Piatek, 13 wrzesnia zakonczyl sie zwyczajnie i bez wiekszych sensacji, chyba ze zaliczymy do nich kolejny przemarsz indykow przez nasz ogrod.
Ja z Kokusiem widzielismy indycze "panie" z przodu, a M. mowil ze z tylu przeszedl wielki, napuszony samiec, ale kiedy dojrzal malzonka, szybko schowal sie miedzy drzewa. Weszlam tez na strone z ocenami Potworkow, a tam Nik z angielskiego wpisane ma... D+. D!!! To cos jak nasza 2. Oczywiscie pytam panicza za co, ale "on nie wie". Cos mi gdzies mignelo w jakims mailu czy na stronie, ze mieli miec kartkowke z zasad pisania wielka litera. Pytam czy to z tej kartkowki. "No moze". Nosz kurna! Nik zawsze na bakier byl z interpunkcja, ale przypisywalam to glownie olewactwu. Teraz zastanawiam sie czy on faktycznie nie wie kiedy pisze sie z wielkiej litery? Tyle, ze to przeciez jest praktycznie intuicyjne... Dodatkowo zirytowalam sie, ze najwyrazniej sama musze patrzec, pilnowac i sprawdzac co Mlodszy ma zadawane i czego musi sie nauczyc. Bi rozpiescila mnie w zeszlym roku, bo sama miala wszystko ogarniete. A Nik, jak to Nik, nic go nie obchodzi i niczym sie nie przejmuje. Choc po mojej reprymendzie przyszedl potem przeprosic. Powiedzialam mu, ze nie musi przepraszac, bo ja nie gniewam sie, ze dostal to nieszczesne D, tylko ze wiem, ze stac go na duzo wiecej, a dodatkowo chce zeby sprawdzal co ma pozadawane i uczyl sie jesli trzeba. Bo Kokusiowi przypominam kilka razy w ciagu wieczora, zeby sprawdzil, zeby odrobil lekcje wczesniej, to on na wszystko ma czas, a za prace domowa nieraz bierze sie w koncu o... 21. :O
Przed pojsciem spac wypuscilam Maye na siusiu, a za psiurem z domu wylecial kot. Machnelam reka, bo stwierdzilam, ze najwyzej wpusci ja nad ranem M. Mialo byc 15 stopni, bylo sucho, wiec niech sobie lazi. Okazalo sie jednak, ze tym razem Oreo poszla na calosc i zignorowala wolanie pancia o 3. Malzonek nawolywal to z jednej, to z drugiej strony; obudzil mnie, obudzil Bi, a kota wcielo. Powiedzial mi pozniej, ze tym razem byl niemal pewnien, ze cos ja zjadlo. ;) Rano przekonalismy sie jednak, ze kiciul niestety zyje i ma sie dobrze, a kiedy Bi (jako pierwsza) zeszla na dol, juz miauczal pod drzwiami. Malzonek pracowal, niemal jak zwykle, ale Potworki oraz ja korzystalismy z weekendu i spalismy do wypeku. Chociaz poranne wstawanie do szkoly tez widze wchodzi w krew, bo Nik sam z siebie obudzil sie przed 10. :D
Ranek byl leniwy, spokojny i z rozkosza uswiadomilam sobie, ze tego dnia zaczynal sie rok szkolny w Polskiej Szkole, a nas tam nie musialo byc. :D Poniewaz wstalismy pozno, wiec lenistwo tez dosc szybko sie skonczylo, bo Potworki i ja mielismy plany. Umowilam sie ze znajoma, ze spotkamy sie nad jeziorem. Nasze dziewczyny chodza razem do szkoly i sie lubia, wiec mialy siebie, a dla Kokusia wzielam jego kolege. Na szczescie mogl, co teraz nie jest juz takie oczywiste, z racji ze zaczely sie wszelakie jesienne sporty. Chlopaki stwierdzili, ze nie biora strojow, bo woda bedzie pewnie zimna. Probowalam przekonac, ze nie powinna byc zla bo w dzien nadal sa upaly, a poza tym mialo byc bardzo goraco i mogliby sie schlodzic. No ale, kolega Nika uparl sie, ze nie bierze, wiec Mlodszy solidarnie tez zrezygnowal. Zanim wyjechalismy, do domu zdazyl dojechac M. i z miejsca wzial sie za naprawe roweru Kokusia. Kupil nowa detke, ale nie byl pewien co z opona, no i czy uda mu sie ja pozniej zalozyc na felge. Ja z mlodzieza pojechalam, rozlozylismy sie na plazy (tym razem bylo sporo wiecej ludzi, choc tez duzo mniej niz latem), chlopcy pobiegli grac w kosza, a Bi prosto do wody. Znajoma z corka miala byc tam wczesniej od nas, a dojechala prawie pol godziny pozniej. Na szczescie dojechaly, bo Bi pisala po drodze do kolezanki, ze jedziemy, ja napisalam do jej mamy kiedy dojechalismy, ale nie bylo odzewu. Zastanawialam sie juz, czy cos im wypadlo, ale wreszcie dotarly. Bylo niemozliwie goraco. Termometr w domu pokazal pozniej 28 stopni, ale jest w cieniu, wiec w sloncu musialo byc grubo ponad 30. Najgorzej, ze praktycznie nie bylo wiatru, wiec czlowiek sie kisil, bo przy okazji podskoczyla tez wilgotnosc powietrza. Cieszylam sie, ze przezornie wzielam slomkowy kapelusz, bo moglam chociaz na twarz i ramiona rzucic troche cienia... Chlopaki w drodze powrotniej przyznali, ze zaluja ze nie wzieli strojow.
Co prawda obaj mieli szybko-schnace poliestrowe spodenki i poradzilam zeby w przebieralni zdjeli majty, zalozyli spowrotem szorty i wykapali sie w nich, bo taki material wyschnie im w pol godziny. Kolega byl sklonny, ale moj syn oswiadczyl, ze to obrzydliwe i dziekuje. :D Ostatecznie spedzili dwie godziny grajac w kosza, biegajac po placu zabaw, a w wodzie zamoczyli tylko nogi. Wchodzili jak najglebiej, zadzierajac spodnie do gory, ale wiadomo ze to nie to samo, choc troche ochlody pewnie dalo. ;) Nik potem byl tak spocony jakby wyszedl spod prysznica, ale coz, nie chcial sie zamoczyc, to jego problem. Dziewczyny za to przez dwie godziny praktycznie z wody nie wychodzily.
Nawet moja znajoma poszla poplywac. Sama pewnie tez bym sie zamoczyla, ale ze mialam "te" dni, to pozostalo mi lezenie na kocu i liczenie kropli potu splywajacych po plecach. :D W koncu dobijalismy do godziny 15, wiec zgarnalem moja czesc mlodziezy, pozegnalam sie ze znajoma i ruszylismy w droge powrotna.
Musialam najpierw odwiezc kolege Kokusia, a potem w koncu dojechalismy do domu, gdzie okazalo sie, ze naprawa roweru Nika zakonczyla sie sukcesem. Co ciekawe, mimo przebitej detki, dziur w oponie nie udalo sie M. znalezc. Najwazniejsze jednak, ze jednoslad syna znow jest funkcjonalny. ;) Szybko odgrzalam dzieciakom po plasterku pizzy pozostalej z poprzedniego dnia, zjedli, przebrali sie i popedzilismy do kosciola. Zalowalam, ze za malo czasu bylo zeby Mlodszy wzial prysznic, bo tak przetluszczonych wlosow to dawno nie mial. ;) Po powrocie zrobil sie juz wieczor, wiec troche pogralam z Kokusiem w kosza, troche posiedzielismy na tarasie albo z przodu i sobota dobiegla konca. Mialam tego dnia upiec szarlotke, bo kilka jablek zaczynalo juz sie lekko marszczyc, ale nie za bardzo mi sie chcialo. Zwykle robie szybki placek z jablkami, ale mialam duzo wiecej jablek, ktore trzeba bylo zutylizowac. Szarlotka jest jednak duzo bardziej pracochlonna, bo i zagniesc ciasto i obrac i zetrzec jablka... W koncu, jak na leniwa babe przystalo, do zagniecenia ciasta wykorzystalam mikser. Zreszta, po to ma specjalna koncowke. ;) Teraz sobie mysle, ze stary przeciez tez ja mial, a ja tyle lat zagniatalam ciasto rekoma, gdzie moglam wykorzystac maszyne... Tym razem pozwolilam mikserowi wykonac robote za mnie. Potem obralam jablka, ale na tym zakonczylam robote. ;)
W niedziele rano M. ponownie pracowal, a Potworki i ja moglismy pospac. Nie pozwolilam sobie jednak za dlugo sie wylegiwac, bo chcialam dokonczyc szarlotke przed przyjazdem taty. Wstalam wiec o nieco bardziej "rozsadnej" porze i po sniadaniu zabralam sie za ciacho. Starlam obrane jablka, wylozylam forme ciastem (ktore mialo sie chlodzic pol godziny, a chlodzilo cala noc :D), na to wrzucilam jablka, przykrylam druga polowa ciasta i do piekarnika! Poniewaz owoce wymieszalam z cynamonem, zapach w domu naprawde przywolywal na mysl jesien, choc do kalendarzowej mielismy jeszcze kilka dni. ;)
Na szczescie, zgodnie z planem, szarlotka upiekla sie przed przyjazdem dziadka, choc byla nadal goraca i nie dala sie latwo kroic. Wkrotce po przyjezdzie tescia, do domu dotarl tez malzonek. Najpierw zabral sie za jakas swoja robote, ale po odjezdzie mojego taty, polozyl sie na kanapie. Niby na chwile, mielismy potem pojsc na spacer, itd., tymczasem zasnal kamiennym snem i obudzil sie dopiero kiedy o 19 zaczelam zapalac swiatla w domu, bo za oknem zapadal zmrok. To tyle ze spaceru i rodzinnego czasu w ogole. ;) Ze swiezego powietrza, postalam z kawa na tarasie, obserwujac Oreo, ktora czaila sie na plocie u sasiadow, probujac cos upolowac.
Ogolnie to slaby z niej lowca, bo od dluzszego czasu znow nie przyniosla zadnej "zwierzyny". :) Oczywiscie na wieczor Potworkom przypomnialo sie, ze maja prace domowa... W ogole to nie rozumiem sensu zadawania jej na weekend. Do gimnazjum lekcje nigdy nie byly zadawane na sobote i niedziele. W zeszlym roku mam wrazenie, ze Bi miala prace domowa na weekend tylko kiedy byl to jakis dluzszy projekt, na ktory mieli kilka dni, a panna po prostu nie skoczyla go wczesniej. W tym roku jednak widze, ze weekendowa praca domowa to juz rutyna i trzeba sie do niej przyzwyczaic. Oczywiscie najfajniej by bylo zeby Potworki odrabialy ja w piatki i mialy spokoj, ale widze, ze jak matka tego nie przypilnuje, to oni na pewno nie beda pamietac, a juz na pewno nie Nik. :/ W kazdym razie odrobili co trzeba, wszyscy po kolei ruszyli pod prysznic i pora byla szykowac sie na kolejny tydzien kieratu.
A kiedy sie kladlam, corke zastalam blogo spiaca przy zapalonym swietle i otwartej ksiazce. ;)
W poniedzialek oczywiscie wczesna pobudka i wyprawic mlodziez do szkoly. Kiedy jeszcze dolegiwalam w lozku, przyszla sie pomiziac Oreo. Szkoda tylko, ze tak sie lasila i obcierala, ze nie dalam rady pstryknac jej jakiegos sensownego zdjecia. ;)
Po odjezdzie dzieciakow wrocic do domu, wstawic zmywarke, posprzatac poweekendowy chaos, itd. Obowiazkowo tez zasiasc do przegladania ofert o prace. Na obiad dojadalismy resztki tego, co paletalo sie po lodowce, wiec przynajmniej z tym byly luzy. Wrocily do domu Potworki, zjadly i jakims cudem zabraly sie od razu za lekcje. Malzonek przepadl, bo po pracy pojechal kupic bagaznik na rowery, ktory mozna doczepic do przyczepy. Do starej mozna bylo wstawic 4 rowery i w miescily sie tak, ze wystarczylo oblozyc jakimis szmatami i sie nie obijaly. W tej przyczepie niby mamy lepiej, bo dolne lozko pietrowe podnosi sie do gory i na jego miejscu tworzy sie spory schowek. Okazalo sie jednak, ze wchodza do niego tylko dwa mniejsze rowery. Pozostale wsadzilismy ostatnio do przyczepy obok kanapy, ale bardzo ciezko bylo nimi manewrowac zeby o siebie nie haczyly. Po dojechaniu na miejsce przekonalismy sie, ze obsunely sie i M. mocno sie naszamotal zeby je wyciagnac bez urwania ktorejs szprychy czy obdarcia kanapy lub boku jadalni. Po tym jednym razie oznajmil, ze koniec wozenia rowerow w przyczepie. Coz, mi to nawet na reke, bo i na kempingu i potem w domu, musialam czekac az malzonek wyjmie rowery zanim moglam wejsc do srodka i cokolwiek zrobic... Pozostalo jednak pytanie jak je przewiezc. Jeszcze rok temu M. wozil rowery na pace. Na klape mial taki specjalny pokrowiec z zaczepami. Mnie sie to rozwiazanie bardzo podobalo, bo rowery nie byly wcisniete nigdzie gdzie przeszkadzaly i zdjecie ich zabieralo doslownie minute. Tu jednak malzonek sie irytowal, bo pokrowiec zaslanial mu kamere, wiec zeby wycofac przyczepa pod dom, musial albo najpierw zdjac rowery (a auto z przyczepa blokowaly w tym czasie pol ulicy), albo musialam stac i pokazywac mu jak ma krecic zeby trafic na podest. Teraz w koncu stwierdzil, ze skoro dwa rowery upychamy w schowku, to na dwa kupi bagaznik i beda jezdzic zahaczone o tyl przyczepy. Malzonek zadowolony, ja za to nieco sceptyczna, bo kiedys mielismy tez bagaznik na rowery (choc o zupelnie innej konstrukcji), tylko od razu na 4 i podczas jazdy wszystko tak sie bujalo i podskakiwalo, ze balismy sie, ze w drodze odpadnie. Widzielismy zreszta kilka razy takie urwane bagazniki i rozwalone rowery na poboczu, wiec wcale nas nie ponosila wyobraznia... W kazdym razie M. wrocil dopiero o 17 do domu. Pierwsze co to oczywiscie sprawdzil czy bagaznik pasuje, czy rowery sie zmieszcza, itd. Potem wreszcie cos zjadl, klapnal na kanape i stwierdzil, ze nigdzie juz mu sie nie chce ruszac. Hmmm... Problem tylko w tym, ze tego dnia Potworki mialy wrocic na treningi plywackie. :O A malzonek od paru dni powtarzal w kolko, ze nie moze sie juz doczekac powrotu na silownie. Wspominal nawet, ze wroci sam wczesniej, ale... mu sie odechcialo. ;) Oczywiscie rozumialam poniekad, ze po calym dniu poza domem nie ma ochoty juz nigdzie jezdzic, wiec spytalam czy chce zebym pojechala z Potworkami ja. W myslach bylam zirytowana, bo tyle bylo gadania jak to on czeka na powrot, a jak przyszlo co do czego, to prosze, od razu pierwszego dnia wymowka. ;) Poza tym planowalam w czasie ich nieobecnosci podlac ogrod i zrobic sobie pedicure. I tyle zrobilam... W dodatku M. powiedzial, ze moze faktycznie bym z nimi pojechala, kiedy zostalo 10 minut do wyjscia. Popedzilam zeby sie przebrac i chociaz "oko" umalowac i wypadlam z domu w takim tempie, ze zapomnialam ksiazki. Mocno sie wiec tam wynudzilam przez godzine, ale przynajmniej popatrzylam jak Potworniccy radza sobie po przerwie.
W ich grupie przybylo kilkoro dzieciakow i cale szczescie. Moze jeszcze ta druzyna troche przetrwa. Podobno zatrudnili nowego glownego trenera, ale go nie widzialam. Nik byl najszybszy w swojej linii i stwierdzil, ze wlasciwie to nie odczul przerwy. Bi w swojej linii byla druga, ale w sumie to nie widzialam zeby starala sie plynac jakos wyjatkowo szybko.
Najwazniejsze, ze Starsza ma nadal kolezanke, a Nik w ogole chyba trzech kolegow, wiec po marudzeniu ze nie chca jechac, ostatecznie dobrze sie bawili. :) Wrocilismy do domu, szybka kolacja i zagonic mlodziez do lozek. A kiedy w koncu sama poszlam na gore, drugi wieczor pod rzad znalazlam Starsza spiaca przy zapalonym swietle. ;)
Wtorek to ponownie wczesna pobudka i tym razem bylam kompletnie nieprzytomna. Cos zreszta musialo byc w powietrzu, bo Nika tez nie moglam dobudzic. Zwykle tylko poglaszcze go po ramieniu, polglosem zawolam jego imie i zrywa sie jak oparzony. Tego dnia musialam nim az lekko potrzasnac, bo spal jak zabity. ;) Dzieciarnia pojechala do szkoly na testy i quizzy (serio, rok szkolny dopiero co sie zaczal, a nauczyciele juz szaleja), a ja do domu. Dzien zlecial szybko, jak zwykle na ogarnianiu tego i owego oraz szukaniu pracy. Szczerze, to zaczynam juz rzygac na mysl o przegladaniu ogloszen... :/ W koncu wrocily Potworki. We wtorki nigdy nie jezdzili na treningi i nie zamierzali zaczynac, mieli wiec popoludnie do dyspozycji. Bi ostatnio zrobila przeglad wlasnej garderoby, a ze nabiera coraz bardziej "kobiecych" ksztaltow, to wiekszosc spodni zrobila jej sie za mala w tylku. ;) Kokusia przymusilam do przejrzenia ciuchow ja, przy czym u niego okazalo sie, ze niemal wszystkie portki pasuja w pasie, ale sa nad kostke. :D Zostaly mu 4 pary, wiec trzeba dziecko wyposazyc zanim przyjda zimne dni. Poki co, w dzien mamy grubo ponad 20 stopni, wiec oboje nadal chodza w krotkich spodenkach. Starsza juz od dluzszego czasu dopytuje kiedy pojedziemy na zakupy ciuchowe. Typowa kobieta! :D Moj malutki syneczek za to zlamal mi serce, bo oznamil, ze on teraz tez bedzie jezdzil ze mna na ciuchy, bo te ktore dla niego wybieram, so zbyt dziecinne. :O Jeszcze na wiosne nakupowalam mu bluzek i spodenek i bylo dobrze, a teraz nagle dziecko mi dorasta... W kazdym razie, najpierw pojechalismy na rowerach do biblioteki, bo Mlodszy chcial wypozyczyc jakas gre, a ja musialam oddac ksiazke.
Tu jednak obrocilismy w doslownie 20 minut. Potem szybko siusiu i pojechalismy juz do sklepu z ciuchami. Bi ruszyla dziarsko miedzy polki i po chwili przyszla z nareczem spodni. Kilka par odrzucilysmy od razu, bo albo byly wyraznie za dlugie, albo za waskie, ale ostatecznie zostalo jej 10 par do przymierzenia. Niestety, panna bedzie miala problem z kupnem portek. Ja zawsze sie wkurzalam, bo mialam plaski tylek i wiekszosc spodni lezala na mnie fatalnie. Bi za to ma okragle i pokazne 4 litery, ale do tego niestety nie jest wysoka, wiec sporo portek, jesli pasuja w tylku, jest za dluga. Na koniec, z 10 par, zostaly jej... trzy. :O Z paniczem Nikiem mialam za to taki problem, ze zanim zdolalam przejrzec jedna sekcje sklepu i wybrac potencjalne spodnie, on juz przepadal miedzy regalami. Co chwila musialam go szukac i w koncu ostro go opierniczylam, bo komu tu zalezy na nowych spodniach, mnie czy jemu?! Okazalo sie przy tym, ze moje dziecko toleruje bardzo ograniczona palete kolorystyczna. Portki moga byc czarne, kremowe lub szare i to jasno szare, bo ciemno - szary jest "be". Granatowe lub brazowe absolutnie odpadaja. :O O dzinsach nie ma mowy, chyba ze do kosciola... W szoku tez bylam, bo spodnie musialam mu szukac na 14 lat. Te na 12, w kolorach ktore mu pasowaly, okazaly sie krotkawe, albo na styk, wiec wiadomo, ze za 2-3 miesiace beda za krotkie. :O W ten sposob Mlodszy wrocil z dwiema parami portek i czeka nas jazda do innego sklepu, ale to juz kiedys. Tego dnia trzeba bylo wracac do chalupy, bo Potworki nie zaczely nawet odrabiac lekcji. Tyle, ze obok sklepu jest ta nieszczesna ciastkarnia, o ktorej juz kiedys pisalam - Crumbl Cookies.
Dzieciaki blagaly, a ze bylam tam kiedys z Bi tylko raz, to machnelam reka, ze ok. Kolejne $10 nie moje, za dwa ciasteczka. :O Potem juz popedzilismy do chalupy, dzieciaki szybko odrabiac lekcje, kolacja i po chwili czas do lozek.
W nocy jakos slabo spalam, wybudzalam sie co chwila, wiec w srode rano bylam nieprzytomna. Rano tradycyjnie pomoc dzieciakom wybrac sie do szkoly. Tego dnia wszystko szlo mi jakos opornie, wiec gdzie zwykle mam kilka minut "zapasu" po przygotowaniu wszystkiego, umyciu sie i ubraniu, tak tym razem ubieram sie, spogladam na zegarek, a tam musimy juz wychodzic. Krzyknelam do dzieciakow zeby sie zbierali (kurcze, no beze mnie nawet czasu nie pilnuja...) i popedzilam na dol. Wiadomo, ze jak juz czas napiety, to Nik musial sobie wybrac buty, ktore nie tylko byly w piwnicy, ale tez ciezko sie je zaklada i wiaze... Jak juz ogarnal obuwie, to stwierdzil, ze chce zalozyc nowa bluze. Nowa, a wiec nadal z metkami i naklejkami. No to pedem odcinac i odrywac to wszystko. Stalam juz i nerwowo przytupywalam. Na szczescie autobus przyjechal dopiero o 7:25, wiec zdazyli i nawet musieli chwilke poczekac. Ja ogarnelam naczynia w zlewie, wstawilam zmywarke, po czym zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog u gory. Potem mialam chwilke na relaks i musialam sie brac za obiad. Wymyslilam sobie kotlety z piersi kurczaka, ale dopiero kiedy je rozmrozilam i rozpakowalam, dotarlo do mnie ile tego mam. Piersi ogromne, podwojne i jakies grube mutanty. Musialam je poprzekrajac wzdluz, a po utluczeniu wyszedl stos kotletow wielkosci patelni kazdy. :D Smazenie zajelo mi wiec wieki, a 3/4 z tego co zrobilam, bede chyba musiala zamrozic. Poczatkowo planowalam zrobic do nich pure, ale po tym smazeniu stwierdzilam, ze juz mi sie odechcialo i po prostu upieklam mlode ziemniaki w air fryerze. ;) Wrocily Potworki i o dziwo nikt nie jeczal, ze nie pasuje mu obiad. To u nas naprawde rzadkosc. Nik zarobil sobie C- z testu z matematyki, choc stwierdzil, ze po prostu zbytnio wszystko analizowal i porobil glupie bledy. Kiedy dostal test do poprawienia (hamerykancka szkola naprawde uczniow rozpieszcza :D), wszystkie obliczenia wyszly mu juz poprawnie. Nie wiem jednak, czy zmieni to ocene. Sprawdzilam i z pracy domowych ma same A+, wiec faktycznie wie jak obliczac ulamki, tylko na tescie sie zestresowal... Podobno w przyszlym tygodniu ma poprawiac ten test z angielskiego, z ktorego dostal to nieszczesne D. ;) No lepiej zeby to poprawil, bo wiem, ze stac go na duzo wiecej... Za to Bi dostala A+ z pierwszej klasowki z matmy, wiec przeniesienie jej z zaawansowanej na zwykla, bylo chyba dobra decyzja. Do domu wrocil M., ale nie na dlugo. Odezwali sie do niego ponownie z salonu przyczep na Florydzie, ze probuja ja zarejstrowac u nas, ale nasz Stan wymaga zeby zweryfikowac numer VIN przyczepy, zeby upewnic sie, ze nie jest kradziona. Zdawalismy sobie sprawe z takiego wymogu, bo robilismy taka weryfikacje kupujac dwie poprzednie. Tyle ze wtedy kupno bylo od prywatnych osob, teraz jednak kupilismy przyczepe z salonu i nie wierze, ze oni tego juz nie sprawdzili u siebie! Ale nie, nasz glupi Stan wymaga, ze takie sprawdzenie musi sie odbyc tutaj! :O Zwariowac mozna. W kazdym razie, malzonek pojechal do firmy, ktora to sprawdza, a potem przejechac sie na autostrade, zeby zobaczyc jak sprawuje sie nowy hak. Jak pojechal o 15:45, tak wrocil o... 18. :O Wiedzialam juz, ze nie ma szans zeby zabral Potworki na trening, bo nawet nie mial czasu zjesc. Zebralam sie wiec szybko ja, no ale to juz drugi raz kiedy musze sie zbierac na ostatnia chwile, mimo ze M. zapewnial, ze "tym razem" juz na pewno pojedzie on. Taaa... Nie zebym miala problem z zabraniem dzieciakow; w koncu tyle lat sama to ogarnialam. Teraz jednak, odkad basen przejal malzonek, chcialabym byc troche wczesniej uprzedzona, ze on nie da rady...
Coz... popatrzylam jak dzieciaki trenuja i staralam sie sama pomaszerowac po budynku. Nie jestem tam zapisana na silownie, ale zastanawiam sie czy ktos by zauwazyl gdybym wlazla na ktorys rowerek czy bieznie i pocwiczyla? :D Po treningu wrocilismy do chalupy, kolacja i zaraz do lozek. Teraz jak wrocil basen, to dni beda w ogole smigac.
Nie wiem co sie dzieje, ze ostatnio zle sypiam, ale ponownie mialam ciezka noc i w czwartek nie moglam sie dobudzic. Dzieciaki zreszta tez sie slimaczyly i kiedy przez okno dojrzalam sasiadke idaca na przystanek, ja sie jeszcze ubieralam, a Nik myl zeby. Predko zaczelam ich poganiac, ale tu z kolei zwolnila Bi. Chodzila w kolko szukajac czegos, a kiedy fuknelam zeby sie pospieszyla, oburzyla sie, ze ja poganiam kiedy ona sie szykuje najszybciej jak moze. ;) W koncu dzieciaki odjechaly, bez entuzjazmu, ale pocieszajac sie, ze szykuje im sie krotszy dzien. Nauczyciele mieli po poludniu szkolenia, wiec mlodziez konczyla wczesniej. Nasze middle school, przy planowym skroceniu lekcji, konczy juz o 12:15. Wrocilam do chalupy i jak codzien, zaczelam porzadki po poprzednim wieczorze oraz sniadaniu. Pozniej zebrac sie i na zakupy, bo w tym tygodniu musialam zrobic je w czwartek, ale dlaczego, to za moment. ;) Poniewaz dzieciaki mialy dojechac do domu niedlugo po mnie, wiec z supermarketu pojechalam jeszcze po bubble tea. Tym razem nawet Nik wybral wlasnie "herbatke", ale taka klasyczna, ktora zwykle pijam ja, tyle ze biore z 50% cukru. Dla niego wzielam pelna zawartosc slodyczy, a Bi wybrala wersje z cukrem brazowym. Nik niestety nie lubi tapioki, a nie bylo mozliwosci zeby wybrac bez niej, bo to taki standardowy przepis. Stwierdzil jednak, ze najwyzej kulki sobie wylowi. ;)
Wrocilam do chalupy i tak jak ostatnio przy skroconych lekcjach, ledwie rozpakowalam zakupy, a dojechala mlodziez. Po kilku lagodniejszych dniach ze sporym zachmurzeniem, w czwartek znow mielismy pelne slonce i 27 stopni. Nawet wiatr byl cieply i odczuwalna temperatura byla sporo wyzsza. Tymczasem Nik przyjechal do domu nadal ubrany w polarowa bluze. Nie wiem jak on sie w autobusie nie roztopil. :O Tak jak planowal, przepuscil sobie napoj przez sitko, a tapioke oddal siostrze. ;) Dzieciaki cieszyly sie dluzszym popoludniem, a ja zaczelam sie przygotowywac. Do czego?
A do kempingu! :D
Tak nas ostatnio naszlo, zeby jeszcze zanim tymczasowa rejestracja straci waznosc (25-ego), gdzies pojechac. Takie pozegnanie kaledarzowego lata. ;) Teraz zaluje troche, ze nie wybralismy poprzedniego weekendu, bo mielismy prawdziwie letnia pogode. Za tym weekendem jednak przemawialo to, ze dzieciaki mialy miec skrocone lekcje w piatek i tak jak ostatnio, chcielismy zrobic im dzien wolny od szkoly, szczegolnie, ze wracamy juz w niedziele. Tymczasem pogoda postanowila sprawic nam psikusa i od piatku ma sie ochlodzic do okolo 20 stopni, a na dodatek prognozy pokazuja przelotne deszcze, to na piatek, to na sobote, to na obydwa dni. Stwierdzilismy jednak, ze zaryzykujemy. ;)
W kazdym razie, popoludnie minelo mi na pakowaniu ciuchow, tego z jedzenia co nie wymagalo lodowki oraz pilek, rolek i wszelkich innych gier. Oczywiscie jak mialam zajecie, to co chwila przerywaly mi... telefony. Patrze - szkola. Gdyby nie to, ze dzieciaki byly juz w domu, zeszlabym na zawal. ;) Dzwonil wychowawca Bi. Przypomnialo mi sie, ze wyslal maila, zeby uprzedzic ze bedzie dzwonil, ale w przyszlym tygodniu! Tymczasem zadzwonil juz teraz. Rozmowa nie byla o niczym konkretnym - ot, jak Starszej podoba sie VIII klasa, czy mam jakies uwagi, pytania, rekomendacje? Sam od siebie dodal, ze Bi zdaje sie miec sporo kolezanek i dobrze sie odnajdywac. Zaprosil na spotkanie organizacyjne za tydzien i tyle. :) Powtorzylam rozmowe corce i wzielam sie ponownie za kurs dom - przyczepa, kiedy pol godziny pozniej, znow telefon i ponownie "szkola" na wyswietlaczu! :O Pomyslalam, ze facet zapomnial mi czegos powiedziec, tymczasem - niespodzianka! Dzwonil wychowawca Kokusia tym razem! :D I znow to samo pitu-pitu, ze Mlodszy wesoly i pelen energii oraz zaproszenie na spotkanie w szkole... Kiedy telefon zadzwonil po raz trzeci az zazgrzytalam zebami, ale tym razem to byl zwykly spam. ;) Wrocil z roboty M. i rowniez zaczal pakowac swoja dzialke, a ja w tym czasie zabralam sie za... bezy. Po pieczeniu szarlotki zostaly mi bialka, ktore juz mialam wylac, ale stwierdzilam, ze moze je jednak wykorzystam. I dobrze, ze to zrobilam, bo choc bezy sa mi normalnie obojetne, to wyszly pyszne!
W miedzyczasie przyszla pora na trening dzieciakow i choc Bi stekala, ze przy skroconych lekcjach wolalalby poleniuchowac, pojechali bez wiekszych protestow. Tym razem, w koncu z ojcem. Kiedy odjechali zabralam sie z kolei za chlebek bananowy. I przydalo sie cos slodkiego na wyjazd i mialam juz kilka podejrzanie wygladajacych bananow. ;) Reszta wrocila, M. wymordowany, a dzieciaki zadowolone bo mieli pozegnanie jednej z trenerek i babeczki. Pozniej juz kolacja i do spania. Na szczescie dla mnie oraz dzieciakow, dluzszego. :)
No to trzymamy kciuki za pogode i ruszamy ku ostatniej juz w tym roku, przygodzie! :)
Zaczne od konca: beziki wyszly super mistrzowsko! Wspaniale. Ja tez czasami lubie je zrobic, gdy zostana mi bialka, a wtedy domieszam czasami kawe, kakao, cynamon, mak, a nawet dorzuce kilka suchutkich zurawinek i mamy roznorodnosc, jak w fabryce ciasteczek. Co do fajnych Crumble Cookies - tu tez sie zgodze, ze pachna i smakuja bardzo ponetnie, ale $4.5 za 1 ciasteczko to jednak nie na moje nerwy - na dluzsza mete.
OdpowiedzUsuńSmieszy mnie troche to nauczycielskie odhaczanie telefonow ze szkoly, bo w sumie to nic waznego nie mieli do przekazania, ale dobrze, ze trzymaja kontakt z rodzicami, bo czasami nie wiadomo komu co i kiedy sie przyda. A szkola powinna wiedzic, jacy sa opiekunowie i jakie sa zyciowe warunki panujace w domu dzieci. Wiec w sumie OK, niech sprawdzaja rodziny, bo o to tam chyba glownie chodzi. Mniej zas chyba chodzi o zdawanie szkolnych sprawozdan.
Niezli jestescie z tym ostatnim wyjazdem na kemping. Zawzieci na wykorzystanie resztek lata, oj zawzieci, jak majstry na budowie w socrealizmie. Stachanowcy na takch sie mowilo za czasow wczesnego PRLu, a powtarzala to czasem moja babcia.
Wygoogle'owalam dla mlodszych pokolen: stachanowiec
1. «uczestnik współzawodnictwa pracy w ZSRR i w krajach komunistycznych w latach 1935–1950»
2. żartobliwie albo ironicznie «o kimś rywalizującym w pracy z innymi, pracującym dużo, zbyt szybko i często niedokładnie»
O widzisz, dzieki za pomysl! Praktycznie ich nie robie, wiec nawet nie przyszlo mi do glowy, ze moge cos do nich dodac i zmienic nieco smak.
UsuńCrumbl Cookies - tak zeby dzieciaki zabrac raz na pol roku, to ok. Ale regularnie tam kupowac ciastka, to gruba przesada.
Tak mi sie wlasnie wydaje, ze nauczyciele chca nawiazac chociaz minimalna komunikacje z rodzicami, rozeznac sie w ogole czy rodzic sie interesuje i przejmuje wynikami w nauce, czy przystosowaniem potomka. ;)
Stacganowscy, mowisz? ;) Niestety, tym razem nam sie nie udalo, bo zupelnie nie trafilismy z pogoda. ;)
Tydzień szybko Wam zleciał. I chyba dobrze, że zaczął się basen, bo przynajmniej Twoje dzieci trzymają formę i to niezłą.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę wyjazdu :P Ale korzystajcie póki pogoda pozwala i oczywiście plan lekcji dzieci.
Mój syn, że jest na edukacji domowej, to telefonów ze szkoły nie dostaję, ale za to co tydzień dostaję maila z różnymi ciekawostkami plus odsyłacze na YT na ciekawe wywiady, wykłady, pogadanki. Hehe, czasami czuję się jakbym to ja cały czas była uczennicą i się musiała dokształcać.
Dobrej zabawy na kempingu. Uściski
Ja sie przede wszystkim ciesze, ze wyjda wieczorami z domu, bo jak siedza w domu, to dostaja doslownie kociokwiku. A popoludnia coraz krotsze, chlodniejsza pogoda i nie ma ich nawet jak na dwor wyrzucic.
UsuńAle super, ze dostajesz takie informacje. Czasem jak czlowiek ma nawet dzieci w szkole, to fajnie miec dostep do takich pomocy edukacyjnych, zeby mogly poszukac czegos co ich interesuje, a nie suche wiadomosc. Chociaz ta hamerykancka szkola to pod tym wzgledem jest w sumie bardzo fajna i malo dzieciaki maja takiego zakuwania z podrecznika.
Może Nik musi się przyzwyczaić do nowej szkoły i jej trochę innego funkcjonowania? Z tymi zadaniami na weekend też myślę, że to lekka przesada, ale u nas np. niby nie ma zadań domowych (choć nie wyobrażam sobie matematyki czy polskiego bez rozwiązywania zadań w domu, czy pisania rozprawek), a jednak nauczycielom udaje się je przemycić. Ja jestem za, przynajmniej dopóki są w rozsądnej ilości, bo to jednak się dzieciakom przydaje, a dodatkowo mogą sobie podnieść ocenę, bez jakiegoś specjalnego wysiłku.
OdpowiedzUsuńOliwia uwielbia bezy, jak tylko gdzieś są, to od razu prosi o ich kupienie. Ale bezy, a szczególnie mrożony tort bezowy uwielbiała moja babcia, a z kolei mój tata uwielbia dakłasa – a więc tort bezowy przełożony masą z bakaliami, więc nawet to jej zamiłowanie mnie nie dziwi.
Dobrze, że wykorzystujecie na maksa ten letni czas. Mam nadzieję, że jednak prognozy się pomyliły i mieliście piękną pogodę.
Na pewno troche jest to kwestia przyzwyczajenia, bo dotychczas po prostu jego wklad w nauke byl niemal zerowy. Nauczyciele mieli za zadanie wszystkiego nauczyc w klasie, a praca domowa zawsze zadawana byla na kartkach i chowana do specjalnego foldera, wiec rodzic mogl ja latwo znalezc. Teraz Nik ma folder do kazdego przedmiotu i nieraz ktorys zostawia w szafce, albo praca domowa zaznaczona jest na stronie internetowej przedmiotu i jak nie przypomne, to on nigdy tego nie sprawdza. :/ Mnie praca domowa nie przeszkadza, tylko na weekend mogliby odpuscic. No i u nas niestety oceny z zadan domowych nie licza sie do koncowej. Nik ma chyba dziesiec A+ z prac domowych, a trzy C- z testow i koncowa (przewidywana) ocena wpisana jest jako C-. :/
UsuńU nas w rodzinie tylko Bi przepada za bezami, choc pamietam ze jako dziecko tez je lubilam. Malzonek marudzi ze za slodkie, ale zje, a Nik nie ruszy.
Niestey, prognozy mialy racje. :D