Sobota, 25 pazdziernika, niespodziewanie zaczela sie dlugim, weekendowym spaniem. Dla calej rodziny, bo rodziciele tez mieli wolne. Jak pisalam ostatnio, mialam miec szkolenie od poniedzialku do czwartku, wiec szef "dal" (raczej sam to zarzadzil...) mi wolne w sobote. Nie bardzo mi sie to usmiechalo, bo kolejny weekend pracujemy oba dni, wygladalo wiec, ze mialam pracowac 7 dni pod rzad. :O W poprzednim jednak pracowalam 3, wiec chyba taka karma. ;) W kazdym razie, skoro mialam wolne, to porzadnie sie wyspalam, nastepnie zas zabralam za... sprzatanie. A jak. ;) Zmywarka, pranie, scieranie kurzy, itd. Wyszorowalam dolna lazienke oraz rodzicow, po czym dalam Potworkom instrukcje jak maja myc swoja, zeby jakos wygladala. Sa juz na tyle duzi, ze moga zajac sie tym miejscem, tym bardziej, ze sa z nich dwie swinki i ufafluniony kibel oraz zlew opluty pasta, to u nich norma. Moze jak zaczna sprzatac, to naucza sie tez trzymac wiekszy porzadek. Nie bede im urzadzac testu bialej rekawiczki, ale pewne standardy musza utrzymywac. ;) Przy ciaglym bieganiu ze sciera, wiekszosc dnia szybko zleciala i zanim sie obejrzalam, jechalismy do kosciola. Po powrocie zabralam sie za pieczenie, bo wiadomo, w niedziele mial przyjechac dziadek. Mialam znow przejrzale banany, ale tylko 2, co jest nieco za malo na zwykly chlebek bananowy. Upieklam wiec jego wersje czekoladowa z jablkami. I musze przyznac, ze w tej chwili to moj ulubiony wariant, ale dla odmiany M. nie smakuje on zupelnie... Coz, sa gusta i gusciki. :D
W niedziele M. juz pojechal nad ranem do roboty, ale ja moglam blogo spac.
Kiedy sie z Potworkami zwleklismy z lozek i jakos ogarnelismy, napisalam do taty, ze moze wpadac na kawke. Zanim przyjechal, z roboty zdazyl wrocic malzonek. Dziadek jak zwykle posiedzial prawie 3 godziny, a po jego odjezdzie kontynuowalam domowy kieracik. Mimo ze nadal zostala polowa chlebka bananowego, Nik go nie lubi, wiec postanowil upiec sobie ulubione ciasto, czyli babke na oleju. :)
No i fajnie, tyle ze syn nie ma (jeszcze) wprawy siostry, a w dodatku przepis jest po polsku, wiec wymagal mojej ciaglej asysty. Choc na koniec oznajmil dumnie, ze "wszystko zrobil praktycznie sam". Taaa... :D A pod wieczor za to trzeba bylo sie szykowac na kierat "pozadomowy". ;)
W poniedzialek moglam pospac do zawrotnej godziny 3:30. I powiem Wam, ze funkcjonowanie po 6-ciu nieprzerwanych godzinach snu, zamiast takiego przysypiania po 3-4 godziny, to zupelnie inna jakosc zycia. Nawet jesli pobudka jest o nieludzkiej porze... Chlopak, ktory mnie trenowal, przyjechal prawie 2 godziny spozniony, a potem ciagle ziewal i stekal ze jest zmeczony. Patrzylam na niego jak na wariata, bo facet nie wie chyba co to jest prawdziwe zmeczenie. ;) Niestety, w robocie posul sie termostat i caly dzien biuro oscylowalo w granicach 16-17 stopni. Pomimo grubego swetra zalozonego na bluzke, usilowalam sie skulic sama w sobie, a rece chowalam w faldy odziezy zeby utrzymac cieplo. Mimo wszystko, po powrocie do domu zajelo mi dobre dwie godziny zeby sie porzadnie rozgrzac... Po pracy wrocilam do chalupy, bardzo zadowolona ze nie musze klasc sie spac, a za to mam 1.5 godziny ciszy na kawe, zanim do domu zjedzie Nik. Zjadlam z synem obiad, wrocil M. i zaraz musialam jechac po Bi. Rower nakazalam odebrac chlopakom, bo mielismy 13 stopni i chlodny wiatr, wiec nie chcialo mi sie lazic, tym bardziej ze dopiero co udalo mi sie zagrzac po 8 godzinach w "lodowce". Niestety, Bi miala tego dnia impreze z dziewczynami z druzyny, a ze byla ona ostatnia w tym sezonie, wiec stwierdzilam, ze niech jedzie. Oznaczalo to dla mnie jazde w te i we wte, bo wrocilam do domu na raptem 20 minut i musialam wracac po panne. Choc tym razem nie moglam sie jej doczekac i potem oznajmila, ze akurat tego dnia wolalaby zostac dluzej, bo starsze dziewczyny urzadzily konkurs wiedzy o druzynie (np. jaki dopisek ma trener na tablicy rejestracyjnej? :D) i mozna bylo cos wygrac. Co prawda Bi jest nowa, wiec szczegolnej wiedzy nie posiada, ale i tak sie dobrze bawila. :) Kiedy wrocilysmy do domu, moglam sie wykapac i przebrac w pizame, ale chlopaki akurat wychodzily - jeden na silownie, drugi na basen. ;) W czasie kiedy ich nie bylo, zdazylam przygotowac jedzenie oraz ubrania na kolejny dzien, wiec pozniej juz pozostalo sie chwile zrelaksowac i do spania.
Przyszly ostatnio zdjecia szkolne Bi. Strasznie wczesnie je zrobili i bardzo szybko przyslali. Nik u siebie ma je dopiero w tym tygodniu, a u niej juz sa odbitki. Przynajmniej choc raz, pomimo retuszu, nie namieszali z karnacja i kolorem wlosow. No i trzeba przyznac, ze panna wyszla naprawde slicznie. :)
Wtorek to znow pobudka jak w poniedzialek i do pracy. Noce zrobily sie nagle lodowate; mamy 0-2 stopnie, a jak na zlosc pod nasza praca robia remont parkingu i musimy parkowac na dalszym. Mimo kurtki, kiedy docieram do budynku, zeby mi klekocza. ;) Na szczescie tego dnia ogrzewanie juz dzialalo, bo nie moglam sobie wyobrazic kolejnego dnia w takim ziabie. Moj "trener" ponownie sie troche spoznil, choc nie tak jak dzien wczesniej. Caly dzien zlecial na nudnym niczym flaki z olejem szkoleniu, bo dalej przerabialismy po kolei przepisy. To jest zupelnie bez sensu, bo w ramach moich wirtualnych szkolen bede je musiala przeczytac kolejny raz. W dodatku, taki suchy tekst to jedno, a zeby wiedziec jak to naprawde wyglada, trzeba to obejrzec na zywo. Po pracy do domu, gdzie natychmiast musialam sie zabrac za obiad, bo trzeba go bylo sklecic od zera. Jeszcze konczylam, kiedy dojechal Nik. Zdazylam z nim zjesc i zamienic pare slow z M., ktory wrocil z pracy, po czym musialam wyjezdzac z domu. Bi miala ostatnie zawody w tym sezonie plywackim. Tak naprawde to dziewczyny mialy "mistrzostwa", pomiedzy 5-cioma druzynami, z ktorymi wczesniej byly zawody. Kolejny tydzien to juz beda przygotowania do zawodow na szczeblu stanowym, do ktorego Bi sie nie zakwalifikowala. Troche szkoda, a troche odczuwam ulge, bo jednak przez ostatnie 2 miesiace sporo sie jednak ujezdzilam, odbierajac ja z treningow i kibicujac na zawodach. Ze juz o lazeniu po rower nie wspomne. ;) Mistrzostwa odbyly sie na szczescie w sasiednim miasteczku, kilkanascie minut od nas. Maja tam naprawde ogromny basen, z 11-oma liniami, choc zauwazylam ze do wyscigow uzytkuja "tylko" 8. Panna plynela najpierw sztafete, ale nie wiem ktore miejsce zajela jej grupa. Moze trener za kilka dni przysle szczegolowe wyniki. Pozniej plynela wyscig zwany IM, w ktorym plynie sie dwie dlugosci basenu kazdym z czterech stylow. Scigala sie z jeszcze dwiema dziewczynami i niestety przyplynela ostatnia.
Pozniej miala znow wyscig stylem grzbietowym na 100m. Tu plynelo 8 zawodniczek, a ona doplynela jak zwykle przedostatnia. I znow musialam ja ochrzanic za zle dotkniecie magnetycznej tablicy. Nie wiem jak ona to robi, ale juz kolejny raz, kiedy doplynela, tablica, zamiast zarejstrowac czas, pokazala blad. Tu jednak byli jeszcze ludzie mierzacy czas stoperami, wiec wiem ze zalicza jej wynik.
Ostatecznie, kiedy wszystkie wyscigi zostaly podliczone (za kilka pierwszych miejsc naliczane sa punkty), druzyna Bi zajela 2 miejsce na 5, wiec bardzo ladnie. Dziewczyny jednak byly nieco rozczarowane, bo podobno rok temu byly pierwsze. No coz, nie zawsze sie bedzie wygrywac. ;) Miszczostfa :D byly nieco dluzsze niz zwykle zawody, ale i tak udalo nam sie dojechac do domu akurat kiedy chlopaki wychodzily na basen/silownie. Dziewczyny za to mialy czas zeby spokojnie sie ogarnac i przygotowac na kolejny dzien.
W srode znow wstac o tej samej porze, wyszykowac sie i do roboty. Tam okazalo sie, ze mielismy jeden z tych koszmarnych dni, gdzie wszystko szlo na opak. Chlopak, ktory zwykle przychodzi na nocna zmiane i ustawia maszyne, podobno tylko wpadl, ustawil co trzeba, po czym powiedzial ze psychicznie nie jest w stanie pracowac, po czym pojechal. Pochodzi z Jamajki, a tam wlasnie uderzyl potezny huragan. Ponoc mial kiepskie wiesci rodzinne, wiec nikt nie naciskal zeby zostal. Dodatkowo, glowna osoba od produkcji jest na wakacjach, a kolejna - bardziej doswiadczona, jest trenowana na dziennej zmianie. Ostatnia osoba, ktora potrafi to robic, wziela wolne sroda - piatek, wiec produkcje przeprowadzal jeden z managerow, ktory specjalnie przyjechal pomoc. Pierwsza partia poszla jakims cudem bez problemu. Przy drugiej okazalo sie, ze tamten chlopak cos zle podlaczyl i produkt splynal nie ta rurka co trzeba, w miejsce, z ktorego nie dalo sie go sterylnie wydobyc (szczegoly sa dla mnie zagmatwane). Kolejna proba zakonczyla sie jakims wyciekiem. A na koniec, kiedy wszystkie rurki poprzelaczali w poprawne miejsca, okazalo sie, ze przeciekla jedna z fiolek, ktore skladala (trzeba do nich powbijac igly z filtrami) dziewczyna w poprzednim tygodniu. Po prostu po kolei walilo sie wszystko co moglo sie walic, bo po kazdym przecieku komora w maszynie produkcyjnej musi byc odlaczona z obiegu, czyszczona i musi miec czas zeby zeszla z niej radioaktywnosc. Trzy odpadly, wiec zostala jedna i przeprowadzajacy produkcje manager rwalby wlosy z glowy, tyle ze jest lysy jak kolano. :D W koncu, czwarte podejscie zakonczylo sie sukcesem, ale bylo tak pozne, ze farmacja musiala odwolac wiekszosc dawek zamowionych na ten dzien. Tego dnia w naszej okolicy bylo na pewno wiele niezadowolonych szpitali oraz klinik, najbardziej jednak szkoda pacjentow. Jesli wisi nad toba widmo raka, to przeciez chcesz otrzymac trafna diagnoze jak najszybciej, bo od tego beda zalezec rokowania oraz lecznie. Masz wyznaczona tomografie i.. klops. :( W kazdym razie, kazda spierdzielona producja oznacza dochodzenie oraz papiery. Jedyna dobra rzecz to fakt, ze mielismy na miejscu dwoch managerow oraz kierowniczke laboratorium, wiec obylo sie bez telefonow, bo wszyscy mogli sie na biezaco porozumiec. ;) Jakby jednak malo bylo popsutych partii, w dwoch testach sterylnosci wyszly jakies bakterie, co oznaczalo kolejne dwa dochodzenia. Ja mialam miec tego dnia dalsze szkolenie, ale szlo ono jak po grudzie. Do jednego z dochodzen potrzebny byl facet, ktory mnie trenuje, a oboje oczywiscie chcielismy wiedziec co sie dzieje i dlaczego. Jak to naprawic i jakie poprawki wprowadzic zeby uniknac podobnych bledow na przyszlosc, bedziemy pewnie omawiac jeszcze kilka razy... Mnie dodatkowo "scigal" departament mikrobiologii. Wszystkie wyniki mamy na formularzach, ale wbijamy je tez w wirtualne tabele. Zeby nie bylo za fajnie, owe tabele sa co kwartal sprawdzane przez "mikrobiologie". Mimo ze staramy sie zeby byly uzupelniane na biezaco, co i rusz cos tam sie zawieruszy, tym bardziej, ze obie z kolezanka jestesmy nowe, a laboratorium tez jest kiepsko zarzadzane i zwyczajnie o testach zapominaja. No wiec w srode dostalismy maila od kogos z departamentu mikrobiologii, ze sa luki w tabeli. Moja kolezanka (ktora obecnie jest na szkoleniu w Vegas :D) odpowiedziala oburzona, ze wszystko bylo uzupelnione. ;) Sprawdzilam, ale jednak dwa miejsca byly puste. Co ciekawe, z tego samego dnia, byl wynik w jednej z tabel, ale w drugiej nie, a recznie sa one wpisywane na tym samym formularzu! Poszlam przeszukac nasze segregatory, patrze w jednym, drugim (bo kiedys znalazlam kupe formularzy z wrzesnia w segregatorze z pazdziernika :O), no nie ma! Cos mnie jednak tknelo, bo w zadnej z przegrodek nie znalazlam nic z tego dnia, wiec spojrzalam w kalendarz. No tak; to byla jedna z naszych nie-pracujacych niedziel! :D Dlaczego ktos wpisal wynik (ktorego nie mogl miec) z tego dnia w tabeli i zostawil puste miejsca w drugiej, pozostanie tajemnica. Kiedy juz rozwiazalam ta zagadke, facet z mikrobiologii doszukal sie kolejnej. Co miesiac zbierane sa probki "dotykowe" z dwoch pomieszczen. W sierpniu, w jednej tabeli byly 3 probki z jednego pomieszczenia, ale z drugiego tylko dwie (a powinno byc 5). Tu dokument znalazlam bez problemu, ale zawieral on tylko te dwa wyniki. A ponownie, wszystko powinno byc na jednym formularzu. Pytanie tylko skad ktos wzial wyniki z pierwszego pomieszczenia, skoro nie sa nigdzie spisane. Po przeszukaniu kilku nastepnych folderow, w koncu poradzilam sie kierowniczki laboratorium oraz mojego szefa. Ona na szczescie pamietala ze te dwie probki byly wziete przy jakims dochodzeniu. Szef pamietal numer owego dochodzenia. :D Odpisalam zadowolona do goscia od mikrobiologii, a on na to wskazal (slusznie) ze co sie stalo z tamtymi 5-ioma probkami z drugiego pomieszczenia. :D No taaak... Bez formularza z trzema, ktore zostaly wklepane, nie wiadomo czy drugie pomieszczenie nie zostalo sprawdzone, czy ktos nie wbil wynikow w excel. Tym razem, nie zartuje, spedzilam niemal dwie godziny przeszukujac segregatory. W koncu znalazlam zagubiona kartke w zupelnie innym miejscu, w segregatorach w korych ksiegujemy testy dzienne, a nie miesieczne. Dlaczego ktos wbil tylko polowe wynikow, nie mam pojecia. Najlepsze, ze moglam to byc ja sama, moja kolezanka, albo jeden z podrozujacych pomocnikow. ;) Kiedy juz znalazlam wyniki, okazalo sie, ze na dwoch szalkach cos "uroslo", musialam wiec odkopac raport z lista bakterii, ktore udalo sie zidentyfikowac. Kolejne pol godziny nie moje. Ostatecznie, treningu praktycznie tego dnia nie zaliczylam, ale i tak poczulam ze przynajmniej bylam produktywna. :D Po powrocie do domu mialam chwile na oddech, ale wkrotce przyjechali i Nik i M. Zjedlismy obiad, po czym musialam pojechac po Bi. Panna bardzo zadowolona, bo z okazji ostatniego treningu, mieli gry i zabawy na basenie. M.in. sztafete, gdzie scigaly sie w grupach, ale ta, ktora akurat plynela, musiala zalozyc koszulke, wiec dodatkowo czas zalezal od tego jak sprawnie uda sie zdjac i zalozyc przemoczony material. :D Tak czy owak, ja cieszylam sie ze odpoczne od jezdzenia, ale Bi smucila bo twierdzi ze bardzo lubi ta druzyne. Kiedy juz z nia dojechalam, chwycilam formularz do klubu narciarskiego Kokusia, bo w high school akurat byl facet, ktory zajmuje sie jego organizacja i pomaszerowalam po rower corki. Ostatni raz, chyba ze zdarzy sie cos wyjatkowego! :D Syn zabral sie ze mna, oddalam formularz, wypisalam tez jednen dla siebie jako opiekuna grupy, pogadalam z facetem, bo znamy sie przez ten klub narciarski juz pare lat, wzielismy z Mlodszym rower siostry i on pojechal, a ja pomaszerowalam do domu. Poniewaz w srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor minal spokojnie. Wstawilam pranie, mlodziez odrabiala lekcje, ale poza tym byl czas na relaks i spokojne szykowanie sie na kolejny dzien.
Czwartek byl ostatnim dniem z dluzszym spaniem. Pomocnik, ktory w tym tygodniu wypuszczal partie, mial w piatek wyleciec bardzo wczesnie, wiec chcial zebym przyjechala na czas zeby wypuscic druga. Ech... Przyjechalam do roboty i choc tego dnia zaliczylismy troche wiecej treningu, to jednak nie skonczylismy wszystkiego. No coz, reszte bedzie musial odhaczyc kto inny, albo bedziemy sie komunikowac wirtualnie. Poza tym, manager, ktory zajmowal sie w tym tygodniu produkcja, spierdzielil kolejna partie, tym razem dla klienta. Laboranci chichotali pod nosem, bo kiedy oni cos popsuja, ten facet zawsze grzmi, ze "jak to sie moglo stac?!" i "musimy sie postarac, zeby nic takiego sie nie powtorzylo!". Tymczasem, kiedy sam odwalil maniane, mruknal tylko "zdarza sie" i uciekl do hotelu. :D Niestety, zostalam w robocie nieco dluzej, bo inny manager, ktory przyjechal sprawdzac produkcje tego produktu dla klienta, wcinal swoje 4 grosze w zupelnie inne sprawy. Jeden z laborantow przyszedl do mnie, ze ma materialy do zatwierdzenia w ramach miesiecznej inwentaryzacji. Czekalam zeby zobaczyc jeden z testow w ramach mojego szkolenia i juz siedzialam nieco dluzej niz powinnam, wiec powiedzialam mu ze zobacze co sie da zrobic, ale ze za chwile wychodze, a kolejnego dnia bede juz sama i nie wiem czy miedzy wypuszczaniem partii uda mi sie cos zrobic. Uslyszal to ten manager i stwierdzil ze jak trzeba cos zrobic to trzeba. Odpowiedzialam, ze juz powinnam i tak wychodzic do domu, a on na to, ze jesli sa nadal zadania do wykonania, to sie zostaje az sie je skonczy. Mialam ochode odpowiedziec, ze nikt mi nie placi za nadgodziny, to po pierwsze, a po drugie to nie moja wina ze laboranci czekaja na ostatnia chwile i potem nagle czlowiek ma zostawac 2 godziny dluzej zeby im pozatwierdzac materialy. Dla swietego spokoju jednak zostalam chwile dluzej i zatwierdzilam choc czesc z tego, co mieli na liscie. Do domu dojechalam wiec pozniej i czym predzej zabralam sie za obiad. Troche mi niestety zeszlo, mimo ze plan byl prosty - spaghetti. Chcialam jednak zuzyc pojemniczek mini pomidorkow, ktore zalegaly mi w lodowce od dluzszego czasu. Bi mowila ciagle ze je zje i nie jadla. Niektore musialam wyrzucic bo zrobily sie z nich "kapcie", wiekszosc jednak byla zaskakujaco dobra. Chcialam zrobic z nich domowy sos, musialam je jednak najpierw upiec, wiec zeszlo dluzej niz przewidzialam. Potem okazalo sie, ze sosu wyszlo naprawde niewiele, wiec musialam i tak dodac gotowca ze sloika. ;) W czasie kiedy ja walczylam z sosem oraz makaronem, do domu zaczely sie zjezdzac Potworki. Bi konczy juz o 14:23, a ze w koncu nie miala treningu, to przyjechala na rowerze kilka minut pozniej.
Dwadziescia minut po niej, dojechal Nik, akurat kiedy mzawka, ktora mielismy od rana, zaczela przechodzic w ulewe. Kiedy wrocil M., lalo juz jak z cebra. Nie bylo tez zbyt cieplo, wiec chlopaki stwierdzily ze nie chce im sie w taka pogode jechac na basen ani silownie. Niespodziewanie mielismy wiec leniwy wieczor i bardzo milo bylo patrzec na to, co sie dzialo za oknem, z cieplego domku. ;) Niestety, nie wygladalo zeby mialo przestac padac do rana, a widmo jazdy w ulewe po nocy nie napawalo dobrym humorem. :/
W piatek trzeba bylo niestety zwlec sie o 2:10. Nadal lalo jak z cebra, a teraz musimy parkowac dalej, wiec czekal mnie bieg przez kaluze. W dodatku, tam gdzie rozkopali nasz parking, zrobilo sie wielkie, blotniste rozlewisko. Dotarlam do budynku w kokrych butach, spodniach i jednym rekawie, bo moja jesienna kurtka chyba jednak nie jest wodoodporna. :D Przyjechalam i na dzien dobry dostalam wiesci, ze spierdzielona zostala druga partia. Kolega, ktory ja wypuszczal tylko krecil glowa. :D Niestety, on musial pedzic na lotnisko bo wracal do domu i zostalam na placu boju sama. I co? Kolejna partia rowniez "popsuta". Tym razem wina byla ewidentnie po stronie tego managera (ktory podobno produkcji nie przeprowadzal od wielu lat, wiec zapomnial co i jak), bo uzyl zlej pojemnosci fiolki, a kiedy powiedzialam mu ze jest nieprawidlowa i poprawil, okazalo sie ze system nie pozwolil juz na kolejny etap i pokazal "failed". No i klops. ;) Poza tym, od poczatku ten facet tak srednio mi podpasowal, a teraz przekonalam sie, ze naprawde ma tym osobowsci, ktorego strasznie nie lubie. W sensie "co to nie ja, jestem pan nieomylny, wszyscy popelniaja bledy oprocz mnie, itd.". W tym tygodniu psul partie za partia, ale zawsze wina byla kogos innego - ktos zle polaczyl rurki, ktos zle zbudowal fiolki, itd. Teraz tez, pierwsza partia (jakims cudem) poszla bez problemu. Musze dodac, ze produkt przechodzi przez specjalny zestaw rurek, filtrow oraz buteleczek, a ktory mozna wykorzystac tylko dwa razy. Przy pierwszym, wszystko przeszlo. Za drugim... wyskoczyl filtr! I oczywiscie produkt stracil sterylnosc, wiec poszedl do wyrzucenia. Manager co? Zestaw byl zle poskladany. Ale tajemniczo, za pierwszym razem jakos nic sie nie dzialo. Chlopak, ktory owy zestaw poskladal, cos tam mruczal ze facet zle ustawil cisnienie, ale nie mial odwagi otwarcie zaprotestowac. Kiedy przy mnie ewidentnie popelnil blad, oznajmil, ze za pozno go wychwycilam!!! Kurna, on jest w pomieszczeniu produkcyjnym, ja w laboratorium! Nie stoje i nie patrze mu przez ramie co on tam wklepuje. Dostaje papiery, sprawdzam aplikacje i kiedy doszlam do bledu natychmiast przekazalam mu ze musi go poprawic. Minelo moze kilka minut od rozpoczecia produkcji. Gosciu pewnie wsciekly sam na siebie, ze zrobil cos glupiego, a ze tym razem nie moze zwalic na nikogo, wiec chociaz tupnie nozka, ze kontrola jakosci powinna sprawdzac wszystko szybciej. :D W kazdym razie, przed wypuszczeniem czwartej partii dojechal chlopak, ktory regularnie przeprowadza produkcje. Pomogl managerowi ustawic co trzeba i wszystko poszlo (o cudzie!) gladko. Niestety, poniewaz dwie partie zostaly stracone, musielismy wypuscic dodatkowa. Oczywiscie, szef, ktory akurat konczyl wypuszczac partie dla klienta, poprosil zebym wypuscila ta nasza dodatkowa. Przyjechalam o 3 i zostawalam do 11, wiec nie bylo problemu, ale normalnie musialabym zostac 1.5 godziny dluzej. :O Po robocie pojechalam jeszcze na zakupy spozywcze, wrocilam do domu, rozpakowalam torby i mialam chwilke zeby dychnac, bo tego dnia M. po drodze jechal po sushi, wiec nie musialam szybko konczyc zadnego obiadu. Dojechala Bi, niedlugo po niej Nik, a potem czekalismy na ojca, sprawdzajac co chwila jego lokalizacje. Mielismy bowiem przygotowany prezent oraz maly torcik ze swieczkami na powitanie.
Niespodzianka sie udala, choc w sumie nie wiem czy byla taka "niespodziewana", bo to juz chyba trzeci rok z rzedu kiedy cos takiego zrobilismy. ;)
Tego dnia bylo oczywiscie Halloween, wiec Potwory mialy na wieczor wlasne plany. Nik z grupka kolegow poszli zbierac cukierki.
Wrocil dopiero po 20, z torba pekajaca w szwach i oczywiscie bardzo zadowolony. Ja bylam zadowolona, ze drugi rok z rzedu zalozyl ten sam kostium, wiec nie musialam wydawac kasy. ;)
Bi za to, ku mojemu zdziwieniu, zrezygnowala z lazenia po domach zupelnie. Z dwiema kolezankami spotkaly sie u jednej w domu zeby posiedziec, pograc w gry itd. Mialy tylko lekkiego pecha, bo akurat kiedy wyjechalam z osiedla tamtej dziewczynki, okazalo sie ze droge mialam zagrodzona przez zwalona galaz (strasznie u nas tego dnia wialo), ktora z kolei zerwala linie wysokiego napiecia, te zas iskrzyly i spowodowaly mini pozar przy samej ulicy. :O Zaraz pojawila sie straz pozarna, a samochody musialy zawracac i jechac inna trasa. Tyle, ze okoliczne osiedla zostaly bez pradu. Kiedy wieczorem odebralam Bi, okazalo sie, ze osiedle jej kolezanki rowniez. Co prawda maja generator, wiec i troche swiatla, ale wiekszosc domu tonela w ciemnosci. Dziewczyny jednak dobrze sie bawily i stwierdzily, ze mialy prawdziwy halloweenowy nastroj. :D









