Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 22 stycznia 2020

Deszcz w tropikach czesc II i ostatnia

Ostatnio skonczylam na tym, ze wyruszylismy na docelowy juz, kemping na Florydzie. Za cel obralismy sobie archipelag wysepek na samym koncu Florydy (i Hameryki) zwany Florida Keys. I wszystko byloby super, gdyby nie to, ze zamiast 2.5 godziny, jazda do celu zajela nam prawie 4. :O W zasadzie to moglismy sie tego spodziewac i wine ponosze ja, przyznaje sie bez bicia. Bylam w koncu, do cholery, na urlopie, wiec nie chcialo mi sie zrywac skoro swit i pakowac na wariata zeby wyjechac z samego rana. Wolalam sie w miare wyspac, zjesc spokojnie sniadanie, wyprowadzic psa na spacer po kempingu, itd. i dopiero ruszyc w trase. M. nie omieszkal mi tego wypomniec kilka razy oczywiscie. ;) Niestety dla nas bowiem, byla niedziela i w dodatku okres miedzyswiateczny, wygladalo wiec, ze wraz z nami, w trase ruszylo pol Miami. ;) W korek wpierdzielilismy sie jeszcze w miescie, a potem bylo juz tylko gorzej. :D Po wyjechaniu z miasta, droga prowadzila bowiem glownie przez mosty miedzy wysepkami i poza wiekszymi wyspami, stanowila jednopasmowke. Niektore z tych mostow sa naprawde dlugie i wole nie myslec jak jedzie sie przez nie w czasie sztormu na oceanie. ;) W te strone wszystkie byly w miare krotkie, ale kilka dni pozniej, jadac na wycieczke, przejechalismy mostem, ktory mial... 11 km dlugosci! W pierwszej chwili, patrzac na niego stwierdzilam, ze "No gdzie...", ale potem patrzylam na umykajace kilometry (dobra, liczylam w milach), i co? I mial te 11 kilometrow (7 mil), jak w morde strzelil! ;)
Z mostow mielismy pierwszy widok na piekna, turkusowa wode. :)

Ktora na zdjeciach za cholere nie chce na takowa wygladac :D

Na kemping dojechalismy poznym (zamiast wczesnym) popoludniem i przekonalismy sie, ze miejscowki nie tylko ma rownie malenkie, co poprzedni, ale jeszcze brakowalo tam chociazby zywoplotu lub innych krzaczorow. Poziom prywatnosci: -10. :D

Nie dajcie sie zwiesc temu czystemu niebu. Fota zrobiona kilka dni pozniej ;)

Ale za to, poniewaz przy kazdym miejscu byl cementowy blok, a reszta przestrzeni wysypana byla drobnymi kamykami, bylo naprawde czysciutko. Potworkom udalo sie oczywiscie przytaszczyc nieco piachu z plazy i rozniesc go po przyczepie, ale od czego ma sie miotle oraz mopa? Zaleta takiej przyczepy jest to, ze zamiecenie i umycie podlogi zajmuje nie wiecej niz kilka minut. ;) No i ponownie mielismy podlaczenie do pradu, wody oraz sciekow, a wiec kempingowy luksus. :D
Na szczescie, jak widac, zaraz obok naszego miejsca, bylo jedno puste i pozostalo takim do konca, wiec nie czulismy sie jak sardynki w puszce, a przynajmniej nie az tak. ;) Pierwszego popoludnia udalo nam sie tylko z grubsza ogarnac rozpakowywanie, obejsc kemping naokolo i wykapac w basenie (znaczy, oprocz mnie, bo ja oczywiscie nadal walczylam z kobiecymi dniami), po czym zaczelo padac i nie przestalo do wieczora. W nocy zas lunelo tak, ze polowa drog na kempingu, ktory znajduje sie na wlasnej, malutkiej wysepce, byla podtopiona, co widac zreszta na powyzszym zdjeciu. To ta struga przypominajaca rzeczke plynaca przez srodek kempingu. Nie, to nie potok, to droga! :)
Tak tak, pech pogodowy przesladowal nas dalej. :D

Kolejny dzien, choc cieply, byl pochmurny i z mzawka az do wczesnego popoludnia, wiec nie ryzykowalismy dalszych wycieczek, tylko trzymalismy sie kempingu. Zreszta, dnia poprzedniego nawet go dobrze nie obejrzelismy, wiec trzeba bylo nadrobic. Przejazdzki rowerowe zawsze sa w cenie. ;)
W jednej czesci pola kempingowego znajdowala sie przystan dla lodzi, a przy niej, specjalne miejsca do czyszczenia ryb. Te "budki" przyciagaly cale stada pelikanow, ktore Potworki ochrzcily Rufusami. Imie wziete z filmu o delfinach (moze ktos kojarzy). ;) Ptaszydla czuly zapewne swieza rybke. :D

Stadko "Rufusow" ;)

Do tej przystani chetnie wplywaly tez ciekawskie manaty, ktore ryb co prawda nie jedza, ale na wpol oswojone, dawaly sie chetnie drapac po pleckach czy pysku. :)


Po poludniu jednak nagle wiatr przegnal chmury i wyszlo piekne slonce, popedzilismy wiec nad wode. Jak napisalam wyzej, kemping ten stanowil osobna, mala wysepke. Zgaduje ze aby zapobiec erozji, jej brzegi wzmocnione sa z trzech stron (poza czescia przylegajaca do autostrady) murkiem. Niestety, przez to nie bylo tam plazy jako takiej. Byla piaszczysta czesc z lezakami, zwana szumnie "plaza", ale zeby sie zanurzyc, trzeba bylo zejsc po schodkach i od razu bylo gleboko po pas (dla doroslego).

"Plaza" :D Ten gosc, ktory zdaje sie stac przy brzegu, stoi, ale na desce surfingowej ;)

I wszystko byloby fajnie, gdyby nie to, ze woda, choc nie lodowata, nie byla tez szczegolnie ciepla (nie ta pora roku niestety), wiec dla Potworkow, takie zanurzenie sie znienacka po szyje, stanowilo lekki problem. ;) Oczywiscie byla tez druga strona medalu. Zarowno murek, jak i glazy usypane wokol, stanowily srodowisko przypominajace nieco rafe koralowa. Nie mowiac juz, ze byly porosniete glonami, wiec przemykaly po nich cale stada krabow, a wokol przeplywaly lawice rybek. Calymi dniami ludzie unosili sie na falach w maskach do snorkelingu, podziwiajac podwodne stworzenia.

Wokol sporo skalek tworzylo plycizny, niestety, nie przy samym zejsciu do wody...

Trzeba bylo jednak troche uwazac, bo miedzy kamieniami pelno bylo jezowcow. Potworki mialy specjalne buty do wody z plastikowa podeszwa, wiec nic im nie grozilo, ale kiedy tylko wspomnialam o jezowcach, Bi natychmiast wyprysnela z wody i oswiadczyla, ze odtad bedzie sie kapac wylacznie w basenie. :D

Nastepnego dnia byl Sylwester. Zamiast szykowac sie na zabawe, my wybralismy sie na ostatnia z archipelagu zamieszkala wyspe - Key West. W najblizszym punkcie, wyspa ta jest oddalona zaledwie 150 km od Kuby. Taka ciekawostka. ;)
Patrzac na mape, te wysepki wydaja sie byc takie male i tak blisko siebie... Tymczasem, kemping mielismy mniej wiecej w polowie archipelagu, a dojazd na Key West zajal nam 1.5 godziny! :O Wszystko miedzy wysepkami, przez mosty nad oceanem...
Sama wyspa, najdalsza, ale tez (chyba) najwieksza (a na pewno najbardziej znana) zaskoczyla nas strasznym tlokiem. Ruch samochodowy byl koszmarny, a w starej czesci ludzie chodzili sobie lub jezdzili na rowerach, tudziez motorkach po ulicy oraz przez ulice zupelnie nie zwazajac na samochody. Przypomnialo mi sie nasze Wladyslawowo czy tez inna Leba w samym srodku sezonu. Zdecydowanie fajniej jest poruszac sie tam na piechote, ale my bylismy zupelnie na te okolicznosc nieprzygotowani... Po dlugim krazeniu w kolko, starajac sie nie potracic ani zadnego czlowieka, ani kur, ktore biegaly tam swobodnie po ulicach oraz chodnikach, wreszcie dotarlismy na plaze i postanowilismy nieco odetchnac.

Woda... To co Potworki lubia najbardziej :)

Dopiero po kilku dniach doszukalam sie, ze calkiem niedaleko znajdowal sie najbardziej wysuniety na poludnie punkt Stanow Zjednoczonych. Nie zaliczylismy go, trudno. Jest powod zeby wrocic. ;) Sama plaza nas zachwycila. W koncu mielismy te krystalicznie czysta, turkusowa wode z przewodnikow turystycznych.

Panoramiczne ujecie plazy

Przekonalam sie przy okazji, ze ten piekny kolorek wcale nie jest taki latwy do uchwycenia na zdjeciach. Wystarczy ze nie ma slonca, lub ustawi sie czlowiek pod zlym katem, a woda wychodzi na zdjeciu... szara. ;)

Nawet matka na fote sie zalapala. W stroju malo plazowym niestety. Zreszta moze to i dobrze. Co bede Was starszyc... ;)

Po relaksie na plazy, podjechalismy jeszcze zwiedzic zabytkowy fort. W tym, najciekawsze okazaly sie... armaty. Nik nie za bardzo chcial mi uwierzyc, ze kiedys naprawde ich uzywano. ;)

Najprawdziwsze dzialo z czasow Wojny Secesyjnej

Kiedy ruszylismy w koncu z powrotem, przejezdzajac przez wyspe minelismy Bazylike Najswietszej Marii Gwiazdy Morza (St. Mary Star of the Sea), ktora jest jednym z najstarszych kosciolow katolickich na Florydzie. Skoro juz tam bylismy, podjechalismy, zeby popatrzec z bliska. Kosciol niewielki (ale nie maciupenki), ladny, choc bez przepychu.

Oltarz pieknie przyozdobiony na Boze Narodzenie

Mnie jednak najbardziej spodobaly sie widoczne nizej okno - drzwi. Swietna sprawa zeby zapewnic przewiew, chociaz nie wiem czy zdaje egzamin w srodku upalnego, wilgotnego lata. Teraz, jak by nie bylo zima, w srodku bylo bardzo przyjemnie. :)


Na zdjeciu widac, ze ponownie sie zachmurzylo i (nie zgadniecie! :D) wieczorem tego dnia, znow popadal deszcz! ;) To jednak byl juz ostatni raz i reszta urlopu (szkoda, ze zostaly go juz tylko 2 dni :/) byla sucha.

Kolejnego dnia, zeby dobrze zaczac Nowy Rok, zabralismy Potworki w miejsce, na ktore chyba czekali najbardziej (zwlaszcza Bi) - do kompleksu akwariow z popisami morskich stworzen.

Wejscie wygladalo dosc imponujaco :)

Nie bylo to moze slynne Sea World, ale coz, do Orlando mielismy "troche" za daleko. ;) Miejsce, do ktorego sie wybralismy, znajdowalo sie tylko dwie wysepki i 25 minut drogi dalej. Wracajac oczywiscie wpakowalismy sie w korki i jechalismy prawie godzine, ale kto by sie tam przejmowal takim szczegolem. ;)
W miejscu tym mozna bylo przebywac calutki dzien. I choc wydaje sie, ze ile mozna ogladac skaczace delfiny, to my zalapalismy sie na dwa pokazy, ktore okazaly sie zupelnie inne! Gwiazdami owego miejsca byly delfiny butlonose, uchatki kalifornijskie oraz piekne papugi. Na pokaz tych ostatnich niestety nie dotarlismy.

Jedna z "gwiazd" z trenerka

Najfajniejsze byly zdecydowanie delfiny. Smieszne stworzenia, za rybke zrobia wszystko, a przy tym sa pelne gracji. Skakaly, przeciagaly trenerke przez wode i robily inne cuda.

Tu zdecydowanie wydownia wydala z siebie "Och!" i "Ach!" :D

Pokaz uchatek byl znacznie spokojniejszy i bardziej nastawiony na edukacje. Mozna bylo sie np. dowiedziec czym uchatki roznia sie od fok (i nie chodzi tu tylko o fakt, ze maja malzowiny uszne ;P) i ze w wodzie sa szybsze nawet od delfinow. Trenerka opowiadala tez szczegolowo historie obudwu uchatek, ktore braly udzial w pokazie, byly to bowiem zwierzeta, ktorych z roznych powodow nie udalo sie skutecznie wypuscic na wolnosc. Zwierzaki praktycznie caly pokaz spedzily w jednym miejscu, obrazowo przekladajac pletwy i od czasu do czasu dajac glos.

Uchatka sprawnie balansuje pilka. Zeszla tez z tego stolka i wskoczyla do wody, nawet na moment pilki nie upuszczajac :)

Ogolnie, pupy nie urywalo. ;) Przy wszystkich pokazach, pod koniec wybierano gromadke dzieci, ktore mogly podejsc blizej do zwierzakow. Delfinom mogly podstawic policzek do "calusa", a uchatkom zarzucic kolko na szyje. Uchatki maja swietny wzrok oraz koordynacje i potrafia zlapac takie kolko, nawet jesli zostanie ono naprawde niesprawnie rzucone. Potworki oczywiscie wyrywaly sie ile im sil starczylo, ale nie zostaly wybrane. Rozczarowanie bylo ogromne, Kokus sie nawet poplakal, a ja cichcem odetchnelam z ulga, bo gdyby wybrali tylko jedno z nich, do konca wyjazdu slyszalabym placze i pretensje. ;)

Sciezki i tu przypominaly dzungle, a M. mial juz dosc moich ciaglych zdjec, bo rzecz jasna to, co Wam tu pokazuje, to tylko skraweczek ;)

W kazdym razie, po zakonczonych pokazach, kolejnym gwozdziem programu byla przejazdzka "lodzia bez dna". Tu strasznie rozczarowalam sie ja. Kiedy przeczytalam o tej przejazdzce, wyobrazilam sobie bowiem lodz z przeszklonym dnem, plynaca po przejrzystej wodzie nad tropikalanymi, kolorowymi rybkami. Tymczasem przejazdzka odbyla sie po zbiorniku delfinow, ktory mial tragicznie ciemna wode, w lodzi, ktora faktycznie byla "bottomless", bo po srodku dna nie miala zupelnie! :) Mimo, ze delfiny pare razy wyskoczyly obok lodki, a jeden wplynal do srodka pomachac pletwa, to calosc trwala raptem 10 minut (a czekalo sie ponad 1/2 godziny) i ogolnie nie bylo to zbyt porywajace.

Wygladaja jak dodane do zdjecia komputerowo :D

My z M. juz w kolejce mielismy ochote zawrocic i podazyc na pokaz papug, ale Potworki strasznie naciskaly na przeplyniecie sie ta lodka, a ze cala wycieczka byla z mysla o nich, poddalismy sie i w ten sposob papugi obejrzelismy juz siedzace spokojnie na drzewach. ;)

Delfin "macha" pletwa. Po prawej macie raczke Kokusia, ktory z zapalem zwierzakowi odmachal. Dzieciaki sa cudowne w swojej ufnosci, ze nawet zwierzeta popisuja sie specjalnie dla nich ;)

A tu juz ptaszyska, ktorych popisow nie obejrzelismy. Strasznie halasliwa gromada :)

Caly kompleks mial tez kilka akwariow zrobionych na modle sadzawek (nie wiem jak to sie stalo, ze nie zrobilam zdjec). W kilku byly zolwie morskie, w jednym mialy byc rekiny i plaszczki, ale okazalo sie ono... puste. :/ Niestety, trafilismy tez na okres remontu zagrod dla gadow. Aligatory i krokodyle zostaly poprzenoszone poza czesc dla zwiedzajacych, wiec tu tez spotkalo nas (glownie Nika) rozczarowanie.
Caly kompleks posiadal tez cos zwanego szumnie "laguna". Okazala sie ona czyms na ksztalt zatoczki z mala plaza posiadajaca lezaki oraz palmy dajace nieco cienia. Niestety woda, choc czysta, przypominala jezioro zamiast tropikalnego morza.

Bardzo malowniczo to wygladalo, przyznaje :)

Najlepsza czescia tej "laguny" bylo jednak to, ze posiadala ona kolorowe ryby, ktore chetnie podplywaly zwabione pokarmem, co dawalo mozliwosc podejrzenia ich pod woda. Pokarm mozna bylo kupic z automatu i ciesze sie, ze szczesliwie w portfelu mialam kilka monet. ;) Potworki, ktore najpierw rzucily sie do wody z entuzjazmem, szybko z niej uciekly, bo byla po prostu lodowata! Oboje po chwili mieli sine usta i dosc zabawy. ;)

Nik "goni" rybki :)

A nastepny dzien byl juz niestety naszym ostatnim... :(
Rano zabralam Potworki na ukochany basen.

Nik dostal pod choinke lodz podwodna, ktora autentycznie nurkuje, a ktora zadebiutowala wlasnie podczas urlopu. Niestety, teraz Mlodszy musi czekac na zabawe do lata :)

Nie wiem skad moja corka bierze takie pozy, bo na pewno nie ode mnie! :D

Uparlam sie jednak, ze tego dnia musze (bo sie udusze! :D) pojechac jeszcze raz na plaze, nacieszyc wzrok widokiem blekitnej wody... Tia... No przeciez ja jestem urodzonym pechowcem jesli chodzi o wycieczki i urlopy... Pojechac na poludnie Florydy w najsuchszej czesci roku i miec ciagly deszcz? Tylko my. Dostac okres na sam wyjazd? U mnie norma. A na koniec, kiedy uparlam sie pojechac na plaze, dzien wczesniej zmienil sie kierunek wiatru i prady zaczely nanosic tony wodorostow! Takie brzydkie trawsko, ktore zasypalo caly brzeg, i unosilo sie na wodzie, szpecac ja i dajac jej brazowy odcien!

To by bylo na tyle jesli chodzi o piekna, turkusowa wode... :/

Same wodorosty nie sa szkodliwe, ale niestety wraz z nimi, prady przyniosly tez parzace meduzy. Uprzejme panie w okienku poinformowaly, ze jad tych meduz neutralizuje sie octem i w razie czego one ten ocet posiadaja. Ja, M. oraz Nik odwaznie ruszylismy do wody, rozgladajac sie tylko bacznie na boki. Bi zostala na brzegu oznajmiajac, ze ma wode gdzies i boi sie meduz, ktorych to znalazlam z Kokusiem cale dwie sztuki i to raczej zdechle. ;) Poplywac jednak sie i tak sie nie dalo, bo zaraz na glebokosci nieco dalszej niz po kolana, unosila sie cala lawica trawska. I choc to, co fale wyrzucily na brzeg, dalo sie bez problemu przeskoczyc, tak brodzic w tym calym cialem nie mialam najmniejszej ochoty. Szczegolnie, jesli w glebii czaily sie meduzy. ;)
Wyprawa na plaze okazala sie wiec kompletna klapa. Wracajac zajechalismy na jeszcze inna, zeby upewnic sie, ze wszedzie to tak wyglada. Wygladalo. :) Wrocilismy wiec na kemping i pocieszylismy sie pojsciem na basen. W koncu i ja moglam poplywac! ;)

Dzikie harce :)

Ninja :D

Nastepnego ranka jeszcze raz, na szybko zabralam Potworki na pozegnalne plywanko w basenie.

Z calego urlopu, to bezsprzecznie bylo ich ulubione miejsce ;)

M. w tym czasie pomalu wszystko szykowal, pakowal i podlaczal przyczepe pod auto. Wyjechalismy tuz przed poludniem z zalem i poczuciem niedosytu. Nie ma co ukrywac, bedzie mi brakowalo takiego widoku:

Zachod slonca nad przystania :)

Pech pogodowy przesladowal nas dalej, bowiem zaraz po zachodzie slonca, na wysokosci stanu Georgia, zaczal padac deszcz. I nie przestal az do konca drogi, z pominieciem przejazdu przez stan New Jersey, gdzie co prawda nie padalo, ale za to byla mgla gesta jak mleko i trzeba bylo bardzo uwazac zeby nie ominac zjazdow, bo tablice widac bylo dopiero w ostatniej chwili. ;) Ale dojechalismy szczesliwie i bez przygod, a to najwazniejsze.

P.S. Uff... Skonczylam. Styczen dobiega konca, dzieje sie duzo, a ja jedna noga nadal jestem na urlopie. Czas nadrobic codziennosc. :)

21 komentarzy:

  1. Uwielbiam Twoje opowieści 🙂
    A pogoda, cóż zazdroszczę Wam lata, bo u nas to takie nie wiadomo co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lato mielismy tylko przez tydzien niestety. ;) A u nas tez mamy niewiadomo co, ni to zima, ni to wiosna. :)

      Usuń
  2. A ja dzisiaj tak marznę w pracy... daj no trochę słońca :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale pięknie, rozmarzyłam się :) Wspaniała opowieść i super, że rozłożyłaś sobie w czasie pisanie, bo... teraz jesteś już o prawie miesiąc bliżej do następnej wyprawy :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem najbardziej pechową osobą pod słoncem,ale nie jeśli chodzi o pogodę urlopową.W tej kategorii jesteś the best! :p
    Ale i tak zazdroszczę błękitu nieba,lazuru wody i pieszczot słonca.Piękne widoki,naprawde żal du..pe ściska.
    Jakie Potworki już duże :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Duze, czas zapitala, Twoja Riczi to tez pewnie juz panienka. :)
      Fakt, ze nawet pomimo deszczu bylo pieknie, a co najwazniejsze - cieplutko! ;)

      Usuń
  6. Mimo deszczu i tak spędziliście fajne wakacje!!! Ostatnia fotka najlepsza!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udala mi sie, a to zwykly pstryk z telefonu. :)

      Usuń
  7. A ja zaluje, ze chociaz bylam kilka razy na FL - nigdy nie pojechalam na Keys, chociaz przeciez bylam calkiem niedaleko. Za to dobrze zwiedzilam Everglades, cudowne, prawda? Wasza wyprawa na Keys bardzo mi sie spodobala. Musze namowic rodzine, zebysmy tam pojechali, bo po tym wpisie jestem bardzo zachecona. Swietne wakacje mieliscie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Keys polecam z reka na sercu! Jak juz przelknie sie korki, to jest tam cudownie!
      Everglades jest niesamowite! Mam nadzieje, ze jeszcze kiedys tam wroce ze starszymi Potworkami i spedzimy tam wiecej czasu niz jeden dzien!

      Usuń
  8. Aha, przy opisie tego dlugiego mostu (7 milowego, czyli 11-kilometrowego) pomiedzy wysepkami na Keys - zasmialam sie, bo przypomnial mi sie ten most https://en.wikipedia.org/wiki/Lake_Pontchartrain_Causeway - czyli: measuring 23.86 miles (38.40 km) in length. Z podjazdem bite 40 km! Fajna zabawa byla.

    OdpowiedzUsuń
  9. Cos mi sie skojarzylo New Yersey z Georgie Shore :-) Agatko, swietny wypad.az szok, ze to zima, a u was tak letnio I cieplo. Piekny zachod slonca I widac blekit wody na zdjecia h. Fajny wyjazd. Zazdroszcze :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zazdosc, bo zaraz bedziesz na Fuertaventura, a ja bede spedzac przedwiosnie w zimnie i deszczu polnocnej Hameryki. :D

      Usuń
  10. Człowiek aż żałuje, że ma do Was tak daleko. Naprawdę chciałabym to zobaczyć na żywo, bo zdjęcia robią niesamowite wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, no do Hameryki to fakt, troche daleko, ale z Polski sa blizsze i rownie piekne tropikalne obszary. :)

      Usuń
  11. Piękne wakacje, piękne wspomnienia, piękna przygoda. Wcale Ci się nie dziwie, że wracać ciężko do codzienności :)
    Długo pewnie będziecie wspominać i masę zdjęć przeglądać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspominamy caly czas, nawet Potworki, choc teraz chcielibysmy jednak troche zimy zaznac, jak juz mieszkamy na tej polnocy. ;)

      Usuń