Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 29 września 2016

Codziennosc szkolno - przedszkolna + rekrutacja z koszmarow

Anula juz chyba drugi raz dopytuje, spiesze wiec doniesc, ze adaptacja Potworkow w placowkach edukacyjnych, zakonczyla sie sukcesem po okolo 1.5 tygodnia. Po tym czasie Nik z dnia na dzien przestal rano plakac. Bi wlasciwie zaadaptowala sie po kilku dniach, bowiem nawet teraz, po miesiacu, ma dni kiedy rano jeczy, ze nie chce zostac w szkole i woli jechac ze mna do pracy. ;)

Niemal zapomnialam, ze na poczatku roku odbywaly sie jakiekolwiek ryki i dobrze mi z tym. :D

A co sie dzialo ostatnio?

Druga polowa ostatniego tygodnia, byla dosc intensywna... W czwartek "kopnal" mnie zaszczyt, na ktory wcale nie mialam ochoty. ;) Mianowicie koledze z pracy wypadlo 3-dniowe szkolenie w Bostonie i akurat w jeden dzien, nie mial kto odebrac jego syna z przedszkola. Poniewaz biedacy zyja tak jak my, z rodzina daleko i brakiem zaufanych przyjaciol, poprosil mnie o odebranie malego. Zdziwilam sie troche, bo oprocz tego, ze pracujemy w jednym biurze i zapraszamy sie nawzajem na urodziny dzieciakow, to nie utrzymujemy blizszych kontaktow poza praca. Wredna jestem, ale powiem Wam, ze kompletnie nie mialam ochoty jechac po malego, tyle ze nie udalo mi sie znalezc zadnej wiarygodnej wymowki. ;) Ich miasteczko jest mi zupelnie nie po drodze i co gorsza, znajduje sie na uboczu i wioda do niego tylko male, drugorzedne drogi, w godzinach szczytu zapchane na maksa. Poza tym od dawna nie mialam pod opieka obcego dzieciaka, a od tamtego czasu przybylo mi odpowiedzialnosci oraz wyobrazni. ;) Mialam straszne filmy o tym, co moze sie temu malemu stac pod moja opieka! A najbardziej balam sie, ze ktos wjedzie w moje auto, podczas kiedy ja bede go przewozic! Wjedzie, to wjedzie, ale jakby tfu tfu cos sie chlopakowi stalo, to ja ponosze za niego odpowiedzialnosc!

Koniec koncow, jak zwykle panikowalam niepotrzebnie i na zapas. Przewiozlam malego bez szwanku z przedszkola do naszego domu, gdzie zarowno on, jak i Potworki, byli zachwyceni towarzystwem i cale popoludnie ganiali oraz wrzeszczeli niczym banda dzikusow po ogrodzie. A pies z nimi. Znaczy ganial, nie wrzeszczal. ;)

W piatek, Bi miala po lekcjach Back to school picnic. Na to wydarzenie tez zupelnie nie mialam ochoty. Po poludniu, szczegolnie w piatek, mam juz tylko ochote zrzucic biurowe ciuchy i klapnac na krzeslo. Nie bylo jednak takiej opcji. Po pierwsze, Bi ciagnela na piknik zaraz po odebraniu i odmowa skonczylby sie rykiem na cala szkole, a po drugie kupilam te nieszczesne chryzantemy, ktore do odebrania byly wlasnie na pikniku. No to poszlam. I wytrzymalam raptem pol godziny. ;) Nie znam nadal wiekszosci rodzicow z klasy Bi, a tych kilkoro, ktorych rozpoznaje, akurat nigdzie nie dojrzalam. Snulam sie wiec za Potworkami, ktore ruszyly szturmem na plac zabaw, a nastepnie na stoiska ze slodkosciami, ktore sprzedawaly przedsiebiorcze panie z Komitetu Rodzicielskiego. Po tym, jak moje dzieci pochlonely po dwie muffinki oraz czekoladowe ciastko na glowe, czym predzej zgarnelam ich do domu. A i tak cala droge sluchalam marudzenia, bo przeciez oni chcieli jeszcze sprobowac tych babeczek z kolorowa posypka! ;)

W sobote rano czekalismy na mechanika od lodowki, czego rezultat opisalam juz w poprzednim poscie. ;) W poludnie natomiast, jechalam z Bi na impreze urodzinowa kolezanki z klasy. Przyjecie w miejscu innym niz dotychczasowe sale zabaw, bowiem na farmie! Ktora zreszta dobrze znamy, bo jezdzimy na nia regularnie. ;)

Imprezka wyszla bardzo fajnie. Dzieciaki obeszly z pania prowadzaca cala farme, karmiac zwierzaki.



Nastepnie wszyscy (rodzice tez) wdrapali sie na woz z sianem ciagniety przez traktor i ruszyli na objazd po polach i lesie! Nie powiem, fajnie bylo, chociaz mialam ubrane legginsy, wiec siano powbijalo mi sie i poklulo w cztery litery. Przez reszte dnia co chwila drapalam sie po wiadomej czesci ciala. :)


(Pierwsza do wozu wladowala sie dzieciarnia)

Poza tym, cala przejazdzka strasznie mnie zmulila. Traktor wlokl sie w slimaczym tempie, a woz kolysal na boki, wiec kiedy wrocilismy na glowna czesc farmy, wcale nie mialam ochoty wysiadac. Chetnie zwinelabym sie w klebek na pachnacym sianku i uciela komara. :D

W sobotnie popoludnie zas, moj syn napedzil mi stracha jak jeszcze nigdy w zyciu! Naprawde, akcja z pogotowiem po poparzeniu czy rozcietej glowie, moze sie schowac!

Poszlam na przod domu, zeby podlac kwiatki, bo znow mielismy kilkanascie suchych dni. Nik pobiegl za mna. Ja podlewam, a on gada. A raczej pyta. A po co podlewam te kwiatki? A tamte po co? A te dalej tez bede podlewac? Zza domu przychodza M. oraz Bi. M. wzdycha "Ale tu chwastow..." i zabiera sie za wyrywanie. Koncze podlewac, po czym podnosze glowe i rozgladam sie. Gdzie Nik? - pytam. Nikt (znaczy M. ani Bi) nie wie. Ide za dom, sprawdzic, co gagatek porabia. Nie widze go. Wracam na przod, pytam juz troche nerwowo M., czy widzial, w ktora strone Mlodszy poszedl. Nie widzial, bo pochylony rwal chwasty. Wracam do tylu. Przeciez musi gdzies byc. Moze schowal sie za tujami? Moze pod wiata lub w szopce i jaja sobie robi? Nie ma go, nigdzie go nie ma! Biegiem wracam na przod, zeby sprawdzic w kacie miedzy domem a plotem, gdzie dzieciaki czesto szukaja zoledzi, w pedzie wykrzykuje do mijanego M., ze nie moge znalezc Kokusia. Tam tez go nie ma! Jestem juz bliska placzu. W glowie mam tysiace scenariuszy. Moze poszedl za szopke i w nasz lasek?! Moze przeszedl przez krzaki do sasiadow?! Moze (najgorsze) podszedl do drogi i ktos wciagnal go do samochodu?! Teraz juz oboje z M. oraz Bi, chodzimy po ogrodzie glosno go nawolujac. Mlody nie odpowiada, ani nie wybiega z kryjowki! Rzucamy sobie przerazone spojrzenia.

W koncu M. ma przeblysk rozsadku i zaglada do domu...

Jest! Siedzi na kibelku i robi kupe! :D

Boszzzzz... Jak wpadlam do domu, to myslalam, ze go zacaluje i nie wypuszcze z rak caly wieczor! :) Dawno sie tak nie przerazilam!

Kuzwa, nie do wiary jak szybko moze zniknac z oczu male dziecko! Od momentu, kiedy Nik zadawal mi pytania o podlewanie, do chwili kiedy sie za nim rozejrzalam, minelo moze kilkadziesiat sekund!

Po takich stresach, zrelaksowalismy sie przy ognisku, ha!



Wlasciwie wyszlo to zupelnie spontanicznie. Jeszcze latem, M. ulozyl sobie schludny stosik drewna, oraz drugi - chrustu obok ogniska. Lato jednak przelecialo, a my jakos tego ogniska nie urzadzilismy. Do drewna za to dobraly sie w koncu Potworki na spolke z Maya i zgodnie rozwlekli patyki oraz wieksze szczapki po calym ogrodzie, po czym pies pogryzl niektore w drzazgi. :) W niedziele M. w koncu spojrzal na ogrod widzacymi oczyma i zaczal sie zzymac, ze wszystko rozpierniczone po trawniku. No coz, ten burdel nie zrobil sie w jeden dzien, a wczesniej jakos go nie zauwazal. ;) W kazdym razie rzucilam mu oczywista oczywistosc, zeby to w takim razie w koncu spalil. Popoludnie bezwietrzne, idealne na ognisko, czemu nie? M. przeszedl do czynu i tak, nie tylko posprzatalismy tyl ogrodu z niepotrzebnych patykow, ale i wygrzalismy tylki przy ogniu, upieklismy kielbaski, a wieczorem wrzucilismy w zar ziemniaki, ktore rodzice spalaszowali z wyrazami blogosci na twarzach, juz po polozeniu dzieci spac.


(Potworki za cholere nie chcialy ustawic sie do wspolnego zdjecia...)

Wczesniej zas, wszyscy rzucilismy sie na pieczone kielbaski, nawet Potworki! :)



W niedziele zas wieczorem, odbyly sie, kolejne juz, postrzyzyny Kokusia! Niestety, jak lubie go w dluzszych wloskach, tak musialam przyznac, ze ostatnio urosly juz za dlugie i zaczely wygladac byle jak.


(Przed - "Mieszko I" :D)

Pozostalo albo zacisnac zeby i wytrzymac az urosna duuuzo dluzsze, albo przystrzyc. Poniewaz nigdy nie zamierzalam hodowac nikowej czuprynki az do lopatek, z bolem matczynego serducha, zdecydowalam sie na podciecie. Musze napisac, ze to juz trzecie postrzyzyny i pomalu sie uodparniam. Zanim M. przystapil do akcji, mialam lekka kluche w gardle, ale szybko ja przelknelam. ;) M. uzyl najdluzszego ustawienia maszynki, ale i tak fryzura wyszla niemal "na zolnierza". Trudno, wlosy na szczescie odrastaja... ;)


(Po - zolnierz i tyle...)

Co jeszcze... Kurcze, znow wychodzi mi tasiemiec... :)

Zgodnie z przewidywaniami, dostalam wreszcie powiadomienie o zdjeciach szkolnych u Bi oraz wycieczce przedszkolnej u Nika. Kolejne wydatki, jeeee... ;)

Z ta wycieczka, podobnie jak rok temu, dobili mnie prosba, zeby towarzyszyc dziecku. Oraz zawiezc je i odwiezc swoim samochodem, oczywiscie. Naprawde, czy ja nie mam ciekawszych powodow, zeby brac dni wolne z pracy?! Wycieczka jest od 10 do 12:30, wiec teoretycznie moglabym wziac pol dnia wolnego... Teoria to jednak jedno, a praktyke poznalam rok temu. Autobus szkolny, majacy powiezc panie oraz maluchy, ktorych rodzice absolutnie nie mogli pojechac, spoznil sie. W rezultacie wszystko sie przesunelo. Potem tenze autobus pobladzil po drodze na farme i dojechal dobre pol godziny po wszystkich. Kolejny poslizg. W drodze powrotnej, oczywiscie wlokl sie tak, jak tylko szkolne autobusy moga sie wlec i do przedszkola dojechal pol godziny po reszcie rodzicow...  Kolejne opoznienie w dotarciu do pracy...
Podobny scenariusz przewiduje w tym roku, dlatego juz zawczasu planuje wziac caly dzien wolny, zamiast mowic szefowi, ze bede w pracy i potem nerwowo zerkac co chwila na zegarek...

Dostalam tez ze szkoly wiadomosc, lekko zaskakujaca, ale i napawajaca duma.  Nie pamietam, czy pisalam, ale na spotkaniu 7 wrzesnia, spytalam wychowawczynie Bi, kiedy zostanie przeprowadzona ewaluacja znajomosci jez. angielskiego Starszej. Ku mojemu zdziwieniu, nauczycielka odpowiedziala, ze testy juz sie odbyly, ale nie ma jeszcze wynikow. Minely sobie prawie 3 tygodnie i stwierdzilam, ze spytam o rezultaty, bo mialy byc przeslane rowniez do mnie, jako rodzica, a nadal nic nie dostalam. Wychowawczyni nic nie wiedziala. Ale juz nastepnego dnia, czyli we wtorek dostalam maila od pani, ktora zajmuje sie pomoca jezykowa dla dzieci dwujezycznych w szkole Bi. Okazuje sie, ze Bi sie na takowa pomoc nie zalapuje, bowiem zdobyta w tescie ilosc punktow, kwalifikuje ja jako dziecko mowiace plynnie po angielsku! ;) A przypominam, ze poszla rok temu do przedszkola, ze znajomoscia angielskiego niemal zerowa! :D

Zeby dorosly mogl lapac obce jezyki jak dzieci, ech... ;)

Na koniec, historyjka dotyczaca dla odmiany wylacznie rodzicow. A wlasciwie ojca, chociaz ja tez jestem, chcac nie chcac, w to zamieszana... Wszystko rozbija sie zas o biurokracje. Strasznie dziwnie jest po 13 latach zagranica, stanac oko w oko z polskim absurdem. ;)

Zaczelo sie od tego, ze M., poraz juz ktorys (stracilam rachube) zmienia prace. Przechodzi do wielkiej, miedzynarodowej korporacji. Jest juz po rozmowie o prace, dostal oficjalny dzien rozpoczecia. I wszystko super, tyle ze firma do ktorej przechodzi, ma potwornie szczegolowy plan rekrutacji. Oprocz normalnego sprawdzania czy nie byl karany, czy jest obywatelem (taki wymog na jego pozycje), przejscia testu na uzywki, musi dostarczyc caly plik innych dokumentow oraz zaswiadczen. Codziennie jego skrzynka mailowa zapchana jest kolejnymi papierami do wypelnienia i odeslania. Wkurzajace jest to niezmiernie, bowiem firma zatrudnia osobne agencje do niemal kazdego papierka. W rezultacie, niektore podstawowe informacje, jak edukacje, historie zatrudnienia, itp. M. musial wypisywac od poczatku juz w trzech roznych miejscach! Jedyna pociecha jest to, ze niemal wszystko wypelnia sie na stronie internetowej i jednym kliknieciem posyla gdzie trzeba...
Jestem w glebokim szoku. Pierwszy raz widze takie sprawdzanie przyszlego pracownika! ;) A ze moja znajomosc angielskiego, jest znacznie lepsza od M., do tlumaczenia wiekszosci papierow maz zaciaga mnie... W ten sposob, biore czynny udzial w rekrutacji malzonka i po tym, co widze, nawet gdyby ta korporacja pasowala do mojego wyksztalcenia, za Chiny Ludowe nie zlozylabym tam podania! ;)

To byla jednak amerykanska czesc biurokracji. Teraz pora na polska strone. ;)

Jak w ogole Polska zostala w to zamieszana, skoro mieszkamy zagranica? Ano, prosto. M. ukonczyl studia w Krakowie i taka informacje zapisal w podaniu o prace. Wiekszosc amerykanskich pracodawcow albo wierzy na slowo, albo wystarczy im transkrypt, przygotowany przez oficjalne agencje, tlumaczace dyplomy oraz indeksy osob z calego swiata. Mnie na podstawie takiego transkryptu, przyjeto tutaj bez zadnego "ale" na studia magisterskie.

Ale nie korporacja zatrudniajaca M., o nie! Oni wynajeli agencje, znajdujaca sie, co ciekawe, w Niemczech, gdzie pracuje Polka, ktorej zadaniem jest sprawdzenie autentycznosci wyksztalcenia mojego meza. Wystarczajaco zagmatwane? ;)

Czekajcie, bo to nie koniec! ;)

Owa pani, majaca na imie Teresa, zadzwonila do dziekanatu i napotkala oczywiscie mur. Nie udziela jej zadnych informacji bez upowaznienia. Podejrzewam, ze agencja potrzebuje tylko potwierdzenia, ze taka a taka osoba, studiowala na tym wydziale w latach takich a takich i w roku takim a takim uzyskala tytul magistra inzyniera. Ale panie w dziekanacie nic nie powiedza i koniec. Do tego momentu w zasadzie wszystko rozumiem, ochrona danych osobowych, itd. Potem jednak zaczynaja sie schody. M. wstal o 3:30 nad ranem, zeby przy 6-godzinnej roznicy czasu, zlapac odpowiednia pania z dziekanatu wystarczajaco wczesnie. W swojej naiwnosci myslal, ze rozmowa telefoniczna zalatwi sprawe. ;) Pani zas poinformowala go uprzejmie, ze potrzebuje od niego odrecznie napisanego upowaznienia. Przyslanego poczta. Nie, nie moze byc wydrukowane na komputerze. I nie, absolutnie nie moze byc przeslane mailem ani faxem. Nie, nie, nie! Ma byc ODRECZNIE napisane i przyslane POCZTA!

Czy dziekanaty w Polsce zapomnialy, ze mamy XXI wiek?! :D

A najlepsze, ze owa pani Tereska, zadzwonila do M. dzis rano (kiedy szykowal sie juz do wyslania napredce skleconego upowaznienia), ze na uczelni M. pozmienialy sie wydzialy oraz ich adresy i ona podala mu zly adres dziekanatu oraz imie niewlasciwej pani odpowiedzialnej za udzielenie informacji! ;)

Kiedy M. przeszedl pomyslnie rozmowe o prace, date jej rozpoczecia podano mu z 5-tygodniowym wyprzedzeniem. Wtedy szczeki nam opadly, ze tak pozno, ale teraz zastanawiamy sie czy te piec tygodni wystarczy na zebranie wszystkich potrzebnych zaswiadczen! :)

31 komentarzy:

  1. Dzięki Ci za te wieści! Byłam ciekawa bardzo jak sobie dzieciaki radzą. Cieszę się, że wszystko minęło i jest dobrze.
    To ognisko...zazdrooo!
    A Nika nie poznałam w tych długich włoskach! Nie było paniki czy płaczu ze tata ściął mu włosy? A co do tej korporacji to oczy miałam jak spodki czytając te jaja ;) az nawet mężowi czytałam :))
    Miłego (już prawie) weekendu!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, Mlodszy znosi postrzyzyny (to juz chyba jego 4) ze stoickim spokojem. Znacznie lepiej niz siostra, ktora wierci sie I panikuje, a jej wlosy tylko podcinamy. ;)

      Ognicho fajne bylo! Szczegolnie, ze pomimo ogrodu, rzadko je robimy. :)

      Usuń
  2. U Nas tez tak "przeswietlaja" przyszlych pracownikow. Ja np musialam miec list z policji, ze nigdy nie bylam za nic karana.
    Jejciu, ja czesto mam takie zawaly. Szczegolnie w sklepie, ze niby sa chlopcy obok, a za sekunde znikaja... bo sa za moimi plecami...
    Super, ze Bi ma swietny angielski. To bardzo ulatwi jej edukacje :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez sie ciesze, tylko teraz zastanawiam sie, co z polskim. ;)
      Tutaj to zalezy od pracodawcy. Ja musialam przedstawic tylko Zielona Karte (bo wtedy nie bylam jeszcze obywatelka) i transkrypt z tutejszych studiow (bo juz je zaczelam, ale jeszcze nie skonczylam) oraz przetlumaczony polski indeks. M. w poprzedniej pracy tez musial przejsc "drug test". Ale w tej to juz jakis kosmos! ;)

      Usuń
  3. To się u Ciebie dzieje!!
    Fajnie, że Bi radzi sobie świetnie z angielskim. A ta rekrutacja, cóż nie tylko w Polsce jak widać, trzeba wypełnić stosy papierów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj nie! Dobrze, ze tutaj wiekszosc idzie elektronicznie. Oprocz tych potrzebnych z Polski, oczywiscie... ;)

      Usuń
  4. Z rekrutacja sa podobne korowody juz wszedzie, na calym swiecie. Moj maz mimo tlumaczonego indeksu, dyplomu i zaswiadczen stypendialnych dostal odmowe potwierdzenia, ze jest legalnie wyksztalconym w PL lekarzem. Jego pracodawca (prywatny szpital, ktory przyjal meza na rezydenture) zignorowal wiec swoje wlasne wymogi rekrutacyjne, gdy okazalo sie, ze z Polski prawdopodobnie NIGDY nie wysla stosownego dokumentu. Poniewaz miejsce rezydenckie czekalo i nie bylo kim jego wypelnic - zrobili notatke, ze "z powodu opieszalosci alma mater" przyznaja "waiver" dokumentacji. Wg prawa, uczelnie (przynajmniej w EU) maja do 6 m-cy na wyslanie stosownej dokumentacji. Jesli zas nie wysla nic - to swiadczy o ich zlej woli. A dlaczego? - Bo uniwersytety z calego swiata bardzo chetnie/pilnie wysylaja negatywne powiadomienia, tzn. ze ktos nie byl nigdy ich studentem, albo nie zakonczyl studiow dyplomem czy tp. Milczenie uczelni zwykle jest brane na korzysc absolwenta. Przechodzilismy przez to wszystko z prawnikiem szpitala.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku lekarza moge jeszcze zrozumiec takie przeboje. W koncu Twoj maz odpowiada za zdrowie, albo i zycie ludzkie. Szczegolnie, ze pisalas, ze zjechaliscie do Stanow jakies 30 lat temu. To byly inne czasy, kiedy Polska nadal byla zamknieta na swiat.
      U mojego meza na szczescie okazalo sie, ze dziekanat nie robil problemow, tylko ma przestarzale wymogi. Nam zalezalo na czasie, zeby nie przedluzac rekrutacji meza do kilku miesiecy, a oni zadaja wszystko poczta! :D Na szczescie w ruch poszedl DHL i udalo sie w kilka dni potwierdzic, ze rzeczywiscie poslubilam inzyniera, a nie oszusta. :D

      Usuń
  5. No niezłe jaja z rekrutacją;-0
    Jako były pracownik uczelni wyższej potwierdzam - takie są wymogi u nas w Polsce;-) Jedynie co mogę zaproponować to od razu uderzyć do rektoratu - wysłać pismo z prośbą o zaświadczenie, najlepiej z kserem jakiegoś dokumentu tożsamości, A i dobrze by było zadzwonić do archiwum uczelnianego i poprosić o numer sygnatury akt osobowych studenckich Twojego M. i na owym piśmie ją wyraźnie zaznaczyć, aby panie w dziekanacie nie musiały tracić co najmniej tygodnia na wyszukiwanie w spisach zdawczo-odbiorczych. No chyba, że oni mają to wszystko skomputeryzowane, ale wątpię. Wiem co mówię niestety;-0
    A z córki możesz być dumna!
    Powodzenia i z lodówką i rekrutacją!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha! Dzieki za cenne rady. kto wie, moze jeszcze okaza sie kiedys potrzebne (oby nie!). Poki co, M. wyslal upowaznienie DHL'em i w ciagu kilku dni wszystko zostalo zalatwione. Ufff... Rzeczywiscie pani musiala wykopac dokumenty malzona gdzies z archiwum, ale calkiem sprawnie jej to poszlo. :D

      Usuń
  6. O rany te formalności by mnie zabiły...
    Znam ten stres z Nikiem, Oskar mi ostatnio w szafie usnął i przykrył się ciuchami, za chiny nie mogliśmy go znaleźć, dopóki starszy brat nie zaczął się ubierać żeby sprawdzić czy aby z domu nie wyszedł (możliwości takiej brak, ale nic innego nie zostało). Myślałam, że na zawał zejdę, ale cóż chłopcy mają różne pomysły, musimy się uodpornić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokladnie. Bi zawsze byla ostrozna, poza domem trzyma sie bardzo blisko. A Nik od malego chadza wlasnymi drogami i miewa wlasne pomysly. :/

      Usuń
  7. To my mieliśmy taką przygodę na wakacjach, Kasia biegała z innymi (starszymi) dziećmi, z nimi był przy grillu mój mąz, a my w domu w kuchni szykowałyśy żarełko. Mąż mój odwrócł się na 3 sek do grilla i Kasia zniknęła! Po prostu była i rozpłynęła się w powietrzu! Teren wkoło domków nieogrodzony, do drogi nie tak daleko, do omków obok mozna przejść za krzakami wydepatną dróżką. Serce w gardle, poszukiwania, krzyki, nawoływania, rozpytywanie ludzi, którzy obok mieszkali, cisza, dziecka nie ma i nikt nie wiedział. Kasia najnormalniej w świecie siedziała między naszymi autami, bo schowała. Nie wiedzialam czy się rozpłakać ze szczęscia czy z rozpaczy, wszystko mi opadło, poczułam się jak przekłuty balonik. Nie życzę nikomu takich przeżyć.
    Rekrutacja jak do jakiegoś secret service, Twój mąż zostaje ochroniarzem gwiazd? ;)
    Nik w krótkich włosach wydaje się doroślejszy, w tamtych dłużysz to takie dziecko jeszcze, maszynka ciach bach i mały mężczyzna :) Twoje Poteorki są do siebie bardzo podobne. ABi gratuluję (i zazdroszczę) szybkiej nauki języka, jednak żadne kursy nie dadzą teo co codzienny kontakt z językiem. Nik również bez problemu opanuje angielski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nik wywoluje u nas opadniecie szczeki, bo juz zapiernicza po angielsku zdaniami i nie wiem czy nie lepiej niz Bi. Ale on zawsze byl szybki do gadania. ;)
      Tak, dzieciaki maja talent do "znikania" w ulamku sekundy. Nam sie tak ostatnio schowala Bi. Miala ochote pobawic sie w chowanego, tylko nas o tym nie uprzedzila. :D A ja w panice przeszukiwalam pokoje! ;) Drzwi mialam niby na oku, okna maja zabezpieczenia, ale i tak serce mi na chwile stanelo. ;)

      Usuń
  8. O kurczę ale zmiany.
    co do opieki na cudzym dzieckiem tez bym miała obawy. Jeszcze w domu to spoko. ale zabrać , odwieź to fakt duza odpowiedzialność.
    Gratuluje nowej pracy. ale biurokracja, ciekawe czemu taka inwigilacja. w końcu licza się umiejetnosci :PP
    pzdr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wlasnie ciezko powiedziec. Maja w koncu CV M. z lista miejsc i stanowisk na jakich pracowal. Moga dzwonic i upewnic sie, ze to prawda. A kierunek studiow (oprocz tego, ze inzynierski) M. ukonczyl zupelnie niezwiazany z obecna praca. ;)

      Usuń
  9. Dzieje się u Was i zmiany się szykują. Niezłą przeprawę miał M. A z Paniami z Dziekanatu to i na żywo ciężko coś załatwić.
    Wyobrażam sobie, jakiego stracha napędziła Wam młodsza pociecha. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze. Nik jest tak uroczy, że w oby fryzurach wygląda dobrze. U nas postrzyżyny to jakaś masakra, ale chłopcu już włosy w oczy idą, czas działać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas taka masakra jest z Bi. A tylko jej podcinamy o kilka cm! Ona zas placze, co chwila sie oglada, wiec oczywiscie wychodzi krzywo i trzeba poprawiac... ;)
      Panie z dziekanatu to klasyk. :D Te byly podobno wyjatkowo mile, tylko co z tego, skoro takie maja zasady i koniec. Ale na szczescie wszystko udalo sie zalatwic.

      Usuń
  10. Wiele się u Was działo. Ten zawał z synem to też niestety przeszłam - po przeprowadzce mamy metraż podwójnie większy niż wcześniej. Poszłam raz rozwiesić pranie na balkon, syn ogladał bajkę. Wraca, po kilku minutach, nie ma młodego, więc nawołuje i nic. Gorączkowo obleciałam wszystkie pomieszczenia w domu i nie ma go - już ze łzami w oczach krzyczałam ''Stefi gdzie jesteś'' a ten zdezorientowany wychodzi od siebie z pokoju z kartonem puzzli pod pachą (szafa jest za drzwiami i go nie widziałam).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki sam zawal przeszlam kilka dni temu z Bi! Szukalam jej po domu, wolalam, a ona nic! Tylko, ze jej akurat zachcialo sie bawic w chowanego bez uprzedzenia i robila to celowo. Zgarnela ochrzan. ;)

      Usuń
  11. Jak zwykle u Ciebie, nie wiem od czego zacząć komentowanie ;) Przede wszystkim super, że dzieci już ogarnęły tematy przedszkolno-szkolne i że czują się tam jak ryby w wodzie :) Tak myślałam, że to kwestia czasu :) Ta przejażdżka na wozie musiała być super ! My często bywamy w takich agro-gospodarstwach i karmimy zwierzęta, nawet kapustę w beczce zdarzyło nam się kiedyś udeptywać - ale wozem jeszcze nie jechaliśmy. Nik śliczny w każdej z zaprezentowanych fryzur !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiem, te moje wielowatkowe tasiemce, przepraszam! ;)
      Tak, pomalu wszystko sie rozwiazalo i lodowowe problemy i rekrutacja M. i szkolna adaptacja. :)

      Usuń
  12. Ahahaha, no co Ty! Polskie dziekanaty to nawet jeszcze do XX wieku nie weszły :-) zastanawiałaś się kiedyś o tym jakim artefaktem jest np. indeks??? A ile ci biedny studenci muszą naganiać za wykładowcami, żeby pozbierać wszystkie podpisy, a potem jeszcze na kartę egz. po prostu komedia :-] U nas H. przeszedł podobną rekrutację i ja pierdziu, myśleliśmy, że szlag nas trafi, bo również podnajęta agencja siliła się nawet na telefon do tureckiego wojska z pytaniem czy aby na pewno mąż uregulował obowiązek i bardzo się dziwili, że tam wszyscy tylko po turecku :-P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha, poplakalam sie ze smiechu! No tak, dzwonia do Turcji, ale oczekuja jez. polskiego?! Komedia! :D Tutaj na szczescie mieli o tyle oleju w glowie, ze wynajeli agencje (co prawda niemiecka) z osoba mowiaca po polsku. ;)
      O Bosz... Przypomnialas mi te jazdy z indeksem na drugi koniec Trojmiasta, nieraz kilka dni pod rzad, zeby zlapac jakiegos profesorka! To byly czasy! Mimo to, wspominam je z lezka w oku. ;)

      Usuń
  13. Wyobrażam sobie ile nerwów kosztowało Was poszukiwanie Nika, ale koniec historyjki na klopiku z robieniem kupy mnie rozwalił :) No cóż- z potrzebami nie wygrasz, a jak tu się meldować rodzicom, kiedy "ciśnie". Ale fakt faktem- przeżyć czegoś takiego bym nie chciała...
    Rany boskie, ta rekrutacja to jakaś makabra... Może faktycznie- powinni dać termin za 5miesięcy, bo 5tygodni okaże się niewystarczające.

    Nik, w tych długich włoskach przypomina mi takiego giermka :D Po ścięciu to duży chłopczyk za to :)

    Ze mnie to taki trochę odludek jeśli chodzi o takie imprezy u dzieci (u mnie problem polega na tym, że ja rodziców innych dzieci nieszczególnie lubię, mam swoje powody, ale to już dłuższy wywód), ale też zawsze się zmuszam ze względu na nie... Ostatnio też wzięłam udział. Źle nie było, zwłaszcza widząc radość dzieci, ale wolałabym ten czas spędzić inaczej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dokladnie jak ja. Srednio odnajduje sie w gronie innych rodzicow. Jestem niesmiala i dlugo sie przelamuje... Teraz znow Bi dostala zaproszenie. Tym razem impreza w domu, a ze (sadzac po rozmiarze chalupy) rodzice zamozni (malo powiedziane), wiec mam nadzieje, ze skonczy sie na odstawieniu Bi pod drzwi i odebraniu jej za 3 godziny. Nie mam ochoty tam siedziec... :/
      Ech, juz mi brakuje Nikowej czuprynki. Ale za to taka szczecine super sie myje! Mila odmiana po dlugich wlosach Bi! ;)
      Co do rekrutacji, to jakims cudem te 5 tygodni wystarczylo. :)
      Ja rozumiem, ze u Nika to byla wyzsza potrzeba, ale to naprawde tak trudno zawolac "Mamo ide kupe!"??? ;)

      Usuń
  14. Aż nie do wiary, jaka zbieżność - u nas też postrzyżyny! Jakieś dwa tygodnie temu zabrałam Jerzyka do fryzjera, bo stwierdziłam - dokładnie jak Ty, że choć uwielbiam te jego dłuższe włoski, to dla niego samego są one już trochę uciążliwe. Ale nie zdecydowaliśmy się na krótko, to byłby dla mnie zbyt duży szok, dla Jerzyka chyba też. Fryzjerka obcięła go chłopięco, ale włoski zostały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez sie zazekalam, ze tym razem biore Nika do fryzjera, ale tak sie zbieralam, ze w koncu M. sie za to zabral. Na szczescie Nik zawsze znosil postrzyzyny jak najnaturalniejsza rzecz pod sloncem. I chyba mu wsio ryba, czy ma wlosy krotkie czy dlugie. :)

      Usuń
  15. pani Halinka z dziekanatu będzie rządzić do końca swoich dni :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja imion "swoich" pan nawet nie pamietam, ale za to w pamiec zapadlo mi, ze niezle z nich byly zolzy. :D

      Usuń