Sobota, 1 listopada, zaczela sie niestety pobudka o 1:40 i jazda do roboty. Tam juz tradycyjnie, w weekend w ktory my caly pracujemy, inzynierowie urzadzaja sobie konserwacje maszyn. Szlag mnie kiedys trafi i wysle niezbyt uprzejmego maila do zarzadu oraz owych inzynierow. W rezultacie jedna maszyne nam odlaczyli i musielismy polegac na drugiej. Pojedyncza nie generuje zbyt duzej mocy, wiec facet od produkcji musial dac jej dluzej pochodzic. Zamiast wiec wygenerowac dawke o 3, czekalismy do 3:30, a pozniej zamiast pobrac kolejna o 5, facet przesunal ja na 5:45, zeby miec pewnosc, ze zbierzemy wystarczajaco do wypelnienia zamowien apteki. Udalo sie, ale przez to bylam tam przynajmniej godzine dluzej niz powinnam. Zreszta, przy testach tez mielismy przygody i skonczylo sie telefonem do szefa. W chromatografii bowiem, wykres opadl sobie w dol, a oprogramowanie uznalo, ze to kolejny skladnik w roztworze.
Szef oczywiscie zaspany, kompa nie mial wlaczonego, wiec musialam przeslac mu zdjecie. W mojej dawniejszej pracy sama puszczalam probki na chromatografie, wiec znam sie na tym na tyle, ze wiedzialam ze nie jest to poprawny wynik. Nie moglam jednak powiedziec laborantce zeby zablokowac integracje wykresu od okreslonego punktu bez autoryzacji kogos "z gory". Na szczescie szef sie ze mna zgodzil, tyle ze musialam pomoc w znalezieniu w oprogramowaniu odpowiednich komend, bo laborantka potrafi puscic probki, ale juz gmerac przy wynikach nikt jej nie nauczyl. Co zreszta jest dobre, bo gdzie ja kiedys musialam kombinowac zeby na wykresie odnalezc i zaznaczyc wszystko co trzeba, tak tutaj oprogramowanie podlicza wyniki automatycznie i laboranci wlasciwie nie powinni nic zmieniac. Na szczescie w kilkanascie minut udalo nam sie to zalatwic, przeprosilam szefa za przedwczesna pobudke i moglismy wypuscic partie. Tyle, ze jeszcze musialam otworzyc dochodzenie, bo czujniki mierzace temperature pokazaly ze zamrazarnik byl niemal przez 3 godziny poza dozwolonym limitem temperatury. Przepisy pozwalaja tylko na 2 godziny, wiec po przeczytaniu i upewnieniu sie, ze nie da sie tego obejsc, otworzylam je i wyslalam maila zeby zawiadomic kierowniczke laboratorium oraz mojego szefa, choc oni pewnie odczytali go dopiero w poniedzialek. ;) Do domu dojechalam dopiero po 7 rano. Malzonek juz nie spal, ale dzieciaki tak, wiec szybko zapakowalam sie do lozka na drzemke. ;) Nastawilam budzik na 10, a po zjedzeniu sniadania i lekkim ogarnieciu sie, chwycilam za odkurzacz zeby ogarnac podlogi na gorze. Przez dwie lazienki, wala sie tam po prostu obrzydliwa ilosc wlosow. Niestety, ale przy dwoch "babach" z dlugimi kudlami, nie da sie tego uniknac. Do tego Oreo lubi spac na dywaniku w korytarzu, wiec na nim tez jest wiecznie warstwa klakow niczym kozuch. ;) Tym razem, o dziwo, Bi uznala ze jej pokoj tez wymaga odswiezenia i odkurzyla oraz pomyla podlogi u siebie. Nik oczywiscie rowniez, bo choc to prosiaczek, to przynajmniej swiadomy generowanego przez siebie syfu. :D Pozniej byl czas na obiad i odpoczynek, choc nie tak dlugi jakbym chciala, bo jechalismy jak zwykle do kosciola. Poniewaz byl pierwszy listopada, wiec po mszy podjechalismy na cmentarz, zeby zapalic z Potworkami symbolicznie znicze. Nik zrobil to z typowym dla siebie entuzjazmem, Bi przewracajac oczami. Normalka. ;) Po powrocie do domu moglismy w koncu w pelni sie zrelaksowac bez patrzenia na zegarek. Upieklam placek z jablkami, bo szykowala sie ponownie wizyta dziadka, a wreszcie udalo mi sie tak wymierzyc ilosc bananow, ze wszystkie zjedlismy. :D No i w koncu trzeba sie bylo szykowac do spania, bo czekala mnie ponownie pobudka w srodku nocy.
W niedziele mialam mala zagroske z pobudka, bo tej nocy przestawialismy zegarki. Tak, u nas odbywa sie to pozniej niz w Polsce. Problem w tym, ze planowalam wstac o 1:40, a o 2 zmieniali czas. Czyli po 20 minutach mialabym znow godzine 1. I co tu robic. Moglabym pojechac do pracy o godzine wczesniej, ale... no, mowy nie ma. ;) To taki paradoks pracy w nocy, bo przeciez czas zmieniany jest wlasnie wtedy, zeby jak najmniej przeszkodzic w normalnym funkcjonowaniu spoleczenstwa. Tyle, ze moja praca nie jest "normalna". ;) Ostatecznie nastawilam budzik na 1:58, dwie minuty polezalam zeby upewnic sie, ze czas przestawi sie na godzine 1, po czym przelaczylam budzik na 1:40 i na szczescie udalo mi sie zasnac ponownie. Jedyna zaleta weekendowej pracy jest to, ze jest mniej ludzi i mozemy parkowac gesiego pod budynkiem. Cale szczescie bo akurat tej nocy przyszedl lekki przymrozek i juz marsz naokolo zeby wejsc od tylu budynku, byl brutalny. ;) W pracy na szczescie tego dnia wszystko poszlo duzo sprawniej niz w sobote, tyle ze musialam zostac nieco dluzej. W ramach mojego szkolenia, musialam bowiem zaliczyc obserwacje przygotowywania probki naszego produktu do testu na sterylnosc. Do tego celu musialam sama sie okutac w sterylne wdzianko i spedzilam ponad pol godziny w pokoju produkcyjnym. Niestety, ale z powodu ograniczenia wystawienia na promieniowanie, wszystko odbywa sie w specjalnej komorze, w ktorej operuje sie specjalnymi ze szczypcami, za pomoca "ramion" znajdujacych sie na zewnatrz. Jest to niestety robota bardzo precyzyjna i czasochlonna i cos, co normalnie zajeloby kilkanascie minut, tu zajelo kilkadziesiat. W koncu jednak facet skonczyl i moglam zebrac sie do domu. Tyle, ze powiedzial mi, ze koncza im sie tubki z pozywka dla bakterii, wiec zahaczylam jeszcze o magazyn, zeby je zatwierdzic dla poniedzialkowej zmiany. Wiedzialam ze kolega pomocnik, ktory mial przyjechac w tym tygodniu, to doceni. ;) Przyjechalam wiec na 3, a wyszlam po 5 rano i oficjalnie zaczelam moj "weekend". ;) Tego dnia malzonek pracowal, wiec kiedy wrocilam juz go nie bylo, zas dzieciaki smacznie spaly. Szybko wiec sie tylko napilam walnelam sie do lozka. Wstalam o 9:30, niestety z solidnym bolem glowy. Jadlam sniadanie, mylam sie i ogarnialam kuchnie, a czolo nadal nieprzyjemnie mi pulsowalo. Naprawde malo kiedy boli mnie lepetyna i juz mialam wziac tabletke, ale okazalo sie, ze potrzebowalam... kawy. Jak tylko ja wypilam, bol zaczal pomalu przechodzic. Jak to w niedziele, przyjechal moj tata. Posiedzial, pogadal i pojechal, a my nadal dzialalismy. Malzonek grzebal przy skladziku, bo po ostatniej ulewie okazalo sie, ze podwieszany sufit, z ktorego woda splywa do rynny jest pod sporym katem i w rezultacie, kiedy mocno pada, robi sie takie cisnienie, ze wybija ja po przeciwnej stronie rynienki. :D Ja wstawilam jedno z niekonczacych sie pran, ale poza tym podskakiwalam z radosci, bo przede mna byly dwa dni wolne. Poniewaz moglam wieczorem dluzej posiedziec, wiec oficjalnie otworzylismy sezon kominkowy. :)
Niestety, nie moglam klapnac przy nim i sie nie ruszac, bo Bi (ktora korzysta z zycia towarzystkiego za wszystkich czlonkow rodziny) byla zaproszona do swojej przyjaciolki - sasiadki. Impreza zaczynala sie o 18 i wyslalabym ja sama, ale po zmianie czasu bylo o tej godzinie juz zupelnie ciemno. Zawiozlam ja wiec autem, ale nawet nie wysiadalam, tylko wysadzilam ja pod drzwiami i pojechalam. Z odebraniem bylo gorzej, bo u sasiadow nic nie dzieje sie zgodnie z planem. Przyjecie mialo sie skonczyc o 20:30, ale kiedy przyjechalam, dopiero wyciagali tort i szykowali sie do spiewania Happy Birthday.
Potem oczywiscie jakies zdjecia, mlodziez jeszcze ostatnie wyglupy i wyszlam stamtad po 21. :/ Na szczescie pozniej mialysmy zawrotne 30 sekund jazdy autem do domu i moglam spowrotem klapnac przed kominkiem.
Poniedzialek byl pierwszym dniem mojego "weekendu", choc nie pospalam sobie tyle, ile bym chciala, bo wstalam zeby pozegnac Potworki wychodzace do szkoly.
Moglam oczywiscie wrocic potem do lozka, ale szkoda mi bylo dnia. Zjadlam sniadanie, pogadalam z siostra, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Mialam jeszcze zetrzec kurze, ale musialam zalatwiac sprawy (na szczescie wirtualnie) i utknelam przed kompem na wieksza czesc popoludnia. Kiedy skonczylam, palnelam sie w czolo, bo zapomnialam wypisac rachunkow, a jeden byl juz dosc pilny. Na szczescie uswiadomilam sobie, ze nie widzialam przejezdzajacego samochodziku listonosza, a wiedzialam ze w poniedzialki przyjezdza on zwykle duzo pozniej (pewnie biedny zastepca). Dlaczego opowiadam o rachunkach oraz listonoszu? Ano, wypisalam czeki i pomaszerowalam do skrzynki. Po drodze napotkalam Oreo, niosaca cos w pyszczku. Szare, wiec pomyslalam, ze mysz albo nornice. Cos mnie jednak tknelo, podeszlam blizej, a to sie szamota i jest zdecydowanie ptaszkiem! Kurcze! Krzyknelam na kota zeby puscil zdobycz (taaa, bo na pewno poslucha :D) i zaczelam za nim biec, zastanawiajac sie szybko jak zmusic ja do rozwarcia paszczy. ;) Oreo spierdziela, ale na szczescie ptaszek trzepotal sie tak mocno, ze przystanela zeby poprawic chwyt, a ja wtedy ja pac! po wlochatej doopie, tymi trzymanymi w reku listami! :D Kot zaskoczony puscil ptaka, a ten niczym strzala wylecial w strone najblizszego drzewa. Czyli na szczescie nie doznal zadnych powaznych obrazen. ;) Wrocily ze szkoly Potworki, wrocil z pracy M. i popoludnie mijalo spokojnie, az przyszla pora dla chlopakow na jazde na trening. Oni pojechali, a my z Bi cieszylysmy sie "babska" godzina. ;)
We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekendu". Wolne mialy rowniez Potworki, bowiem tego dnia mielismy wybory (lokalne), a u nas odbywaja sie one zawsze w pierwszy wtorek listopada i wszystkie szkoly sa zamkniete. Pomimo, ze komisje wyborcze sa tylko w middle i high school. ;) Mielismy wiec leniwy dzien i czulam sie jakby naprawde byl weekend. Troche sie pokrecilam, posprzatalam, przygotowalam obiad na kolejny dzien, poskladalam pranie, ale ogolnie sporo czasu spedzilam leniuchujac. Na lunch zrobilismy sobie domowa pizze, bo juz bardzo dawno jej nie bylo. Potwory zupelnie nie wspolpracowaly przy "dokumentacji" zdjeciowej. ;)
Poniewaz placek z jablkami, ktory upieklam w sobote, zniknal w jeden dzien, Mlodszy znow postanowil upiec swoja ukochana babke. Musze przyznac, ze tym razem juz nie musialam go az tak pilnowac. Potrzebowal pomocy przy oddzielaniu zoltek od bialek, a potem przy wyskrobywaniu ciasta z czelusci miski, ale poza tym praktycznie wszystko zrobil sam. I dobrze sie przy tym bawil. ;)
Wrocil z pracy M., po czym poszedl dlubac przy patio obok skladziku. Aha, bo zapomnialam chyba napisac, ze jak juz skladzik zostal skonczony (poza rozwiazaniem problemu z przelewajaca sie woda :/), malzonek zabral sie za patio przy nim. To taka przestrzen wylozona kostka, z deskami jako obramowanie. Te deski byly juz tam jak sie wprowadzilismy prawie 8 lat temu i niewiadomo ile czasu wczesniej. W kazdym razie, wiekszosc zaczela butwiec i potrzebowala wymiany. Jak juz wymienil deski, a smietniki wstawilismy do skladziku, zrobila sie tam przestrzen, ktora mozna bylo troche "upiekszyc". Latem mam nadzieje postawic tam lezak czy inny hamak, trzeba by tez kostke wyczyscic i wyrownac, ale poki co M. z "rozpedu", zrobil tam plotek. :)
Sroda to juz niestety pobudka po polnocy i do roboty. Weekend sie skonczyl. ;) Tam znow przyciskaja ze szkoleniami i pomocnik, ktory jest w tym tygodniu, powiedzial zebym wypuszczala dwie partie, a potem zajela sie przerabianiem wirtualnych przepisow. Kiedy jednak powiedzialam ze umre z nudow i od czasu do czasu zrobie sobie przerwe na inne zadania, dal mi taka liste, ze ostatecznie wcale tak wielu tych przepisow nie zaliczylam. ;) Po powrocie do domu, oczywiscie zjesc sniadanie, wypuscic psiura na siusiu, wyrzucic kota na dwor (zeby mnie nie budzil :D) i do spania. Niestety, byla prawie 11, a jak to w dzien, zaraz po14 sie obudzilam i klops. Po spaniu. Na sile probowalam jeszcze dolezec, majac nadzieje ze przysne, ale zaraz przy jechala Bi, a niedlugo po niej Nik. Ten ostatni w ogole dostal pozniej opierdziel, bo wie, ze ja spie, a wpadl do domu jak burza i od razu zaczal ganiac z Maya, glosno nawolujac "gdzie pileczka Majusia, gdzie pileczka?!". Mialam ochote go udusic. ;) Ostatecznie wstalam, bo kompletnie sie rozbudzilam, ale cale popoludnie oraz wieczor bylam polspiaca. Pogoda tez nie pomagala, bo bylo ponuro, pochmurno i juz o 17 zrobilo sie praktycznie ciemno. Mala ciekawostka: jesienia oraz zima, zmierzch zapada u nas niemal godzine pozniej niz w Polsce. ;) Sroda to dzien kiedy Nik nie jezdzi na trening, wiec mielismy bardzo spokojna druga czesc dnia, co mi oczywiscie bardzo pasowalo.
Jak zwykle polozylam sie na moja "drzemke" o 21, ale mimo zmeczenia, strasznie zle spalam. Przez 3 godziny caly czas na zmiane przebudzalam sie i przysypialam. Do doopy takie spanie... O polnocy, kiedy wlasnie mialam wstawac, przylazla Oreo i ulozyla mi sie na brzuchu. ;) Zwloklam sie z oporami, wyszykowalam i pojechalam do roboty. Zanim jednak wyszlam, doslownie 10 minut przed moim wyjsciem, piknelo powiadomienie z kamer. Pomyslalam, ze to kot, bo zeszla za mna na dol i domagala sie wypuszczenia, wiec otworzylam jej drzwi. No... nie. :D
Cieszylam sie, ze nie mieszkam w starym domu, gdzie mielismy tylko wiate na auta i to oddalona od domu. ;) W pracy bez zmian. Wypuscilam dwie partie, a potem zajelam sie wirtualnymi szkoleniami. Udalo mi sie wyjsc o czasie, co zawsze jest malym sukcesem. ;) W domu jak zwykle ogarnac naczynia bo spac nie moge jak mam pelen zlew brudow (;P), wypuscic Maye, "wyrzucic" kota i do spania. Niestety, mimo ze w nocy zle spalam, teraz tez nie moglam spac. Przewalalm sie z boku na bok i co chwila cos mnie wybudzalo. W koncu wrocil Nik i spanie skonczylo sie na dobre. Bi zostala w szkole troche dluzej, posiedziec z kolezanka i odrobic lekcje. Malzonek postanowil po drodze z pracy kupic pizze, choc we wtorek juz ja mielismy, a w lodowce strasza resztki przynajmniej trzech dan. ;) Niestety, tego dnia nie bylo spokojnego siedzenia. Normalnie Nik mialby trening, ale akurat w czwartek odbywaly sie ewaluacje chlopcow do druzyn koszykarskich. Chyba nie pisalam bowiem, ale Mlodszy chce jeszcze w tym roku pograc zima w kosza. Wahal sie i sam nie wiedzial co chce robic, ale w koncu koledzy go namowili. To juz ostatni rok, kiedy moze zagrac w druzynie rekreacyjnej. Za rok musialby zglosic sie do zespolu w szkole sredniej, a tam juz chyba trzeba wykazac sie wiekszym talentem. ;) Poki co, "ewaluacja" to po prostu sprawdzenie kto jest na jakim poziomie, zeby potem tak rozdzielic zawodnikow zeby wszystkie druzyny byly w miare wyrownane. I super, tylko dla chlopcow z VIII klas odbywalo sie to o... 19:15. Zawiozlam syna, przypielam mu kartke z numerkiem, po czym mialam godzine czekania, rodzice bowiem nie sa wpuszczani na sale gimnastyczna. Pojechalam wiec do biblioteki po kolejna czesc serii, ktora czytamy z Kokusiem, ale kiedy wrocilam pod szkole, nadal zostalo mi pol godziny siedzenia w aucie. Na szczescie chlopaki wybiegly zaraz po zakonczeniu i moglismy wrocic do domu. Zrobila sie jednak 20:30, wiec tylko przygotowalam przekaski na kolejny dzien w pracy, wypuscilam Maye na ostatnie siusiu i popedzilam sie polozyc. Tym razem bylam na tyle zmeczona, ze zasnelam jak kamien. ;)
W piatek pobudka niestety znow o polnocy. Zebrac sie i do roboty. Tego dnia postarzalam sie o kolejny rok, ech... Z okazji urodzin dostalam wyplate. :D W pracy ponownie wypuscic dwie partie, a potem musialam zaliczac wirtualne przepisy. Sporo bylo jednak innych zadan i ostatecznie przerobilam az... 5. :D Niestety, moje plany pracy na kolejny tydzien zostaly (potencjalnie) pokrzyzowane przez... rzad. Co ma on do mojej pracy? Poniekad nic, ale... Poniewaz mialam pracowac w sobote (ta niedziela jest niepracujaca) planowalam wziac poniedzialek wolny. Jeden z pomocnikow mial jak zwykle przyleciec w niedziele i przejac nocna zmiane w ten dzien. Niestety, nasze wspaniale partie polityczne nie moga sie dogadac i w rezultacie rzad od ponad miesiaca nie funkcjonuje. Powoduje to lawine utrudnien bowiem spora czesc pracownikow federalnych pozostaja bez wyplat, a to sprawia, ze maja problem z oblozeniem etatow. W koncu kryzys dopadl tez lotniska i federalna agencja do spraw lotnictwa, dla bezpieczenstwa ograniczyla 10% lotow. I tu jest pies pogrzebany, bo pomocnik, ktory mial przyleciec w niedziele powiedzial, ze jego lot zostal opozniony o 2 godziny. Poki co, jeszcze zdazy, ale jesli pojawia sie dodatkowe opoznienia lub inne awarie, moze zwyczajnie nie dotrzec na czas. Nie mowiac juz o tym, ze musialby nie spac przez jakies 24 godziny. Troche mi go szkoda. ;) Oznacza to, ze najprawdopodobniej bede musiala pracowac w poniedzialek, a wolne wziac we wtorek. Niby ok, ale z doswiadczenia wiem, ze taki pojedynczy dzien wolny malo co daje. Nadal czlowiek jest zmeczony. ;) Z pracy udalo mi sie wymknac 20 minut wczesniej i cale szczescie, bo musialam jeszcze zrobic zakupy spozywcze, a przeciez przespac tez sie kiedys trzeba. ;) Wrocilam, rozpakowalam torby, zjadlam sniadanie i popedzilam do lozka, bo zrobila sie prawie 12. Dobrze, ze tym razem Oreo nawet sie nie pojawila, wiec nie mialam wyrzutow sumienia, ze wyganiam ja na dwor. ;)
Milego weekendu!








Brak komentarzy:
Prześlij komentarz