W piatek 4 sierpnia, od rana trwalo ostatnie pakowanie. Malzonek pojechal do pracy na pare godzin, ale juz o 10 zjechal do chalupy. I o malo sie nie poklocilismy, bo z wrodzonym brakiem taktu, M. palnal w ktoryms momencie, ze on juz wlasciwie gotowy i dlaczego "nam" (czyt. mi) tak wolno idzie. Musialam miec chyba mord w oczach kiedy (spocona i zziajana) uswiadomilam jasnie pana, ze wszystko co on pakuje (poza swoimi ciuchami) ma w garazu i piwnicy. Musi wiec zrobic kilka rundek, fakt, ale po plaskim. Za to wszystko co ja pakuje, jest w domu, a wiec musze sie nabiegac po schodach. Po zarcie oraz buty/kurtki na pierwsze pietro, a po ciuchy oraz kosmetyki az na drugie. I tak dobrych kilkanascie rund, bo pakuje siebie oraz dzieciaki, a jedzenia jest zawsze tyle, ze czlowiek chodzi i chodzi i co zajrzy do jakiejs polki, to zauwazy kolejna rzecz do zabrania. Nie jestem niestety maszyna, a kondycje mam kiepska. Do tego boli mnie nadal prawa dlon, wiec staram sie ja jak najmniej obciazac. W kazdym razie, jak malzonkowi wygarnelam, jak na niego spojrzalam, to szybko zaczal sie krygowac, ze on przeciez mi pomoze, tylko zebym mu spakowala, to zaniesie do przyczepy... :D Tak czy owak, zapakowalismy w koncu wszystko co trzeba (zapomnialam okularow przeciwslonecznych oraz naszej pasty do zebow ;P), zostawilismy kotu miche chrupek oraz wody i wyruszylismy. Nie jechalismy bardzo daleko, bo niecale 3 godziny, z czego polowa tego czasu bocznymi drogami, a nie autostrada, wiec sporo wolniej. Tym badziej, ze droga jednopasmowa i co chwila utykalismy za jakimis powolniakami.
Wybralismy sie w gore Stanu Nowy Jork, a konkretnie do znanego miasteczka - Lake George. Miejsce slynne jest na wschodzie Stanow, bo to taka typowo wakacyjna miejscowosc - cos jak u nas Leba czy Zakopane, albo Gizycko, bo w koncu polozona jest nad jeziorem. ;) Pisalam juz nieraz, ze choc dla ludzi z zewnatrz Nowy Jork to tylko wielkie miasto, to jest jednak ogromny Stan. Tak sie sklada, ze owa metropolia znajduje sie z grubsza na dole, a reszta Stanu rozchodzi na polnoc oraz zachod, wiec czesci poza miastem Nowy Jork okreslane sa zbiorczo jako Upstate New York. I tam sie wlasnie wybralismy; nad jezioro u podnozy gor (Adirondacks). No dobra, nasz kemping tak naprawde znajdowal sie w sasiedniej miejscowosci. ;) Pewnie nie pamietacie, ale rezerwacje robilam bardzo pozno, jakos na koniec czerwca lub nawet na poczatku lipca, wiec wszystkie lepsze miejscowki albo mialy pelne oblozenie, albo nasza przyczepa byla na nie za duza. Nie ma jednak tego zlego, ale o tym za chwile.
W piatek pogoda byla w kratke. W domu caly ranek sie chmurzylo i wyraznie zbieralo na deszcz, choc ponoc w koncu nic nie spadlo. Za to popadalo po drodze, choc nie jakos strasznie. Niestety, okolice naszego kempingu dostaly tego dnia solidna ulewe, wiec kiedy tam dotarlismy, lekko sie zalamalismy. Kemping wygodnie polozony na wyprawy po okolicy, bo zaraz przy glownej, przelotowej drodze, ale za to w lasku. W niektorych jego czesciach zaczeto wyrownywac sciezki warstwa zwiru, ale wiekszosc to byl zwykly piach. Jak wygladalo to po deszczu, mozecie sie domyslic. Wszedzie kaluze i bloto. A my odkrylismy, ze zapomnielismy tego dywanu, ktory zwykle rozkladamy przed wejsciem do przyczepy! :O Po poprzednim kempingu, kiedy padalo prawie cale 4 dni, po powrocie do domu M. go wyplukal wezem ogrodowym, wysuszyl i... zamiast wlozyc od razu do przyczepy, polozyl niewiadomo dlaczego na starej lodowce stojacej w garazu! Ja nawet nie zwrocilam uwagi ze tam lezy, a malzonek zapomnial. I tak pojechalismy bez niego, a przy deszczowej pogodzie wybornie pomaga on utrzymac przyczepe w czystosci... Mielismy sporo szczescia, bo po naszym przyjezdzie, w piatek juz tylko chwile pomzylo, ale deszcz nie rozpadal sie na dobre. Niestety, jak to w lesie i w dodatku po deszczu, komarow bylo po prostu zatrzesienie! Psikalismy sie srodkami majacymi odstraszyc krwiopijcow, ale rezultaty byly mierne i wrocilismy do domu cali pokryci bablami. Musze jednak dodac, ze pomimo lekkich niedogodnosci, to byl tzw. kemping "bezstresowy". Prywatny, wiec mielismy podlaczenia nie tylko do wody oraz pradu, ale nawet do sciekow! Nie musielismy wiec martwic sie nawet o zbytnie lanie wody, bo nie bylo ryzyka, ze przepelnimy zbiorniki. To oznaczalo, ze mozna bylo spokojnie wziac prysznic w przyczepie zamiast maszerowac do publicznych lazienek. :) Dojechalismy okolo 16, wiec po rozpakowaniu sie i ogarnieciu, postanowilismy podjechac do celu podrozy, czyli miasteczka Lake George. Od naszego kempingu to byl zaledwie kwadrans autem, takimi zadupiami ze radio tracilo sygnal, a komorki zasieg. Nie wiem jak ludzie tam zyja. :D Na miejscu przywital nas... szok. Bylismy z M. w tej miejscowosci albo w roku, kiedy sie poznalismy, albo jako mlode malzenstwo (nie pamietam dokladnie). Wracalismy z wycieczki autokarowej z wawozow jeszcze wyzej na polnoc i przewodnik postanowil zrobic postoj wlasnie w Lake George. Nie za wiele pamietamy, ale kojarzylam, ze parking to bylo blotniste pole (jak to z nami, wtedy tez mielismy kiepska pogode :D) obok zabytkowej fortecy, a samo miasteczko to byl deptak wzdluz jeziora oraz uliczka z kilkoma knajpami i sklepikami na krzyz. Teraz jest tam istny szal. Jedna glowna ulica pozostala ta sama, ale panuje przy niej natlok moteli, knajpek, sklepow z pamiatkami oraz lodziarni. Wszedzie lazace tlumy ludzi. Potworki zachwycone, stwierdzily ze pachnie tam jak w Polsce. Hehe, no kiedy w Kraju lazilo sie glownie na Krupowki, pod Gubalowke, czy na bulwar w Gdyni, to tak, glowna ulica Lake George faktycznie mogla przypominac Polske, szczegolnie ze (jak juz kiedys pisalam) w Hameryce zwykle na ulicach spotyka sie niewiele osob. Roznica bylo, ze tutaj dzieciaki rozumialy co czytaja i slysza. ;) Od glownej ulicy prowadzila prostopadla ulica, schodzaca do zabytkowej twierdzy (a wlasciwie jej rekonstrukcji, bo prawdziwa zostala doszczetnie spalona okolo 300 lat temu ;P), a takze przystani dla statkow parowych, a dalej plazy oraz parku. Caly czas zanosilo sie na deszcz, a ze bylo juz pozne popoludnie, zas parkingi wszedzie platne, wiec stwierdzilismy, ze wrocimy na kemping, a po miasteczku polazimy kolejnego dnia. Mimo ze bylo pochmurno i niezbyt cieplo (22 stopnie), ale Potworki nie bylyby soba, gdyby nie poszly na basen.
Woda tak ich ucieszyla, ze Nik z rozpedu wskoczyl, nawet nie sprawdzajac jej temperatury. I... czym predzej wy-skoczyl, bo byla lodowata! :D Potem nawet Bi zamaczala sie stopniowo i ostroznie, a Nik siedzial na brzegu i klekotal zebami. ;) Po powrocie na kemping, zostalo juz tylko rozpalic ognisko i siedziec do oporu, odganiajac komarzydla. ;)
Kemping w lesie, z mala iloscia slonca, wiec ciemnawo. To z kolei oznaczalo, ze w sobote wszyscy pospalismy znacznie dluzej niz zwykle. Ja oraz Potworki otworzylismy patrzalki nieco przed 10 i nawet M., ktory jest zwykle rannym ptaszkiem, wstal niewiele przed nami. No ale jak sie pracuje trzy tygodnie bez dnia wolnego, to potem trzeba odetchnac... Mowa oczywiscie o malzonku. ;) Wstalismy pozno, a szykowanie w przyczepie tez jakos zawsze dluzej trwa, wiec wyruszylismy z kempingu dopiero po 12. Pogode mielismy piekna, bo 26 stopni i slonce. Pojechalismy oczywiscie do Lake George i na pierwszy rzut chcielismy zwiedzic fort (Fort William Henry), ktory po rekonstrukcji zostal zamieniony w muzeum. Nik zainteresowany, Bi mniej, ale niech dziewczyna pozna tez nieco prawie - lokalnej historii. ;) Nie bylam pewna czego sie spodziewac, bo rzucilam tylko okiem na informacje w necie, nie zglebiajac ich jakos zbytnio. Cena wejscia lekko zwalila z nog, za to mila niespodzianka bylo to, ze co godzine zaczynalo sie przejscie z przewodnikiem, a nastepnie pokazy militarne. Przy tym, uczestnictwo od poczatku do konca nie bylo wymagane i mozna bylo w dowolnym momencie dolaczyc do grupy lub sie od niej oddalic. Mielismy szczescie, bo kiedy weszlismy, akurat konczyla sie czesc z przewodnikiem. Ja chetnie bym posluchala, ale i M. i dzieciaki woleli ogladac eksponaty w swoim tempie. ;)
Po chwili wyszlismy na dziedziniec, gdzie wlasnie pan opowiadal o zyciu w twierdzy, anegdotki o toczacych sie potyczkach, umundurowaniu, broni, itd. Nastepnie zademonstrowal jak wygladalo strzelanie z takiego muszkietu. Oczywiscie bez uzycia kuli, zeby (wedlug jego slow) oszczedzic sobie narzekan na wybite okna. Ciekawostka bylo, ze przy komendzie strzalu, byla mowa o gotowosci, a potem o wystrzale, ale nic o celowaniu. Muszkiety te byly bowiem notorycznie niecelne i po prostu kiedy strzelalo na raz kilkadziesiat osob, liczylo sie na to, ze ktos trafi w przeciwnikow. ;) Zapamietalam jeszcze, ze wymogiem wstapienia do jednostki wojskowej, bylo posiadanie 2 (dwoch!) zebow. Przynajmniej jeden na dole i jeden u gory, bo trzymajac muszkiet, korek z woreczka z prochem, wyciagalo sie zebami.
Teraz, do pokazow, proch trzyma sie w plastikowych pojemnikach. Kilkaset lat temu jednak nie bylo jak chronic go przed wilgocia, a mokry proch nie wystrzeli. W deszczowa pogode nie bylo bitew z bronia palna. To tyle z ciekawostek historycznych. ;) Nastepnie przeszlismy na waly, gdzie ustawione byly armaty. Tu z kolei pan dosc szybko opowiedzial jak wyglada operowanie taka armatka. Normalnie potrzeba bylo do tego szesciu osob, ale obsluga zostala nieco uproszczona, nie uzywa sie do pokazow prawdziwych kul, wiec wystarczylo dwoch jegomosci. Wiekszosc widzow zatkala uszy i slusznie, bo choc uzyto tylko 1/4 ilosci prochu co w prawdziwej bitwie, huk byl potezny.
Przyszlo mi na mysl, ze ci zolnierze niegdys, wracali do domow nie tylko bez konczyn, ale kompletnie glusi. No nie ma bata zeby nie stracic sluchu kiedy strzela naokolo ciebie kilkadziesiat takich armatek z pelna iloscia prochu... Na tym pokazy się skończyły i można było ruszyć na samodzielne zwiedzanie twierdzy.
Na dziedzińcu stały dyby, idealne do okiełznania niegrzecznego potomstwa. ;)
Poza tym obejrzeliśmy pomieszczenia gdzie żołnierze mieszkali, mnóstwo gablot z bronią, umundurowaniem, a także autentycznymi przedmiotami, odkopanymi spod ruin prawdziwej twierdzy przez archeologów.
Kiedy już obejrzeliśmy wszystkie zakamarki twierdzy, wyruszyliśmy dalej, pozwiedzać miasteczko. Dlugo nie łaziliśmy, bo (pomimo porcji lodów) Nik rozpoczął jęki, ze gorąco, ze zmęczony, itd. Typowe dla Młodszego...
Miałam "a nie mówiłam" moment, bowiem M. miał w tym roku wizje żeby się kamperem wybrać aż do Arizony, zobaczyć Wielki Kanion i inne ciekawostki po drodze. Od początku byłam przeciwna, tłumacząc, ze Potworki nadal są w wieku gdzie całodzienne wędrówki to nie dla nich i więcej będziemy mieć marudzenia niż przyjemności. Nik w dodatku myślę ze mało co by z tego zapamiętał. I cieszę się, ze stanowczo oparłam się temu pomysłowi, bo już widzę te mekolenie syna przez bite 3 tygodnie! :D Wróciliśmy w końcu na kemping, ale po drodze zarezerwowaliśmy dla dzieciaków przygodę na kolejny dzień. ;) Po zgielku i tlumach w miasteczku, docenilismy cisze oraz spokoj "naszego" lasku. Nawet ludzie byli tam calkiem spokojni, a roznie to bywa. :) Moze uspokajalo ich samo otoczenie przyrody. Paradoksalnie, najglosniejsza na kempingu byla rodzina... gluchoniemych, ktora zatrzymala sie w domku zaraz obok naszej miejscowki. Nie wiem czy wszyscy byli gluchoniemi, ale porozumiewali sie za pomoca jezyka migowego. Jak na ironie, moje pierwsze spostrzerzenie to bylo, ze przynajmniej beda cicho. Okazalo sie, ze powiedzialam to w zla godzine, bo ci ludzie, choc oczywiscie zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy, niesamowicie halasowali. Jak zamykali drzwi, to trzaskali ile sil. Walili klapa samochodu, tlukli sie jakimis narzedziami i... krzyczeli. Nie mam pojecia czy byli tego swiadomi, ale pomimo porozumiewania sie za pomoca jezyka migowego, wydawali z siebie dziwne okrzyki i stekania. Nie byly to zadne zrozumiale slowa, ale za to wykrzykiwane na maksymalnych decybelach. No w zyciu nie spodziewalam sie, ze gluche osoby moga robic taki harmider. :D Oczywiscie po szybkim obiedzie, mlodziez zapragnela odswiezyc sie nieco po kilkugodzinnym zwiedzaniu, czyt. pojsc na basen. Tym razem bylo goraco i slonecznie, wiec duzo latwiej bylo im sie zanurzyc, choc jak zwykle Bi wytrzymala w wodzie duzo dluzej niz brat.
Ten z kolei, choc w miasteczku prawie umarl z wyczerpania (:D), po basenie mial jeszcze energie na wycieczke rowerowa po kempingu.
Na mapie zaznaczone bylo bowiem miejsce do lowienia ryb. Jak to z mapami bywa, wydawalo sie, ze znajduje sie przy samym kempingu, tymczasem trzeba bylo kawalek pojechac przez las. Chwala Mlodszemu za te odrobine zdrowego rozsadku, ze nie pojechal sam, tylko najpierw spytal. Pojechalam z nim na rekonesans spodziewajac sie znalezc strumyk albo rzeczke, a tymczasem znalezlismy strasznie zarosniety staw.
To by wyjasnialo ilosc i zawzietosc komarow na kempingu. ;) A pod wieczor moj syn mial jeszcze sile na gre w kosza. ;)
Niedziele zmuszeni bylismy zaczac wczesniej niz bysmy chcieli, bowiem (jak pisalam wyzej) juz na 10 rano mielismy rezerwacje. Po fakcie plulam sobie w brode, bo mozna je bylo zrobic jeszcze na 12 lub 14, a okazalo sie, ze zbiorka jest pol godziny wczesniej. Dobrze ze mielismy cale 3 minuty jazdy na miejsce. ;) To kolejna zaleta zatrzymania sie tam, gdzie bylismy. Przy przegladaniu bowiem mozliwych atrakcji w tych okolicach, nie bardzo moglam zdecydowac co wybrac. Niektore atrakcje, jak spacer po szlakach z jaskiniami, okazaly sie troche daleko, bo nie usmiechalo mi sie jechac kolejna godzine. Zreszta, po jekach Kokusia w sobote, nie wiem czy dlugi marsz nie okazalby sie morderczy dla naszych nerwow. ;) W Lake George bylo atrakcji w cholere, ale park rozrywki, mini golf czy kregle to cos, co mamy niedaleko domu. Mozna tam bylo tez wynajac lodz lub polatac na paralotni. Tu jednak zdecydowanie zaprotestowal M. Zabytkowe statki parowe oferowaly rejsy po jeziorze, ale nikt oprocz mnie nie mial na nie ochoty. Gdzies w okolicy ponoc mozna bylo skakac z klifu do wody, na co napalila sie Bi, ale na szczescie tego nie znalezlismy. ;) Myslalam o wynajeciu rowerka wodnego, ale okazalo sie, ze trzeba bylo jechac do sasiedniej miejscowosci. Plan byl aby to zrobic, ale nie wypalil. Za to inna atrakcja po prostu sama wpadla nam w lapki! ;) Otoz, miedzy naszym kempingiem, a Lake George, znajdowaly sie (z bazami zaraz kolo drogi!) trzy firmy, ktore oferowaly splyw rzeka z przewodnikiem. Mozna bylo plynac na jednoosobowych kolkach albo wiekszej tratwie. Splywy tratwa byly dwojakie - krotsze, rodzinne, spokojniejsza rzeka (Sacandaga River), albo dlugie, 5-godzinne, po naprawde wzburzonej (Hudson River). Jesli nazwa tej drugiej brzmi dla Was znajomo, to tak, to jest ta sama rzeka, ktora plynie przez miasto Nowy Jork. My bylismy jednak duzo wyzej, w gorskich terenach, gdzie rzeka jest wezsza, ale za to jej nurt o wiele szybszy i dzikszy. Wybralismy splyw tratwa i oczywiscie ten spokojniejszy. Malzonek poczatkowo stekal, ze on nie lubi wody i nie ma ochoty, ale powiedzialam mu, ze obiecal mi splyw Dunajcem, a tymczasem bylam z nim juz trzeci raz w Zakopanem i za kazdym razem sie wykrecil. No to teraz splyniemy rzeka Sacandaga! ;) Trzeba sie bylo zerwac skoro swit, czyli o 8 (;P), jakos ogarnac w niezbyt wygodnej, przyczepkowej rzeczywistosci i juz o 9:30 stawilismy sie na miejsce. Mimo pieknego slonca bylo tylko 18 stopni, w cieniu wychodzila gesia skorka i martwilam sie jak to bedzie jak nas kompletnie zmoczy... Na szczescie temperatura z kazda chwila piela sie w gore. Dostalismy kapoki, dzieciaki rowniez kaski (ku rozpaczy Bi, mlodziez w wieku do12 lat musiala je miec), pracownicy zaladowali tratwy na autobus (School bus, w ktorym zamazali "s" oraz "h", tworzac "cool bus" :D) i ruszylismy na miejsce. Przyznaje, ze troche sie obawialam, bo dzien wczesniej dostalam maila z formularzami dla calej rodziny, wiecie, takie ostrzezenia, ze przy tej aktywnosci jest duze (!) ryzyko smierci lub paralizu, ze zdaje sobie sprawe, zgadzam sie i zwalniam firme z odpowiedzialnosci. Potem, w trasie, przewodnik dawal wskazowki w stylu jak trzymac wioslo, jak utrzymac sie w tratwie, ale tez co zrobic jak sie z niej... wypadnie. :O Oczywiscie wiem, ze musza podac instrukcje na wszelki wypadek, ale moja wewnetrzna panikara juz nerwowo obgryzala paznokcje. :D W koncu dojechalismy na miejsce i okazalo sie, ze poza nami byla jeszcze grupa 6 osob, wiec tamci plyneli w osobnej tratwie, a my mielismy wlasna (plus przewodnika oczywiscie). Troche niesprawiedliwie ze oni mieli dwoch chlopa do wioslowania i plynal z nimi facet, a nam sie trafila dziewczyna i poza tym tylko M. mial troche krzepy. ;) Z ciekawostek, rzeka ktora plynelismy, ma poziom wody kontrolowany przez tame, ktora zamykana jest na noc, a otwierana rano. Niestety, nasza trasa zaczynala sie zaraz za nia, wiec nurt byl w tym miejscu solidnie wzburzony. Przyznaje, ze mialam solidne watpliwosci co to wybranej aktywnosci, bo zaraz na dzien dobry kompletnie nas zalalo, tratwa miala wody po kostki i naprawde spodziewalam sie, ze zaraz ktores z nas wypadnie, szczegolnie, ze tylek slizgal mi sie po plastikowym brzegu. Pozniej jednak okazalo sie, ze to byl najgorszy odcinek. Chwile pozniej wyplynelismy na duzo spokojniejsze wody. W dodatku okazalo sie, ze rzeka byla raczej plytka. Przez wiekszosc czasu widzielismy dno i pewnie dorosly czlowiek spokojnie by tam stanal. Tyle, ze instruktor w autobusie mowil, ze najwiekszym niebezpieczenstwem jest zakleszczenie stopy, bo wtedy nurt pomalu wciagnie cie pod wode i jesli sie wpadnie do wody, to zeby wlasnie nie probowac stawac. :D Pozniej wyplynelismy na spokojne rozlewisko gdzie woda byla baaardzo gleboka. Przewodniczka mowila, ze miala ludzi, ktorzy probowali dosiegnac dna i im sie nie udalo. W tym miejscu mozna bylo wyskoczyc z tratwy i poplywac, z czego Bi oczywiscie skwapliwie skorzystala. Woda byla tu ciemna, nie widac bylo dna, wiec Nik poczatkowo nie chcial. Jak jednak raz sie osmielil, to potem skakali raz po raz. Bi dawala rade potem sama wdrapac sie do pontonu, ale Nika trzeba bylo zlapac za kapok i wciagnac. :D Zalowalam strasznie, ze nie mam telefonu, ale organizatorzy stanowczo odradzali, chyba ze mialo sie taki specjalny, wodoszczelny pokrowiec. Po przeplynieciu rozlewiska, wpadlismy znow we wzburzona wode, choc nie tak intensywnie jak na poczatku. Pod koniec trasy, przeplywalismy pod mostem, przy ktorym stal fotograf, wiec na szczescie pstryknal nam pamiatkowe foty.
Choc ceny, jak ze wszystkim, zwalaly z nog, bo za 8 ujec wgranych na USB (nie mozna bylo ich kupic inaczej) zawolali $30. :O No ale nie miec zadnej pamiatki z takiego przezycia?!
Tym bardziej, ze Potworki dopytuja kiedy to powtorzymy, a juz sprawdzalam i w calym naszym Stanie czegos takiego nie ma! Nasze rzeki sa najwyrazniej za waskie, a kiedy sie rozlewaja szerzej, robia sie spokojne i powolne. No coz, moze kiedys, gdzies...
Po splywie wrocilismy na kemping troche odpoczac i zjesc obiad, po czym pojechalismy znow do Lake George. Chcielismy polazic, popatrzec na widoki, a Potworki oczywiscie kupic sobie jakies pamiatki. Bi byla nastawiona na kolczyki, bo panna nigdy nie ma dosc blyskotek. Obeszla jednak wszystkie stragany i nie znalazla nic, co by jej wystarczajaco wpadlo w oczy. Nik, jak to on, gotow byl kupic cokolwiek, ale w koncu w jednej witrynie dojrzal koszulke z nazwa miasteczka oraz grafika przyczepy kempingowej i uznal, ze bedzie idealna. Okazalo sie tez, ze trafilismy idealnie, bo choc wiekszosc sklepikow miala ceny takie, ze prosze siadac, tutaj byla przecena na koszulki oraz bluzy. Zaproponowalimsy pannie Bi, ze moze tez wezmie jakis ciuch i najpierw stwierdzila, ze chce bluze, ale, co typowe dla niej, uparla sie na konkretny kolor, a taki byl tylko w rozmiarach, w ktorych nawet M. "plywal". W koncu wyszlismy, bo ile mozna przegladac wieszaki. Bi zachodzila potem do kazdego sklepu i znalazla nawet jedna czy dwie bluzy w upatrzonym kolorze (szarym), ale w cenach jak za zboze. No sorki, nie zaplace $50-$60 dolarow za praktycznie identyczna bluze, skoro w tamtym sklepie moglam zaplacic $20, a jedyna roznica byl kolor. Caly czas szlismy oczywiscie w strone zaparkowanego auta, w ktoryms momencie skonczyly sie sklepiki oraz stragany i panna strzelila focha, ze jak to?! Nik dostal koszulke, a ona nic?! No to tlumaczymy, ze kreci nosem na wszystko i w tamtym sklepie, z doslownie setek bluz nie znalazla zadnej, ktora jej podpasowala, no to bardzo nam przykro. Nie bedziemy przeplacac.
Tym bardziej, ze oboje z M. juz bylismy na nia lekko "cieci", bo w czasie kempingu kilka razy pokazala nam swoj charakterek. Miedzy innymi tego wlasnie ranka, przed wyjsciem na splyw. Na to oczywiscie Bi zmienila narracje i stwierdzila, ze mozemy wrocic do tamtego sklepu i ona sobie cos wybierze, nawet w innym kolorze. :D Problem w tym, ze zeszlismy juz z tej glownej ulicy ze sklepami oraz odnoga idaca wzdluz jeziora i prawie dochodzilismy do samochodu. Nie chcialo mi sie wracac jak cholera, ale w koncu uleglismy, serwujac pannicy wyklad, zeby pomyslala o swoim zachowaniu, bo jak widac kiedy ona prosi, my ulegami i spelniamy zachcianki, ale kiedy my prosimy o odrobine szacunku, to pannica nie potrafi ugryzc sie w jezyk...
W sklepie (o cudzie!) Bi znalazla bluze w kolorze ciemnej szarosci (zamiast jasnej) i wyszla cala zadowolona. Wrocilismy na kemping i Potworki znow polecialy oczywiscie do basenu.
A wieczorem bez niespodzianki, czyli ognisko. ;) Do ktorego wrzucilismy woreczek z proszkiem, ktory mial zabarwic ogien. Coz... efekt troche nas rozczarowal. Plomienie byly zielonkawe, od czasu do czas zamigotal gdzies niebieski i... tyle. Wypalenie proszku zajelo jakies 20 minut i po zabawie. ;)
W koncu poszlismy spac, liczac na poprawe poniedzialkowych prognoz.
Ktore niestety ani myslaly sie zmienic. Caly dzien mzylo lub padalo. Bylo cieplo, ale w taka pogode za duzo nie dalo sie zrobic. Myslelismy zeby pojechac do tego miasteczka w gore jeziora i wypozyczyc rowerek wodny. Dzieciaki dopraszaly zeby zapisac ich na ten dluzszy i trudniejszy splyw i choc sama raczej pasowalam, sklonna bylam wyslac ich samych. Niestety, w taka pogode wszystkie plany daly w leb. Caly dzien spedzilismy na kempingu, spacerujac w kurtkach przeciwdeszczowych lub pod parasolami albo suszac sie w przyczepie przy partyjce Uno. ;)
W dodatku odkrylismy, ze poduszka oraz materac Kokusia sa... mokre. W nocy byla potworna ulewa i nie wiemy czy zawiewalo akurat przy jego oknie i woda jakos dostala sie do srodka, czy gdzies przepuscila uszczelka. Schowek pod jego lozkiem tez byl mokry, ale jego drzwiczki (ktore sa od zewnatrz) nie byly zamkniete na klucz, a wtedy nie dociskaja sie do konca. Moze to stad jakis przeciek? Nie wiemy, bo nigdy wczesniej sie to nie zdarzylo... Po poludniu, kiedy szanse na poprawe spadly niemal do zera, Bi uparla sie zeby pojsc do basenu.
Jej logika byla w sumie poprawna - i tak bedzie mokra, wiec deszcz jej nie przeszkadza. A ze bylo cieplo, wiec w zasadzie czemu nie? Na szczescie pod wieczor deszcz odpuscil i udalo nam sie posiedziec troche przy ognisku.
Kolejny ranek ponownie przywital nas chmurami i straszyl deszczem w kazdej chwili. Nie czekajac na rozwoj sytuacji zebralismy siebie oraz wszystkie klamoty i tuz przed 11 wyruszylismy w droge powrotna. Na szczescie w srodku tygodnia i o tej porze drogi byly pustawe, wiec przejechalismy bez przeszkod i o 14 bylismy w domu. Do wieczora spokojnie wszystko rozpakowalismy, po kolei sie wykapalismy, a potem zaczelam wstawiac prania. :D Polecialam wyczyscic tez basen, ktory zaskakujaco wygladal calkiem przyzwoicie i jedyne co, to dab nad nim zaczal najwyrazniej zrzucac zoledzie, ktorych do basenu wlecialo chyba cale wiadro. ;) Obejrzalam tez warzywnik i niestety, cukinia, ogorki oraz baklazany bez zmian, czyli zzerane przez szkodniki, a co gorsza, nawet pomidory cos zlapaly. Zolkna im liscie i wyskakuja na nich brazowe plamy. Z tego co pamietam, nie ma na to rady i trzeba obrywac chore liscie zeby nie przenosilo sie dalej. Niestety, po 4 dniach nieobecnosci, zainfekowane mam juz niemal wszystkie krzaczki, a jeden wyglada jakby pomalu dogorywal. To stanowczo nie jest rok warzywnika... :( O dziwo, mlody groszek przezyl kilka dni, ale uparcie plozy sie po ziemi zamiast piac po rusztowaniu. Probowalam go troche nakierowac, ale pedy sa bardzo delikatne i latwo je ulamac, wiec staralam sie robic to delikatnie i nie wiem czy beda efekty.
W srode niestety nastapil powrot do kieratu. Normalnie pewnie zostalabym w chalupie, ale w przyszlym tygodniu rowniez planuje sobie skrocic tydzien pracujacy, wiec stwierdzilam, ze trzeba popchnac co nieco do przodu. ;) Po robocie niestety nie dane bylo posiedziec w domu, bo dzieciaki mialy zajecia. Oczywiscie oboje chetnie posiedzieliby w domu, ale nie ma tak dobrze. Nik mial basen, a ze i tak nie byl juz na treningu w poniedzialek, wiec pojechal bez wiekszych protestow. Zabral go tradycyjnie M. i kiedy wyszli, Bi wskoczyla do basenu.
Ja w tym czasie pielilam w ogrodku, podlalam go oraz przeprowadzilam kolejny oprysk. Chociaz efekty sa dosc marne... Po jakims czasie panna musiala wyjsc z basenu i zaczac sie szykowac na taniec. Na szczescie to juz ostatnie zajecia, bo o 19:30 to mi sie juz nigdzie nie chce jezdzic. Tego dnia dziewczyny mialy takie polaczenie baletu z tancem nowoczesnym i Starsza stwierdzila, ze przyszlo jej to bardzo naturalnie.
Na dzien dzisiejszy jednak nie planuje zapisu na taniec na jesien. Poki co, bedzie miala dwa treningi oraz dwa mecze pilki tygodniowo, wiec starczy jej zajec, a potem sie zobaczy. Narazie sklania sie, zeby jednak wrocic na gimnastyke. Mam nadzieje, ze beda mieli miejsce, bo rok temu byla z tym kicha...
W czwartek pogoda sie popsula, czyli bylo pochmurno, duszno i burzowo. Przynajmniej jednak cieplo. Na wczesne popoludnie zapowiadali deszcze oraz burze, ale chociaz (patrzac na to, co dzialo sie cale lato) bylam sceptyczna, choc raz prognozy sie sprawdzily. ;) Po pracy pojechalam do sklepu sportowego, bo dostalam wiadomosc, ze do odebrania sa stroje Potworkow. Coz... okazalo sie, ze u Kokusia na upartego moglam zostawic zeszloroczny (choc teraz jest na styk, wiec na wiosne moze byc malawy) bo tym razem nic nie zmienili. Tym razem zamowilam im tez po dwie koszulki na treningi, bo w zeszlym roku nie lubilam tej presji zeby koniecznie wyprac Kokusiowy stroj miedzy poniedzialkiem a sroda. ;) Zajechalam jeszcze po kawe oraz napoje i w deszczu wrocilam do domu, cieszac sie, ze trener Lou odwolal ten nieformalny trening, na ktore ostatnio Potworki jezdzily w czwartki. Po ogarnieciu tego i owego, zasiadlam z ulga na kanapie, az tu nagle przybiega Bi z pytaniem czy ma tego dnia trening. :O Odpowiadam, ze jest odwolany (myslac o tym opcjonalnym treningu), ale ona juz panikuje, ze jej kolezanka wyslala jej wiadomosc z pytaniem czy idzie. Okazalo sie, ze chodzi o jej nowa druzyne. Mam ja na app'ce, ktora uzywaja oba zespoly: Bi oraz Nika, ale pokazuje pannie, ze mam tam zero powiadomien. Pisze do innej mamy, ktorej corka jest rowniez nowa i okazuje sie, ze ona tez nic nie dostala. Pisze wiec do naszej sasiadki, ktorej corka jest w zespole od zeszlego roku i bingo! U niej app'ka dziala bez zarzutu i tak, maja tego dnia trening. Bi oczywiscie wpadla w niemal histerie, ze ona sie denerwuje i to jest zbyt nagle dla niej, ona nie jest psychicznie gotowa i nie chce jechac! :O Popatrzylam za okno, gdzie lalo w najlepsze, popatrzylam na siebie, siedzaca z kawa w samej koszulce i gaciach i stwierdzilam, ze mnie wlasciwie tez nie chce sie jechac, a skoro Starsza az tak panikuje, to zostajemy w domu. Wieczorem napisalam maila do managerki druzyny, ze z jakiegos powodu nie dziala u mnie okienko zespolu dziewczyn (bo u Kokusia wszystko hula az milo), ale odpowiedzi sie nie doczekalam. Po prostu "kocham" nowoczesna technologie. :D Reszta wieczora minela wiec bardzo leniwie i jedyna "rozrywka" bylo bieganie Bi (pomimo deszczu) w te i we wte do kota sasiadow, ktorym sie opiekuje. Kot nosi urocze imie "Bandyta", ktore kompletnie nie pasuje do jego osobosci, bo to stworzenie bardzo przyjacielskie i przymilne. ;)
A panna chyba uwielbia go najbardziej z sasiedzkich kotow i ciagne wyraza nadzieje, ze Oreo, kiedy podrosnie, tez bedzie takim uroczym pieszczochem...
Piatek zaczal sie jak wiekszosc dni w te wakacje, czyli od w miare leniwego poranka. Zostawilam Potworki zadowolone przy sniadaniu, a sama pojechalam do roboty. Tam na szczescie nadal spokoj, wiec oprocz papierow, ogarnialam "prywate". ;) Poniewaz jak cos nie dziala, to zaraz psuje sie wszystko, wiec oprocz tego, ze managerka zespolu Bi nadal mi nie odpowiedziala, to jeszcze weszlam na strone apteki dla zwierzat zeby zamowic w koncu tabletki dla Mayi przepisane przez weta tydzien wczesniej, no i zonk. Na stronie nie ma w ogole takiej dawki jaka babka przepisala. Mialam zakupic 50mg tabletki, a tam dawka: 18mg, 38mg i 74mg. To po pierwsze. Po drugie, nie maja zadnej dawki poza najmniejsza! :O Super, czyli wiem, ze nic nie wiem. Powinnam zamowic 38mg czy 74mg? Ale te nawet nie sa dostepne. Moze powinnam zamowic te 18mg i dawac psu po dwie tabletki? Albo trzy... Na innych stronach lekarstwo jest, ale nie wiem czy klinika je uznaje i czy dzialaja w ten sposob jak tamta, ze ja zamowie, a apteka przesle do weta prosbe o potwierdzenie recepty (wet dal mi nazwe strony)? Zadzwonilam do kliniki, ale jesli pamietacie, dostanie sie tam do zywej osoby graniczy z cudem. Zostawilam wiadomosc, ale kto wie kiedy ktos raczy oddzwonic. No koszmar... :/ Po pracy pojechalam jeszcze na zakupy, a potem w koncu do domu. Kompletnie nie czulam, ze mialam skrocony tydzien... ;)
Zostaly juz tylko 2 tygodnie do rozpoczecia roku szkolnego!
Hihi, Wy to na tyłkach usiedzieć nie potraficie :) Ale to dobrze, macie mnóstwo zabawy i będzie wiele wspaniałych wspomnień.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Trzeba korzystac z tego, ze mamy wakacyjny domek na kolkach. ;)
UsuńJak zwykle u Was sporo się dzieje. Czuję się trochę tak jakbym zwiedzała z Wami i choć trochę mam okazję lizną Amerykę :D
OdpowiedzUsuńJa też nie znoszę technologii, bo nigdy nie działa tak jakbym chciała. Ale jak tylko zawołam Krzyśka, że mi coś nie działa to wystarczy, że on wstanie, a wszystko śmiga :D
Poki co z nami zwiedzasz tylko wschodnie wybrzeze Hameryki, ale moze kiedys w koncu wybedziemy gdzies dalej. :D
UsuńRoad trip po Stanach i to jeszcze kamperem to byłaby super sprawa. Moje dzieci dałyby się za to pokroić i posolić. Ale one nawykle do tego że w wakacje robi się kilka tysięcy kilometrów 😉 i wbrew pozorom z takich aktywnych wyjazdów pamiętają bardzo dużo.
OdpowiedzUsuńDokładnie, to najlepszy czas na takie podróże. Jeszcze chwila i nie będą chcieli z Wami jeździć. Korzystajcie póki macie okazję.
UsuńNo wlasnie widze, ze Bi bylaby na taka dluga podroz z intensywnym zwiedzaniem, gotowa. Nik jednak nadal nie za bardzo. Za to, za jakies dwa lata, kiedy Mlodszy do tego dojrzeje, pewnie Starsza stanie okoniem i powie, ze ze starymi nigdzie nie jedzie. ;)
UsuńFajny wyjazd kempingowy, jak zwykle udany i pelen atrakcji, pomimo kiepskiej pogody. Ja zwiedzilam w USA chyba z 5-6 roznych fortow, w tym 2 imienia Pulaskiego (m.in. w Savannah, Georgia, albo bardzo ciekawa forteca Alamo w San Antonio, Texas), ale najwieksze wrazenie zrobil na mnie Fort McHenry, (w Baltimore, Maryland) gdzie wciaz powiewajaca (po bitwie z flota brytyjska) flaga amerykanska zainspirowala poete Francis Scott Key do napisania amerykanskiego hymnu "Gwiazdzisty Sztandar". Wspaniala historia, zostala mi w pamieci na zawsze.
OdpowiedzUsuńO, to musze go zapamietac, tym bardziej ze Baltimore jest od nas relatywnie niedaleko. ;)
Usuń