Dla przykladu, korzystajac z tego, ze mojego szefa mialo ne byc wiekszosc miesiaca, zglosilam sie, ze pomoge w szkolnej bibliotece, w czasie kiedy klasy Potworkow przychodza wymieniac ksiazki. Nie wiem jak to teraz jest w szkolnych bibliotekach w Polsce. Kiedy sama chodzilam do szkoly, biblioteka to bylo biurko zastawiajace dostep do regalow i panie bibliotekarki zazdrosnie tych regalow strzegace, ktore odbieraly ksiazki oraz wydawaly te, o ktore sie prosilo. Dzieciakom nie wolno bylo samemu myszkowac miedzy regalami, a na przerwach w kolejce stal taki tlumek, ze panie nie mialy czasu niczego polecic, a nieraz nawet nie udawalo sie na czas wypozyczyc tego, co mialo sie upatrzone. Nic dziwnego, ze szybko przerzucilam sie na biblioteki publiczne. ;)
Biblioteka Potworkow jest inna. Regaly sa ogolnodostepne, ksiazki sa logowane i wylogowywane z systemu elektronicznie i dzieciaki raz w tygodniu schodza tam cala klasa na 40 minut i maja czas na oddanie ksiazek oraz wypozyczenie nowych. Haczyk? Jest i haczyk, a jak. ;) Polowe tych 40 minut spedzaja z bibliotekarka, ktora pokazuje im nowe ksiazki zakupione do szkolnej kolekcji, lub daje im zadania w systemie komputerowym, niewiasta ta jest bowiem rowniez odpowiedzialna za szkolenie uczniow w pojeciach informatycznych. Tak naprawde to dzieciakom 20 minut na poszukiwanie ksiazek zupelnie wystarcza (te oddawane sa po prostu kladzione na przeznaczony do tego regal), przynajmniej nie maja czasu na glupoty. Jak to dzieci bowiem, te, ktore znajda upatrzone ksiazki wczesniej, zaczynaja latac po sali, przepychac sie, pokrzykiwac, itd. Szczegolnie chlopcy. ;) I tu dochodzimy do haczyka. Poniewaz bibliotekarka spedza z dzieciakami polowe czasu, ktory maja przeznaczony na wizyte w bibliotece, ma ona niewiele czasu na logowanie oddanych ksiazek oraz odkladanie ich na polki. I tu wlasnie przydaja jej sie rodzice, ktorzy jako ochotnicy przychodza do pomocy. Wierzcie mi, w czasie tych 40 minut nie daje rady odlozyc na miejsce nawet polowy ksiazek, a tymczasem dochodza nowe i nowe, bo do biblioteki schodzi jedna klasa za druga! :O
Bardzo sie wiec ciesze, ze zdecydowalam sie zglosic, ale! Wymaga to ode mnie urwania sie z pracy na ponad godzine. Nie dosc, ze gryza mnie wyrzuty sumienia, to jeszcze klasa Bi ma tak ustawiona biblioteke, ze przyjezdzam do pracy, mam jakies 45 minut na wypicie porannej kawy, po czym musze pedzic do szkoly. Juz widze, ze poza tym grudniem, raczej nie zglosze sie dalej do pomocy w jej klasie. Zreszta, juz jedna mama przychodzi. Zaden inny rodzic nie zglosil sie za to do pomocy w klasie Kokusia i tu rozwazam przyjedzanie co tydzien, nawet po Nowym Roku. Nadal jest to dosc klopotliwe, ale jego 40 min. w bibliotece zaczyyna sie o 13:05, wiec od biedy moge tam jezdzic w ramach przerwy na lunch. Musze jednak zastrzec pani bibliotekarce, ze nie zawsze dam rade. W ten sposob bede miala otwarta furtke jesli wypadnie mi cos pilnego w pracy lub zwyczajnie nie bedzie mi sie chcialo... ;)
A co poza moim nieszczesnym "wolontariatem"? ;)
Powrocily lekcje jazdy na lyzwach, ktorych zreszta zostala juz tylko jedna w tej sesji. Obawialam sie, ze po przerwie (Indyk wypadal w dniu kiedy normalnie mieliby lekcje) beda marudzic, ale na szczescie pojechali bez problemu, a wrecz z radoscia. Niestety, Nik wyraznie nudzi sie na swoim poziomie, a moje prosby o zmiane spotkaly sie z odmowa, bo w grupach nie moze byc wiecej niz okreslona liczba dzieci. :/ Trudno, jesli bedzie chcial chodzic na kolejna sesje, zapisze go na poziom 2. Ale to dopiero po Nowym Roku. :)
Zreszta, Nik zupelnie sobie nie krzywduje i po prostu jezdzi na wariata wokol swojej grupy. Niestety, w nosie ma polecenia instruktorki, a na moje uwagi, ze nie wykonuje cwiczen stwierdza, ze on juz to umie, a zreszta on nie chce cwiczyc, tylko jezdzic... :/
Radosc - bezcenna :)
Bi za to skrupulatnie cwiczenia wykonuje, chociaz brakuje jej brawury brata, wiec wychodzi jej nieco sztywno i malo plynnie. To jednak nic takiego. Najwazniejsze, ze lubi. :)
Bi za to w skupieniu obserwuje instruktorke
W ostatni czwartek, po powrocie z lyzew i odrobieniu lekcji, Potworki zabraly sie w koncu za dekorowanie piernikow dla Pan z Polskiej Szkoly.
Pare ciastek a tyle radosci ;)
Oczywiscie Nik musial sobie pomarudzic, ze on chce pierniki jesc, a nie dekorowac, ale na szczescie wszystkich nie pozarl. ;)
A w piatek rano - niespodzianka! Szkoly opoznione! Tym razem sniegiem nie sypnelo. ;) Za to pekla rura przy jednej z glownych drog w miasteczku, co zaowocowalo zamknieciem tejze drogi i gigantycznymi korkami. Zeby school bus'y nie musialy przebijac sie przez zakorkowane arterie miasteczka, postanowiono po prostu opoznic lekcje o 2 godziny. A kiedy wlaczylam komputer i weszlam na skrzynke z pracy zeby zawiadomic, ze bede pozniej, kolejna niespodzianka! Peknieta rura znajdowala sie niemal naprzeciwko naszego budynku, wiec na czas naprawy wylaczono w nim wode. A budynek zamknieto do poludnia! W ten sposob dostalo mi sie pol dnia wolnego. ;) Dzieciaki wsadzilam do autobusu o 10, a sama mialam niemal dwie godziny na popicie cieplej kawki i poczytanie ksiazki! Co za rozpusta! :D
Dzieciaki oczywiscie tez wybitnie na opoznionych lekcjach skorzystaly. Nie tylko, ze po prostu fajnie jest rano ogarniac sie bez stresu i pospiechu (o wyspaniu sie nie wspominam, bo Potwory same z siebie wstaja przed 7 :/), to jeszcze w koncu byly Mikolajki! :)
W tym roku nie robilam dzieciom jakichs wielkich prezentow. Dostali po puzzlach, ksiazeczkach gdzie uklada sie obrazki z naklejek oraz po pizamce. Starczy. Grudzien i tak obfituje w tyle prezentow, ze nie ma co przesadzac. ;) A po zejsciu na dol, w salonie zastalam taki widok:
Bi zaryczna, bo... zgubil jej sie jeden element... :D
Nie ma jak zrobic burdel na kolkach w godzine. Tylko dzieci potrafia. ;)
Potem nadszedl weekend, ktory byl chyba najbardziej zwariowanym od dluuugiego czasu... A sobota to juz bylo czyste szalenstwo.
Najpierw Polska Szkola. Choc raz Potworki wstaly i pojechaly do niej z entuzjazmem. Tego bowiem dnia, rowniez szkole odwiedzal dziadek w czerwonym wdzianku, z biala broda oraz workiem na plecach. ;)
Nauczycielka Bi wyslala zdjecie klasowe z Mikolajem; dawno nie musialam edytowac tylu twarzy! :D
Prezenty przyniosl... slabe, choc Potworki i tak byly zachwycone - troche polskich slodyczy (na ktorych najbardziej chyba rodzice skorzystaja ;P) oraz kubek z logo szkoly, upamietniajacy jej 60-lecie. Kolejny juz raz stwierdzam, ze dzieciom mniej zalezy na konkretnych prezentach, a bardziej na tym, zeby cos dostac. ;)
W czasie kiedy Potworki mialy radoche w szkole, ja popedzilam na zakupy. Wyjatkowo szlo mi jednak jakos opornie i ledwie zdazylam wpasc tylko do domu, rozpakowac torby i wstawic pranie i czas byl jechac po dzieci. A z Polskiej Szkoly pojechalam z nimi prosto... na przyjecie bozonarodzeniowe w kosciele! :)
W tym roku odbylo sie ono nieco inaczej, bo zaczelo sie od przedstawienia dla czlonkow parafii, przygotowanego przez nauczycielki religii przy naszym kosciele. Cos na ksztalt naszych polskich Jaselek, choc polskim przedstawieniom do piet nie siegaja. Cala historia Bozego Narodzenia byla mocno ukrocona, piosenek trzy na krzyz, a dzieciaki mamrotaly tak, ze ledwie dalo sie je zrozumiec. Z tego co jednak slyszalam, to pomysl przedstawienia wyskoczyl doslownie na ostatnia chwile i malo bylo czasu na przygotowania. Moze za rok sie poprawia. ;)
Podobno ksiadz nie byl zbyt szczesliwy, ze mu dzieciaki "biegaja na oltarzu", ale jednak na przedstawienie sie zgodzil :D
Potem mozna bylo w koncu zejsc na dol, do salki imprezowej, na wlasciwe przyjecie. W zasadzie to te Christmas Party odbywaja sie co roku na te same kopyto. Zawsze jest dekorowanie ciasteczek, przygotowywanie kartki swiatecznej, robienie naszyjnikow z zelkow oraz chrupek do mleka, malowanie twarzy i balonowe zwierzaki. Na szczescie Potworki absolutnie nie narzekaja i czekaja wlasnie na te konkretne aktywnosci. Troche mi smutno kiedy pomysle, ze to bylo prawdopodobnie ich ostatnie Chrismas Party tam. W przyszlym roku bowiem czas juz definitywny bedzie poslac Potworki do Komunii. Bi i tak przystapi do niej juz jako 10-latka, ale taka jest cena za poslanie obojga dzieci jednoczesnie. W kazdym razie, Komunia wiaze sie z wozeniem Potworkow na lekcje religii, a blizej uroczystosci rowniez zapewne na proby i przygotowania. Do naszego kosciola mamy ponad 20 minut jazdy i to autostrada. Dosc daleko. Raz w tygodniu, w niedziele na msze, nie jest to wielki klopot. Ale dodatkowo w srodku tygodnia, wieczorem, kiedy czlowiek wraca z pracy zmeczony, a tu trzeba jeszcze lekcje odrobic oraz ogarnac to i owo w chalupie, to juz robi sie problematyczne. Dlatego od nowego roku szkolnego planujemy przepisac sie do parafii w naszym miasteczku, niecale 10 minut od domu i to malymi, bocznymi uliczkami. Nie ma tam co prawda polskiej mszy, ale cos za cos...
W kazdym razie, w tym roku jeszcze Potwory zaliczyly przyjecie bozonarodzeniowe, na ktore przyjezdzaly odkad Nik skoczyl 2 latka (wczesniej jakos nie wyczailismy, ze takowe imprezy sie odbywaja). Oboje entuzjastycznie sklecili naszyjniki:
Nik udekorowal trzy ciasteczka, ktore natychmiast pozarl i nie udalo mi sie nawet pstryknac zdjecia. ;) Oboje sa juz teraz jednymi ze starszych dzieci na przyjeciu (zapisac mozna dzieci chodzace maksymalnie do V klasy, czyli okolo 11-latki), wiedza co i jak, wiec pierwsi ustawili sie w kolejce do balonow oraz malowania buzi. Bi juz tradycyjnie zrobila sie na tygrysa, a Nik zazyczyl sobie smoka. ;)
Artystka to pani malujaca buzie nie byla... :D
A potem wkroczyl gwozdz programu i zaczal rozdawac prezenty. W tym roku dla obydwu Potoworkow byly idealnie trafione, bo Bi dostala duzy zestaw laleczki LOL, a Nik jezdzace i swiecace auto.
Juz kolejny Mikolaj "zaliczony" tego dnia :D
Szczyt szczescia. ;) Zaraz skumal sie z jakims chlopcem i zaczeli urzadzac wyscigi i kraksy. ;)
Wspolne zabawy lacza najlepiej ;)
Mimo, ze Nik moglby zapewne spedzic tak pare godzin puszczajac samochod od sciany do sciany, po chwili musialam wyciagnac go z imprezy bowiem nie byl to koniec atrakcji na ten dzien. ;) Wpadlismy do domu na niecala godzine, po czym musielismy zbierac sie na przyjecie urodzinowe! :O Moja kolezanka urzadzala imprezke swojej 4-latce. Poczatkowo miala sie ona odbyc w dlugi weekend na Thanksgivivng, ale tego akurat dnia zaczal sypac snieg i zmuszona byla ja przelozyc. A ze kolejnego dnia mieli oni jakies inne plany, wiec padlo na tez nieszczesna, szalona sobote. ;)
Na przyjeciu ogolnie bylo milo, ugadalam sie za wszystkie czasy, ale przyznaje, ze po calym zwariowanym dniu, bylam juz po prostu padnieta. W dodatku wszystko sie przedluzalo, dostarczyciel pizzy nie mogl znalezc ich adresu, potem oczywiscie tort, babeczki i zamiast byc w domu po 19, wrocilam prawie o 21. :/ Na dodatek Potworki mialy jakiegos pecha, albo to rezultat glupich zabaw. Mlodziez uparcie bowiem gasila swiatlo w pokoju, w ktorym sie bawila i nie dziwota, ze nagle Bi przybiegla z placzem, ze siedziala na poduszczach i ktos skoczyl jej na brzuch! Plakala i plakala i odmawiala dalszej zabawy, az zaczelam panikowac, ze moze cos jej peklo, itd. Na szczescie w koncu sie uspokoila i wrocila do dzieci. Jak Bi podjela znow zabawe, to po chwili przybiegl z rykiem Nik, ze potknal sie i wywalil na jakies zabawki! :O Do dzis ma piekne, teraz juz zolto - zielone siniaki, jeden pod lopatka, drugi zaraz nad posladkami! :/ Po prostu jakies fatum! ;)
Happy Birthday to K.! :D
Po takiej sobocie, najrozsadniej byloby zakopac sie w domowych pieleszach z goraca kawa i dobra ksiazka. Tak?
Nie!
Wiedzac, ze w kolejny weekend mamy plany zarowno na sobote jak i niedziele, a nastepny to juz bedzie przedswiateczny, uparlam sie, ze to jedyny rozsadny termin na... narty! ;)
Tak jak wspomnialam w poscie o Kokusiu, doczekal sie chlopak pierwszego wypadu na naty! Wczesnie w tym roku! Zazwyczaj nie mobilizowalismy sie az do stycznia. ;) Tym razem bardzo mi jednak zalezalo zeby wybrac sie choc raz przed 6 stycznia, kiedy to Bi ma zaczac zajecia w klubiku narciarskim szkoly. Chcialam zeby przypomniala sobie jak sie jezdzi, jak sie wsiada na wyciag, itd.
Malzonek az tak podekscytowany nie byl, ale wykorzystalam to, ze chcial wyprobowac nowe buty, wiec dal sie namowic bez wiekszych problemow. Troche nie wypalil fakt, ze ze wzgledu na M., musielismy rano koniecznie jechac na msze. Do domu wrocilismy o 10:30 i zaczelismy pakowanie. Pierwszy raz, wiec bylismy kompletnie zdezorganizowani, M. zastanawial sie jak skutecznie wszystko zapakowac, w ktore auto, zas ja szukalam goraczkowo wszystkich rekawic, kominiarek pod kaski oraz moich gogli, ktore wcielo dokumentnie, a jak je znalazlam, to pozniej okazalo sie, ze zupelnie do kasku nie pasuja i jezdzilam bez nich. Dobrze, ze bylo pochmurno, ale bez padajacego sniegu. ;) Jeszcze jakies picie, jakies przekaski i zrobilo sie poludnie.
Nasze lokalne, bliziutkie stoki sa nadal zamkniete, a w "prawdziwe" gory to minimum 2 godziny jazdy, wiec odpadaly. Tam musielibysmy wybrac sie z samego ranka. Traf jednak chcial, ze akurat w tamtem weekend otwarto stoki na gorze mniej wiecej posredniej pomiedzy naszymi pagorkami, a prawdziwymi trasami. O tamtym miejscu slyszalam wiele pozytywnych opinii, a przy tym zjaduje sie ono tylko godzinke z hakiem od nas, postanowilismy wiec sprobowac.
Miejsce okazalo sie faktycznie bardzo fajne! Trasy na tyle dlugie, ze nie mialo sie wrazenia, ze wyciagiem wjezdza sie 10 minut, a zjezdza z gory w dwie. ;) Przy tym, gorka na tyle niewielka, ze nie bylo mozliwosci, zeby sie zgubic. ;) Smiejcie sie, ale w czasach "przed dziecmi", kiedy jezdzilismy naprawde duzo, zdarzalo nam sie zjezdzac bez skrupulatnego patrzenia na mapke, a na samym dole okazywalo sie, ze jestesmy po zupelnie innej stronie gory, daleko od parkingu i samochodu. I teraz wjezdzaj z powrotem i ostroznie, z mapa w reku, szukaj tras prowadzacych na glowne szlaki. ;) Podobnie tam, gdzie bylismy rok temu z dziecmi - jeden zly skret i zamiast zjechac pod sam hotel, moglismy sie znalezc pod glownym wejsciem, daleko od miejsca wypoczynku. Z marudzacymi na potege dzieciakami. ;)
Tutaj takiego niebezpieczenstwa nie bylo. W ogole, ze wzgledu na poczatek sezonu, malo bylo wyboru, bo otwarta byla ledwie polowa szlakow, w zasadzie wiec czy sie chcialo czy nie, trzeba bylo zjezdzac praktycznie jedna trasa. ;)
Potworki gotowe na szusowanie! :)
Poniewaz wyjechalismy dosc pozno, zanim dotarlismy na miejsce, zanim znalazlam miejsce do kupienia biletow (normalne kasy biletowe byly nieczynne), zanim w koncu przebralismy sie, dzieciaki obowiazkowo odsiusialy (:D) i dobrnelismy pod wyciag, zrobila sie 14, a wyciagi byly czynne do 16. Duzo wiec nie pojezdzilismy, ale przyznaje, ze z moim brakiem kondycji i tak starczylo. Pod koniec miesnie ud bolaly mnie juz jak cholera. Czas zaczac robic serie przysiadow i innych cwiczen na udka. ;)
Pierwszy zjazd zaliczylismy we czworo i... klasyk. Trasa byla niby zielona (najprostsza), ale ze szczytu poczatkowo byly dwa bardziej strome (a przez to oblodzone) miejsca, na ktorych Bi kompletnie spanikowala. :D Rozryczala sie, ze ona sie boi i dalej nie jedzie. Lzy jak grochy, ludzie nas mijaja, ja pluje sobie w brode, ze wydalam $500 na klub narciarski, na ktory ona teraz pewnie juz nie pojedzie... ;) M. zirytowal sie, zabral Mlodszego i pojechali na dol i tyle z jego pomocy. Ja zaczelam od pogadanki, ze przeciez Starsza tak bardzo chciala nalezec do klubu narciarskiego w szkole, ze przeciez bedzie jezdzic ze szkola co tydzien i jak ona sobie to wyobraza? Bi oczywiscie nawet zdenerwowana pyskuje, ze ze szkola nie beda przyjezdzac na te gorke. Fakt, chociaz nie bede jej teraz mowic, ze ta, na ktora beda jezdzic, choc trasy ma ktorsze i prostsze, jest mala, wiec koncowke ma jedna, wspolna dla wszystkich tras. Koncowka ta ma oznaczenie niebieskie (srednio trudne), jest dosc stroma, wiecznie oblodzona i nieraz wywinelam na niej orla. :D
W kazdym razie zmienilam nieco taktyke i zaczelam zachecac dziecko, ze nie ma sie gdzie spieszyc, ze moze jechac sobie poprzecznie, od jednego konca stoku, do drugiego. Na to Bi, ze ona nie umie skrecac! :O No guzik prawda, bo rok temu umiala, ale na szczescie troche juz w tym roku pojezdzila na lyzwach, wiec przypomnialam, ze zasada jest ta sama - nacisnie prawa noge, skreci w lewo, nacisnie lewa, skreci w prawo. Starsza chyba widziala, ze nie ma wyjscia i jakos musi z gory zjechac, wiec podjela proby i z lekkimi okrzykami przerazenia, ale po-szlo. ;) Reszta trasy na szczescie okazala sie naprawde prosciutka i lagodna. W dodatku okazalo sie, ze jeden z wyciagow dojezdza na 3/4 wysokosci gorki, wiec mozna te najbardziej stroma czesc trasy zwyczajnie pominac. Potem Bi tak sie rozochocila, ze probowala po kolei kazde rozgalezienie tras, a ja mialam problem, zeby ja dogonic, szczegolnie pod koniec, kiedy uda juz zdrowo mnie napierniczaly. ;)
Z gorki na pazurki! :D
Poniewaz natura kocha rownowage, kiedy Bi sie rozkrecila, to kryzys zlapal Nik. Jezdzilismy glownie osobno - ja z Bi, M. z Kokusiem, bowiem chlopaki zjezdzaly z samego szczytu. Kilka razy jednak spotkalismy sie w polowie trasy i konczylismy ja razem. Potwory, jak to Potwory, rywalizuja ze soba na kazdym kroku. Tym razem kazde chcialo zjechac szybciej. Wygrala Bi, wiec Mlodszy strzelil focha. Dodatkowo, wywalil sie w ktoryms momencie tak pechowo, ze wypiela mu sie narta i oboje troche sie nameczylismy, zeby ja z powrotem wpiac i nie pozwolic jej zjechac w dol stoku. ;) Nik porzadnie sie zestresowal, rozplakal i potem juz do konca wygladal niewyraznie. Tyle zostalo z zapalonego narciarza z zeszlego roku. ;)
Po takim weekendzie, Bi, ktora zazwyczaj w dni wolne od rana dopytuje "a co dzis robimy?" i burczy kiedy mowie, ze nic, bo musze porobic cos pilnego kolo domu, tym razem wieczorem rozplakala sie, ze ona w ogole nie czula, ze miala weekend i nie chce isc kolejnego dnia do szkoly. ;)
Kolejny tydzien oraz weekend uplynely duzo spokojniej, ale o nich juz w kolejnym poscie.
A na koniec wyrywki "Marszu Dabrowskiego" wg. Bi, ktora musiala nauczyc sie go na pamiec w Polskiej Szkole:
"Z ziemi polskiej do Polski..."
"Przejdziem Wisle, przejdziem dalej..."
O ile to "przejdziem dalej" jeszcze jest od biedy logiczne, to (nawiazujac do pierwszej linijki) nie moge Bi przetlumaczyc, ze nie mozna przejsc do Polski skoro juz sie w niej jest. ;) "Z ziemi wloskiej" uparcie kojarzy sie Bi z wlosami i zasmiewa sie do rozpuku, mimo mojego tlumaczenia, ze Wlochy to po prostu Italy po polsku. ;)
Nik tymczasem "przyniosl" ze szkoly nastepujaca pioseneczke na melodie "Jingle Bells" (dla znajacych jako tako angielski):
"Dashing through the snow,
On the pair of broken skis,
Over fields we go,
Crashing into trees,
The snow is turning red,
I think I'm almost dead,
I woke up in the hospital,
With stitches on my head!"
Pamietam jak sama (mam wrazenie, ze dopiero co!) przynosilam do domu takie przerobki znanych piosenek, a teraz kolej moich dzieciakow i ich kreatywniejszych kolegow. :D
Pozdrowienia (jeszcze) przedswiateczne! :*
Super weekend, jak zwykle. A piosenki Nicka nauczylam sie od razu na pamiec i spiewam od godziny w domu dla moich sluchaczy.
OdpowiedzUsuńMam nadzieje, ze jakos to znosza! :D
UsuńMikołajki Potworki miały udane i to potrójne widzę ;)
OdpowiedzUsuńWeekend mieliście faktycznie wypełniony po brzegi.. I szalony ;)
Fajnie macie z tymi nartami..
A tekst piosenki prześmieszny ;))
Pozdrawiam grudniowo ;)
Jakos ostatnio roi sie od takich weekendow, a ja juz nie wyrabiam! :D
UsuńNarty fajne sa, polecam! ;)
Oj, to faktycznie trochę się wkopałaś z tą biblioteką! Ale te dobre uczynki chyba się gdzieś tam zapisują ;)
OdpowiedzUsuńI jaki bogaty Mikołaj w tym roku i ile razy odwiedził Potworki!
A weekend mieliście szalony! Na nudę na pewno nie możecie narzekać :) I jak tam już biało <3
No i piosenka na sam koniec, brawa za kreatywność dla dzieciaków :D
Nie, no bialo bylo, ale juz dawno sie zmylo. Teraz jest szaro-brazowo. :)
UsuńMikolaj zaszalal. ;)
Jej wy macie naprawdę zimę! U nas 12C, zapowiadają nawet 16C na święta... 😂 😂 😂
OdpowiedzUsuńMoże dlatego dopiero nam lodowisko budują, jak zerknęłam wstecz to w zeszłym roku mieliśmy już od miesiąca zabawę na łyżwach. Dziwne to wszystko, zauważyłam pąki na drzewach! W grudniu.
Fajne te wszystkie przedświąteczne atrakcje. Choć to istny zawsze maraton, czasu niekiedy brak, to ja lubię :)
Z biblioteka u nas nie wiem jak jest, chodzą sami. Ale za moich czasów pamiętam że było tak jak u was teraz, przynosilismy książki, przekazywalismy pani przy biurku, pani odnotowywala to w naszych kartach, a my sobie szlismy buszowac w półki z książkami, ale zawsze była tam cisza - cisza biblioteczna to jak świętość była ;) Pamiętam jak już miałam dosyć korporacyjnego wyścigu szczurów, marzyłam autentycznie o pracy w bibliotece. Kojarzyłam ją właśnie zawsze z tą specyficzna cisza i spokojem, inny świat normalnie.
Haha tez mi się zawsze Włochy z włosami kojarzyły :D Nie wiem czemu nazwy miast czy państw zmienia się w danym języku, to powinno być jednak zawsze wg oryginału. O tej z ziemi włoskiej do Polski bez obaw, u nas nawet najważniejsi politycy nie potrafią tego dobrze odspiewac ;) 👌 A całkiem niedawno o tej kwestii w naszym hymnie wspominałam w poście który mi wisi i czeka na publikację.
Ja tez zawsze lubilam biblioteki. Cisza, spokoj i zapach zakurzonego papieru. :D
UsuńMoich zabieram do biblioteki miejskiej, oprocz tego chodza tez do szkolnej, dodatkowo maja mala, klasowa biblioteczke i w rezultacie wlasnie place kare za nieoddana ksiazke. Nie wiadomo gdzie wyladowala. :/
U nas w grudniu byla zima i potem juz paleczke przejela wiosna. Styczen byl rekordowo cieply i suchy i luty poki tez ma temperatury dobrze powyzej sredniej. :/