Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 3 sierpnia 2023

Koncoweczka lipca i pierwsze sierpniowe dni

Ostatnio zaczelam pisac o piatku, 28 lipca. To mial byc przedostatni tak bardzo upalny i wilgotny dzien, przynajmniej na jakis czas. Poniewaz wiec szef nie wpadl niczym burza do biura, stwierdzilam, ze wykorzystam to, wyjde z pracy wczesniej i zabiore Potworki na basen. Mimo ze w naszym chlapia sie niemal codziennie, to zadne z dzieciakow nie pogardzi jednak wieksza "woda". ;) Dodatkowo, tego dnia, na tym basenie gdzie ostatnio robili piane, mieli miec dmuchana zjezdzalnie. Wiadomo, kazda atrakcja jest na plus. ;) Wyszlam wiec z roboty zaraz po 12, zajechalam po spozywke, wrocilam do domu, rozpakowalam zakupy, zjadlam obiad, po czym przed 15 zgarnelam towarzystwo i pojechalismy. Zjezdzalnia niestety Potworki rozczarowala, bo okazala sie frajda raczej dla mlodszych. Wyobrazalam sobie, ze ustawia ja tak, zeby dzieciaki wpadaly z niej do wody, jak to bylo na Dominikanie, a tymczasem tutaj zjezdzalnia stala osobno i malolaty zjezdzaly po prostu w kaluze wody, ktora tworzyla sie na jej koncu. Bi zupelnie na nia nie poszla, a Nik zjechal raptem 3 razy, bo i nie bylo tam polotu i kolejka strasznie dluga.

Kawaler zjezdza
 

Choc przyznal, ze i tak duzo krotsza niz te w parku rozrywki. :D Spedzilismy tam ponad 2 godziny i stwierdzam, ze w taka pogode nie ma po prostu jak troche wody. ;) Potworki oczywiscie niemal z basenu nie wychodzily.

Pozowac za cholere nie chcieli i widzac aparat natychmiast dawali nura, wiec wszystkie zdjecia mam jak patrza gdzies naokolo ;)
 

Ja jestem duzo mniej wytrzymala jesli chodzi o nizsze temperatury, wiec co jakis czas wylazilam i wysychalam w sloncu, bo w wodzie robilo mi sie chlodno. Kiedy jednak bylam w miare sucha, szybko robilo mi sie niemozliwie goraco, wiec wlazilam do basenu spowrotem. I tak w kolko. Potworki plywaly, nurkowaly, unosily sie na kolkach oraz "makaronach", Nik pare razy wyszedl zeby zjechac ze zjezdzalni... Pod koniec przypomnial sobie o najglebszym basenie z trampolinami do skakania. Jak juz tam poszedl, to zostal.

Mozna i saltem... ;)
 

Stalam pomiedzy dwoma basenami i zerkalam to na Kokusia, to na Bi, ktora zostala w duzym basenie. Wszedzie byli ratownicy, ale oni mieli jednak zbiorniki pelne ludzi, a tym razem bylo ich duuuzo wiecej niz poprzednio. Mozliwe, ze dlatego, ze mielismy piatek, wiec sporo osob stwierdzilo, ze mozna spokojnie spedzic pare godzin na basenie, skoro potem nie trzeba sie szykowac na kolejny dzien pracy. Bi w koncu dolaczyla do mnie i patrzyla jak brat skacze raz za razem. Pamietajac, ze w zeszlym roku skakala razem z nim, namawialam zeby i ona poszla, panna twierdzila jednak, ze nie chce. Nie to nie, ale jednoczesnie stala tam i uparcie sie przygladala. Wskazalam kilkoro nastolatkow oraz doroslych, ktorzy tez przyszli skoczyc, ale Bi tylko fuknela na mnie, ze ona wcale nie chce. Wzruszylam ramionami, bo wiem ze to jest typ, ktory jak sie zaprze, to nie namowisz. Po chwili jednak pannica westchnela, ze "rownie dobrze" moze pojsc i skoczyc. Wiedzialam ze ma ochote, tylko sie niewiadomo czego krepuje. :D Pozniej juz skakali z Kokusiem razem i zostalam tam dluzej niz planowalam, zeby i Starsza miala troche frajdy.

Bi wolala statecznie i bez wariactw
 

Oczywiscie, kiedy zarzadzilam powrot, obydwoje nagle zapragneli przeplynac duzy basen w te i spowrotem. Z jednego przeplyniecia zrobily sie cztery, ale co tam. W zasadzie to nigdzie nam sie specjalnie nie spieszylo. ;) Wrocilismy w koncu do domu i pierwsze co, to pobieglam oporzadzic nasz basen. W czwartek wieczorem zauwazylam bowiem, ze woda robi sie jakby metna, wiec wiedzialam, ze musze sie nim porzadnie zajac. Niestety, ale zarowno we wtorek jak i w czwartek po poludniu przechodzily burze, a w srode wrocilam pozno do domu, wiec pompe w basenie wlaczalam tylko na krotko. Dodatkowo, dopiero w piatek zauwazylam, ze w tym plywajacym "grzybku", nie ma juz kostek chloru. Wszystko sie rozpuscilo, a ja nawet nie wiem od ilu dni byl pusty. :( Wsypalam wiec swieze kostki, wyczyscilam filtr bo byl paskudnie zasniedzialy, dolalam plynu sterylizujacego wode (shock'u) i wlaczylam pompe na dobre 2 godziny. Bylam wdzieczna, ze Potworki mialy dosc chlapania jak na jeden dzien i nie wlazly tego dnia do naszego basenu. Niestety, shock'u mialam mniej niz mi sie wydawalo, a zapomnialam wczesniej zamowic. Teraz, kiedy weszlam na internet, niestety najwczesniejsza dostawa byla na czwartek. :/ Ech...

W sobote M. pojechal do pracy, a ja z Potworkami moglismy wyspac sie do oporu. Ostatecznie oni owszem, wyspali sie. Ja mniej, bo nasza czarno - biala bestia obudzila mnie o 5 rano. Przytargala z dolu swoja zabawke, taka jakby wedke z piorkami oraz dzwoneczkami na dlugiej zylce, przyczepionymi do trzonka. Nie dosc, ze dwonki dzwonia przy kazdym ruchu, to jeszcze przy ciagnieciu po schodach, trzonek stukal "lup-lup-lup" o kazdy schodek. A ta cholera przyciagnela to do gory i oczywiscie wpadla jak burza do mojej sypialni, dzwoniac i stukaja. Przypominam, ze byla PIATA rano! Dopiero szaro za oknem... Wstalam, chwycilam zabawke (ktora kot usilowal zlapac, myslac chyba ze sie z nim bawie), wynioslam do lazienki dzieci, po czym wrocilam do sypialni i zamknelam drzwi, wypychajac przy okazji zaskoczonego kiciula. ;) Kiedy sie pozniej obudzilam i podnioslam na lozku probujac dobudzic, kociak mialczal i pomrukiwal pod drzwiami. Skad wiedzial ze juz nie spie, nie mam pojecia. Jej proby dostania sie do sypialni uslyszal Nik, ktory ponoc probowal wziac ja do siebie, ale wyrywala mu sie i wracala pod moje drzwi. Kiciul co rano dosypia w nogach mojego lozka i najwyrazniej nie mial zamiaru zmieniac przyzwyczajen. :D W koncu syn otworzyl ostroznie drzwi mojej sypialni, a widzac, ze juz nie spie, przylazl i ulozyl sie na miejscu M. Z bardzo zadowolonym kotem, ktory mruczal ile sil. ;) Po sniadaniu, ogarnelam co nieco, wstawilam pranie i pobieglam dalej "ratowac" basen. Woda wygladala tego dnia lepiej, ale nadal byla dosc metna. Trudno bylo powiedziec, czy faktycznie sie przeczyscila, czy po prostu w dzien bylo wiecej swiatla. ;) W kazdym razie w koncu widzialam troche dna, wiec moglam porzadnie wybrac wszystko, co sie tam uzbieralo. Wlaczylam pompe i mialam plan pozwolic jej chodzic przez wiekszosc dnia, zeby miec pewnosc, ze przepompowala jak najwiecej wody. Oczywiscie, jak to bywa z moim "szczesciem", mimo ze burze zapowiadano dopiero na wieczor, zaczelo popadywac juz poznym rankiem. No szlag. :/ Ja tu filtruje wode, a tymczasem kazdy deszcz wyplukuje mi kurz, pylki i inne smieci z powietrza oraz drzew, prosto do basenu. :( Ech... Wczesnym popoludniem Potworki wskoczyly sie pochlapac, metna woda, czy nie. ;)

Na zdjeciu nawet duzej roznicy nie widac
 

Dlugo zabawy nie mieli, bo ojciec mial pracowac rowniez nastepnego dnia, wiec chcielismy isc razem do kosciola na popoludniowa msze. Lekki bunt byl, ale pocieszylam ich, ze jak wrocimy i nie bedzie padac, wskocza do wody ponownie. Taaa... Porzadnie sie na Matke Nature wkurzylam, bo doslownie zaraz po naszym powrocie rozpetaly sie burze, przechodzace raz za razem i to z takimi ulewami, ze wypelnily basen prawie po brzegi. W deszczu (i przy grzmotach) musialam w koncu wybiec z domu zeby wylaczyc pompe, bo poziom wody byl juz grubo powyzej dozwolonego punktu. :/ Oczywiscie teraz czekalo mnie wylewanie wody wiadrami, nie mowiac juz o tym, ze cale moje filtrowanie i dodawanie chemii szlag trafil. :/ 

W niedziele rano okazalo sie, ze mimo ulew dzien wczesniej, cala dodana chemia, wspomagana przez chlodniejsze nocne powietrze, jednak przyniosla rezultaty i woda w basenie wygladala niemal zupelnie czysto. Na szczescie dziadek (ktory pracuje w firmie basenowej) poratowal butla shock'u, wiec dolalismy go troche wiecej i wlaczylismy pompe, ktora chodzila cale popoludnie. Wyczyscilam tez ponownie filtr, bo mimo ze czyscilam go ledwie 2 dni wczesniej, to znow byl mocno przybrudzony. Chyba zreszta czas wymienic go na nowy. Sprawdzilam wode i okazalo sie, ze poziom chloru jest w porzadku, za to pH masakrycznie niskie. Po ostatnich ulewnych deszczach nie ma sie w sumie co dziwic. Dodalam wiec jeszcze srodek na podwyzszenie pH. Wlasny basen, nawet niewielki, to jednak wieczna zabawa w malego chemika. :D Poza tym niedziela bylaby bez sensacji, gdyby nie to, ze padl nam... telewizor! Siedzimy z moim tata, ktory jak zwykle przyjechal w odwiedziny, ogladamy jakis tam program i nagle... gasnie ekran. Glos dalej idzie, a obrazu brak. Pstrykam jednym pilotem, drugim, niby slysze, ze cos sie zmienia, ale ekran nadal czarny. W koncu wylaczam pudlo, stwierdzajac, ze jak wlacze ponownie, to zalapie. A gdzie tam. Po wlaczeniu widac, ze jak pstrykamy to cos sie zmienia, bo niektore czesci ekranu robia sie nieco jasniejsze, ale obraz nie wraca. Sprobowalismy niezliczonych prob zresetownia zlomu i nic. Najlepsze, ze mielismy to oglupiajace pudlo zawrotne... 2.5 roku! Ku*wa, to juz jakis rekord!!! W ogole ostatnie pol roku to jedno pasmo psujacych sie sprzetow! Moj mikser, mikrofala, lodowka, a z kuchenka tez przeciez nie wiemy co jest. I teraz telewizor!!! Tamte sprzety przynajmniej popracowaly kilka solidnych lat, ale telewizor tylko ponad 2 lata! Poki co plan jest, ze M. pojedzie do sklepu w ktorym go kupilismy, zeby spytac jakie mamy opcje. Nie mozemy sobie nawet przypomniec (i znalezc papierow) czy wykupywalismy dodatkowa gwarancje, bo ta roczna na nowy sprzet sie oczywiscie dawno skonczyla. Najgorsze, ze czy do naprawy, czy wyrzucenia w pizdu, trzeba bedzie dziadostwo sciagac ze sciany, a pamietam nadal jak malzonek sie umordowal z moim tata zeby go zalozyc... Ech... Za to Bi skorzystala z tego, ze dziadek nie patrzy w telewizor i zgarnela seniora (i mnie) do gry w UNO. ;)

Bi chyba najbardziej lubi grac z dziadkiem, bo ten jest swietny w tasowaniu kart i zna nawet kilka sztuczek ;)
 

Po odjezdzie mojego taty poszlismy na spacer, a potem chlopaki chwile pograly w kosza. W koncu upaly sobie poszly, a wrocilo takie przyjemne lato, w sloncu nadal bardzo cieple, ale bez ponad 30-stopniowego upalu i sauny w powietrzu. Mozna wyjsc i porobic cos w ogrodzie bez potu splywajacego ciurkiem po kazdej czesci ciala. ;)

Zastanawiam sie ile ten moj syn widzi, ale nie da sobie wlosow skrocic ;)
 

Noce niestety zrobily sie bardzo zimne, ale cos za cos. Przynajmniej, po tygodniu, moglismy wylaczyc w domu klimatyzacje i otworzyc okna.

W poniedzialek czekala mnie duzo wczesniejsza pobudka niz zwykle, bo w koncu nadeJszla wiekopomna chwila i trzeba bylo zawiezc kota na sterylizacje. Klinika, w ktorej udalo mi sie w koncu dorwac termin, zajmuje sie tylko tym: sterylizacja oraz kastracja. W rezultacie robia to wlasciwie "tasmowo" i maja okreslone procedury zeby zalatwic jak najwieksza liczbe zwierzakow w kazdy dzien. Koty nalezalo odstawic juz o 7:45 rano, a ze do tej kliniki mialam niemal pol godziny jazdy, przejechac zas musialam przez stolYce naszego Stanu (ktora slynie z korkow), wiec planowalam wyjechac juz o 7:10. Tak zeby miec jeszcze lekki zapas, jakby co. Dzien wczesniej Bi poprosila zeby mogla pojechac ze mna. Sama nastawila sobie budzik i wstala o tej nieboskiej godzinie. ;) Nik rowniez wspomnial, ze chcialby jechac, ale kiedy go rano obudzilam, oznajmil, ze jednak nie jedzie, opadl spowrotem na poduszke i poszedl spac dalej. :D Pojechalysmy wiec tylko we dwie ze Starsza.

Bardzo niezadowolony kiciul, uwieziony w kontenerku :D
 

Okazalo sie, ze mialam nosa ze wczesniejszym wyjazdem, bo likwiduja zjazd z autostrady, ktory mialysmy wziac i jest on zamkniety. Niestety, najwyrazniej satelita jeszcze o tym nie wie, wiec nawigacja radosnie kazala mi go wziac, choc potem poprowadzila grzecznie do nastepnego oraz nieco dalsza droga, ale do miejsca docelowego. Jak juz napisalam, klinika przeprowadza zabiegi tasmowo, wiec nawet nie wysiada sie z auta, tylko ustawia pod budynkiem w ogonku. Dojechalysmy w koncu z kilkuminutowym zapasem, a juz pare aut stalo wzdluz budynku. Ustawilysmy sie i po chwili dziewczyna zaczela podchodzic po kolei, sprawdzac dane i zabierac koty. Szlo to bardzo sprawnie i jeszcze przed 8 rano wyruszylysmy z Bi w droge powrotna. Dopiero tutaj zamkniety zjazd i wjazd na autostrade, naprawde popsul nam szyki, choc najpierw namieszalam ja, bo ominelam ulice, w ktora mialam skrecic. Dlatego wlasnie nienawidze jezdzic w obce miejsca i kosztuje mnie to sporo stresu! :D Zawrocilam jednak, skrecilam juz poprawnie, a po chwili nawigacja kaze mi wjezdzac na autostrade. Wjazdem, ktory jest zabarykadowany i zawalony kupa gruzu! Oczywiscie go ominelam i pojechalam dalej, gdzie nawigacja zaczela mnie prowadzic w kolko po jakims osiedlu, zeby po chwili oznajmic: "pojedz 2.5 mili autostrada, do zjazdu bla bla bla..." A ja nawet na autostradzie nie bylam!!! ;) Na szczescie nie pogubilam sie jeszcze az tak bardzo, cofnelam do kliniki mimo ze nawigacja probowala mnie kilka razy zawrocic i wrocilam ta droga, ktora tam dojechalam. Co za balagan! Potem raz w ostatniej chwili wracalam na autostrade ze zjazdu, ktory juz-juz bralam, a ktory okazal sie nie moim, ale to juz bardziej moja wina. Choc na wytlumaczenie mam natlok zjazdow w jednym miejscu i nawigacje, ktora juz sama nie wiedziala co pokazywac. ;) W kazdym razie, dojechalysmy wreszcie do domu i ciszylam sie, ze nie musze tam wracac. Po poludniu mial bowiem kota odebrac M., z racji, ze klinika znajduje sie doslownie kilka minut od jego pracy. Co prawda oznaczalo to dla niego niemal 2-godzinne czekanie, ale lepiej tak, niz jakbym ja miala sie pchac tam w popoludniowych korkach. Po pracy przyjechalam wiec do domu pierwsza i od razu ruszylam czyscic basen. Do Bi miala bowiem przyjsc sasiadka, ktora zaproszona byla na niedziele, ale mieli jakies rodzinne plany. Zgodzilam sie na poniedzialek i potem plulam w brode, bo popoludnie okazalo sie chaotyczne i nie potrzebowalam jeszcze dodatkowej dzieciarni w chalupie. W kazdym razie, kolezanka przyszla z siostra, wiec we trzy sie chlapaly. Nik stwierdzil, ze nie ma ochoty bawic sie w basenie z dziewczynami. ;)

Jak widac, Bi zanurzyla sie natychmiastowo, kolezankom troche to zajelo...
 

Poniewaz jednak bylo pochmurno, a przy chlodnych nocach woda tez zrobila sie malo przyjemna, wiec panny dosc szybko przyszly do domu. Starsza sasiadka akurat dostala wlasny telefon, ktory sluzy jej oczywiscie glownie do grania, a ze gry to Kokusiowa specjalnosc, wiec i on dolaczyl. W tym mniej wiecej czasie wrocil do domu M. wraz z mocno oglupialym kotem. Wedlug zalecen kociak mial miec cisze i spokoj, a tymczasem byly piski i zamieszanie. Nik mial jechac na basen, wiec ucieszylam sie, ze akurat jedno dziecko z glowy to juz o 1/4 spokojniej. ;) Pytalam M. czy mam sama pojechac z Mlodszym, ale nie, on sobie pojedzie na silownie. No ok, zeby nie bylo, ze nie pytalam. W miedzyczasie Nik jednak zaczal cos przebakiwac, ze mu sie nie chce, potem (jak to on) negocjowac, ze jak pojdzie dzis, to czy moze nie isc w srode, itd. Malzonek wkurzyl sie i najpierw oznajmil zebym wypisala Kokusia z tego plywania, a potem stwierdzil, ze pierdzieli i nigdzie nie jedzie, a "my zebysmy sobie robili co chcemy". Typowe zachowanie M. Teraz na mnie przyszla kolej sie wpienic, bo pojechalabym z Mlodszym, ale wlasnie zaczelam robic ciasto! I co, mialam wszystko rzucac w diably, bo jasnie hrabia nagle stracil humor?! I zebym jeszcze nie pytala czy mam z synem jechac! Mogl od razu powiedziec, ze nie chce mu sie i pojechalabym ja! :/ Oczywiscie, skruszony Nik przepraszal mnie potem za marudzenie, ale powiedzialam mu zeby lepiej nastepnym razem sie ugryzl w jezyk zanim zacznie marudzic o treningi przy ojcu. :/ W kazdym razie, Mlodszy zostal w domu, sasiadki o 19 sobie poszly, a my reszte wieczoru spedzilismy bacznie obserwujac kota. Ktory to mial zostac w kontenerku przez 2 godziny, ale po chwili usilnie probowal sie z niego wydostac, wiec w koncu go wypuscilismy. Chodzil zataczajac sie, ale poczatkowo lazil, ocieral sie o nas, wyraznie cieszac sie, ze jest w domu. Radosc dlugo nie potrwala, bo szybko zaczela lizac sobie rozciecie (nie wiem dlaczego nie dali jej kolnierza!). Na nasze proby powstrzymania, reagowala warczeniem (autentycznie; nie wiedzialam, ze koty warcza! :D) oraz sykiem. Po jakims czasie zajela sie czym innym, zaczela obchodzic chalupe, choc poruszala sie nadal dosc sztywno. W zaleceniach bylo zeby nie pozwolic jej skakac, ale ciekawe jak oni sobie wyobrazaja, ze powstrzyma sie od tego kota? Oreo usilnie probowala wskakiwac na ulubione miejsca, ale po pierwsze, nadal byla lekko otumaniona, po drugie, bardzo mocno obcieli jej w klinice pazury i wyraznie brakowalo jej przyczepnosci. W rezultacie co chwila skads spadala. :O Za to glodna byla niczym wilk. Mozna ja bylo juz normalnie nakarmic, ale w klinice napisali, ze raczej nie bedzie miala apetytu. Ta... Zostawilam jej suche chrupki, ktore ostatnio tylko skubala, a tym razem wyjadla cala miseczke za jednym zamachem! :O

We wtorek rano kiciul byl wyraznie wymordowany po poprzednim dniu i niezbyt zadowolony z zycia. Zwykle ledwie rano przeciagne sie w lozku, juz przylazi mruczac. Tym razem spala i tylko otworzyla jedno oko kiedy schodzilam na dol. I caly ranek ani razu nie zamruczala... Poprzedniego wieczora, kiedy lizala sobie zawziecie to naciecie, przeszlo mi przez mysl, ze trzeba jej sprawic kolnierz, ale przyznaje, ze nie bardzo chcialo mi sie jechac do sklepu... Postanowilismy wiec improwizowac. Najpierw zalozylismy jej kamizelke w ktorej zwykle wyprowadzalismy ja na spacer. Na poczatku kot faktycznie nie mogl sie lizac, za to wsciekly turlal na wszystkie strony, ale po jakims czasie udalo mu sie jednak tak przegiac, ze dosiegnal... No to wyszukalismy w piwnicy stare ubranka dla lalek Bi i znalezlismy tam tiulowa spodniczke. :D Tiul ma te zalete, ze jest lekko sztywny, wiec nawet jak kot sie przegina, to spodniczka wysuwa sie do przodu i zaslania miejsce, ktore kiciul chce polizac. Czyli jak na pierwszy wieczor, dzialalo. Rano jednak dalam Oreo mokre jedzenie i okazuje sie, ze choc suche chrupki jakos zjadala, to w jedzeniu mokrego przeszkadzala jej kamizelka. Zdjelam jej to wszystko i pozwolilam zjesc. Niestety, kot jak zwykle zostawil polowe, ale wiem ze ona potem do tego wraca, wiec zostawilam ja w spokoju. Taa... Za moment znow przylapalam ja na energicznym wylizywaniu. Kiedy sie zblizylam, zawarczala. :D Coz, nalozylam jej spowrotem spodniczke. Ta na szczescie pozwala jej jesc w spokoju. Przykazalam Bi, ze gdyby znow sie lizala, ma jej nalozyc tez kamizelke i niestety musialam jechac do pracy. Skaranie boskie z tym kotem... Sterylizowalam wczesniej obie nasze suczki i zniosly to zupelnie bezproblemowo, a kotka to jednak klopot... :/ Po pracy zajechalam jeszcze do bibilioteki i zanim dojechalam do domu, Bi juz nie bylo. Znow zaprosila ja sasiadka. ;) Wyczyscilam basen, bo Nik twierdzil, ze chce sie wykapac, choc potem zapomnial i w koncu zadne z dzieci do niego nie poszlo. Ale w sumie i tak codziennie trzeba wybierac z niego zoledzie, igly, potopione owady i wszelkie inne smieci spadajace z drzew. ;) Potem przyjrzalam sie warzywnikowi i kolejny raz w tym roku, zlapalam za glowe. Panuje w nim jakis zmasowany atak szkodnikow. Papryki maja cale pogryzione liscie, choc poza tym wydaja sie radzic sobie calkiem niezle. Cukinie, zarowno lodygi jak i owoce, wygladaja jak pokryte opilkami drewna. Doczytalam, ze to sprawka gasiennicy cmy, ktora boruje w lodygach, niszczac rosline. Pieknie. Tego jeszcze nie mialam. :/ Baklazany wygladaja jak sitko, za sprawa malusienkich zuczkow wygryzajacych w nich dziurki. Jeden jakos sobie radzi, dwa pozostale trzeba chyba spisac na straty. Ogorki rosna ogolnie slabo, a owoce maja znow takie dziwne ksztalty. Poczytalam i okazuje sie, ze zwykle jest to spowodowane zlym zapyleniem. Dziwne, bo zawsze myslalam, ze kwiaty albo cos zapyli, albo nie, a tu sie okazuje, ze musza jeszcze sie odpowiednio zapylic! :/ Podobno moze to byc spowodowane zbyt duzym zageszczeniem, gdzie owady nie odwiedzaja wystraczajaco czesto wszystkich kwiatow. Ogorki nie sa zbyt wybujale, ale moze przeszkadza to, ze stykaja sie bezposrednio z pomidorami. Te zas rozrosly sie w wielkie krzaczory (choc owocow wcale wielu nie maja) i skutecznie z jednej strony zaslaniaja ogorki. W ogole, pomidory to jedyne, co zdaje sie rosnac bez przeszkod. A! Znikl moj szczypior! Jeszcze niedawno do czegos zerwalam jego garsc, a we wtorek nie moglam go znalezc. Szukalam i w koncu zglupialam i stwierdzilam, ze moze nie pamietam, a posadzilam go w zupelnie innej czesci warzywnika. Ale nie, doszukalam sie wreszcie cebulek. Nie ma jednak szczypiorku, wiec albo usechl, albo cos go zezarlo. Tak to wyglada wlasnie. :D Za to mieczyki, ktore przetrwaly zime choc nie powinny i same wyrosly, zaczely kwitnac.

Ciekawe, ze jak cos posadze, to ledwie zyje. A jak wyrosnie sobie samo, to wyglada - o tak! :D
 

Wygladaja przepieknie i jestem podwojnie zla na siebie, ze ulamalam tamten klos... Jedna z rozy tez kwitnie, a druga po oprysku nieco odrasta, ale nie wiem czy jeszcze w tym roku zakwitnie...

Jedna roza prawie padla, a ta rosnie jak glupia i "wspina" sie (choc to nie pnaca odmiana) po scianie garazu
 

Wieczorem zabralam sie jeszcze za zapiekanke z cukinia, bo choc dwie z trzech prawie wykonczyly gasiennice, jedna jeszcze jakos sobie radzi i produkuje cukinki.

Co rok czekam na te cukiniowe pysznosci! :)
 

Zerwalam dwie kolejne. Moze tym razem bedzie leczo. Mam tez garsc ogorkow (dziwnych, barylkowatych, ale sa), wiec powinno starczyc na sloiczek malosolnych. :)

Kiedy w koncu usiadlam przy laptopie zeby sie troche na wieczor zrelaksowac, znienacka przylazla Bi, ktora... zaczela marudzic, ze jednak nie chce grac w pilke w druzynie ligowej! W takim szoku bylam, ze gdybym siedziala na krzesle, wlasnie bym z niego spadla! Ta sama Bi, ktora zawsze twierdzila, ze pilke uwielbia i to jej ulubiony sport, ktora zazdroscila Kokusiowi, ze ma dwa treningi i dwa mecze w tygodniu, teraz nie chce grac?! Niestety, musialam panne uswiadomic, ze musztarda po obiedzie. Trzeba sie bylo wczesniej zastanowic, bo w regulaminie jest jasne, ze kiedy zostana zamowione stroje, nie oddaja juz pieniedzy. Dodatkowo, kolezanka z ktora Starsza startowala do druzyny mieszka w innej miejscowosci, gdzie rowniez dostala sie do zespolu ligowego. Jej mama wolala zeby grala ona "u siebie", ale K. uparla sie, ze chce grac z Bi u nas. Powiedzialam wiec pannie, ze to naprawde nieladnie tak wystawiac kolezanke do wiatru. Zaczelysmy jednak rozmawiac, bo nadal bylam w lekkim szoku, ze Starsza nie chce grac w sport, ktory dotychczas uwielbiala i chcialam wiedziec co sie stalo. Od slowa do slowa, okazalo sie, ze mamy identyczna sytuacje, co z tych wakacyjnych lekcji tanca. Bi sie totalnie rozkleila i zaczela mi szlochac, ze sie denerwuje, bo nie wie jak to bedzie grac w tym zespole, ze wszystkie te dziewczyny sa od niej duzo lepsze, ze ona nie chce zeby wszyscy na nia patrzyli i oceniali. Od pilki noznej przeszla do placzu o szkole, bo przeciez idzie w tym roku do middle school (odpowiednik gimnazjum) i tu tez stresuje sie, ze nowe miejsce, nowa klasa, ze ona nie wie czy sobie poradzi, czy bedzie wiedziala gdzie isc, czy bedzie kogos znala, ze nie wie czy dalej chce grac na skrzypcach, ale wybrala je, bo ma nadzieje, ze bedzie nadal w orkiestrze z najlepsza przyjaciolka... OMG... Jeszcze dodala, ze jak w poniedzialek jechalysmy z kotem, to ona sie strasznie zdenerwowala kiedy okazalo sie, ze nie wiem dokladnie gdzie jedziemy i jak tam bedzie! No tu juz kompletnie szczeka mi opadla, bo to przeciez byla moja odpowiedzialnosc zeby trafic i odstawic kota w odpowiednie miejsce, a Bi tylko mi towarzyszyla. Poza tym sama bylam tylko lekko zestresowana i przez wiekszosc czasu smialam sie z moich perypetii! Nie mialam pojecia, ze Bi byla nawet przez chwile zdenerwowana! Ta moja butna, pyskata corka to niestety jest jeden wielki, klebek emocji... Zreszta ona sobie z tego zdaje sprawe i mowi, ze tyle w niej tego buzuje, a ona nie wie jak upuscic troche napiecia. Powiedzialam, ze wlasnie to robi, opisujac i szlochajac na calego. Panna najpierw odpowiedziala, ze wcale nie czuje ulgi, ale potem, jak sie troszke uspokoila, przyznala, ze faktycznie jej lepiej. ;)

W srode kot byl jakby zywszy, choc rano rowniez nie podazyl za mna natychmiast na dol. Za to spal zaraz przy mojej poduszce i przywital mnie mruczeniem, wiec chyba bylo mu lepiej. ;) Wyraznie denerwuje go "stroj", a dzieciaki ochrzcily go mianem "tutu-cat". :D Zdjelam jej wszystko zeby mogla spokojnie zjesc. Po sniadaniu zaczela sie oczywiscie wylizywac, ale poczatkowo zaczela od grzbietu oraz lapek. Niestety, bardzo szybko przeszla do naciecia, wiec spodniczka wrocila na miejsce. Oreo prychnela urazona i poszla na swoja wieze, ale po chwili znow zaczela lizac zaszyta rane. 

Widzicie ten morderczy wzrok?! :D
 

Kamizelka musiala wiec wrocic na miejsce, przy akompaniamencie warczenia i wyrywania sie. :D Spokojnie, jej outfit jest tylko tymczasowy. Poniewaz kamizelka nie pozwala jej spokojnie zjesc, a wyjezdzamy na weekend wiec nie bedzie kto mial jej zdejmowac i nakladac spowrotem, zamowilam jej taki jakby kombinezon. Ma zaslaniac rane, ale jednoczesnie pozwala sie zalatwic, no i powinien byc duzo wygodniejszy nic nasza prowizorka. ;) Po pracy wrocilam do chalupy, ale dlugo w niej nie zabawilam, bo na 17:30 zabieralam Potworki do biblioteki. Pracownicy akwarium z naszego Stanu przywiezli kilka stworzonek dla dzieciakow, zeby pokazac i pozwolic im dotknac. Mieli tam byc przez godzine, ale dzieciaki dzielili na trzy grupy, zeby ograniczyc ilosc osob tloczacych sie przy stanowisku. Poniewaz ostatnia grupa wchodzila o 18:10, a na 18:30 Nik mial basen, wiec przyjechalismy do biblioteki juz o 17:20, zeby zalapac sie do jednej z pierwszych dwoch grup. Mielismy szczescie i weszlismy zaraz na poczatku. Mlody pan przywiozl niebieskiego homara, rozgwiazde, malego jezowca, trabika (rodzaj slimaka), kraba (spider crab) oraz raka pustelnika. Potworki patrzyly z zainteresowaniem, a Kokusiowi oczywiscie nie zamykala sie buzia i komentowal oraz pytal co mu tylko wpadlo do glowy. ;)

Tego stworzenia raczej nie trzeba przedstawiac ;)
 

Bi stala bardziej z tylu, ale tez dotknela kilka stworzen. Ja zreszta rowniez, bo ciekawa bylam czy sa szorstkie czy sliskie, itd. ;)

A tu Bi dotyka trabika, odwroconego muszla do dolu ;)
 

Troche szkoda bylo mi pracownika akwarium, bo opowiadal naprawde ciekawie i mial sporo anegdotek z pracy z morskimi stworzeniami, ale wiekszosc mlodocianych widzow miala je w nosie. :D Biblioteka bowiem zaznaczyla owe zajecia jako "dla dzieci", bez ograniczen wiekowych. Z tego co popatrzylam, powinni zmienic rejestracje dla grupy wiekowej od 6-7 lat wzwyz. Starsze dzieciaki byly bowiem autentycznie zainteresowane tematem. Tymczasem przyprowadzone przez rodzicow 2-3 latki, juz po minucie wyrywaly sie i wolaly biegac dziko po sali, piszczac i krzyczac, przeszkadzajac przy okazji tym, ktorzy chcieli cos obejrzec i posluchac. W koncu uplynelo nasze 20 minut i zostalismy "wyrzuceni" z sali. Wrocilismy do domu i Nik mial nawet kilkanascie minut relaksu zanim musial jechac na tening. :) Chlopaki pojechali, ja zas wyczyscilam basen, po czym ani sie obejrzalam i musialam jechac z panna na zajecia taneczne.

Bi oraz instruktorka
 

Bi uczyla sie jak tanczyc "tap" (nie mam pojecia jak ten styl nazywa sie po polsku i czy w ogole inaczej ;P), a ja troche pochodzilam, troche popatrzylam na ekran jak to wyglada, a potem zadzwonilam do kolezanki. Probujemy sie umowic na kawke cale lato i ciagle albo ona albo ja nie moge. Teraz znow: napisala, ze zaprasza na piatek, ale my wyjezdzamy. Za tydzien bedziemy w domu, to ona idzie na jakas impreze. I tak w kolko. ;) Kiedy Bi skonczyla, wrocilysmy do domu i to tyle z dnia.

Czwartek byl bardzo meczacy. Pracowalam tego dnia z domu, bo wiedzialam, ze inaczej z niczym sie nie wyrobie... To byl tydzien "weterynarzowy". W poniedzialek wiozlam kota na sterylizacje, a w czwartek mialam wizyte z psem. Na szczescie juz u naszego zwyklego weta i o godzinie 9, czyli znosnie. Ponownie Bi chciala jechac ze mna, a Nik, choc wstal, zostal w chalupie. U weta poszlo szybko, bez sensacji i bez niespodzianek. Wszystkie badania wyszly u Mayi w normie, a posikiwanie sie, tak jak przewidzialam, spowodowane jest zaawansowanym wiekiem i zdarza sie u starszych suczek. Dostalam recepte na lekarstwo, narazie na miesiac, zeby zobaczyc jak zareaguje. Wrocilam do domu, wypilam szybka kawke i musialam jechac na zakupy spozywcze. Ponownie zabrala sie ze mna Starsza, a Nik zostal. Po powrocie rozpakowac zakupy, szybko cos zjesc i trzeba bylo zaczac pakowac przyczepe. Wieksza czesc popoludnia minela mi na kursowaniu miedzy domem a kamperem. W miedzyczasie poszlam tez posadzic w ogrodzie groszek, ktory w domu calkiem niezle wykielkowal. Na 24 nasiona, wykielkowalo 20, wiec statystycznie bardzo ladnie. Zaczely juz jednak puszczac "wasy", wiec przyszedl czas zeby przeniesc go do ogrodu. Zapomnialam zrobic zdjecia, wiec pokaze go Wam jesli przezyje kilka kolejnych dni. A bedzie mial niezle wyzwanie, bo maja przechodzic burze, z wichura i deszczem. ;) Kiedy ja walczylam z grochem, Potworki pobiegly do basenu. Niestety, po kilku bardzo zimnych nocach, woda zrobila sie niezbyt przyjemna i Nik uciekl jak tylko zamoczyl stopy. Bi oczywiscie nic nie rusza. Ta to morsem zostanie. :D

Wodne akrobacje
 

O godzinie 18 byla ta amatorska pilka nozna, ale tym razem mialam spory dylemat czy jechac. Po pierwsze bylam w czarnej... pupie (:D) z pakowaniem. Po drugie, Potworki wykazywaly tylko umiarkowany entuzjazm. Nik oznajmil, ze moooze jechac (jaki laskawca! :D), a Bi znow wyskoczyla z tym, ze ona sie stresuje! Stresuje!!! Treningiem, ktory jest tak naprawde zabawa oraz spedzeniem czasu z kolezanka! :O Zadne z dzieciakow jednak nie protestowalo jakos zawziecie, wiec stwierdzilam, ze ich wezme. Bi przyda sie kontakt z dziewczynka, z ktora bedzie grala w pilke, a Kokusiowi oderwanie od elektroniki, bo przez pakowanie przyczepy zapomnialam zeby nakazac im wylaczyc elektronike o normalnej porze. ;) I... niespodzianka, bo oboje swietnie sie bawili! No szok po prostu... :D

Fota niestety z bardzo daleka. Bi przed bramka w czerwonej kamizelce, a Nik pierwszy od lewej w niebieskiej
 

A teraz wybywamy na pare dni i jak to w tym roku, pogode zapowiadaja... mocno srednia. Juz prawie odwolalismy rezerwacje, ale potem stwierdzilismy, ze ryzyk - fizyk. Zobaczymy ile uda nam sie z tego wyjazdu wycisnac. ;)

Zostaly juz tylko 3 tygodnie (z hakiem) do poczatku roku szkolnego (u nas zaczyna sie on wczesniej)!!! :O

6 komentarzy:

  1. Nie wiem czy wszędzie tak jest, ale ja moje trzy kotki sterylizowałam u jednej pani weterynarz i za każdym razem dostawałam po zabiegu koteczkę ubraną w ładny kubraczek ze wstążkami (za każdym razem inny kolor i wzór - jak na pokazie mody) i miałam przykazane przez 5 dni w ogóle im tego nie ściągać, a następnie najlepiej przebrać na czysty jeszcze na 2-3 dni. Oczywiście kubraczek był dodatkowo płatny, ale umówmy się, że 15zł to nie majątek, a ja miałam święty spokój, bo kot w tym może jeść, załatwiać się, ale za nic nie może tego ściągnąć czy przekręcić, żeby polizać szwy. Poza tym każda inaczej reagowała na zabieg. Jedna była spokojna i ogólnie miała w nosie wszystko, a dwie pozostałe były zdziwione, jednak bez agresji, ale też bez zbytniego bratania się z kimś.
    Co do zajęć dodatkowych, ja osobiście uwielbiałam i brałam w wielu udział, ale moje dziecko jest nastawione tylko na zajęcia ruchowe i na razie przynajmniej nie próbuję go namawiać na nic innego (ale na angielski kiedyś będzie musiał iść). Myślę, że u Bi to normalna reakcja, bo jednak hormony w niej buzują, a charakterek ma, więc trudno jej to wszystko pogodzić.
    Udanego wyjazdu i normalnej pogody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moze w Polsce takie kubraczki to standard? Nie mam pojecia. Na szczescie Oreo po dwoch dniach przestala obsesyjnie probowac lizac te rane, wiec (na poczatku ostroznie) dalismy sobie spokoj ze spodniczka. ;)
      Moje dzieciaki podobnie. Tylko sport. Szczegolnie w szkole Bi jest mnostwo innych klubow i zajec i moglaby sie na nie zapisac, ale gdzie tam...

      Usuń
  2. Ja mialam przewaznie koty plci meskiej i chwala bogu, zadnych klopotow z kastracja, tzn. brak klopotow po zabiegu. Koty normalnie sie budzily, odpoczywaly, spokojnie dochodzily do siebie, bez problemow. Tylko raz mielismy kotke, ktora po sterylizacji dziwila sie co sie tam jej dzialo/stalo, pokazujac jakby, ze cos tam ja uwieralo, po przywiezieniu do domu, ale zadnych problemow z nadmiernych wylizywaniem rany nigdy nie zauwazylam. Na szczescie,
    Bi chyba weszla w wiek dyzych emocji, kiedy to przezywa wszystko namietnie i nadmiernie, stressujac sie wszystkim bez powodu. Tzn. z nadmiarem emocji. Moze Bi sie uspokoi i przywyknie z czasem, bo szkoida zycia na zbyt duzy stress. Codziennosc dostarczy jej stressu i tak wiele - jak to bywa w normalnym zyciu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczescie z Bi to typowo wedlug przyslowia, ze strach ma wielkie oczy. W szkole wdrozyla sie bez problemu. Tak samo w pilke, nawet kiedy jej bliska kolezanka odeszla z zespolu. Problemem jest, ze ona wlasnie tak emocjonalnie reaguje, a przy tym jest uparta, wiec nie mozna jej przetlumaczyc, ze to zwykle nerwy i ze przekona sie, ze nie bedzie tak zle...

      Usuń
  3. W czasie pobytu nad morzem napisałam długi komentarz, ale nie chciało mi go dodać, więc piszę jeszcze raz. Jak zwykle się u Was dzieje i jak widać - woda ciągle w modzie.
    Co do telewizora, to mam wrażenie, że takie sprzęty lubią się psuć hurtowo, nie mówiąc o tym, że chyba robią je coraz gorsze. Jak patrzę na niektóre sprzęty u rodziców i na te co my mamy, to nasze strach rozpakowywać, żeby się nie rozpadły od razu po wyjęciu z pudełka.
    Cieszę się, że konieczność kastracji nas ominęła. Mam nadzieję, że Oreo już doszła do siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No naprawde! Moi tesciowie do zeszlego roku mieli lodowke, ktora miala chyba 20 lat i nadal dzialala! Wymienili ja tylko dlatego, ze bratowa M. przenosila sie do Anglii i wyprzedawala i rozdawala wszystko przed przeprowadzka. Tescie stwierdzili, ze jej lodowka jest energooszczedna, w przeciwienstwie do tego ich "dinozaura" i ja wezma.
      Google ostatnio swiruje. Zwykle musze sie dwa razy logowac zeby zalapal, nawet na wlasnym blogu. :/

      Usuń