Tak jak napisalam, odbylam moje szkolenie w Las Vegas, ktory to wypad okazal sie podroza zycia normalnie. Pewnie bede go opisywac tydzien i biezace zapiski beda potem mocno skrocone, ale trudno. Szykujcie sie na mnostwo fotek. ;)
W sobote, 14 czerwca, M. rano pracowal, ale ja i Potworki moglismy sie wyspac. Ja niestety spalam kiepsko, snily mi sie jakies biegi po lotniskach, a wszystko przez nadchodzacy stres. Nigdy nie ukrywalam, ze nie lubie latac. Poza strachem przed byciem zawieszonym w blaszanej puszce na tysiacach kilometrow, dochodzi jeszcze pospiech, nerwy zeby sie nie pogubic, nie spoznic, zeby bagaz nie zaginal i cala lista innych, pomniejszych stresikow. Zdecydowanie wole podrozowac samochodem i byc pania wlasnego czasu. W kazdym razie, mimo ze staralam sie przygotowac wczesniej, i tak na sobotni poranek zostalo mi ostatnie pranie. I to krytyczne, bo z rzeczami, ktore planowalam spakowac. To oczywiscie wzmoglo nerwy oraz pospiech. Udalo sie jednak wyprac co trzeba, poskladac i zapakowac. Dla siebie oraz Potworkow wzielam jedna walizke, bo moglam za nia zaplacic karta korpo, M. upchnal sie w plecak. Po poludniu pojechalismy do kosciola, bo kolejnego dnia nie byloby na to szans, a pod wieczor zawiozlam Maye na "wakacje" u dziadzia. ;) Zostawilam tez liscik sasiadce co do opieki nad Oreo, choc robila to juz tyle razy, ze mysle ze sama wiedzialaby co i jak. Wieczor zlecial migiem. Polozylismy sie wczesnie, bo kolejnego dnia czekala nas pobudka o 3 nad ranem.
Ponownie spalam fatalnie, bo nie dosc, ze perspektywa podrozy, to jeszcze jak wiem ze musze wstac wczesniej niz zwykle, podswiadomie ciagle sie przebudzam. W kazdym razie cala nasza czworka wstala w miare sprawnie, zjedlismy sniadanie, pozmywalam ostatnie naczynia, wypuscilam Oreo, zostawilam kluczyk pod wycieraczka, piec razy sprawdzilam czy nie zamknelam niechcacy niewlasciwego zamka (:D) i pojechalismy. Moj lot byl rowno o 7, reszty o 7:05. Dobrze czytacie; lecielismy osobno. Malzonek znalazl lot bezposredni z naszego lokalnego lotniska, az do Las Vegas. Ja musialam jednak rezerwowac przez specjalna strone z firmy, ktora owego polaczenia nie pokazywala. Dopiero po fakcie dowiedzialam sie, ze moglam tam zadzwonic i poprosic o wybrane polaczenie. Nastepnym razem bede wiedziala. Przez to niestety mialam stres podwojny. Nie dosc ze balam sie lotu i pogubienia na obcym lotnisku, to jeszcze martwilam o bezpieczenstwo rodziny. Do tego doszly wizje, ze gdzies utykam na dobre, a beze mnie reszta na miejscu nie mialaby ani zarezerwowanego auta, ani hotelu, bo wszystko bylo oczywiscie na moja karte z pracy. Wiedzialam ze M. jak cos sobie poradzi, ale powod do niepokoju musialam sobie znalezc. ;) Dodatkowo, mimo ze mielismy zupelnie inne polaczenia, poczatkowo M. i Potworki mieli przyleciec tylko jakies 45 minut przede mna. Niestety, moj drugi lot (z Atlanty) zostal opozniony i ostatecznie snuli sie po lotnisku w Vegas przez 2 godziny. W kazdym razie, razem przeszlismy przez kontrole i niespodzianka bylo ze zamkneli zwykle wykrywacze metalu i wszyscy musieli sie poddac skanowaniu calego ciala. Obawialam sie, ze beda robic problemy kiedy podalam im moje dozymetry i powiedzialam ze musza one byc sprawdzone recznie i nie moga przechodzic przez rentgen, ale na szczescie pani wiedziala co i jak. Wylatywalismy z roznych terminali, wiec kiedy nadszedl czas wsiadania do samolotow, rozeszlismy sie w dwie rozne strony. Lot do Atlanty zlecial mi szybko, dali soczek i ciasteczka, siedzialam przy przejsciu wiec mialam troche swobody i obawialam sie tylko nawigacji przez kolejne lotnisko. Niepotrzebnie. Mimo ze ogromne, to jest chyba najlepiej oznaczone miejsce, przez jakie przelatywalam. Musialam sie przemiescic przez 3 terminale i choc poczatkowo ambitnie postanowilam przejsc, szybko zorientowalam sie ze nie dam rady i nie zdaze na kolejny samolot. Na szczescie bez trudu odnalazlam pociag jezdzacy sie miedzy terminalami i w kilka minut bylam na miejscu. Potem juz tylko odczekac swoje i ponownie wzbilam sie w powietrze. Tym razem siedzialam po srodku, miedzy dwiema paniami. Ta po lewej byla niestety wyraznie skacowana, pila sok pomidorowy, prychala z irytacja na obsluge ktora podala go z lodem, co chwila postekiwala i przespala wiekszosc lotu oparta o rozkladany stolik. Niestety mocno tez od niej smierdzialo. Nie alkoholem, ale... rybka, co mowilo mi ze jakis czas sie nie myla. Fuuuj. Poczatkowo obawialam sie, ze to ja, bo dzien wczesniej dostalam okres (akurat na wyjazd, juhu...), ale wizyta w toalecie potwierdzila, ze smrodek to jednak nie moja "zasluga". ;) Na szczescie samolot byl nowoczesny i byly telewizorki, wiec poukladalam pasjanse i moglam poogladac film. Niestety, trzeba bylo miec wlasne sluchawki, ktorych nie posiadalam. Wlaczylam wiec sobie Avatar z napisami, bo stwierdzilam ze znajac juz film, az tak bardzo nie potrzeba mi dzwieku. Dzieki temu kolejny lot zlecial ekspresowo i ani sie obejrzalam, witalam sie z M. oraz Potworkami. Oni oczywiscie zdazyli juz ogarnac lotnisko, wiec wiedzieli co i jak. Okazuje sie, ze to w Las Vegas rzadzi sie pod znakiem balaganu i nic w systemach sie nie zgadza. W app'ce lini lotniczych mialam zaznaczone ze przylece do Terminalu 1, a przylecialam do... 4. Za to w pierwszym odbiera sie bagaz, ale to tez trzeba wiedziec. Jak i to, ze musisz zejsc na dol i podjechac tam pociagiem. :O Na szczescie ja mialam przewodnikow, ktorzy po dwoch godzinach poznali juz czesc lotniska niczym wlasna kieszen. ;)
Kiedy udalo nam sie odnalezc walizke, pozostalo pytanie jak dostac sie do wypozyczalni aut. Oznaczenia byly slabe, wiec troche pokrecilismy sie w kolko, ale ostatecznie (w koncu co 4 pary oczu to nie jedna ;P) znalezlismy poprawne wyjscie. Tu juz poszlo szybko, bo przynajmniej w tym lotnisko poszlo po rozum do glowy i wypozyczalnia byla w jednym wielkim budynku, w ktorym miala swoje miejsca wiekszosc wiekszych firm wypozyczajacych. Poczulam sie troche niczym VIP, bo moja firma ma jakas umowe i powiedziano mi ze moge sobie wybrac dowolny samochod z pierwszych pieciu rzedow. Zwykle musielismy brac to, co firma podstawiala. ;) Niestety, co za duzy wybor, to niezdrowo, bo lazilismy tam az jakis pan podszedl i spytal czy moze pomoc. Wtedy szybko zdecydowalismy sie na malego SUV'a i czym predzej wyjechalismy zeby nie robic sobie siary. ;) Hotel byl na szczescie tylko 15 minut od lotniska i posiadal parking pietrowy, co bylo ulga, bo dawal cien. Wiedzielismy jakie czekaja nas temperatury, ale zadne z nas nie bylo przygotowane na ich odczuwanie. Las Vegas znajduje sie w Stanie Nevada, ktore jest w wiekszosci pustynia, wiec powietrze bylo niemozliwie suche. Mimo smarowania, caly tydzien swedzialy mnie wysuszone dlonie. Temperatury codziennie mielismy w okolicach 42-45 stopni celsjusza. Nawet w nocy trzymaly sie grubo ponad trzydziestke. :O Oczywiscie byl to gorac suchy, zupelnie inny od naszej wilgoci i duchoty, ale jednak takie temperatury robily swoje. Zeby Wam to zobrazowac, uczucie bylo podobne jak wyciaganie czegos z rozgrzanego piekarnika. Przy wyjsciu z klimatyzowanego pomieszczenia, natychmiast buchalo ci w twarz takie suche goraco. Za to przez 6 dni na niebie nie bylo ani jednej chmurki, bo maja tam niewiele deszczu rocznie. Tylko raz, w oddali nad gorami pojawily sie pierzaste obloczki, ktore bardzo szybko rozmyly sie w upale. Przy takim klimacie, krajobraz mogl byc tylko jeden - ksiezycowy. Krolowaly piach oraz kamienie, oraz okazjonalne palmy. Czasem jakis kaktus lub inny sukulent. Trawy nie uraczylo sie nigdzie, poza sztucznym, zielonym dywanem, ktore czasami ktos polozyl sobie przy domu lub firmie. Ogolnie smutno, szaro i brazowo.
Zameldowanie w hotelu zajelo pare minut i ucieszylam sie ze nie musialam doplacac za dodatkowe osoby. Rezerwacje robilam oczywiscie przez firme i szef ostrzegl mnie ze moga mnie dodatkowo obciazyc za wiecej osob w pokoju, ale na szczescie nic takiego sie nie stalo. Potworki byly bardzo podniecone ze mieszkamy w hotelu (nie pamietaja czasow sprzed przyczepy, kiedy zatrzymywalismy sie w hotelach na wakacjach :D), chociaz miny im zrzedly kiedy okazalo sie ze sa tylko dwa lozka, wiec bedziemy musieli spac parami. :D Hotel byl 4-gwiazdkowy, ale nie wiem skad im sie te gwiazdki wziely. ;) Oczywiscie recepcja byla bardzo luksusowa, ale w holu na naszym pietrze dywan byl wystrzepiony, a pokoj mial wyposazenie wyraznie starszawe, poza lazienka, ktora musiala przejsc niedawny remont. Tego dnia juz duzo nie robilismy, bo nie dosc ze bylismy zmeczeni podroza, to jeszcze w Las Vegas jest inna strefa czasowa, a my bylismy na czasie z domu, czyli 3 godziny pozniej. Pojechalismy tylko zobaczyc gdzie znajduje sie tamtejszy oddzial mojej pracy, zebym wiedziala jak jechac kolejnego dnia. Okazalo sie, ze to tylko 10 minut drogi i trasa prosta jak barszcz. Po wyjezdzie z hotelowego parkingu, musialam skrecic doslownie RAZ. Prosciej sie nie da. :D Wracajac zajechalismy jeszcze do supermarketu. Mialam zabierac auto na pol dnia, wiec M. i Potworki utykali do mojego powrotu w hotelu. Restauracja hotelowa, jak i okoliczne, mialy ceny ze prosze siadac. Dodatkowo, ja tez chcialam cos zjesc przed wyjsciem, a musialam byc w pracy zanim cokolwiek otwierano. W pokoju mielismy jednak mala lodowke, wiec bylo gdzie trzymac jedzenie. Zaopatrzylismy sie wiec w zapasy kanapek oraz wody, bo bylo tak goraco, ze schodzila nam litrami. Udalo mi sie jeszcze zabrac Potworki na basen, bo to byla dla nich glowna atrakcja hotelu. :)
Wieczorem poszlismy spojrzec na ten slynny bulwar, do ktorego mielismy doslownie przecznice. Niestety, bylismy juz tak zmeczeni, ze ledwie powloczylismy nogami.
Spedzilismy tam moze pol godziny, po czym wrocilismy do hotelu i padlismy do lozek.
Caly tydzien mialam sie stawiac na szkoleniu o 6 rano, co oznaczalo pobudke o 4:30. O tej porze roku jest juz jasnawo, wiec nie powinno to byc az takim problemem, ale... Zaraz za naszym oknem usadowiona zostala "kula", jedno ze znanych widokow Las Vegas, ktora niestety swiecila cala dobe.
W nocy stawala sie ksiezycem, ale i tak wydzielala stanowczo zbyt duzo swiatla.
Zaslony musialy byc wiec szczelnie zasuniete, przez co w pokoju bylo ciemno niczym w d**ie, a to z kolei powodowalo, ze ciezko bylo sie obudzic... No coz, jak mus to jablkowy. ;) Tego pierwszego dnia niestety utknelam na szkoleniu najdluzej. Najpierw spoznila sie jedna z uczestniczek. Pozniej nasz instruktor gdzies przepadl. Nastepnie dlugo czytal przepisy, co bylo bez sensu, bo kazda z nas musiala je przerobic na wirtualnych szkoleniach, wiec kolejne ich powtarzanie bylo zupelnie zbedne. Nastepnie przeszlismy do czesci praktycznej, czyli do programu komputerowego, o ktorym juz kiedys pisalam ze jest kompletnie pokrecony i to okazalo sie calkowita porazka. Byla nas czworka dziewczyn i dwie pracowaly juz w tej firmie po stronie farmacji. Poza tym obie maja w pracy osoby juz wyszkolone, ktore co nieco im pokazaly. One wiec rach-ciach i mialy wszystko zrobione. Ja oraz ostatnia dziewczyna, jestesmy z zewnatrz, nigdy na oczy nie widzialysmy tego programu, a na dodatek ona nie dostala swojego loginu oraz hasla, a mnie nikt nie powiedzial ze owy program musze miec wgrany na wlasnego laptoka. Pozniej okazalo sie ze wersji jest chyba 15 i niewiadomo ktora wgrac. Pierwsza nie dzialala. :O Na szczescie druga okazala sie wlasciwa. Czas jednak solidnie zmarnowalam (choc nie z wlasnej winy), a potem jeszcze konkretne zadania do wykonania okazaly sie mnie miejscami przerastac. W ogole wkurzylam sie, bo musialysmy "zdac" czesc ktora wykonuja laboranci, czyli cos czego sama robic nie bede. Instruktor tlumaczyl ze to na wypadek gdyby gdzies zaszedl blad, zebysmy rozumialy skad mogl sie wziac. Niby ma to sens, ale sam przyznal, ze od wielu lat nie wchodzil na czesc dla laborantow i jak przyszlo nam pomoc, nie wiedzial jak i musial sprawdzic w instrukcji. :O Instrukcja to w ogole kolejna "zabawa", bo w wielu miejscach albo opisywaly krok, ktorego nie bylo, albo kiedy kliknelo sie na odpowiedni guzik, wyskakiwalo zupelnie inne okienko. Podobno mamy dostac ankiete na temat szkolenia i nie omieszkam napisac ze instrukcje musza byc poprawione, bo nie da sie ich przejsc samodzielnie. :/ W kazdym razie, wydostalam sie stamtad dopiero przed 14 i wlasciwie spodziewalam ze po prostu spedzimy ten dzien w hotelu. Okazalo sie jednak ze reszta rodziny az palila sie zeby gdzies wyruszyc. W sumie sami byli sobie winni, bo mieli do dyspozycji silownie, basen oraz restauracje, a nawet hotelowego Starbucks'a, ale woleli siedziec zamknieci w pokoju. W dodatku wywiesili plakietke "nie przeszkadzac", przez co nie zjawily sie panie sprzatajace. Oczywiscie samego sprzatania az tak nie potrzebowalismy, ale przez nasze zakupy mielismy przelewajace sie smietniki, a dodatkowo panie sprzatajace donosza kawe oraz smietanke. W ten sposob, kolejnego dnia nie mialam mozliwosci spokojnego wypicia kawki przed szkoleniem. ;) Oczywiscie liczylismy ze jesli wyjdziemy z pokoju i zdejmiemy plakietke, panie w koncu dotra, bo nadal byly w naszym korytarzu. Niestety, przeliczylismy sie. :/ W kazdym razie, mimo ze wrocilam pozniej niz przewidywalam, postanowilismy ruszyc z planem zwiedzania. Obawialismy sie bowiem, ze cos moze w tygodniu wyskoczyc i jak bedziemy odkladac, nagle okaze sie ze nigdzie nie pojedziemy i nic nie zobaczymy. Chwycilismy wode, obowiazkowe czapki oraz filtry przeciwsloneczne, zapakowalismy sie w wypozyczone auto i ruszylismy ku Stanowi Arizona, a konkretnie ku Wielkiemu Kanionowi. ;)
Troche pechowo, wielki park narodowy o tej nazwie znajduje sie jakies 5 godzin jazdy od Las Vegas, wybralismy wiec "zachodni brzeg" Kanionu, bo do tego mielismy troche ponad 2 godziny. Przy okazji moglismy podziwiac lokalna topografie terenu oraz krajobrazy.
Zboczylismy z trasy, bo zobaczylismy znaki na znana tame, czyli Hoover Dam. Mimo jechania wedlug znakow, dojechalismy na taras widokowy nad Lake Mead, czyli rezerwuarem wodnym, utworzonym przez owa zapore na rzece Kolorado
Ogolnie to wiecie jak zawsze robie mnostwo fot palmom, bo je uwielbiam? Tym razem mam dziesiatki zdjec glazow oraz piachu. Niestety, jak juz pisalam, tamte okolice to pustynia, wiec niemal nie uraczysz zieleni... Ale za to gorki i pagorki mialy nieraz ciekawe ksztalty oraz kolorki. ;) Podziwialismy tez jedyne krzewy, ktore zdawaly sie tam masowo rosnac.
Drzewa Jozuego, lub jukka krotkolistna, to krzaczory wystepujace naturalnie na niedalekiej pustyni Mojave (w Stanie Kalifornia), ale tutaj tez radzily sobie wysmienicie. W koncu, w oddali dojrzelismy charakterystyczny zarys, ale kiedy dojechalismy... zonk.
Okazuje sie, ze zachodnia czesc Wielkiego Kanionu to tereny plemienne, a przedsiebiorczy Indianie zrobili sobie z niego byznes. :D Odgrodzili przejazd i zabieraja turystow autobusami. Samo w sobie calkiem zrozumiale, tyle ze licza sobie $100 od lepka! :O A, przepraszam, Nik dostal kilkudolarowa znizke... :/ W pierwszej chwili zastanawialismy sie czy nie odpuscic, ale ze niewiadomo kiedy dotrzemy ponownie na zachod, a dodatkowo przejechalismy ponad 2 godziny z Vegas, przelknelismy cene i wybulilismy cztery stowki. Czy bylo warto? Raczej tak, choc chcialabym mimo wszystko zobaczyc czesc Kanionu nalezaco do parku narodowego.
Autobus wyrzucil nas najpierw przy miejscu, ktora ma szklany pomost wznoszacy sie nad czescia Kanionu. Nik oraz ja mamy lek wysokosci, wiec to nie byla dla nas przyjemna czesc. :D
Przeszlismy pomost jak najszybciej i czekalismy na M. i Bi, ktorzy na luzie podziwiali widoki i pstrykali foty. ;) Pozniej autobus przewiozl nas w kolejne miejsce, z ktorego mozna bylo podziwiac zakole rzeki Kolorado.
Tu bylam w szoku, bo sciezka byla calkiem szeroka, ale po bokach nie miala zadnych barierek, tylko znaki zeby nie zblizac sie wiecej niz 5 stop (okolo 1.5m) do brzegu urwiska. Jesli ktos sie potknal, czekal go "lot" na 1.5km w dol. :O
Zdjecia nie oddaja rozmiaru kanionu (nie bez przyczyny nazwanego "wielkim". Nawet na zywo trudno go ogarnac, dopoki Bi nie pokazala mi w ktoryms momencie "Patrz, helikopter!". Mruze oczy, a tam daleeeko, w glebi kanionu leci sobie... kropeczka. :D Wiecie, za odpowiednia cene, mozna bylo wykupic przelot przez kanion helikopterem. My sie nie zdecydowalismy. Cztery stowy za obejrzenie go z zewnatrz to juz byla rozpusta. ;) Kiedy skonczylismy zwiedzanie i szykowalismy sie do powrotu, zorientowalam sie ze gdzies posialam okulary przeciwsloneczne i zmarnowalismy dobre 45 minut na bezskuteczne poszukowania. Okulary jak okulary, byly w sumie stare, ale to byl taki model, ktory moglam nasadzic na korekcyjne, dlatego zalezalo mi zeby je odnalezc. Nie wiedzialam jednak czy zostawilam je w ktoryms autobusie (a zaliczylismy trzy), czy w szafce, do ktorej trzeba bylo schowac wszystko wchodzac na szklany pomost. W kazdym razie, nie znalazlam. :/ Przez poszukiwania jednak, wyjechalismy z opoznieniem i do hotelu dotarlismy dopiero o 21:30, wiec tylko szybko sie umyc i do lozka. Reszta mogla sobie rano spac (choc M. zwykle wstawal ze mna), ale mnie znow czekala pobudka o 4:30.
We wtorek szkolenie poszlo zaskakujaco szybko, bo nie walczylismy z programem komputerowym, tylko przerobilismy kilka przepisow i obserwowalismy funkcje w laboratorium na zywo. Skonczylismy wiec niespodziewanie tuz po 11, bo dalej znow mielismy brac sie za oprogramowanie, wiec nasz instruktor nie chcial tego zaczynac w polowie dnia. Ja oraz rodzinka oczywiscie na to jak na lato. Dojechalam do hotelu, w pol godziny wszyscy sie ogarneli i bylismy gotowi na kolejna wyprawe. Wkurzylo tylko to, ze mimo iz reszta specjalnie wyszla rano z pokoju i poszla przejsc sie "na miasto", panie sprzatajace znow go pominely. Wyjezdzalismy jednak tak wczesnie, ze stwierdzilam iz na pewno pozniej wroca. Taaa... Kolejny dzien zostalismy bez sprzatania (i kawy). Tak czy siak, ponownie zapakowalismy sie do auta i ruszylismy na nastepna wycieczke. Tym razem za kierunek obralismy Kalifornie, a konkretnie park narodowy Doliny Smierci (Death Valley National Park). Urocza nazwa, co? :D
Krajobrazy po drodze mielismy podobne jak w poprzedni dzien, choc jednoczesnie inne.
Stacja benzynowa, na ktorej sie zatrzymalismy, okazala sie w polowie... kasynem, jak wiekszosc miejsc wokol Vegas. ;)
W jakiejs wiosce, przy drodze pasly sie bez zadnej opieki konie. W zasadzie "pasly" to chyba za duzo powiedziane, bo co one tam jadly, kaktusy? ;)
Sama dolina smierci okazala sie niesamowita, ale tak rozlegla ze nie mielismy szans zobaczyc zbyt wielu punktow.
Z powodu temperatur (47 stopni celsjusza!) nie dalo sie tam poruszac inaczej niz autem. Zatrzymalismy sie zeby podziwiac ciekawe formacje utworzone ze skal z osadami solnymi (Zabriskie Point).
Pozniej zjechalismy na samo dno dawnego jeziora, gdzie znajduje sie plaski teren rowno pokryty warstwa soli (Badwater Basin), odkladajacej sie z podziemnego zrodelka, tworzacego slona (i smierdzaca) kaluze.
Ta biala plaszczyzna to najnizszy punkt w Stanach Zjednoczonych - 86 metrow pod poziomem morza.
Tylko M. okazal sie na tyle odwazny zeby posmakowac czy to biale to faktycznie sol. :D Chwile tam pochodzilismy, ale cieplo odbijane od jasnego podloza bylo nie do wytrzymania. Skoro nieco wyzej termometr pokazywal 47 stopni, tutaj musialo byc ponad 50. :O
Wsiedlismy w auto i ruszylismy w droge powrotna. Bylo tam, przy odbiciu od glownej trasy, kilka punktow do zobaczenia, ale nie wiedzielismy ile zajmie nam ich przejechanie, wybralismy wiec jedyne miejsce, ktore bylo zaraz obok drogi i ktore mozna bylo zobaczyc pieszo, czyli Furnace Creek.
Poszlismy w glab skalnej szczeliny, ale dosc szybko wymieklismy, bo choc staralismy sie trzymac cienia, upal byl straszny, a wiatr przypominal uderzenia goracego powietrza z suszarki do wlosow - zero orzezwienia. :D Wyruszylismy w droge powrotna i przynajmniej dojechalismy do hotelu nieco wczesniej i udalo mi sie pojsc z Potworkami na basen, zanim go zamkneli.
W Las Vegas bowiem zmierzch zapadal wczesniej niz w domu - juz o 20 i o tej porze zamykano tez codziennie basen.
Sroda byla w pracy nieco dluzsza, choc i tak skonczylismy wczesniej niz sie obawialam. Wiedzac, ze czeka nas walka z programem komputerowym, spodziewalam sie, ze znow utkne tam na caly dzien. Poniewaz jednak nie mielismy rano takich opoznien jak w poniedzialek, mimo ze program i instrukcje okazaly sie tak samo zagmatwane, skonczylam tuz przed 12. Pojechalam do hotelu, gdzie reszta znow wyrazila wkurzenie, ze pokoj nie zostal posprzatany. Okazalo sie, ze poszli na silownie (na basenie ponoc rano sa tlumy, wiec nie chcieli) i co lepsze, zaczepili panie i powiedzieli ze nie bedzie ich i moga posprzatac, one przytaknely i... tyle. Kiedy dojechalam, dawno ominely nasz pokoj i byly na koncu korytarza. Tym razem postanowilam wziac sprawy w swoje rece i podeszlam do jednej ze sprzataczek, proszac ze gdy beda sprzataly, zeby zostawily dodatkowa smietanke do kawy (po jednym kubeczku na kawe to dla nas troche malo ;P). Pani chciala mi wreczyc od razu pare kubeczkow, ale twardo oznajmilam ze juz wychodzimy, wiec zeby zostawila ta smietanke w czasie sprzatania pokoju, poniewaz nadal nie zostal posprzatany. Tym razem podzialalo i po powrocie znalezlismy nie tylko pare dodatkowych smietanek, ale i ogarniety pokoj. ;) My zas ruszylismy do Stanu Utah, do kolejnego parku narodowego - Zion National Park.
Tym razem mielismy mila niespodzianke, bo w miare jazdy zaczelo sie pojawiac sporo wiecej zieleni i spadla nieco temperatura. W porownaniu z ciaglym powyzej 40, to 35 wydawalo sie niemal orzezwiajace. :D Za to do parku dojechalismy od zlego kierunku. Klania sie znow nieznajomosc okolicy, bo wybralismy wejscie do parku od strony najblizszej Las Vegas. Okazalo sie jednak, ze tam jest tylko jedna, krotka trasa, ktora w pol godziny mozna pokonac samochodem (Kolob Canyons).
Do glownej czesci parku nie dalo sie niestety przejechac przez jego srodek, tylko naokolo - kolejne 45 minut. Poniewaz jednak juz taki kawal przejechalismy, stwierdzilismy ze trzeba zobaczyc ta wieksza, glowna czesc. I bylo bardzo warto nadlozyc drogi, bo z trzech wycieczek, to tam podobalo nam sie najbardziej. Caly park ma rozwinieta infrastrukture i przed wjazdem siedzi sobie malownicze, turystyczne miasteczko, ktore stylem domow przypominalo nam nieco Zakopane - tez wszystko drewniane. W okolicy, a takze na terenie parku znajduja sie tez pola kempingowe i az nam sie zaswiecily oczy, bowiem chcielibysmy tam wrocic. Jest mnostwo szlakow do wedrowek, ale niestety udalo nam sie zaliczyc tylko jeden i to za moim naciskiem.
Mialam na nogach sportowe sandaly, a reszta crocs'y, wiec zadne obuwie na gorskie wyprawy, ale w przewodniku wyczytalam ze to latwy, niewymagajacy szlak.
Szkoda ze nie doczytalam, ze na jego najlatwiejsza czesc najlepiej wybrac sie ze wczesniejszego przystanku autobusu (po terenie parku mozna przejechac elektrycznymi autobusami, wozacymi ludzi do co wazniejszych punktow). :D My poszlismy z nastepnego, trasa dluzsza, i okazalo sie, trudniejsza. Szlismy sciezka wzdluz klifow i miejscami bylo naprawde wasko, a barierek brak.
Trasa miala prowadzic do "stawow" na skalach (Emerald Ponds), tyle ze mielismy susze, wiec zostaly tylko plytkie kaluze. ;)
W kazdym razie, nawet z naszym kiepskim obuwiem pokonalismy trase bez problemu, choc M. panikowal, ze ktos sie poslizgnie na przysypanych piachem glazach. :D
Niestety, przejscie w ta i nazad zajelo okolo godziny, wiec potem juz zwiedzalismy reszte troche na wyscigi. Z ostatniego przystanku, najpozniejszy autobus odjezdzal o 20:15, wiec balismy sie ze na niego nie zdazymy. Nie doszlismy wiec do konca kolejnej trasy (Narrows), na ktora Potworki mialy chrapke. Dochodzi ona bowiem do zwezenia, gdzie miedzy skalami plynie rzeka i trzeba przejsc przez wode, ktora moze miejscami siegac piersi. Wszyscy bylismy nieco rozczarowani, ze trzeba bylo zawrocic, ale z drugiej strony, zadne z nas nie mialo strojow kapielowych, bo na takie "atrakcje" nie bylismy w ogole przygotowani. ;)
Wrocilismy na przystanek, udalo sie zlapac autobus, dojechalismy do bazy gdzie szybko zaszlismy do lazienek, po czym wskoczylismy do auta i ruszylismy spowrotem do Vegas. Niestety, ponownie dotarlismy tam tuz przed 22. Reszta jeszcze krecila sie po pokoju, ale ja tylko szybko sie umylam i wskoczylam do lozka.
W czwartek pobudka jak zwykle i do pracy.
Tym razem przerabialismy juz tylko przepisy (kolejny raz bez sensu, bo juz je musialysmy wczesniej czytac) i obejrzelismy na zywo jeden z etapow produkcji w laboratorium. Poza tym jednak, juz glownie konczylismy dokumentacje ze szkolenia. Dla instruktora oznaczalo to sleczenie nad papierkami, sprawdzanie czy sa wszystkie zalaczniki i podpisywanie. Spytal czy chcemy zostac dluzej az skonczy, czy wrocic kolejnego dnia. Okazalo sie, ze piatek zarezerwowal na wszelki wypadek, ale jesli skonczylibysmy w czwartek, nie musielismy wracac kolejnego dnia. Wyszlo przy tym, ze mimo iz w mailu wczesniej mialysmy napisane, ze mozemy zarezerwowac loty powrotne po 10 rano w piatek, reszta dziewczyn wylatywala dopiero poznym popoludniem i one bardziej sklanialy sie ku powrotowi w piatek. Ja jednak mialam lot juz w poludnie (ale tez najdalsza i najdluzsza podroz), wiec powiedzialam ze wole wszystko skonczyc w czwartek, bo chcialabym okolo 10 byc juz na lotnisku. Kiedy to oznajmilam, reszta nagle tez oswiadczyla ze chce zostac i skonczyc tego samego dnia. :D Nie zajelo to jednak az tak strasznie duzo czasu i juz po 12 pozegnalismy sie i kazda z nas ruszyla do swojego hotelu. Ja i reszta rodziny ponownie nie planowalismy siedziec w pokoju, choc tego dnia chcielismy bardziej na luzie pojezdzic po okolicy. Jedynym konkretnym punktem byl bar/restauracja Pioneer Saloon, w miejscu poleconym wlasnie przez mojego instruktora. To najstarszy bar (czynny bez przerw od ponad 100 lat) w okolicach Las Vegas, ktory swojego czasu odwiedzily takie gwiazdy jak np. Clark Gable.
Ogolnie miejsce przypomina muzeum i mozna bylo w nim znalezc m.in. zabytkowa wage uzywana przez kupcow kruszcu (niegdys bylo to miasteczko kopalniane), czy stara maszyne do pisania. Nie brakowalo nowszych "muzealnych" eksponatow, jak starego magnetofonu z kaseta w srodku. Nik byl pod wrazeniem, ze wiedzialam gdzie nacisnac i jak wyjac owa kasete ze srodka. :D Miejsce to ma muzyke na zywo i roznorakie pokazy w weekendy, ale my niestety bylismy tam w czwartek i to w srodku dnia, wiec bylo rownie wymarle, co reszta miasteczka Goodsprings. Wioske ta okresla sie w ogole jako "miasto duchow" (ghost town), bowiem zostalo tam zaledwie 162 mieszkancow. Przejechalismy przez nie pozniej, znajdujac stara stacje benzynowa, poczte oraz maciupenki kosciolek, po czym pojechalismy dalej.
Malzonek mial liste jeszcze paru miejsc, ktore wydawaly sie godne odwiedzenia, ale niestety nie sprawdzil dokladnie co zacz i wyprowadzilo nas gdzies na pustynie Mojave. :D Przez dluzszy czas jechalismy podziwiajac kaktusy, ale jak na zlosc nawet nie bylo porzadnego pobocza zeby bezpiecznie zaparkowac i porobic zdjecia. A jak na odludzie, jezdzilo tam sporo samochodow. Przypadkiem udalo nam sie trafic na jakies dziwne turystyczne miejace, z ogromnymi, kolorowymi skalami. Zwane "seven magic mountains", wykonane zostalo przez jakiegos artyste.
Niestety, naokolo piach i goracy wiatr, ktory swistal ziarenkami piasku po oczach, wiec szybko sie stamtad zmylismy. Zreszta, poza kolorowymi wiezami z glazow oraz wozem z lodami, nic tam nie bylo. ;)
Kiedy wrocilismy do Las Vegas, urzadzilismy sobie jeszcze przejazdzke po centrum, choc w dzien oczywiscie nie robilo ono az takiego wrazenia.
My jednak wolimy plener i parki narodowe. :D
Przy okazji, pare slow o samym Vegas. Glowna ulica, rozswietlona noca, wyglada niesamowicie, fakt. Poza tym jednak, to brud, smrod i ubostwo. Kiedy jednego ranka M. i Potworki wybrali sie na przechadzke, wpadli na polnagich facetow biczujacych po golych posladkach dziewczyny i glosno zachecajacych do wspolnej "zabawy". Bezdomni przesiaduja i spia przy samych chodnikach. I nie tylko spia, bo na tamtym pamietnym spacerku moja rodzinka dojrzala tez jakas pania, robiaca "dwojeczke" zaraz przy chodniku, zupelnie sie nie krepujac. Dla Nika, z jakiegos powodu, bylo to traumatyczne doswiadczenie. :D Jednego wieczoru, ledwie wyszlismy z hotelu, a Mlodszy wykrzyknal "O, myszka!". Patrze, a to nie "myszka", tylko wielki, tlusty szczur!!! :O Takie to wlasnie Vegas "za kulisami" blyszczacych swiatel, kasyn oraz luksusowych hoteli...
W kazdym razie, w czwartek, po powrocie do hotelu, zabralam Potworki na basen, bo byla to ich ostatnia okazja. Pochlapali sie i nawet ja wlazlam do wody, bo wreszcie skonczyl mi sie okres.
Stwierdzam, ze wode musza chlodzic, bo przy takich temperaturach powinna byc jak zupa, a tymczasem wcale nie bylo mi tak latwo sie zamoczyc i po chwili mialam ciarki i wylazlam. Oczywiscie kiedy przeschlam, momentalnie zaczelam umierac z goraca. ;) Pozniej, po przebraniu sie, zjechalismy na dol, bo byl tam sklepik z pamiatkami. Chcielismy kupic magnes na pamiatke, a przy okazji Bi wymarzyla sobie koszulke. Sklepik byl zamkniety, ale powiedziano nam, ze pani poszla tylko do toalety. No to siedlismy i czekalismy w ogromnym hotelowym holu przez chyba pol godziny. :/
Wieczorem, korzystajac z tego, ze nie musialam wstawac o 4:30 rano, poszlismy jeszcze ostatni raz przejsc sie wsrod swiatel i halasu. A, bo nie pisalam chyba, ale tam kazde kasyno, restauracja i hotel, poza swiatelkami walilo tez muzyka, a do tego pelno bylo roznorakich ulicznych artystow, ktorzy tez przygrywali po swojemu. Po 40 minutach kakofonii i mieniacych sie swiatel, dostawal czlowiek migreny, a Potworki dopytywaly kiedy wracamy do hotelu. :D
Nadszedl piatek i czas wyjazdu. Na szczescie nie musialam wracac na szkolenie z samego rana, ale ze o 10 chcialam byc na lotnisku, wiec dlugiego spania tez nie bylo. O dziwo, z samego rana jeszcze zdazylam zjechac z Potworkami do hotelowego Starbucks'a, bo koniecznie chcieli napoje. Przy okazji, nie wiem czy w Polsce tez jest ta reklama, zartujaca sie ze pracownicy tego przybytku nigdy nie zapisuja prawidlowo imion klientow? Oto ich wersja mojego, ktore nawet im przeliterowalam, a i tak wyszlo pani cos takiego:
Udalo nam sie wyjechac o 9:25, trasa do wypozyczalni aut okazala sie byc dobrze oznaczona, oddalismy wypozyczony wehikul, a potem wsiedlismy do autobusu, z ktorego ruszylismy juz na lotnisko. Z terminalami mielismy podobna zagroske jak w czasie poprzedniego lotu. Ja mialam wpisany terminal 1, a reszta 3, ale bramki mielismy wszyscy z grupy D. Teraz wiedzielismy jednak, ze w pierwszym sie oddaje i odbiera bagaze, wiec zalozylismy ze i tak bede wylatywac z trzeciego. Poniewaz ja wylatywalam rowno w poludnie, a oni o 12:49, wiec pojechalismy razem na Terminal 1. Bez problemu nadalam walizke, a pani polecila mi zebym poszla pietro wyzej, przeszla przez skanery i pojechala na bramki D. Spytalam pania czy to przypadkiem bedzie w terminalu 3, ale odowiedziala, ze nie, bo to jest terminal miedzynarodowy. Coz, przeszlismy cala rodzina przez ochronne skanery (tu jakis pan chodzil kilka minut bezradnie, nie wiedzac co zrobic z moimi dozymetrami :D), pojechalismy kolejka na bramki D i oczywiscie wyladowalismy w tym samym miejscu, tylko na dwoch roznych koncach korytarza. ;) Dzieki app'ce w telefonie, wiedzialam juz ze moj drugi samolot opozniony byl o pol godziny, a w miare czekania opoznienie sie przedluzalo. Mielismy wszyscy wyladowac na miescu okolo 22:30, tymczasem w ktoryms momencie pokazalo mi ze bede na miejscu o 11:21. :O Dla reszty oznaczalo to ponownie czekanie na mnie, ale tym razem umowilismy sie ze jesli moj lot za bardzo sie opozni, to M. zabierze Potworki do domu (mial karnecik do wyjazdu z parkingu) i potem po mnie najwyzej wroci na lotnisko. W koncu przyszla pora zeby wsiadac do samolotu, wiec pozegnalam sie z rodzina i polecialam.
Tym razem inna linia, ktora niestety miala starsze samoloty, wiec o telewizorku z filmami czy grami mozna sobie bylo pomarzyc. Na szczescie mialam ksiazke. ;) W Philadelphii mialam poczatkowo czekac niecale 1.5 godziny, ale przez kolejne opoznienia czekalam ponad dwie. :/ Potem ponad godzina lotu i doszlam do wniosku, ze gdybym wypozyczyla auto zamiast czekac na kolejny lot, dojechalabym do domu tylko minimalnie pozniej. ;) W kazdym razie, moj samolot ostatecznie przylecial prawie o 20 minut wczesniej niz straszyli, tylko co z tego, skoro stalismy na plycie lotniska kolejne 15, bo nie bylo komu podholowac samolotu do bramki. Pozniej odebrac walizke, zlapac autobus do wypozyczalni samochodow, zabrac nasze wlasne autko i do domu dojechalismy po polnocy. Szybko przekasilismy co tam kazdy znalazl w niemal pustej lodowce i do lozka kladlismy sie o 1 nad ranem.
I tak zakonczyla sie moja zachodnioamerykanska przygoda. :)
Wow, Wy to nie potraficie usiedzieć na miejscu nawet w tak ogromny upał :) Hihi, ja zapewne siedziałabym cały czas w klimie z książką w rękach, a nie zwiedzała. Ale fajnie, że skorzystaliście z możliwości i mieliście siły na takie zwiedzanie, bo widoki zapierały dech w piersi. Ogromnie Wam zazdroszczę pejzaży, kolorów i tego widoku po horyzont...
OdpowiedzUsuńWracając do szkolenia - wydawałoby się, że ktoś kto prowadzi szkolenia od dawna, powinien wszystko ogarniać bez problemu i raczej instrukcje używać tylko po to, żeby wszystko robić w danej kolejności... Ale dobrze, że chociaż czasowo się wyrabialiście i mieliście tyle czasu dla siebie.
Uściski i wspaniałych wakacji życzę Bi i Nikowi :)