piątek, 12 grudnia 2025

Tydzien pelen wrazen mniejszych i wiekszych :)

Sobota, 6 grudnia, zaczela sie jak zwykle zbyt wczesnie, bo wiadomo - praca. Musze przyznac, ze mam coraz wiekszy zal, czy zlosc, na mojego szefa, ze tak zwalil na mnie wszystkie soboty oraz niedziele. Odkad we wrzesniu zaczelam wypuszczac partie, mialam tylko dwa weekendy wolne - jeden, kiedy remontowali w laboratorium podloge, a drugi, kiedy mialam szkolenie, zas instruktor byl u nas od poniedzialku. Poza tym, szefuncio radosnie zrzucil soboty oraz niedziele na moja glowe. I tak, za jakis czas mialam sie wymieniac z kolezanka, ale jej szkolenie idzie w slimaczym tempie. Moge tez brac potem poniedzialek i wtorek wolny, ale co z tego skoro cala rodzina jest w pracy i szkole? I tak nie mozemy nic na te dni zaplanowac... Zanim wyruszylam do pracy, podlozylam Potworkom prezenty od Mikolaja.

Prezent Kokusia duzo mniejszy, a znacznie drozszy ;)

Oboje zazyczyli sobie prezenty bardzo podobne. Nik chcial AirPods i na szczescie udalo mi sie znalezc niezla okazje przy Black Friday. Bi chciala, dla odmiany, duze i wygodne sluchawki, a ze te wybrane przez nia byly sporo tansze niz Kokusia, to dorzucilam jej jeszcze ksiazke. Tego dnia spotkalo mnie nie lada zaskoczenie przy wyjezdzie z garazu, kiedy okazalo sie, ze pada snieg i jest juz go warstewka na podjezdzie. Tylko ciezko westchnelam, ze bedzie slisko. I bylo naprawde nieciekawie, ale dojechalam bez problemu. Niestety, kiedy wracalam, snieg nadal padal. Na szczescie nie strasznie mocno, ale wystarczajaco zebym jechala pomalu i ostroznie, niczym stara babcia. ;) W kazdym razie, jak na zwykle spokojna sobote, to nie dane bylo mi poleniuchowac miedzy wypuszczaniem partii. Mialam do zatwierdzenia materialy, odhaczenie koncowej dokumentacji z partii wypuszczonych 2 tygodnie temu (tyle trwa inkubacja probek, zeby pokazac, ze nie zostaly czyms zakazone), a pozniej zaksiegowanie dokumentow. Dodatkowo, chcialam przygotowac papiery na wtorek, bo w poniedzialek szef bedzie sam, a przed nami troche szalony tydzien i chcialam ulatwic mu nieco zycie. Choc sama nie wiem czemu jestem taka mila, bowiem spotkala mnie kolejna irytacja. W piatek bowiem ja, szef, kolezanka oraz kierowniczka laboratorium dostalismy maila z oddzialu mikrobiologii, z wiadomoscia (cytuje): "dostalismy szalke petriego i mamy analize, ale potrzebujemy formularza wysylkowego zeby wypisac raport". Dokladnie tyle, nie mniej i nie wiecej. Wiadomosc przyszla akurat kiedy wypuszczalam jedna z partii, a kierowniczka laboratorium siedziala nieopodal i obie poskrobalysmy sie po glowach, nie wiedzac o ktora szalke chodzi. Skazenia zdarzaja sie u nas bowiem dosc czesto, wiec taka enigmatyczna wiadomosc nic nam nie mowila. Tak jak napisalam, wypuszczalam akurat partie, wiec nie mialam czasu sie nad tym glebiej zastanawiac. Jakis czas pozniej jednak, manager tej kierowniczki (ktorego nie ma na miejscu) wlaczyl sie w maile i napisal zeby jak najszybciej przeslac formularz do oddzialu mikrobiologii. Tu juz sie wkurzylam i napisalam, ze prosze o jakies dokladniejsze informacje, bo z maila nic nie wynika. Mialam ochote dodac, ze nie jestem wrozka ani nie czytam w myslach, ale ugryzlam sie w jezyk (klawiature). Po tym mailu, w koncu przyszla odpowiedz z dokladna informacja o ktora probke chodzi oraz kiedy wyszla z inkubatora i odkryli skazenie. No i fajnie, ale to bylo w momencie kiedy za chwile mialam wychodzic. Jak napisalam wyzej, maile poza mna, otrzymali tez: moj szef, moja kolezanka oraz kierowniczka laboratorium. Stwierdzilam wiec, ze ktoras z tych trzech (!) osob sie tym zajmie. Taaa... Przyjezdzam do pracy w sobote, a tam mail od managera kierowniczki do goscia z mikrobiologii, czy dostal formularz. Odpisal ze nie, wiec manager wyslal maila zeby jutro rano (czyli w sobote) to wyslac. Mail oczywiscie zaadresowany do tych samych osob. Nie wiem czy facet zapomnial ze wysyla go w piatek, wiec kolejnego dnia mial byc juz weekend i mikrobiologia nawet nie pracuje, czy faktycznie chcial zeby bylo to zrobione w sobote, ale wpienilam sie niemozliwie, ze w piatek byly TRZY osoby, ktore tez dostaly tego maila, a przyszly do pracy 4 godziny pozniej ode mnie, wiec z zalozenia zostawaly tyle samo dluzej. I co? Zadnej nie chcialo sie pofatygowac z formularzem? Nawet moja kolezanka nie potrzebuje do tego specjalnej kwalifikacji, a dodatkowo miala na miejscu szefa, ktory mogl jej dac wskazowki. Ostatecznie stwierdzilam, ze moge ten formularz wyslac. Znalazlam go, informacje co do probki mialam i... zorientowalam sie, ze nigdy czegos takiego nie wysylalam i nie wiem czy powinnam wsadzic to w koperte i wyslac poczta (ktorej w sobote nie odbieraja, a nie bede przeciez jezdzic po urzedach) czy mail wystarczy. Moglam zadzwonic do szefa, ale nie chcialm budzic go z taka pierdola, a po drugie przeciez byl dzien wczesniej w robocie i mogl to zrobic. W koncu umylam rece i napisalam do niego maila zeby zajal sie tym w poniedzialek, bo ja nie wiem jak. Moze pomyslal, ze jestem idiotka - blondynka, ale trudno. Niech chlop zajmie sie czyms pozytecznym. ;) Wrocilam do domu o 7 i polozylam sie oczywiscie do lozka, ale tym razem spanie kompletnie mi nie szlo. Przysypialam tylko po pare minut i bardziej sie meczylam. Kiedy ja spalam, Potworki dobraly sie do prezentow mikolajkowych i w rezultacie nic nie slyszeli i trzeba ich bylo szturchac zeby zareagowali, bo wlaczali opcje wyciszajaca. :D W koncu o 9 wstalam, zjadlam sniadanie, wyszykowalam sie i troche ogarnelam kuchnie, po czym trzeba bylo znow wyruszac. Zaczal sie sezon koszykowki i Nik mial pierwszy mecz. Pojechalismy wiec do jego szkoly, gdzie sala gimnastyczna znajduje sie pod ziemia (szkola jest na gorce i tak akurat idzie teren), wiec jest tam ciemnawo i ogolnie jakos tak ponuro. ;) Grali przeciw innej druzynie z naszej miejscowosci, w ktorej Nik ma dwoch dobrych kolegow. Sporo bylo wiec smiechu i wyglupow. 

Nik (z numerem 5) strzela do kosza. Nie trafil :D

Druzyna Kokusia okazala sie bardzo dobra. Zwykle w kazdej bylo kilku "nowicjuszy", ktorzy dotychczas grali tylko na lekcjach w-f, ale tym razem widac, ze kazdy lubi kosza i potrafi grac. Efektem bylo doslownie "zmiazdzenie" przeciwnikow. Wygrali 37:23. :D Kiedy wrocilismy, M. akura wieszal swiatelka na domu. Poniewaz rok temu okazalo sie, ze polowa swiatelek sie wypalila, w tym roku zakupil nowy sznur. Okazal sie on tak dlugi, ze malzonek opowiadal ze nie wiedzial juz gdzie te swiatelka wieszac. Przeciagnal je wzdluz domu, oplatal w moje hortensje, a na koniec jeszcze owinal balustrade. :D Pozniej byl czas na obiad i chwila spokoju, ale niezbyt dluga, bo oczywiscie jechalismy do kosciola. Po powrocie w koncu moglismy ocenic efekt pracy malzonka i przyznaje ze wyszlo mu to bardzo fajnie.

W zeszla sobote nadal lezalo sporo sniegu. Teraz praktycznie nie ma po nim sladu 

Poza tym myslimy coraz intensywniej o locie do Polski i stwierdzilismy, ze kupimy Potworkom wlasne walizki podreczne. Mamy nadzieje, ze uda im sie spakowac sporo wlasnych ciuchow, a ja wezme jeszcze dodatkowo jedna wielka walize. W sobote wlasnie M. kupil jedna walizke, ktora przypadla Bi. Polozyl ja na chwile w salonie i predko stala sie poslaniem dla kiciula. ;)

Zastanawiajace jest co koty maja z tym uwielbieniem dla walizek... :D 

Wieczorem zapalilismy w kominku, z racji ze tylko malzonek zrywal sie rano do pracy. Ta niedziela u nas byla bez produkcji, wiec moglam posiedziec dluzej razem z Potworkami.

W niedziele moglam pospac do oporu i najwyrazniej organizm tego potrzebowal. W sobote zauwazylam wieczorem, ze mam nie tylko podgrazone oczy, ale i straszne worki pod nimi. Poszlam spac przed 23, a w niedziele wylaczylam budzik o 9:30 i spalam jeszcze kolejna godzine. Obudzilam sie z mruczadlem ulozonym miedzy moimi kolanami, jak niegdys, gdy byla malym kociakiem. :)

No i jak tu teraz wstac? ;)

Kiedy wstalam, szybko zjadlam sniadanie i ogarniajac sie, napisalam do taty zeby wpadal na kawke. Dziadek przyjechal, zrobilam mu bezrobocie, a potem ogladalismy skoki. W miedzyczasie matka uparla sie zeby grac mi na nerwach. Wpadla bowiem na pomysl, ze moze ona by przyjechala na Boze Narodzenie do Zakopanego i przyszla na Wigilie do moich tesciow! Pomysl sam w sobie nie taki tragiczny, ale od razu zaznaczyla, ze moj tesc bedzie musial jej zarezerwowac jakis hotel w poblizu ich mieszkania. Swietnie. Bo moi tesciowie nie maja co robic, tylko martwic sie o obca babe, ktora jak zwykle kombinuje. Moja matka co roku na Swieta ma jakies odchyly i nieraz doprowadzala moja siostre do lez, bo wymyslala: przyjade, nie przyjade, musicie przyjechac w I dzien swiat, musicie zostac na noc, nie przyjezdzajcie, nie chce was widziec, i tak w kolko. Siostra jedzie na Wigilie do swoich tesciow, ktorych moja matka doskonale zna, widuja sie na wszystkich rodzinnych imprezach, na swieta, kiedys odwiedzala ich w domku nad jeziorem, itd. I jest do nich rowniez zaproszona! I co? Nie pojedzie, bo albo ich akurat nie lubi, albo czuje sie przy nich jak "uboga krewna". Ale co Boze Narodzenie ma "depresje" i czuje sie samotna. Tylko nie widzi ze to z wlasnej winy. I zeby nie bylo; to nie tak ze ona chcialaby zeby siostra z rodzina przyjchala do niej, nie! Ona upiera sie, ze N. MUSI zrobic Wigilie u siebie, zeby ona mogla przyjechac do niej! Czego siorka nie chce, bo wiadomo, to burdel na kolkach, chaos i stanie przy garach. A ze tesciowie zapraszaja, to chetnie korzysta. A ze w tym roku my mamy byc w Polsce, to matka wymyslila, ze sie wprosi do moich tesciow, ludzi, ktorych widziala tylko raz w zyciu, na moim slubie, 13 lat temu! Nie mowiac juz o tym, ze zrobila wtedy koszmarne pierwsze wrazenie. Nie wiem kto pamieta tamte posty, gdzie obrazila sie ze zaprosilam jedna z ciotek, odgrazala, ze na slub nie przyjedzie, domagala sie zebym zaprosila jej przyjaciolke, a na koniec wymyslila ze chce wracac nastepnego dnia i ktos MA ja odwiezc do Krakowa na lot o 8 rano!? Na moich tesciow zadarla nosa, caly czas przesiadywala z moim wujkiem z Niemiec i nie wiem czy zamienila z nimi wiecej nic kilka zdawkowych zdan. Ale oni teraz maja jej szukac hotelu i przyjmowac na Wigilie... :/ Nie mowiac juz o tym, ze gdziekolwiek by nie byla, mamuska zawsze musi byc w centum uwagi, wszystko musi sie krecic wkolo niej i choc twierdzi ze ona bedzie sobie siedziec w hotelu, to taaa, juz to widze. Zaraz bedzie wydzwanianie: a przyjdz do mnie, a co bedziesz tak siedziec u tesciow, a choc pojdziemy na spacer, a przyprowadz dzieciaki, itd. Kiedy zas odmowie, bedzie wielka obraza. My zas (troche samolubnie, przyznaje) chcielibysmy sami polazic po zasniezonym Zakopanem, wziac dzieciaki na narty, dziadki chca tez zwyczajnie spedzic czas z wnukami, a moja mamuska bedzie na wszystko marudzila, ze po co, ze ona specjalnie przyjechala, itd. Juz ja dobrze znam... Niestety, na moje delikatne, dyplomatyczne dopytywanie co z Wigilia u tesciow mojej siostry i czy potem sie spotkaja w Swieta, dostalam odpowiedz, cytuje: "A, rozumiem, czyli mnie nie chcesz.". I buch, juz mamy obraze majestatu! :O Niedzielny wieczor spedzilismy spokojnie, grzejac dupki przy kominku. Malzonek i dzieciaki szykowali sie na kieracik, a ja cieszylam na kolejny dzien wolny. :)

Uwielbiam swiateczny klimat w salonie...

Poniedzialek zaczelam o 6:50, zeby wstac zanim Potworki wychodzily do szkoly. Tego dnia mielismy -6 stopni, przy ostrym wietrze, sprawiajacym ze odczuwalna wyniosla -12. :O Stwierdzilam wiec, ze skoro mam wolne, to zawioze dzieciaki do szkol. Bi miala szanse pojechac z sasiadka, ale Nik musialby sterczec na przystanku. Najpierw jednak sam sie wahal, bo bal sie, ze odwozac najpierw dziewczyny (zaproponowalam oczywiscie sasiadce, ze wezme jej corke), spoznie sie do jego szkoly. A musialam odwiezc je pierwsze, bo zaczynaja juz o 7:28, zas u niego maja niby byc o 7:40, ale lekcje oficjalnie rozpoczynaja sie o 7:48. W koncu jednak stwierdzil, ze zaryzykuje. ;) Odwiozlam wiec najpierw panny, a potem Mlodszego, gdzie dojechalismy rowniutko o 7:30, wiec mial spory zapas czasu. Wrocilam do domu i stwierdzilam, ze sprobuje sie jeszcze zdrzemnac, bo w nocy juz musialam jechac do roboty. Polozylam sie i juz przysypialam, kiedy dostalam wiadomosc od M. :/ Chwile pozniej zaczelo mi sie robic cieplutko i odplywalam, kiedy... wibracje oglosily, ze dzwoni telefon! No cholera jasna! :/ Telefon okazal sie niestety z tych, ktore musialam odebrac, a pozniej zejsc na dol szukac dokumentow. To oczywiscie sprawilo, ze rozbudzilam sie kompletnie, a ze jak skonczylam rozmowe zrobila sie praktycznie 9:30, wiec uznalam, ze nie ma sie juz co klasc. Dzien zlecial na typowym domowym ogarnianiu.

Przy karmniku para Bluebirds. To rodzimy gatunek z Ameryki Pn i obawiam sie, ze zdjecie nie oddaje koloru ich upierzenia, ktore jest po prostu przepiekne

Wrocil ze szkoly Nik, a po Bi musialam jechac, ale na szczescie juz o 15:15. Ogolnie to mogla sobie w ogole odpuscic zostanie dluzej, bo na 17:50 musiala byc spowrotem w szkole. W domu, wiadomo, co chwila jest cos do roboty, wiec czas szybko zlecial.

Przyszly buty narciarskie Bi. Na szczescie rozmiar sie zgadza, styl pannie pasuje, wiec nie trzeba odsylac, ufff... 

Zawiozlam panne do szkoly, na probe generalna przed koncertem. Swoja droga, to powinni zrobic to w czasie lekcji (jak w poprzednich szkolach), albo zaraz po, a nie na wieczor. Tym bardziej, ze dyrygentka rozpisala grafik (sa rozne grupy grajace razem lub oddzielnie) i wyszlo, ze calosc potrwa do 20:45! :O Bylo mi to bardzo nie w smak, bo przeciez chodze o 21 spac, ale na szczescie sasiadka zoferowala, ze dziewczyny odbierze. Pozniej okazalo sie jednak, ze skonczyli juz o 20:15, wiec w sumie moglam po Bi jechac. ;) Po powrocie panna narzekala, ze taka jest zmeczona, a niestety, kolejnego dnia czekal ja juz wlasciwy koncert, a wiec powtorka z rozrywki...

We wtorek niestety wolne sie skonczylo i trzeba sie bylo zerwac o polnocy i ruszac do pracy. Mielismy -11 stopni i cieszylam sie, ze woze tylek samochodem, bo w dzien nie mialo byc duzo lepiej. ;) W pracy, bez pomocnikow, mam teraz caly czas bieg. Jak nie wypuszczam partii, to caly czas cos zatwierdzam, cos ksieguje, cos sprawdzam, albo drukuje dokumenty na kolejny dzien. Tego dnia ponownie spotkala mnie irytacja, bo akurat wypuszczalam jedna z naszych partii, kiedy facet of produkcji poprosil o dokumenty do partii klienta. Zagladam do segregatora gdzie trzymamy wszystkie papiery na kolejne partie - nie ma. Zajrzalam na liste wydanych dokumentow - nie ma. Stwierdzilam, ze szef musial byc zajety i nie zdazyl albo zapomnial. Weszlam na program do wydawania numerow seryjnych, a ten wydal mi automatycznie nr. 7. Zazwyczaj mamy partii 5, gora 6, chyba ze cos pojdzie nie tak i trzeba powtorzyc. Tego dnia jednak jeszcze nic takiego sie nie zadzialo. Zrozumialam, ze szef jednak musial wydac dokumenty, ale niewiadomo co z nimi zrobil. Mialam juz jednak numer 7, wiec wydrukowalam wszystkie dokumenty i podbilam, zeby produkcja juz je miala. Dopiero jakas godzine pozniej odkrylam tamte papiery szefa, w stosie dokumentow na stole w laboratorium. I sie wpienilam. Kiedy bowiem przychodze w nocy, stol jest zawsze zawalony jakimis przypadkowymi formularzami, kartkami samoprzylepnymi, dlugopisami, pieczatkami, pudelkami i Bog wie czym jeszcze. Z takimi "swinkami" pracuje. Wszedzie zostawiaja burdel na kolkach. Prace zaczynam wiec od ogarniecia swojego stanowiska. Odkladam przybory biurowe do koszyczka (ktory lezy na tym stole!), pudelka do magazynu, to co wyglada na smieci wyrzucam, a wszelkie papiery odkladam na schludny stosik, bo nie wiem co komu jest potrzebne. I tak co noc! No i tego dnia okazalo sie, ze dokumenty (zreszta nie wydrukowane w calosci) walaly sie przypadkowo po stole, a ja je zgarnelam na bok, nie patrzac dokladnie co to jest. Super... Pomogloby jednak gdyby szef cos napisal. Tyle ze on sam potem przyszedl i ich szukal, bo nie byl nawet pewien czy je wydrukowal!!! :O W kazdym razie, noc minela ekspresowo, pojechalam do chalupy, a tam na dzien dobry okazalo sie, ze Maya znow ma po czyms rewolucje zoladkowe! Po prostu nie ma nic lepszego niz powrot z nocnej zmiany i koniecznosc sprzatania psich odchodow. :/ Kiedy juz to ogarnelam, a potem nieco kuchnie, bo potworkowym sniadaniu wyglada jakby przeszlo przez nia tornado i zjadlam sniadanie, walnelam sie spac. Niestety, pospalam 1.5 godziny i obudzila mnie... Maya, ktora biegala na dole i piszczala. Zerwalam sie, bo wiedzialam, ze znow ja goni i jak nie wyjdzie, to bede miala kolejne sprzatanie. Pies polecial i nie wracal cale wieki, za to przylecial kot, ktorego wypuscilam wczesniej. Pozniej wrocilam oczywiscie do lozka, ale bylam tak rozbudzona, ze nie moglam zasnac. Nie pomagalo, ze Oreo probowala dostac sie do mojej sypialni i uderzala drzwi, ktore stukaly o framuge, a potem lazila po pokojach i slyszalam wyraznie, ze cos sie przewrocilo lub spadlo. :/ Meczylam sie tak dwie godziny, od czasu do czasu przysypiajac po kilka minut, ale w wiekszosci przewalajac sie z boku na bok. W koncu sie poddalam, tym bardziej, ze trzeba bylo jechac po Bi. Rano znow mielismy -10 i sasiadka zawiozla dziewczyny, ale to oznaczalo, ze musialam panne odebrac. Nooo, nie musialam, ale inaczej szla by pieszo przy -3 stopniach w samej bluzie, bo przeciez kurtka parzy. ;) Poniewaz zas wieczorem miala koncert, chciala ze szkoly wrocic nieco wczesniej niz ostatnio, zeby miec troche czasu na odpoczynek, zjedzenie i odrobienie lekcji. Szybko sie wiec zebralam i udalo mi sie dotrzec do szkoly o 15:25. W domu, panna miala nieco ponad 2 godziny, po czym na 18 zawozilam ja spowrotem do placowki. Nie rozumiem dlaczego tak wczesnie skoro koncert zaczynal sie o 19, ale ze mieszkamy tak blisko, to odwiozlam ja i wrocilam do domu.

Gotowa na koncert :)

Posiedzialam z chlopakami, a pozniej oni wychodzili na basen/silownie, a ja jechalam na koncert corki. Jak to z M. bywa, nie mial ochoty sluchac jak dziecko gra. Ojciec roku. :/ A grali pieknie! Cala orkiestra dzieli sie na kilka grupek i Bi jest oczywiscie w tej najslabszej, ale tak to bywa jak rodzice nie funduja prywatnych lekcji, a dzieciakowi nie chce sie cwiczyc. Panna nawet ostatnio (bardzo wygodnie) zostawia skrzypce w szkole, wiec nie mam jak jej gonic do cwiczen. :/ Nawet jednak ta najslabsza grupa grala pieknie, bo wszystkie te dzieciaki zaczely w II klasie, a teraz sa minimum (w high school wszystkie roczniki graja razem) w IX, wiec lata cwiczen robia swoje.

Tutaj ta mniejsz (co nie znaczy ze "mala") grupa. Bi po lewej, w ostatnim rzedzie

Wiekszosc zagrala bardziej klasyczne i mniej znane kawalki, chociaz jedna z bardziej zaawansowanych grup miala w repertuarze "Cicha Noc" i wyszlo im to przepieknie. Na koniec zas, cala orkiestra zagrala wspolnie "All I want for Christmas" i taki zywy, wesoly kawalek byl swietnym zakonczeniem. :) Wszystko skonczylo sie tuz przed 20, ale oczywiscie zanim mlodziez wyszla, zanim czlowiek doszedl do auta i dojechal do domu, zrobila sie 20:10. Z braku konkretniejszego snu bylam tak wykonczona, ze tylko szybko cos przekasilam i pomaszerowalam do lozka. Dzieciaki sie jeszcze na dole ogarnialy, ale ja nie mialam juz sily na nich czekac.

W srode wstalam nawet rzeska, ale w pracy szybko przekonalam sie, ze zmeczenie mnie dogania. Oczy mnie bolaly i ciagle ziewalam. Zreszta nie ja jedna. Cale laboratorium jakies sniete bylo. Moze cos bylo w powietrzu bo na popoludnie zapowiadali deszcz. ;) Nocka zleciala oczywiscie niemozliwie szybko. Troche udalo mi sie "podszkolic" kolezanke. W cudzyslowiu, bo oficjalnie nikogo nie moge trenowac przed ukonczeniem roku od zatrudnienia. Tyle, ze tu chodzilo o taki durny program do inwentaryzacji, w ktorym trzeba przed egzaminem przejsc wszystkie kroki wedlug instrukcji. Instrukcja jest niemozliwie zagmatwana, a na dodatek wszyscy musza najpierw przejsc czesc dla laborantow i dopiero pozniej ta dla kontroli jakosci. Kazdy lapie sie za glowe kiedy musi to zrobic po raz pierwszy i nikt potem nie pamieta gdzie i po co musi kliknac. Wszystkie komendy ten program ma bowiem "z kapusza" wyjete i jak nie wiesz, to w zyciu sie nie domyslisz o co chodzi. Oficjalnie jednak ma sie kwalifikacje. Musialam tylko kolezance jeszcze raz pokazac co ma robic, bo dla nas - kontroli jakosci, to jest doslownie 5 klikniec. :) Przynajmniej teraz bedzie mogla sama zatwierdzac materialy, bo nieraz magazyn peka w szwach, laboranci pilnie czegos potrzebuja i czlowiek miedzy innymi obowiazkami jeszcze probuje na wariata to ogarnac. :/ Wrocilam do domu, ale jak na zlosc nie moglam isc spac, bo o 11 musialam polaczyc sie na meeting. Ten potrwal 45 minut i w koncu moglam walnac sie do lozka. :) Zbieralo sie na deszcz i bylo ponuro i ciemnawo, wiec spalo mi sie rewelacyjnie, choc po niecalych 3 godzinach obudzil mnie pecherz i niestety spanie sie skonczylo. :( Na telefonie mialam wiadomosc od Bi zebym odebrala ja najszybciej jak moge (rano znow pojechala z sasiadka), wiec nie bylo nawet jak sprobowac jeszcze dospac. A potem sie wkurzylam, bo zerwalam sie, migiem ogarnelam i polecialam do szkoly, wyslalam pannie wiadomosc, ze jestem i czekalam... 9 minut! Powiedzialam smarkuli, ze kolejnym razem, jesli minie 5 minut a jej nie bedzie, to odjezdzam, a ona moze wrocic piechota. :/ Z innych srodowych wiadomosci, to przyszedl raport semestralny Kokusia. Ogolnie nie ma na co (zbytnio) narzekac, bo ma tyle samo B, co A.

Raporcik

Trzeba jednak dodac, ze te A sa glownie z przedmiotow jak sztuka czy w-f. :D Jedynie nauki scisle (science) maja jakies wieksze znaczenie. Po przebojach z rozszerzona matma u Bi, jestem z Mlodszego dumna, ze ma B i to bez chodzenia do nauczycielki zeby cos dodatkowo wytlumaczyla. Co ciekawe, Nik wydaje sie lekko rozczarowany wlasnymi wynikami, ale sorry, ma to na co sobie (nie)zapracowal. Najwazniejszym jednak faktem tego dnia bylo to, ze mielismy 10 grudnia, czyli kawaler konczyl 13 lat! :) Zgodnie z nasza mala, rodzinna tradycja, M. po drodze kupil ulubione ciasto Kokusia i po obiedzie zaspiewalismy mu Happy Birthday i zdmuchnal swieczki.

No i kolejny nastolatek w domu ;) 

Prezent dostal malo wyszukany, bo karte (a raczej kart-y, bo chcialam kupic jedna na $100, ale nie bylo i musialam wziac dwie po $30 i dwie po $20 :D) podarunkowa do Steam, czyli strony, z ktorej moze sobie sciagac gry komputerowe. Tego dnia M. i dzieciaki zostali w domu, Bi nie miala w koncu zadnych koncertow ani przygotowan, skorzystalam wiec i ogarnelam dwa prania, a potem zagniotlam ciasto na pierniczki. To na szczescie musi polezakowac w lodowce, bo na pieczenie juz nie starczylo czasu, ale Nik i tak byl przeszczesliwy, bo dopraszal sie o nie chyba od miesiaca. ;)

Czwartek to znow niczym dzien swistaka, pobudka o polnocy i do roboty. Tam ten sam schemat: wypuscic trzy partie, a w miedzyczasie cos ksiegowac. Szkoda, ze nie mielismy nowych materialow do zatwierdzenia, bo jeszcze raz pokazalabym kolezance. Po wypuszczeniu trzeciej partii, szybko podrukowalam dokumenty na kolejny dzien i "ucieklam" do domu. Po poludniu bylam umowiona z Maya do weta, a kiedy rezerwowalam wizyte kilka tygodni temu, najpozniejsza byla o 14:45. Nie bylo mi to zbytnio wsmak, ale coz. Postanowilam wyjsc tego dnia jak najszybciej sie uda (i tak zrobila sie prawie 8 rano), zeby w domu szybko cos zjesc i sie polozyc. Zwykle jeszcze ogarniam zmywarke oraz naczynia w zlewie, ale tym razem tylko szybko zjadlam i polozylam sie do lozka. Oczywiscie, jak na zlosc, jak nie moglam za dlugo spac, to spalo mi sie wysmienicie i brutalnie zerwalam sie z budzikiem. ;) Wstalam, ogarnelam sie, ale zjesc juz nie mialam czasu. Szybko tylko pozarlam banana, zeby zagluszyc burczenie w brzuchu. :D Wypuscilam psiura na dwor (okazalo sie, ze niepotrzebnie), zapakowalam do auta i pojechalysmy. U weta przyjeli nas od razu, tylko co z tego, skoro po kazdej krotkiej rozmowie, czy badaniu, zostawiali mnie z psem na kilkanascie minut w sali zabiegowej. Przyjechalam rowniutko na czas, a wyszlam o... 15:51. :O

Wzrok pt. "Czy mozemy juz stad isc?" :D 

Panie oczywiscie zabraly Maye na tyl zeby pobrac jej krew i mocz i ostrzeglam ze ona strasznie dramatyzuje i ostatnio skonczyla w kagancu. Slyszalam potem skowyt i szczekanie zza drzwi, ale pies wrocil bez kaganca. Panie powiedzialy, ze taki protest byl tylko przy zagladaniu "pod ogon", a na uklucie nawet nie zareagowala. Niestety, okazalo sie ze pecherz miala pusty i nie udalo im sie pobrac moczu. Tak jak kiedys, dostalam tacke oraz buteleczke i mam sprobowac "zlapac" probke. :D Ale czy to nie ironia? Pies gdzie lezy, tam posikuje. A jak potrzeba probki moczu, to nagle nie ma nic... Jesli o to posikiwanie chodzi, wreszcie trafilam na pania doktor (tam sie ciagle zmieniaja), ktora wysluchala ze obecne tabletki praktycznie nie pomagaja. Przeliczyla dawke w stosunku wagi psa i stwierdzila, ze dostaja juz maksymalnie. Skoro te nie pomagaja, przepisala cos nowego - hormonalne, z estrogenem. Problem z trzymaniem moczu bowiem czesto dotyczy wysterylizowanych suk i ma podloze hormonalne. Musze zamowic nowe tableteczki i zobaczymy. Niestety, nowa terapie sprobuje juz raczej wdrozyc po powrocie z Polski, bo musze ja obserwowac uwaznie przez 2 tygodnie i wrocic potem do weta, a przeciez nas nie bedzie. Nie bardzo ufam mojemu tacie (ktory bedzie sie opiekowal psem) ze to ogarnie. Wrocilysmy z Maya do domu i biedny, straumatyzowany pies przespal reszte popoludnia i wieczor. :D Fajnie by bylo juz klapnac na kanape, ale niestety Nik mial trening koszykowki. Na szczescie w tym tygodniu juz normalnie - na 19. W dodatku M. sie zlitowal, bo wczesniej sie wykapalam i mialam nadal wilgotne wlosy i zawiozl syna, a ja go potem odebralam. A po powrocie wiadomka - szybko cos zjesc i lulu. ;)

A w piatek powtorka z rozrywki, czyli pobudka o polnocy i do roboty. Bylo -5 stopni, z odczuwalna -8, wiec cieszylam sie, ze znow moge parkowac zaraz pod budynkiem. ;) W pracy dzien minal jak zwykle szybko. Mialam szczescie, ze przez caly tydzien wszystkie partie przechodzily bez problemu. Moglam tez troche podszkolic kolezanke, bo w piatki przychodzi "weekendowa" dziewczyna, ktora zwykle sklada fiolki do produkcji. Trzeba sprawdzic kazda po kolei. Tym razem zlozyla (czyli powbijala odpowiednie filtry oraz igly) dwa rodzaje. Jednego bylo fiolek 20, a drugiego... 70. :O Troche nam wiec zeszlo... Poza tym przyszly sterylne fartuchy uzywane w produkcji, a z jakiegos powodu to jedyny material, ktory sprawdzamy poza systemem. Moglam wiec tez pokazac jej co i jak. Przygotowalam papiery na weekend oraz poniedzialek, pozegnalam sie i pojechalam. Niestety, jak to w piatek, pognalam najpierw na zakupy. Zanim obrocilam, dotarlam do domu, rozpakowalam torby i w koncu cos zjadlam, zrobilo sie po 12. Polozylam sie o 12:30 i obudzilam sie kiedy o 14:50 Nik dotarl do domu. Za duzo tego spania wiec nie mialam. :/ Kiedy wstalam mialam juz wiadomosci od Bi, pytajacej czy po nia przyjade. Pozniej jednak panna zdecydowac sie nie mogla o ktorej i ostatecznie stanelo na 16:15. Tym razem Starsza wyszla ze szkoly jak tylko podjechalam; nie zdazylam nawet wyslac smsa ze jestem. :D Przez to spanie oraz jazdy po corke, bylam tak zakrecona, ze zaczelam skladac i wstawiac prania, ogarnialam zmywarke i bylo juz po 18, kiedy przypomnialo mi sie, ze mialam... piec biszkopt na tort Kokusia! :O Na ta niedziele zaprosilismy bowiem dziadka oraz chrzestnego... No coz... Na szczescie biszkopt miesza sie szybko, a potem juz "sam" sie piecze. Nik dopytywal o pierniczki, ale juz nie mialam na nie sily. :/ Poniewaz na noc szedl siarczysty mroz, a w dodatku paskudnie wialo, wiec napalilismy w kominku zeby zrobilo sie przytulniej. I tak wieczor migiem zlecial.

Na koniec wrzuce Wam fote szkolna Kokusia. Zdjecia przyszly juz jakis czas temu, ale na smierc zapomnialam pokazac. To niesamowite jak on sie zmienil i jak powaznie juz wyglada. Moj maly chlopiec, chlip... ;)

Wlos nastroszony, ale i tak przystojniak z niego ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz