Na szczescie, w sobote 4 stycznia moglam pospac dluzej. Po nartach bylam oczywiscie polamana i szczegolnie lewa noga bolala mnie nawet kiedy mocniej zdretwiala w czasie snu. W tej nodze ogolnie cos sobie juz dawno naciagnelam w zgieciu kolana i nie chce przejsc, a narty oczywiscie to pogorszyly. Cieszylam sie wiec, ze moge chociaz wylezec ile sie da. W ogole juz mam ciarki na mysl, ze za dwa tygodnie wpisana jestem do pracy w sobote, co oznacza ze po popoludniu na stoku bede musiala sie zerwac z rana i potem biegac z poczta. Kompletnie sobie tego nie wyobrazam. :O W porzadnym odespaniu przeszkodzila mi Oreo, ktora o 7:30 chodzila znow po sypialniach miauczac. Malzonek byl w pracy, wiec nie bylo komu wypuscic upierdliwca. Wstalam w koncu, bo wiedzialam ze nie odpusci i zeszlam na dol, ale kot zbieg za mna na schody i... tam zostal. Wdrapalam sie (a miesnie nadal bolaly) spowrotem, chwycilam ja i znioslam pod drzwi. Na szczescie, kiedy je otworzylam, grzecznie wyszla. Wrocilam do lozka, myslac z ulga, ze mam prawie godzine do budzika. Okazalo sie zreszta, ze musialam byc baaardzo zmeczona, bo (co mi sie raczej nie zdarza) wylaczylam go nie wiem nawet kiedy, po czym obudzilam sie o 9:18. :O Wtedy jednak zmusilam sie juz do podparcia o zaglowek i dobudzania. Kiedy zeszlam na dol, zastalam juz tam oczywiscie Bi, ale Nik wstal dopiero o 10:20. Okazalo sie, ze po wywrotce na nartach, ma na kosci policzkowej wyrazne zadrapanie. :O W tym samym czasie dojechal M., ktory wyszedl nieco wczesniej. Reszta ranka i wczesne popoludnie mijalo spokojnie, na delikatnym odgruzowywaniu chalupy dla mnie i smazeniu nalesnikow dla M. Potem obejrzelismy skoki narciarskie i trzeba bylo szybko podac Kokusiowi obiad. Skonczyla sie przerwa swiateczna i wrocila szkola, a z nia normalny grafik, a wiec rowniez koszykowka. Mial tego dnia mecz, choc szkoda ze dopiero na 14:30. Milo bylo miec leniwy ranek, ale milej byloby go odhaczyc wczesniej i miec wolne cale popoludnie. ;) Dodatkowo powstal dylemat co z kosciolem, bo na msze zwykle jezdzimy na 16, a mecz mial sie skonczyc o 15:30. Zaproponowalam M. ze moge podjechac z Kokusiem prosto po meczu, a oni z Bi dojada z domu. Malzonek jednak stwierdzil, ze moge przeciez po nich podjechac, bo zajmie to raptem 2 minuty dluzej. W kazdym razie, poniewaz mieli dosc dluga przerwe, trener chcial zeby chlopcy przyjechali juz na 14:10, zeby obgadac strategie i porobic troche cwiczen, mimo ze do dyspozycji mieli tylko szkolny korytarz. Grali przeciw innemu zespolowi z naszej miejscowosci, ktory okazal sie bardzo dobry. "Nasi" poczatkowo nie mogli sie jakos odnalezc na boisku i ani sie obejrzeli, przegrywali o 10 pkt. :O Trzeba przyznac jednak, ze potem sukcesywnie nadrabiali straty, az wyrownali. Przez jakis czas szala zwyciestwa wahala sie to na jedna, to na druga strone, az w koncu zespol Kokusia przebil tamtych kilkoma punktami. Na sam koniec tamci zdobyli dwa punkty karnymi i mecz zakonczyl sie wynikiem 38:34 dla naszych. Chlopaki oczywiscie ucieszone, bo to ich trzeci mecz i trzecia wygrana. :) Nik gral calkiem niezle, choc nadal ma ten feler, ze przekazuje pilke jak najszybciej kolegom. :D Zdarzylo mu sie jednak kilka razy z nia podbiec, wybic komus z rak i celowac do kosza - choc nie trafial.
Gral jednak bardzo dlugo. W ktoryms momencie zastanawialam sie czy trener zapomnial go zdjac. Po meczu rozmawialam z Kokusiem i wyglada jednak, ze bylo to celowe. Nik ma dobra druzyne, ogolnie niezle strzelaja, ale wiekszosc slabo biega. Tamci zas mieli jednego chlopaka, ktory nie dosc, ze sprawnie przejmowal pilke, ale potem zapierdzielal z nia przez cale boisko tak, ze tylko Mlodszy dawal rade dotrzymac mu tempa i probowac bronic kosza. :D Niestety, mimo ze Nik twierdzil ze po nartach nie czuje zadnych miesni, jednak taka intensywna gra dzien pozniej dala o sobie znac i po meczu stwierdzil, ze jest bardzo zmeczony. A jeszcze przeciez jechalismy do kosciola! :O Zapakowalismy sie do auta i pojechalismy spowrotem. Tak jak sie umowilam z M., zabralismy jego oraz Bi choc bylo to zupelnie bez sensu, bo musialam sie cofac. Gdybysmy jechali osobno, bylibysmy w kosciele kilka minut wczesniej. Jak na zlosc, byly tlumy ludzi i skonczylismy na dodatkowych siedzeniach na koncu, ktore nie mialy klecznikow. Normalnie wzruszylabym ramionami, ale okazalo sie, ze po nartach miesnie mialam tak obolale, ze nie wytrzymalam na kleczkach. Musialam usiasc, jak stara babulenka. :D Po mszy wrocilismy do domu i pozostalo juz sie relaksowac przy kominku, tym bardziej, ze na noc zbieral sie solidny mroz. Wiedzialam, ze kolejnego dnia mial przyjechac moj tata, wiec sprytnie spytalam corki czy nie ma oczoty upiec banana bread. :D Mielismy znow kilka przejrzalych bananow, a w dodatku to jeden z niewielu przepisow, ktore mam w jezyku angielskim, wiec panna podeszla do tego z wielkim entuzjazmem. I nawet nie wyszedl jej zakalec, czego nie omieszkal wytknac mi malzonek. ;)
Niedziele zaczelam z Potworkami ponownie od porzadnego wyspania sie.
Pozniej dzieciaki snuly sie i siedzialy na telefonach, a ja oczywiscie cos tam ogarnialam. W domu nigdy nie braknie zajec. ;) Pozniej przyjechal moj tata, ktory tym razem mial dla mnie cala, dluga liste zadan. ;) Niestety, ale w pewnym wieku czlowiek przestaje nadazac za technologia, wiec oprocz pomocy w wyslaniu cotygodniowego bezrobocia, chcial tez zeby pomoc mu w zaznaczeniu na Amazon'ie, ze chce cos odeslac. Zamowic potrafi, ale oddac juz nie bardzo... ;) A na koniec pokazal mi papier, ktory dostal u lekarza. Pielegniarki - madrale, pokazaly mu tylko kod QR, po zeskanowaniu ktorego moze sobie zamowic leki. Tyle, ze zadna chyba nie pamietala, ze rozmawia z juz starszym panem. Zacznijmy od tego, ze tata nie wiedzial nawet jak ma sobie ten kod zeskanowac. :D A potem sie okazalo, ze aby zamowic te leki trzeba bylo zeskanowac kolejny kod, ktory pojawil sie na stronie otworzonej przez zeskanowanie pierwszego, a potem zalozyc konto, haslo, itd. Jaki przecietny obywatel powyzej 60-tki sobie z czyms takim poradzi, w dodatku w obcym jezyku? Nawet mnie zajelo dluzsza chwile i kiedy wyskakiwala kolejna rzecz i kolejna, mialam ochote rzucic to w diably. ;) W miedzyczasie wlaczylam skoki narciarskie, choc dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze byly to kwalifokacje, a nie konkurs. Zapomnialam, ze wiekszosc Europy obchodzilo w poniedzialek swieto Trzech Kroli, wiec mogli obejrzec rozgrywke. U nas mial to byc dzien jak codzien. Po odjezdzie dziadka, popoludnie oraz wieczor minely ekspresowo. Lenistwo przerwalam tylko na moment, kiedy Nik wymyslil ze chce podjechac do biblioteki. Od stycznia do marca jest ona otwarta w niedzielne popoludnie i syn chcial podjechac... na rowerze. Szkopul w tym, ze mielismy raptem 2 stopnie na plusie i lodowaty wicher. Nie chcialam zeby znow sie rozchorowal, wiec zabralam go autem, choc strasznie nie chcialo mi sie ruszac z cieplej chalupy. Pozniej trzeba bylo po kolei ruszac pod prysznice, a nastepnie szykowac plecaki oraz sniadaniowki. Rowniez dla siebie niestety...
Poniedzialek zaczelismy wczesnie, jak to w szkolny dzien. Nie moglam sie kompletnie obudzic, wiec lezalam w lozku na boku, usilujac otworzyc oczy, kiedy przyszla Oreo i umoscila sie na mnie. Nie wiem jak bylo jej tak wygodnie, ale polezala kilka minut mruczac, po czym poszla na koniec lozka. W koncu wstalam, przygotowalam Potworkom sniadaniowki i pobieglam na gore umyc sie i ubrac. Kiedy ponownie zeszlam na dol, zastalam Kokusia w jadalni... odrabiajacego lekcje! Myslalam, ze go udusze, choc przyznaje ze przez przerwe swiateczna sama wypadlam z rytmu i zapomnialam powiedziec mu dzien wczesniej zeby sprawdzil czy ma cos zadane. Z drugiej strony, zastanawiam sie ile jeszcze bede musiala go pilnowac... Chlop ma juz 12 lat i przed nim jeszcze tylko kolejny rok gimbazy, a pozniej juz szkola srednia. I co, mamusia bedzie ciagle za nim chodzic i sprawdzac czy panicz przyklada sie do nauki? ;) W kazdym razie, wyszlismy na przystanek (to znaczy Potworki, bo ja zostalam przy domu), autobus podjechal mniej wiecej o czasie, po czym wrocilam do chalupy i skonczylam sie szykowac do roboty. Akurat wyjezdzalam z garazu, kiedy M. zadzwonil do mnie z pytaniem czy zostawilam kiciula na dworze. Zdziwiona odpowiedzialam, ze przed momentem przyszedl do domu. Okazalo sie, ze M. widzial na kamerze jak Oreo wychodzi spod przyczepy i idzie w kierunku tarasu, a doslownie trzy minuty pozniej, rowniez spod przyczepy wyszedl... rys! :O I poszedl w kierunku naszego domu, choc od drugiej strony. Zastanawiamy sie, czy kot go wyczul i dlatego przybiegl do chalupy i co by bylo gdybym juz pojechala... W pracy... tragedia. Gdyby poprzedni poniedzialek nie byl luzniejszy, pomyslalabym, ze nadal trwa swiateczna goraczka. Paczek zatrzesienie, a w dodatku listy kompletnie przemieszane. Zwykle dostajemy czesc listow przesegregowanych na nasze trasy przez pracownikow poczty i te sa bez ladu i skladu. Przychodza tez jednak tacki przesortowane przez maszyne i one ida zwykle ladnie wedlug trasy, z tylko pojedynczymi pomylkami. Tym razem nawet w tych byl balagan. Przez to sortowanie szlo oczywiscie duzo dluzej i wyjechalam w trase dopiero tuz przed poludniem. Juz od poczatku trasy mialam paczki, gdzie o jednej zapomnialam. Pod jeden adres byly trzy i mialam zaznaczone ile, ale ze znalazlam dwie, a trzeciej za cholere, wiec uznalam, ze cos mi sie pomylilo. Coz... powinnam bardziej ufac swoim oznaczeniom, bo paczke znalazlam pozniej, kiedy w aucie troche mi sie przerzedzilo. :D Kolejna (na swoje usprawiedliwienie dodam, ze mniejsza niz normalna koperta) zaplatala mi sie z innymi i tez znalazlam ja za pozno. No i mialam jedna strasznie ciezka, zreszta oznaczona jako taka. Podjechalam sobie prawie pod garaz domu zeby ja dostarczyc, a i tak sie zasapalam. Normalnie moze zostawilabym ja dla Roba, ale tym razem mialam pracowac kolejny dzien, wiec zostawilabym ja sama sobie. W dodatku managerka przyszla i pouczyla mnie, zebym uwazala, bo ostatnio zostawilam paczke, a nie powinnam. :/ Rzeczywiscie zostawilam taka wielka i ciezka, bo stwierdzilam, ze facetowi jednak latwiej bedzie ja podniesc... Tego dnia bylo znow potwornie zimno i palce mi odpadaly przy tych cholernych grupowych skrzynkach. W dodatku leciutko proszyl snieg, ale na szczescie nie osiadal. A jeszcze managerka mnie "pocieszyla", ze od lutego chce zebym w soboty jezdzila ta trasa, ktorej sie niedawno uczylam. :( Zupelnie nie mam ochoty, bo po pierwsze, jak pisalam, trasa jest po prostu bez jakiejs logiki, a po drugie, ostatnie na co mam ochote, to praca w soboty. Na dwie ostatnie jestem wpisana na ta stara trase i postanowilam zacisnac zeby, pocieszajac sie, ze to tylko dwa razy. No i masz. :( A jakby tego bylo malo, to kobieta oznajmila, ze wysle mnie na kurs jazdy tym wielkim autem dostawczym. :O Powiedzialam, ze nie chce i wole juz tego starocia, ale uparla sie, ze mam chociaz sprobowac; najwyzej nie zdam. Po prostu sie zalamalam... W kazdym razie, tego dnia na poczte wrocilam dopiero o 16:30 i bylam ostatnia. Oczywiscie dziewczyna obslugujaca okienko, zaczela juz zamykac i nie moglam normalnie wejsc. Spieszy sie, kurde, do domu... :/ Ja do swojego wrocilam po 17 i mialam ochote tylko klapnac na kanape i sie nie ruszac, szczegolnie ze na noc szedl naprawde siarczysty mroz. Niestety, Potworki mialy plywanie i choc Bi namawiala zeby odpuscic, tym razem sie uparlismy. Stwierdzilam, ze jesli w ktorys dzien mamy zrobic przerwe, to najlepiej w srode, bo bedzie akurat w polowie Kokusiowych zajec. Bi bowiem nic nie ma we wtorki (ktore jakos staly sie dniem przerwy od plywania), ale Nik plywa w poniedzialek, we wtorek ma koszykowke, w czwartek znow basen, a w piatek oba Potworki maja narty. Ta sroda to bylby wiec taki naturalny dzien na odpoczynek. Malzonkowi ponownie nie chcialo sie cwiczyc, wiec pojechal zawiezc dzieciaki, a potem sie wykapal i poszedl spac. Mnie przyszlo wiec pozniej po nich jechac. Co bylo robic... Przynajmniej chwile popatrzylam na ich wyczyny.
Wtorek to pobudka jak zwykle w szkolny dzien. Juz poprzedniego wieczora zaczelo mocno wiac, wiec choc telefon pokazal -5 stopni, to odczuwalna wskazal jako... -14. :O Postanowilam wiec zabrac Potworki na przystanek autem, zeby nie musieli stac na takim mrozie. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo autobus dojechal dopiero o 7:29. Nie rozumiem tego, bo bywa, ze przyjezdza juz o 7:21, zwykle jest o 7:25, a jak jest tak okropnie zimno, to ma opoznienie... No ale przynajmniej moje Potwory siedzialy we wzglednym cieple, bo auto w sumie nie zdazylo sie zagrzac. Zal mi bylo dwoch dziewczynek, ktore sterczaly na przystanku. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do domu na sniadanie i ostatnie ogarniecie sie, bo tego dnia znow pracowalam. Jechalam jednak w miare spokojna, bo juz kiedys pisalam Wam, ze wtorki to na poczcie najluzniejsze dni. I faktycznie. Listy jak listy, choc bylo ich oczywiscie troche mniej. Najwazniejsze, ze mialam sporo mniej malych paczuszek i doslownie 10 wiekszych. Wydaje sie duzo, ale to naprawde nic w porownaniu z okresem Swiat. Nie pamietam czy pisalam, ale ktoregos dnia jeden listonosz sprawdzil w moim skanerze, ze mialam (wszystkich, duzych i malych) 117 paczek! :O We wtorek razem bylo ich moze okolo 50, wiec mialam wrazenie, ze jestem na wakacjach. ;) Dostarczylam wszystkie, nawet jedna ktorej zapomnialam sobie oznaczyc przy sortowaniu. Na szczescie byla z poczatkowej czesci trasy i ogromna (niestety tez dosc ciezka), wiec ja zapamietalam. Oczywiscie czasem nawet z mniejsza iloscia paczek jest irytujaco, kiedy musze wysiasc z auta, przyniesc pakunek na schody, zeskanowac kod, wrocic do auta, odpalic je, po czym podjechac 2 domy dalej i cala zabawe zaczac od poczatku. :D Na szczescie, poniewaz paczek bylo niewiele, wiekszosc wcisnelam do skrzynek (niektore troche na sile :D), a wysiasc trzeba bylo tylko do wiekszych. Na poczte wrocilam o 14:30. I tak myslalam ze wyrobie sie wczesniej, ale managerka zawrocila mi doope. :/ Przypomnialo jej sie, ze ten listonosz, ktory mnie na poczatku uczyl, mial wypisac papiery z mojego szkolenia. Pamietam, ze mu je dawala i... niewiadomo co z nimi zrobil. Jemu sie wiecznie tak spieszylo, ze w ogole wielu rzeczy w skanerze, ktore ulatwiaja zycie, a teraz przelotnie pokazuja mi inni, mi nie pokazal. :/ W kazdym razie, teraz musialam kwitnac kilkanascie minut w jej biurze, zeby podpisc to, co juz umiem. A potem babka zaczela mnie zagadywac, co ogolnie mysle o tej pracy, itd. Okazuje sie, ze nie dosc ze od lutego mam pracowac w soboty na innej trasie, ale jeszcze bedzie chciala mnie uczyc kolejnej. Maja problem, bo chlopak ktory na poczatku grudnia przywalil komus w skrzynke, poki co nie wraca, a inny wlasnie zlozyl wypowiedzenie i odchodzi pod koniec stycznia. Od lutego bedzie im wiec brakowac dwoch osob. Teoretycznie mamy trzech zastepcow, ale jeden z nich jezdzi na stale trasa, ktorej sie ostatnio uczylam, wiec nie ma jak kogokolwiek zastapic. Zostaje wiec dwoje, w tym ja. :O W kazdym razie, pogadalam sobie z nia, a potem pedem ruszylam zaladowywac auto. Wyjechalam juz o 10:40, ale i tak bylam przedostatnia. Przedostatnia rowniez wrocilam, ale cieszylam sie, ze zostalo mi jeszcze sporo dnia. Wrocilam do domu pozniej niz Potworki, ale przed M. :) Niestety, poza lekka zalamka po rozmowie z managerka poczty, kolejna byl e-mail z tej potencjalnej nowej pracy. Niestety, przez przerwe swiateczna wszystko sie opoznia i dopiero teraz przypomniala sobie o mnie kobita majaca mnie wyslac na odciski palcow. Miala mi dac znac gdzie mam sie na owe odciski udac, tymczasem napisala, ze znajduje sie mniej wiecej posrodku pomiedzy dwoma biurami, jednym w... Nowym Jorku, drugim pod Bostonem! I pyta ktore mi bardziej pasuje! Kobieto, tak naprawde to zadne, bo do kazdego mam mniej wiecej 2.5 godziny jazdy i to bez korkow! :O Uch... Odpisalam, ze raczej wole jechac do Bostonu niz pchac sie w nowojorski scisk i teraz czekam. Poniewaz jak sie dzieje, to wszystko na raz, wiec u Bi zaczely sie rejestracje do przedmiotow, ktore ma wziac w... high school. :O Tak, idzie tam dopiero pod koniec sierpnia, ale szkola chce miec wszystko wczesniej, zeby na spokojnie ukladac grafik. Wiecie, tutaj to jest bardziej skomplikowane niz w Polsce. W Kraju jest jedna klasa i wszystkie dzieciaki maja te same przedmioty. Tutaj uczniowie maja niektore przedmioty przyznane z marszu, czesc jednak moga sobie wybrac, w zaleznosci od zainteresowan. Dlatego kazdy ma inny grafik, a administracja musi to jakos logicznie ulozyc. Wyobrazcie sobie ustawic przedmioty dla prawie 2 tysiecy gagatkow, tak zeby nikt nie mial 2-godzinnych okienek? :D Dodatkowo, wiecie jak w Polsce wzorowi uczniowie musza miec okreslona srednia? Tutaj dziala to troche inaczej, choc oczywiscie srednia tez jest liczona i musi byc na odpowiednim poziomie zeby przejsc z klasy do klasy i dostac sie kiedys do college'u. Uczniowie planujacy w przyszlosci studia, moga wziac przedmioty na poziomie zaawansowanym, tzw. honors. I takich uczniow nazywa sie wlasnie honors students. Przedmioty na tym poziomie moga podniesc srednia. Oczywiscie to nauczyciele wpisuja rekomendacje na okreslony poziom, ale uczen moze zrezygnowac z wyzszego poziomu na rzecz czegos latwiejszego. Np. corka sasiadow miala trudnosci z hiszpanskim, wiec w szkole sredniej wybrala jego najnizszy poziom, ktory z reguly jest dla osob zaczynajacych sie tego przedmiotu uczyc. Rejestracja trwa miesiac, ale juz zaczely splywac pierwsze rekomendacje i Bi ma wpisane honors z angielskiego, historii, hiszpanskiego oraz... fizyki. Na ta ostatnia sie skrzywilam, bo osobiscie bylam z tego przedmiotu straszna noga i nienawidzilam go. Bi jednak sie upiera zeby sprobowac, bo zawsze moze przejsc na normalny poziom. Dodatkowo, tutaj takie przedmioty jak fizyka, chemia oraz biologia (dwoch ostatnich nie bylo w opcjach, wiec nie wiem czy nie ma ich w pierwszej klasie, czy wszyscy beda zaczynali od tego samego poziomu...), opieraja sie w duzej mierze na eksperymentach oraz laboratoriach, wiec pewnie latwiej to wszystko zrozumiec i zapamietac, niz uczac sie suchych faktow oraz przeliczen. Oczywiscie nie obylo sie bez lekkiej irytacji, bo Bi chciala zebym koniecznie usiadla z nia przejrzec przedmioty, a potem sie ze mna wyklocala. Np. powiedzialam, ze honors z fizyki, skoro chce sprobowac, to dobry pomysl, natomiast nie ma co sie pchac na sile na zaawansowany hiszpanski, bo to az tak bardzo jej sie nie przyda, a lepiej poswiecic wiecej nauki naprawde waznym przedmiotom. No ale Bi upiera sie, ze skoro nauczycielka poleca ja na zaawansowana, to ona chce isc na zaawansowana. No, ok. Gorzej, ze panna jak zwykle patrzy na przedmioty, ktore wybieraja jej kolezanki i np. zasugerowalam zeby wybrala zoologie, skoro mysli w przyszlosci o weterynarii, a ona sie niemal poplakala, bo zadna z jej kolezanek nawet nie mysli o jakimkolwiek przedmiocie zwiazanym z biologia czy zwierzakami. Oczywiscie probowalam tlumaczyc, ze musi wybierac przedmioty, ktore jej sie przydadza lub wydaja ciekawe, a nie patrzec na kolezanki, ale panna zaczela sie zalic, ze na jakims przedmiocie w tym roku jest w klasie bez znajomych i tak strasznie zle sie w niej czuje... Ostatecznie wybrala jednak ta zoologie, ale nie zatwierdzila jeszcze ostatecznie wyborow, wiec moze to zmienic. Za to obie zgodnie uznalysmy, ze lepiej zeby zrezygnowala z choru, a zostala przy orkiestrze. Dla mnie moglaby w ogole odpuscic sobie takie muzyczne przedmioty, ale panna chce miec cos luzniejszego. Stwierdzila jednak, ze ostatnio spiewanie juz jej nie ciagnie, natomiast nadal lubi grac na skrzypcach. Padlo wiec na orkiestre. Jak juz to odhaczylam, moglam w koncu zasiasc do relaksu. Niestety, fajnie byloby juz sie przebrac w pizame i zasiasc na kanapie na reszte wieczoru, ale Nik mial trening koszykowki. Nie dosc, ze na 19:30, to jeszcze trener chcial przedluzyc o 15 minut.
Tyle, ze kiedy wybilo to dodatkowe 15 minut, nadal nie konczyl. W koncu laskawie przerwal po jeszcze kolejnych 5 minutach, wiec do chalupy dojechalismy po 21. :/ M. juz spal, ale Bi powiedziala, ze martwila sie, ze cos nam sie stalo, bo myslala, ze bedziemy wczesniej. Coz... mogla wyslac sms'a. ;) Pozostalo tylko zjesc kolacje i do spania, bo kolejnego dnia oczywiscie znow szkola.
W srode pobudka o tej samej porze, ale przynajmniej mialam ta bloga mysl, ze nie musze sie ruszac z chalupy. :) Tuz przed wyjsciem z domu, Nik przyprowadzil mnie do swojego pokoju i pokazal, ze... posikal sie w lozko! :O Przypominam, ze niecaly miesiac temu skonczyl 12 lat! Zreszta, zaden wypadek nie zdarzyl mu sie juz od kilku lat i myslalam, ze dawno mamy to za soba... Mowil ze przysnilo mu sie ze jest w toalecie i najwyrazniej byl to bardzo realistyczny sen. ;) W sumie to nie wiedzialam czy sie smiac, czy go ochrzanic... Ponownie bylo potwornie zimno i odczuwalna tempearatura kilkanascie stopni na minusie, wiec zabralam Potworki na przystanek samochodem. Tym razem kolejna dziewczynke mama podwiozla autem i tylko jedna tam stala. W dodatku, zwyczajem tutejszej mlodziezy, jedynie w bluzie, bez zadnej kurtki. :O Widzialam jednak, ze minela ja mama, odwozac do szkoly jej starsza siostre i cos do niej zawolala, podejrzewam wiec, ze panna sama chciala tam sterczec. A autobus ponownie dojechal dopiero o 7:29. :O Po odjezdzie dzieciakow, wrocilam do domu i zabralam sie najpierw za ogarniecie Kokusiowej poscieli. Poniewaz "wypadek" zdarzyl mu sie w srodku nocy, Mlodszy zdjal przescieradlo, a zasikana czesc materaca przykryl koldra, zas sam spal pod kocem. W ten sposob niestety, mokra byla rowniez koldra, bo wsiaklo w nia troche... plynu. :D Mialam wiec mnostwo prania i suszenia. Materac oparlam nad kaloryferem, liczac na to, ze cieplo go przesuszy. Potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Wyciagnelam ostatnio cieple kapcie, takie wyscielone futerkiem, ale niestety, to futerko fruwa teraz po calym domu. Do tego zwykle paprochy oraz siersc zwierzakow i podlogi byly w oplakanym stanie. Chcac nie chcac, trzeba bylo chwycic za normalny odkurzacz, bo samojezdzacy nie dociera do kazdego kata. Odpisala do mnie babka z potencjalnej pracy, ze zawiadomila biuro spod Bostonu i powinni sie ze mna wkrotce skontaktowac. Patrzac na to ile u nich wszystko trwa, ciekawi mnie czy to "wkrotce" to bedzie za dzien - dwa, czy za tydzien... ;) Kilka dni temu przypomnialam sobie o karmniku dla ptakow i zawiesilam go na tarasie, w miejscu gdzie latem wisi poidlo dla kolibrow. Caly dzien, co chwila zlatuja sie hordy glodomorow, choc sa bardzo plochliwe i nie udalo mi sie zrobic zdjecia kiedy krazyla tam cala gromada. Poki co w wiekszosci sa to ptaki zwane tutaj tufted titmouse.
Miauczal przy tym wnieboglosy! Wynioslam mu troche suchej karmy i wode. Zjadl chetnie, wiec chyba byl glodny. Mialam dylemat co z nim robic, bo kot bardzo przyjacielski, obcieral sie o mnie i Bi z kazdej strony, caly czas pomialkujac. Przy takich temperaturach przeszlo mi przez mysl, zeby wpuscic go do domu, ale nasza wlasna zolza, mimo ze byla w srodku, caly czas warczala i syczala. Obawialam sie, ze nawet jesli zamkne obcego kota w piwnicy, Oreo bedzie go caly czas czula i chodzila po domu wsciekle mrauczac. Nie mowiac juz o tym, ze jesli ten kot jest bezdomny, moze miec pchly czy inne pasozyty... W koncu zostawilam mu jedzenie oraz wode, a na taras przynioslam stare poslanie - domek naszego kiciula i postawilam za pojemnikiem na poduchy, ktory oslanial go troche od wichury. W zasadzie to nie wiem czy ten kot jest bezdomny. Pojawia sie u nas od czasu do czasu, ale ktos wrzucil tez jego zdjecie na Fejsa, kiedy przyblakal sie do nich i ludzie z mojego osiedla komentowali, ze go dokarmiaja. Nie wydaje sie strasznie zabiedzony, a przez futerko ciezko mi powiedziec czy jest wychudzony... W kazdym razie, nie odwazylam sie go wpuscic, choc Bi az piszczala i gotowa byla nasza wlasna kotke zamknac w lazience, zeby przygarnac obcego. :D Mam nadzieje, ze ten kotek ma gdzies jakies schronienie, a przynajmniej wie, ze u nas jest miseczka z karma. Dzieciaki juz do wieczora co chwila wygladaly przez okna czy kot nie wraca, choc Nik, ku mojemu zaskoczeniu, oznajmil ze nie chce przygarniac zadnego obcego kota, bo to dom Oreo i ona ma tu prawo rzadzic. :D
W czwartek pobudka o tej samej godzinie, przy takiej samej pogodzie. Temperatura -7, a odczuwalna -17. :O Wialo jeszcze mocniej niz w poprzednie dni. Zabralam Potworki oczywiscie znow autem na przystanek. Ponownie stala tam tylko jedna dziewczynka, ale autobus dojechal juz o 7:23. Dzieciarnia odjechala, a ja zaszylam sie w domu, choc niestety nie moglam w nim siedziec calego dnia. Kotu konczylo sie mokre zarcie, a ze nie wiedzialam jak mi sie uloza kolejne dni, to wolalam pojechac w czwartek. Niestety, Oreo jest wybredna i karmy, ktora laskawie zjada, nie ma w supermarkecie gdzie zwykle robie tygodniowe zakupy. :/ Pojechalam wiec, zajezdzajac tez do biblioteki, ale wyrobilam sie w godzinke, a potem z ulga grzalam dupke w domu. :) Musialam tylko wyskoczyc na minute na taras dosypac karmy ptasim glodomorom, bo wyjadly wszystko do ostatniego ziarenka. Nasz kiciul oczywiscie probuje za wszelka cene ktoregos upolowac. Dzien wczesniej chowala sie pod stolem na tarasie, ale chyba uznala, ze stamtad ma za daleko zeby zaskoczyc ofiare. Tego dnia wiec znalazla inne miejsce. I teraz zagadka: gdzie na ponizszym zdjeciu, znajduje sie kot? :D
Jesli ktos nie znalazl, prosze, rozwiazanie zagadki:
Ptaszydla nie daly sie jednak nabrac i co ktorys podlatywal, natychmiast zawracal. Tylko pojedyncze najodwazniejsze (albo slepe) osobniki siadaly po ziarenko. Tak czy owak, kot poczatowal pol godzinki, po czym sie poddal. ;) Tego dnia wreszcie zmotywowalam sie, zeby powiesic u Kokusia poleczki na jego duze auta zbudowane z Lego Technic. Niektore ma juz ponad rok i staly w rzadku na... podlodze. Sa tak duze, ze na kazda polke z zabawkami weszlyby tylko dwa i to scisniete. Pomijajac juz jednak, ze szkoda miejsca, to te auta sa takimi fajnymi replikami prawdziwych wyscigowek (oraz motora), ze pomyslalam, ze niezle wygladalyby troche wyeksponowane. Juz ze 3 miesiace temu kupilam polki, ale brakowalo mi motywacji zeby je zawiesic. Teraz w koncu nabraly mocy urzedowej. ;) Oczywiscie w polowie przeszlo mi na mysl, ze moglam dac sobie spokoj, bo zawieszanie laczylo sie z dokladnym odmierzaniem, zaznaczaniem oraz poziomowaniem i zeszlo mi dluzej niz przewidzialam. No, ale powiesilam i rezultat wynagrodzil mi wysilek. Wyglada to super i kawaler tez jest zachwycony, a to najwazniejsze.
A w bonusie auta zniknely z podlogi, bo dobijalo mnie ich przestawianie przy kazdym odkurzaniu oraz myciu... Poniewaz wieszanie zajelo mi wiecej czasu niz podejrzewalam, potem biegiem musialam sie zabrac za obiad. Na szczescie tego dnia zaplanowalismy leniwe pierogi, ktore robi sie ekspresowo. Ze szkoly dojechaly Potworki, niedlugo potem M. i po obiedzie ojciec ulozyl sie na drzemke na kanapie, Bi odrabiala lekcje, a Nik... snul sie i marudzil. Pozbawiony elektroniki, a nie majac nic zadane, nie wiedzial co ze soba zrobic. ;) W koncu powiedzialam zeby chwycil za spray oraz reczniki papierowe i wyczyscil drzwi tarasowe. Nie dosc, ze stoja przed nimi miski psa, ktory zachlapuje szybe podczas picia wody, to jeszcze dzieciaki co chwila opieraja sie o nie lapami lub czolem, szczegolnie odkad na tarasie wisi karmnik dla ptakow. Cale sa wiec w smugach i dobrze sie zlozylo, ze Mlodszy szukal zajecia. :D Tego dnia Potworki mialy basen i pojechali, choc Bi jojczala, ze jej sie nie chce. Niespodziewanie, pojechal z nimi M. i zostal pocwiczyc. Zyskalam wiec 1.5 godzinki dla siebie. Zadzwonila do mnie jednak kolezanka, z ktora nigdy nie mozemy sie nagadac, wiec troche ten wolny czas "zmarnowalam", bo spedzilam go na plotach. :D Dobra, wzielam telefon na glosnomowiacy i w miedzyczasie pakowalam Potworkowe ciuchy na narty, wiec choc tyle pozytku. ;) Kiedy reszta wrocila, szybka kolacja i zrobila sie kolejka pod prysznic. Tak, mamy dwa, ale Bi nadal upiera sie brac go u nas, a poza tym, o tej porze roku, kiedy idzie ogrzewanie, piec nie wyrabia i jedna osoba bralaby prysznic w zimnej wodzie. ;) Wkrotce potem dzieciaki pomaszerowaly do spania, ucieszone, bo kolejnego dnia mial byc nie tylko piatek, ale tez klub narciarski. :)
Piatkowy dzien zaczal sie jak zwykle, z tym, ze z domu wyruszalismy troche wczesniej. Zazwyczaj mamy takie nadprogramowe kilka minut, podczas ktorych dzieciaki siedza na telefonach, a ja maszeruje bez celu po domu, zerkajac na zegarek. Tym razem, jak tylko sie umylam i ubralam, zgarnelam potomstwo, zapakowalismy ich narty oraz plecaki i pojechalismy do szkoly. Oczywiscie nigdy nie ma tak, zeby dojechac idealnie. Jak ostatnio wpakowalismy sie w korki i dojechalismy oddac narty jako ostatni, tak tym razem przejechalismy gladko i w szkole bylismy juz o 7:25. Dzieciaki zas do szkoly powinny dojezdzac o 7:40, a lekcje zaczynaja sie oficjalnie o 7:47. ;) Dwa dni wczesniej dostalam maila, ze uczniowie oddajacy narty musza sie zameldowac, jak wszyscy, na stolowke i nie wolno im wejsc do szkoly przez sale gimnastyczna (sprzet zostawiany jest w przebieralniach). Coz, Nik zupelnie to olal i wszedl, ale Bi zostawila w aucie swoj normalny szkolny plecak, wiec musiala wrocic, a ja zrobic koleczko przez parking i odstawic ja pod boczne wejscie. Wrocilam do chalupy, ale dlugo w niej nie posiedzialam. Wstawilam zmywarke, przewietrzylam sypialnie, wypilam kawe i wyruszylam na tygodniowe zakupy. Obrocilam na szczescie dosc szybko, wiec potem mialam troche spokoju na wstawienie prania i poodgruzowywanie domu, zanim musialam pakowac na narty siebie. Tego dnia wiatr troche zelzal, wiec rano bylo -5, ale odczuwalna pokazalo jako -9. Upal po prostu. :D Po poludniu mialy byc 2 stopnie na plusie, choc przy wietrze odczuwalna nadal na minusie, wiec na szusowanie trzeba bylo sie ubrac jednak cieplo. Dojechalam na stok, a autobus dotarl niemal w tym samym czasie. Mlodziez jak najszybciej sie przebrala i popedzila szusowac, a ja poczekalam az wszyscy pojda, na wypadek gdyby potrzebny byl kolejny dorosly. Tym razem czekalo mnie samotne jezdzenie, bo Bi miala oczywiscie kolezanke, ale i Nik ruszyl od razu z gromada chlopcow. Troche smutno, ale za to prawie zawsze ktos sie do mnie dosiadal na wyciagu i zaskoczona jestem, ze mozna sobie popierdzielic o glupotach z zupelnie obcymi ludzmi. Wiekszosc rozmow oczywiscie zwiazana z nartami i okolicznymi stokami. ;) Dzieciaki widzialam tylko przelotnie i glownie z daleka.
Dzieciarnia ma co tydzien powtarzane, ze do 19 maja byc w schronisku i w tym tygodniu wiekszosc posluchala, poza... Bi. Akurat jechalam z nia wyciagiem, kiedy wspomnialam, ze to bedzie moj ostatni zjazd, bo robi sie pozno. Panna na to, ze one z kolezanka sobie zaplanowaly jeszcze dwa. Nie bylam pewna ktora byla dokladnie godzina, ale powtarzalam obojgu Potworkow zeby patrzyli na zegarki. Zjechalam inna trasa niz dziewczyny, patrze - jest 18:47. Do wyciagow niemozliwe kolejki, bo oprocz szkolnych klubow narciarskich, mnostwo ludu zjechalo sie na piatkowa wieczorna jazde. Widzialam wiec, ze nie ma szans zeby zdazyc zaliczyc kolejny zjazd. Napisalam szybko do Bi zeby wracaly juz sie przebrac, ale oczywiscie bez odzewu. Wrocilam do schroniska i o dziwo byl tam juz Nik, ale po Starszej ani sladu. Pomalu schodzily sie wszystkie dzieciaki, nauczycielka wiekszosc zabrala do autobusu, a mnie i innej mamie polecila zebysmy wszystkim przekazywaly, ze czas wracac. Bi i jej kolezanka zjechaly kilka minut po 19, ale byly... ostatnie. Przypomnialam pannie, ze mialy byc do 19 w schronisku, a nie o tej porze sie dopiero do niego kierowac... Kiedy upewnilam sie, ze dziewczyny wszystko maja i doszly do autobusu, wyruszylam do szkoly. Autobus dojechal, wrzucili swoj sprzet do mojego auta i pojechalismy do domu. Tam kolacja i zaraz do spania, bo cala nasza trojka padala na pyszczki. ;)
Do poczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz