jesli Mlodszy faktycznie chcialby pozarzucac wedke, to juz czas, bo niedlugo trzeba sie bedzie zbierac. Poszlismy wiec wzdluz jeziora w spokojniejsze miejsce. Najpierw na brzeg, pozniej na pomost.
Niestety, gdzie by nie zarzucal, zawsze haczyk gdzies mu utykal, albo przyciagal kupe wodorostow. Musialby chyba lodzia na srodek jeziora wyplynac... Do domu wrocilismy dopiero tuz przed 18, wiec spedzilismy tam wiecej czasu niz przewidywalam. Najsmieszniejsze, ze Nik na poczatku wcale nie jechal z entuzjazmem, ale wieczorem dziekowal mi, ze go tam zabralam i ze tak swietnie sie bawil. ;) Po powrocie czasu bylo juz oczywiscie niewiele. Tyle, zeby wziac prysznic i szykowac sie na kolejny dzien w pracy.
Sroda to juz pobudka o normalnej porze. Zwykle, po wylaczeniu budzika leze jeszcze pare minut probujac sie dobudzic. Tego dnia nie bylo mi dane, bo jak tylko sie przebudzilam, uslyszalam z dolu popiskiwanie i skomlenie Mayi - niezawodny znak, ze pies chce wyjsc i to w trybie pilnym. :) Zerwalam sie, bo ostatnie na co mam ochote o 5 rano, to sprzatac po problemach zoladkowych psiura. Swoja droga to ciekawe co ja tak nagle przypililo, bo wypuscilam ja wieczorem o 22, a M. wstawal o 3 i wtedy jakos nie domagala sie wyjscia... Oreo za to jak wyszla wieczorem, to malzonek ja wpuscil, a kiedy ja sie krecilam po domu, spala w najlepsze na dywanie u gory i ani myslala wylazic spowrotem. ;) W pracy na dzien dobry dostalam "radosnego" maila, ze w kolejny wtorek znow mamy meeting o 4:30 nad ranem. O matulu... :D Poza tym wreszcie zjawila sie dziewczyna z Vegas, ktora niestety przekazala (miedzy wierszami), ze moj instruktor stamtad poszedl na jakies dluzsze zwolnienie. Obawiam sie wiec, ze kiedy juz zalicze obecny egzamin, moge znow utknac w martwym punkcie z treningiem. :/ Poza tym dzien zlecial mi glownie na tluczeniu papierow z egzaminu. Wyjsc musialam troche wczesniej, bo Bi byla na 15 umowiona do dentysty. Zalakowali jej ostatnie trzonowce i mam nadzieje ze dluzszy czas obejdzie sie bez ubytkow. Za to trzeba juz na powaznie rozejrzec sie za ortodonta... :/ Niemal doslownie za rogiem od dentysty znajduje sie kafejka z bubble tea, wiec podjechalysmy po napoje dla siebie oraz Kokusia. Wybralam earl grey, ktora juz kiedys pilam i mi smakowala, tym razem jednak cos bylo nie tak. Zamiast charakterystycznego smaku oraz zapachu owej herbaty, to mialo posmak... przypraw? Taki jakby korzenny. W kazdym razie mi nie smakowal. :( W domu obiad i troche pospolitego leniuchowania, a pozniej Potworki jechaly na basen. M. ich zawiozl, a ja w tym czasie poszlam sprawdzic jak ogorki. Znow sie, cholera, troche spoznilam i trzy byly juz nieco za duze do malosolnych. Pozostala garsc jednak spokojnie sie nadawala. Tyle, ze musze podjechac do supermarketu po korzen chrzanu. Koper tez mi niestety jeszcze nie kwitnie, ale trudno, dodam najwyzej lodyzki. Wrocil M. i zabralismy sie za pielenie kamykow wokol ogniska, bo chwasciory rosly tam po kolana. Pozniej chwycilam za plyn i popryskalam kostke z tylu, bo tam wiekszosc ukorzeniona jest w waskich szparach i wyrywa sie tylko lodygi, a reszta zostaje i odrasta. Ani sie obejrzalam, a musialam pojechac po Potworki.
Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym, w ktorym woda byla tak przyjemna, ze chwile usiadlam na brzegu i moczylam nogi. Po treningu podlac warzywnik (po pieleniu zapomnialam), kolacja i zaraz pora spania.
W czwartek pobudka, wyszykowac sie i do pracy. Poranek swistaka. :) W robocie juz niestety powtorki z rozrywki nie bylo, bo jak gdzies pisalam wczesniej, nagle strasznie chca przyspieszyc moje szkolenie. Nooo, moze nie "strasznie", bo w porownaniu z innymi firmami i tak zajmuje im to sporo czasu, ale jesli pomysli sie o tym co dzialo sie przez ostatnie dwa miesiace, to nagle wyrwali do przodu, ze hej! :D Najpierw zostalam zgarnieta na meeting o ktorym nawet nie dostalam powiadomienia, przy czym manager zdziwil sie ze nie jestem na liscie. Zaraz po meetingu wyslal mnie oraz kierowniczke laboratorium zeby przeprowadzic inspekcje pomieszczen. Zla bylam, bo przeciez pracuje nad egzaminem, ale na szczescie trwala produkcja i szkolenie jakiegos laboranta, wiec udalo nam sie wejsc tylko do dwoch miejsc. Moj wlasny szef jednak nagle spytal czy od nastepnego dnia (!) moge zaczac przyjezdzac o 4 rano, zebym jak najwiecej czasu spedzala przygladajac sie zastepcom, ktorzy przyjezdzaja nam pomagac. Przepraszal, ze tak nagle, ale mimo wszystko, nie mogl jakos wczesniej pomyslec i mnie uprzedzic? Nikt nie powiedzial mi nic konkretnego, ale z garstki informacji, ktora posiadam, wyglada na to ze w tej chwili nie maja nikogo, kto by dalej mnie szkolil, wiec probuja to jakos poskladac za pomoca pojedynczych osobnikow. Instruktor z Vegas mowil ze nastepna bedzie mikrobiologia, wiec spieszylam sie zeby porobic wszystkie wirtualne szkolenia z tego rozdzialu. Teraz okazuje sie, ze jednak szef chce zebym jak najszybciej wypuszczala produkt, wiec pierwsze bedzie to. Super, bo tutaj wirtualnych szkolen praktycznie nie ruszylam i zostalo mi ponad... 70. :O W pracy zostalam nieco dluzej bo chcialam jak najwiecej odhaczyc z egzaminu, tyle ze co chwila przychodzila dziewczyna z Vegas, ktora chciala mi pokazywac to czy owo. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej, wolalabym sie spokojnie skupic na jednej rzeczy. A tak to co ona przyszla, to sie rozpraszalam i potem pare minut zajmowalo zebym odnalazla wczesniejszy tok myslenia... Po pracy do chalupy gdzie jak zawsze zalamalam sie nad "dokladnoscia" potworkowego sprzatania. Mieli odkurzyc i pomyc podlogi na gorze. Tym razem pamietali o dywanach i nie pomineli przestrzeni pod komodami, ale! Pod zaslonka, ktora dotyka podlogi, znalazlam klebek kurzu, a na schodach nadal pelno kocich klakow. Ech, nie ma jednak jak wysprzatac samemu... ;) Przynajmniej Nik pamietal zeby rozladowac zmywarke bez przypominania. Popoludnie minelo szybko i na 18:30 Potworki pojechaly na basen. Bi jak zwykle cos tam wzdychala i zastanawiam sie jak to bedzie kiedy dolaczy do druzyny w high school, gdzie treningi ponoc sa 5 dni w tygodniu i na pewno duzo bardziej intensywne. Starsza co prawda twierdzi ze to nie o trening chodzi, tylko o to, ze nie ma w druzynie zadnej blizszej kolezanki, bo dziewczyny podobno przyjaznia sie bardziej miedzy soba, niz z nia. Coz... Z tego co wiem, to kolezanki z "liceum", ktore maja plywac, to tez nie sa zadne jej przyjaciolki. Czarno to widze, choc z drugiej strony, pewnie inaczej sie to odczuwa, kiedy zaraz po lekcjach caly zespol wsiadzie w autobus i pojedzie na trening. ;) W kazdym razie, M. zawiozl dzieciaki, a pozniej ja ich odebralam.
Po powrocie szybkie prysznice, kolacja, klapnac na doslownie pol godziny i zaraz do spania.
W piatek czekala mnie pobudka jeszcze wczesniejsza niz we wtorek, bo o 2:30 nad ranem. Niestety spalam ponownie kiepsko, bo najpierw nie moglam zasnac (sasiedzi puszczajacy muzyke na tarasie tez nie pomagali), a potem budzily mnie Potworki, ktore lazily w kolko do lazienki. Bi to pol biedy bo tylko skrzypiala drzwiami, ale Nik boi sie ciemnosci, wiec rozswietla lazienke, korytarz i swoj pokoj. Budzilo mnie wiec przy okazji swiatlo. :/ Wstac jednak nie bylo nawet jakos specjalnie ciezko, w czym wybitnie pomagala mysl, ze to ostatni dzien przed weekendem. ;) W pracy dosc szybko zostalam wzieta w obroty przez dziewcze z Vegas, ktore pokazywalo mi to i owo. Mielismy tez krotki meeting (o 4:30 rano, a jak!), o ktorym wczesniej nic nie wiedzialam. Dwa razy spedzilam rowniez ponad pol godziny w laboratorum, przygladajac sie pracy faceta od kontroli jakosci. Po rozmowie z laborantami, nie tylko ja jedna mam wrazenie, ze moje szkolenie nabralo tempa. Inne osoby rowniez napomykaly ze nagle ciagle maja jakies nauki i dni leca im ekspresowo. Szef cos tam wspominal ze za kilka miesiecy maja otworzyc laboratorium przy innej "aptece" z sieci naszej firmy i chyba troche stad ten pospiech. On bedzie rowniez odpowiedzialny za owo laboratorium, czyli za zatrudnienie i wyszkolenie calej ekipy, wiec cos mi sie wydaje, ze chce miec nas tu juz z glowy. Nie mowiac o tym, ze w tej firmie powszechne jest wysylanie ludzi do pomocy oraz szkolen z jednej filii do drugiej, wiec moze mysli ze jak u nas bedzie mial wyszkolony komplet, to bedzie mogl przyslac kogos jako instruktora do tamtej. ;) A tak w ogole, to szefunio znow poganial mnie z egzaminem, wiec spieszylam sie zeby mu go oddac, ucieszyl sie ze tego samego dnia go sprawdzi i... nie sprawdzil. A raczej nie spieszyl sie, bo zapomnial ze tego dnia przyszlam o 4, wiec wychodzilam o 12... Super po prostu, zwlaszcza ze sam chcial zebym zaczela o tej porze... W kazdym razie, w przyszlym tygodniu bede miala troche luzniejsze dni. Mam co prawda towarzyszyc ponownie ludziom z kontroli jakosci, ale poza tym nie bedzie ani szefa, ani tej dziewczyny z Las Vegas, wiec nikt nie powinien mi zbytnio zawracac gitary... Pewnie wiekszosc czasu spedze na przerabianiu wirtualnych szkolen, zeby jak najwiecej ich miec juz z glowy. Szkoda ze wczesniej nikt nie powiedzial mi, ze zaczna mnie szkolic od zupelnie innej czesci. :/ Po pracy pojechalam jeszcze do jedynego (o ktorym wiem) supermarketu gdzie sprzedaja korzen chrzanu. Czas bowiem brac sie za malosolne. Ogorkow mam narazie tylko garstke, ale na 2 sloiki powinno starczyc. Popoludnie i wieczor uplynely na odpoczynku. Po tylu goracych, wilgotnych dniach, w piatek w koncu spadla wilgotnosc powietrza. Mimo ze nie bylo chlodno, bo okolo 27 stopni, ale bez uciazliwej duchoty wydawalo sie niemal rzesko. Skorzystalismy i poszlismy na rodzinny spacer, a potem juz przesiadywalam na zewnatrz, cieszac sie przyjemniejsza pogoda. W koncu tez mozna bylo wylaczyc klimatyzacje i otworzyc okna. :)
Milego weekendu!
Zawsze ciężkie są te pierwsze razy, kiedy dzieciaki się usamodzielniają, ale też jestem zdania, że w granicach rozsądku należy im na to pozwolić. Oliwka ma w klasie koleżankę, która nie jeździ z nimi na wycieczki z noclegiem, bo jak powiedziała – jej rodzice jeździli na takie wycieczki dopiero pod koniec liceum i jej też wcześniej nie puszczą...
OdpowiedzUsuńPomocnicy jak się patrzy :) Chociaż wiem, o czym mówisz, bo mam to samo. Z jednej strony super, że chcą przy czymś pomóc i niech się uczą, ale z drugiej nie raz sobie myślę, że już bym miała skończone i wzięłabym się za coś innego, albo bym odpoczywała. Trzymam kciuki za słoneczniki, może akurat się przyjmą.
Dla mnie te hulajnogi też są mało bezpieczne, tak samo jak ta elektryczna deskorolka, którą Oliwka dostała od dziadków na komunię, a na której przez te wszystkie lata jechała może z 15 razy, bo więcej trzeba ją przenosić na przejściach ze względu na krawężniki, niż faktycznie na niej jedzie... Przewagą takiej hulajnogi nad rowerem jest to, że ją łatwiej włożyć do bagażnika i zabrać na jakiś wyjazd, gdzie później właśnie jeździ się na hulajnodze.
Wy już parę razy nad jeziorem, a my ani razu. Jak były upały, to zazwyczaj nam z jakiegoś powodu nie pasowało, albo byliśmy na wakacyjnym wyjeździe, a teraz jak wróciliśmy, to się ochłodziło i przez większość dni mieliśmy tylko deszcz. Szkoda tylko zegarka Bi, bo choć to rzecz nabyta, to jednak zawsze żal.
Dobrze, że ta praca jest, ale – nie znoszę takiego zamieszania, kombinowania i co chwilę wprowadzanych zmian, nawet nie wiedzieć po co i dlaczego...
Masz już duże dzieci, ich wyjścia z kolegami będą coraz częstsze, aż zaczną przyprowadzać drugie połówki :) Ale na szczęście jeszcze trochę to potrwa.
OdpowiedzUsuńChrzestny dzieci ma rację dot. hulajnóg elektrycznych i niestety, ale mimo potencjalnie rewelacyjnej na nich zabawy, to więcej z nimi kłopotu i niebezpiecznych sytuacji.
Zawsze jak czytam o takim zamieszaniu w pracy, pośpiechu i niedopatrzeniach, to dziękuję, że nie uczestniczę w tym. Ciężko znoszę takie sytuacje i mimo, że umiem im podołać, to odbija się to na mnie okropnie w wolnym czasie. Znalezienie dla siebie niszy i miejsca, gdzie człowiek pasuje, nie jest łatwe, ale jak się znajdzie, to lepiej się pracuje i docenia to. Dlatego życzę Ci, abyś pomyślnie przechodziła egzaminy i zaczęła pracować bez ciągłych "niespodzianek" z wyskakującymi innymi terminami egzaminu czy tematu szkolenia.
Pozdrawiam serdecznie.