W piatek nie chcialo mi sie na sile konczyc opisywania calego dnia, bo oczy mi sie same zamykaly, wiec skoncze w tym poscie. To byl najgoretszy dzien w tamtym tygodniu - 34 stopnie i 60% wilgotnosci. Wiedzialam ze ciezko bedzie wytrzymac bez klimy, a jednoczesnie chcialam dzieciaki wyciagnac z domu, wiec decyzja byla oczywista - jedziemy nad jezioro. Juz dzien wczesniej uprzedzilam ich o planie, zeby mogly zaprosic kolegow. Coooz... Tym razem nie za bardzo im wyszlo. Nik koniecznie chcial zaprosic najlepszego kumpla, ale okazalo sie ze ten jest na obozie, podobnie jak jedna z kolezanek Bi. Inna - nasza sasiadka, miala polkolonie smyczkowe i wieczorny koncert. Kolejna wyjechala z rodzicami, a nastepna zwyczajnie nie odpowiedziala. Co do pozostalych, Starsza nie byla pewna czy lubia plywac i czy uda sie z nimi spedzic czas tak, jak z innymi. Smialam sie, bo ma tyle kumpelek, a tu nagle zadnej zeby zabrac nad jezioro! :D Z sasiadka w ogole wyszlo glupio, bo juz bedac u niej w srode, wspomnialam ze w piatek mysle o tym wypadzie po pracy i spytalam czy dziewczyny maja ochote. Odpowiedziala ze musi sprawdzic grafik i da mi znac. A w czwartek napisala, ze starsza ma koncert, ale mlodsza jest wolna i zebym jej dala znac czy ma ja spakowac. Niestety, do sasiadki nie dociera, ze tak naprawde mlodsza zapraszana jest przeze mnie z grzecznosci, ze wzgledu na siostre, ktora jest kolezanka Bi. Rozumiem, ze obie to jej corki, wiec chce zeby traktowane tak samo, ale zawsze doczepia ta mala (juz nie taka mala, bo w tym roku skonczy 12 lat) niczym ogonek. Osobiscie bardzo ta dziewczynke lubie i Potworki wlasciwie tez, ale... Dla Bi jest ona takim przedluzeniem siostry, a nie naprawde jej kolezanka, zas Nik toleruje ja u nas w domu, lub u nich, natomiast publicznie nie bardzo chce sie pokazywac "z dziewczyna". :D Moze zmieni zdanie za kilka lat, bo A. jest naprawde sliczna i podejrzewam ze zrobi furore wsrod chlopakow, ale to jeszcze nie teraz. ;) Tak czy siak, Bi skrzywila sie na propozycje jej zabrania i oznajmila ze woli juz jechac sama. Podobnie stwierdzil Mlodszy. Nie chcialam ignorowac wiadomosci sasiadki, wiec (chociaz bylo mi strasznie niezrecznie) wyslalam jej, ze bardzo przepraszam, ale Potworki zaprosily innych kolegow. Co bylo zreszta zgodne z prawda, tyle ze z tych zaproszen ostatecznie nic nie wyszlo. W kazdym razie, pozniej smialam sie do dzieciakow, nasz wypad to byla "klatwa A." i kara za to, ze nie chcieli z nia jechac! :D Wrocilam bowiem do domu, wyszykowalismy sie, spakowalismy, posmarowalismy kremem, itd. Poniewaz rano prognozy zaczely zapowiadac popoludniowe burze, sprawdzilam jeszcze prognozy. W moim telefonie pokazalo mozliwe burze o 15, ale na stronie internetowej, ze za godzine cos tam moze przejsc. Bylismy jednak gotowi, a Potworki strasznie chcialy choc chwile poplywac, wiec uznalam ze pojedziemy i najwyzej bedzie to bardzo krotka wycieczka. Na szczescie to doslownie kilka minut drogi. Jak to z naszym szczesciem bywa, jak tylko wjechalismy na teren klubu, na horyzoncie dojrzalam ciemne chmury. Zaparkowalismy i idac z samochodu, uslyszelismy wiadomosc przez megafon. Z daleka ciezko bylo zrozumiec co sie dzieje, ale bywamy tam na tyle czesto, ze domyslilsmy sie iz kazali wyjsc wszystkim z wody. Faktycznie, kiedy znalezlismy sie blizej, dojrzelismy ze wszyscy (mniej lub bardziej opornie) opuszczali jezioro. W oddali faktycznie grzmialo, wiec to normalny protokol. Skoro juz tam jednak bylismy, stwierdzilismy ze poczekamy, bo burza moze przejsc bokiem. Skoro nie mozna bylo plywac, poszlismy najpierw po jedzenie. Pozniej usiedlismy przy stoliku, ale jeszcze nie zdazylismy zjesc, jak zaczelo kropic. Zebralismy wszystkie manele i poszlismy do zadaszonego pawilonu. Trzeba bylo isc od razu do auta, ale wtedy o tym nie wiedzialam. Deszcz szybko przeszedl w ulewe, co chwila walily pioruny, a wiatr wial tak, ze mimo iz pawilon jest spory, zawiewalo do samego srodka. Nie dalo sie uciec przed deszczem, choc zadaszenie oczywiscie troche pomagalo.
W ktoryms momencie porywy byly niemal huraganowe, do tego stopnia, ze ciezko bylo sie utrzymac na nogach, a dzieciarnia piszczala ze strachu. :O Momentalnie spadla tez temperatura, a ze wczesniej byl upal i nie mialam nic cieplejszego, owinelam sie chociaz recznikem. :D Burza krazyla nad nami pol godziny i w tym czasie wszyscy twardo siedzieli pod dachem. Pozniej zaczelo ucichac, wiec czesc ludzi szybko pobiegla do samochodow. Nadal mialam nadzieje, ze zaraz przejdzie, choc prognozy zmienialy sie jak w kalejdoskopie. Zanim podjelam decyzje czy isc czy zostac, przyszla kolejna burza. Ta byla nieco krotsza, ale kiedy telefon nadal pokazywal mozliwosc opadow, a horyzont ciagle byl zaciagniety, stwierdzilam ze jednak trzeba jechac. Potworki byly rozczarowane, ze nie udalo im sie zamoczyc, ale czasem tak bywa. Kiedy wyjezdzalismy, znow zaczelo kropic, wiec pogratulowalam sobie decyzji. Po 10 minutach jednak, nie tylko deszcz przestal padac, ale po chwili calkowicie sie przejasnilo. Oczywiscie bylismy juz wtedy w domu, wiec nie bylo mowy zeby wracac. Stad wlasnie powiedzialam Potworkom, ze to karma za to, ze nie chcieli zabrac malej sasiadki, mimo ze i tak nie brali innych kolegow. :D
Sobota, 26 lipca, zaczela sie praca dla M. oraz dlugim spaniem dla mnie i Potworkow. Oni tego jakos specjalnie nie potrzebowali, ale ja juz tak. Nie chcialam spac tak calkowicie do oporu, wiec nastawilam budzik na 9:30, choc wczesne pobudki do pracy robia swoje i sama obudzilam sie tuz po 9. Jeszcze dolegiwalam w lozku, kiedy przyszla Oreo, najpierw pochodzila mi po wlosach (pewnie szla do M., ale zawahala sie, bo go nie bylo), po czym polozyla sie obok mnie.
Kiedy wstalam, zaczal sie normalny codzienny kieracik. Sniadanie, ogarnac sie, rozladowac zmywarke, itd. Bi wpadla na pomysl ze chce sie nauczyc wstawiac pranie. Pewnie dlatego, ze wiecznie zapomina przyniesc na dol swoj brudownik i przypomina sobie jak juz nie ma czystych gaci, ale ja wtedy czesto nie planuje prania i ja opierdzielam. Nie bardzo mam ochote zeby mi majstrowala przy pralce i suszarce, ale w sumie to kolejna zyciowa nauka. Za 4 lata (ktore wiem ze zleca jak mrugniecie okiem) bedzie mieszkac gdzies w akademiku, wiec chyba lepiej zeby potrafila sie oporzadzic. Od ponad roku sama sklada i chowa wlasnie ciuchy; moze to i dobry pomysl zeby potrafila zrobic pranie od poczatku. Zreszta, kiedy zacznie sie szkola, podejrzewam ze i tak znow to ja bede musiala pamietac zeby sprawdzic jej brudownik i wyprac co trzeba. ;) Po poludniu musialam wybrac sie do sklepu po zarcie dla zwierzakow, a ze maja przylegajacy ogrodniczy, to naszlo mnie na kupienie kwiatkow na taras. Wiem, mamy koncowke lipca, a ja kwiatki sadze... :D Na swoje usprawiedliwienie, o tej porze roku byly przecenione i za kazda sadzonke zaplacilam zawrotne $2. No i wiem ze beda sobie rosly spokojnie do konca wrzesnia, a jesli poczatek jesieni bedzie cieply, to moze i wiekszosc pazdziernika. Po przyjezdzie szybko wypakowalam zakupy i ruszylam do ogrodu. Chcialam od razu posadzic kwiatki, bo niedziela zapowiadala sie deszczowa, a przy okazji przesadzic tez do gruntu kolejne sadzonki groszku, ktore dobrze wybujaly. Gdy jednak zeszlam do warzywnika, zalamalam sie. Pomidory wyrosly w taki gaszcz, ze z gory wygladaly jak zwykle. Kiedy jednak popatrzylam z bliska, okazalo sie, ze wichura przy burzy dzien wczesniej, wiekszosc poprzewracala. Popodnosilam je i probowalam zabezpieczyc przy pomocy dodatkowych tyczek, ale niektore galezie juz byly zlamane, a wszystko bylo tak ciezkie, ze przyginalo sie jedno na drugie. Wzielam wiec nozyce i ostro poprzycinalam niesforne warzywo, ktorego i tak nie lubie. :D Zamiast jednak grzebac w ziemi 20 minut, spedzilam tam godzine i jak zwykle sluzylam za pozywke dla komarow.
W czasie kiedy ja babralam sie w ziemi, Bi zabrala sie za pieczenie. Znow mielismy pare bananow w brazowe kropki, ale nie chciala robic "zwyklego" chlebka bananowego i wybrala muffiny z bananowe z czekolada. Musze jej przyznac, ze wyszly smaczne, choc wiecej w tym bylo czekolady niz samych muffin. :D Wieczor zlecial na "rodzinnym" relaksie, czyli Potworki kazde w swoim pokoju, a starzy na kanapie. ;)
W niedziele spania do oporu nie bylo, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. Po powrocie napisalam do taty, ze moze wpadac na kawe, z czego oczywiscie skwapliwie skorzystal. Posiedzial, jak na niego, naprawde dlugo, bo prawie 4 godziny, ale jak tu nie siedziec kiedy serwuja obiad, ciasto, kawe, a na koniec lody. ;) Prognozy zapowiadaly deszczowa niedziele i faktycznie popadywalo caly dzien, ale z przerwami. Nie mniej bylo pochmurno i ponuro, ale jednoczesnie nadal duszno, wiec zostawilismy klimatyzacje wlaczona, szczegolnie ze kolejne dni ponownie mialy byc upalne. Po odjezdzie dziadka spedzilismy juz reszte dnia w chalupie, bo przy takiej pogodzie nie chcialo sie nigdzie ruszac. Pranie do poskladania, kolejne do wstawienia, zmywarka, jakies pomniejsze porzadki i dzien zlecial. Wieczorem trzeba sie bylo oczywiscie zbierac do spania wczesniej, bo kolejnego dnia czekala mnie ponownie brutalna pobudka.
Poniedzialek rozpoczelam (tymczasowo) nawet wczesniej niz sie spodziewalam, bowiem zaraz po polnocy obudzilo mnie piszczenie psiura. Zbieglam na dol i wypuscilam ja, a ona pobiegla na ogrod jakby ja co gonilo. Super; ciekawe co tym razem zezarla. Musiala cos dorwac na ogrodzie, bo dzien wczesniej bylismy wszyscy w domu, wiec wiem ze ani my z M., ani dzieci, nie dalismy jej nic podejrzanego... Niestety, krazyla po ogrodzie i krazyla, a ja nie zalozylam okularow, wiec widzialam tylko (w mizernym swietle latarenki) brazowa plame przemieszczajaca sie po zielonym. ;) Na szczescie zszedl na dol M., pytajac co sie dzieje, wiec zostawilam go zeby wpuscil siersciucha, bo on polozyl sie o 19, wiec mial za soba dobrych kilka godzin snu, a ja ledwie 3, zas za dwie musialam sie zrywac. :/ Gdy pozniej wstalam juz na dobre, Maya od razu zerwala sie i znow pobiegla do drzwi. Ewidentnie cos jej zaszkodzilo. :( Bi mi potem powiedziala, ze kilka godzin pozniej pies tak potrzebowal wyjsc, ze az wszedl na gore i chodzil po pokojach piszczac, a normnalnie do gory nie wlazi... Nik za to opowiadal, ze Oreo zbudzila go o 6 rano drac sie wnieboglosy, a nastepnie wpadajac galopem do jego pokoju (i przyprawiajac o zawal), wiec musial zejsc na dol i ja wypuscic. A jak przed 3 rano gapila sie na drzwi i je jej uchylilam, to nie chciala wyjsc. Dom wariatow. :D W kazdym razie, zebralam sie i pojechalam do pracy, gdzie pierwszy dzien miala dziewczyna, ktora ma byc moja partnerka. Wydaje sie sympatyczna, co najwazniejsze, a jak bedzie w rzeczywistosci to sie okaze. Zreszta, jesli beda ja szkolic w takim tempie jak mnie, w pelni razem bedziemy pracowac w okolicach listopada. ;) Niestety, otrzymalam niefajne wiadomosci od szefa, a mianowicie "oblalam" ostatni egzamin. :( Pominelam 3 glowne bledy, wiec powiedzial ze musze go powtorzyc, bo na jeden pominiety (glowny) blad moze przymknac oko, ale przy trzech ktos moze sie przyczepic. Ech... Najgorzej, ze na dwa z tych trzech patrzylam i zastanawialam sie czy je zaznaczyc, ale wydawalo mi sie, ze sa do zaakceptowania. No nie byly. ;) Tylko w jednym faktycznie nie zauwazylam bledu, bo na stronie pelno bylo cyfer 0 5 1 i w jednej kolumnie wszystkie pokazywaly 0.5, a jedna 0.05 i niestety oko tego nie wychwycilo. No coz, trzeba sie produkowac od nowa, a liczylam ze bede to juz miala z glowy... :( Po robocie wpadlam tylko do chalupy, zgarnelam starsze dziecko i pojechalysmy na zakupy. Nik mial w tym czasie rozladowac zmywarke, ale napisal do niego kolega czy chce z nim pojezdzic na rowerze po okolicy. Bylam juz w drodze do sklepu, wiec zadzwonil na telefon Bi, ktora wziela go na glosnomowiacy. Przez to, nie dosc ze rozpraszal mnie jako kierowce, to jeszcze sam zapomnial o bozym swiecie i pojechal, zapominajac o naczyniach. Zrobilysmy z Bi zakupy, zajechalysmy jeszcze na bubble tea i wrocilysmy do chalupy, gdzie nadal urzedowala dwojka mlodych kawalerow. Wrocil z pracy M., kolega Kokusia odjechal, a my posiedzielismy po czym przyszla pora na trening Potworkow. Malzonkowi nie chcialo sie jechac na silownie, wiec tylko ich zawiozl, a ja pozniej odebralam. Akurat trener urzadzal im mini zawody i mierzyl czas. Kiedy podeszlam, okazalo sie ze Bi i Nik scigaja sie przeciwko sobie.
Bez niespodzianki - wygral Mlodszy. ;) Ktory zreszta powinien popracowac nad skromnoscia, bo wygral wszystkie swoje wyscigi (pozniej pary sie przemieszaly) i po kazdym oznajmial trenerowi, ze "Phi, bez wysilku!". Co prawda zartobliwie, ale jednak to takie troche przechwalki. ;) Po powrocie wiadomo, szybko kolacja, prysznic i matka do spania. Ojciec polozyl sie jak tylko wrocil po ich zawiezeniu, wiec juz spal jak susel. ;)
We wtorek pobudka jak zwykle ostatnio, ale z jakiegos powodu bylam jakas nieprzytomna. W pracy zasypialam przy biurku i szybko zaczely mnie bolec oczy. Jak na zlosc dostalam kolejny egzamin do poprawki. Po porazce opadly mi skrzydelka i zupelnie nie mialam motywacji. Jak juz przymusilam sie zeby spojrzec w papiery, nie moglam sie skupic i nie wiedzialam kompletnie na co patrzec, mimo ze czesc dokumentow dostalam podobna jak ostatnio. Bedzie ciezko, tym bardziej, ze jeden z papierow z poprzedniego mial ~40 stron, a podobny z tego - ponad 70. :O Plakac mi sie chcialo na niego patrzac... Poza tym meczylam sie dalej z wirtualnymi szkoleniami, a dodatkowo chyba godzine spedzilam segregujac dokumenty. Na nude nie moglam narzekac. ;) Dostalam tez przypomnienie, ze kolejnego dnia mielismy szkolenie dla departamentu kontroli jakosci wszystkich oddzialow. Szkolenie o bardzo dziwnej porze, bo od 14 do 17. Pracujemy glownie na nocne zmiany i o tej godzinie juz zwykle nikogo nie ma, wiec godziny podpasowane dla zachodniego wybrzeza (3 godziny wczesniej). Poczatkowo ucieszylam sie, ze bede mogla przyjsc do pracy pozniej i jeden dzien sie wyspac. Pozniej jednak cos mnie tknelo i spytalam szefa czy o tej porze jeszcze ktos bedzie, bo jak nie, to nie wiem jak aktywowac alarm wychodzac. Mialam nosa, bo szef odparl ze planuje polaczyc sie z hotelu i nie jest pewien czy po 15 jeszcze jacys pracownicy beda sie tu krecic. Musialam wiec zmienic plan i stwierdzilam ze przyjade do pracy normalnie, a na szkolenie polacze sie po poludniu z domu. To jednak byl plan na srode, a poki co wrocilam do chalupy i mialam spokojne popoludnie. To znaczy mialaBYM, bo bylo 36 stopni i 60% wilgotnosci, wiec stwierdzilam ze wezme Potworki nad jezioro. Plan byl juz od poprzedniego dnia i oczywiscie zaproponowalam dzieciakom, ze moga wziac kolegow. Bi napisala do swojej kolezanki - sasiadki, wiec ja wyslalam tez od rasu sms'a do jej mamy. Kolezanka odpisala ze ma praktyki w gabinecie lekarskim, bo chce zostac w przyszlosci lekarzem. Szczerze to watpie, bo ta panna lubi opowiadac niestworzone historie, no i co 13-latka (urodziny ma w listopadzie) mialaby niby robic u lekarza? :D W kazdym razie, Bi zaprosila w takim razie inna kolezanke, ktora zgodzila sie jechac. Nik zaprosil ulubionego kumpla, ktory na szczescie wrocil z kolonii. Wszystko wydawalo sie podopinane, az tu rano pisze do mnie sasiadka, ze co prawda jej starsza jedzie z nia do pracy (kobita pracuje w ksiegowosci i finansach, a nie w gabinecie lekarskim :D), ale czy moglabym wziac nad jezioro jej mlodsza, ze bardzo prosi, bla bla bla. Wiedzialam ze Potworki beda zle, wiec uprzedzilam zeby spytala corke, bo i Bi i Nik maja kolegow, wiec nie chce zeby czula sie zepchnieta na bok. Sasiadka odpisala, ze mala chce jechac nawet jakby miala byc sama. Ech... Co bylo robic; napisalam ze ok. Tak jak przewidzialam, Nik westchnal ciezko ale w sumie wzruszyl ramionami, ale Bi urzadzila mini bunt. Musialam ja uswiadomic, ze to siostra jej najlepszej kolezanki i w dodatku sasiadki i ze jesli ceni sobie ta przyjazn musi byc mila tez dla mlodszej. Tym bardziej jesli chce sie opiekowac ich krolikami, a oni naszym kotem. Nie mowiac juz o tym, ze od jesieni maja razem z kolezanka chodzic pieszo rano do szkoly. Jesli kolezanka sie obrazi, Bi bedzie zostanie sama, bo tamta ma taka osobowosc, ze wszedzie znajdzie towarzystwo. Moja panna juz niekoniecznie. ;) Starsza cos tam poburczala, ale ostatecznie zaakceptowala, ze A. z nami jedzie. O 13:30 przyszedl wiec kolega Kokusia, a kolezanke Bi podwiezli rodzice. Zebralismy sie, podjechalismy po mala sasiadke i pojechalismy do klubu. Okazalo sie, ze mala calkiem niezle wciskala sie do jednej czy drugiej pary. Glownie krazyla za chlopakami, bo oni sa jej blizsi wiekiem, ale ze Ci probowali uciekac i sie chowac, czasem dolaczala do dziewczyn. ;) Z tego co udalo mi sie zauwazyc jednak, nikt nie byl dla niej jakos szczegolnie niemily, wiec chyba bawila sie znosnie. Tata musial ja zreszta zabrac wczesniej, bo miala trening siatkowki. Dzieciarnia jak zwykle z wody wyszla tylko po to zeby pojsc kupic jedzenie. Jakims cudem, wszyscy kupili sobie zarelko za wlasna kase, nawet Potworki. Co za oszczednosc przy starszych dzieciakach! :D Stasze dziewczyny jak wyplynely na deskach na jezioro, tak przepadly.
Wypozycza sie je na pol godziny, ale ich nie bylo przynajmniej godzine. ;) Mlodsza trojka w tym czasie skakala z pomostu, raz za razem. Nie wiem skad oni biora tyle energii. Grali tez w ta smieszna gre, gdzie staje sie naprzeciwko i pokazuje "kamien, nozyczki, papier". Kto przegra, robi krok do tylu. Zabawa trwa az komus skonczy sie pomost i musi wskoczyc do wody. :D
W ktoryms momencie stwierdzili ze tez ida na deski (a A. oczywiscie za nimi), przy czym sasiadka wypozyczyla wlasna, a chlopaki stwierdzily ze wezma jedna. Widzialam pozniej z daleka, ze skakali z tych desek i potem z wiekszym lub mniejszym wysilkiem gramolili sie na nie z powrotem. ;)
Tuz po 16 sasiadke zabral tata, ale ja z pozostala czworka zostalam do 17. Potem odwiezc kolege Kokusia oraz kolezanke Bi i do domu wrocilismy prawie o 18. Zaskoczyla mnie Starsza, bo kolezanka, z ktora pojechala, byla bardzo dawno niewidziana. Dziewczyny przyjaznily sie mocno w VII klasie, ale w zeszlym roku zostaly rozdzielone do roznych zespolow w szkole i praktycznie sie nie widywaly. Bi jednak caly czas powtarzala, ze brakuje jej towarzystwa tamtej panny. Kiedy jednak spytalam po naszym wypadzie czy moze teraz odnowia przyjazn, odparla ze nie jest pewna. Podobno tamta dziewczyna byla bardzo niemila dla Kokusia i nawet za jego plecami rzucala niefajnymi komentarzami na jego temat. A ze wszystkimi innymi kolezankami Starszej, Nik trzyma sztame i czasem Bi az sie irytuje ze gadaja wiecej z nim, niz z nia. ;) Tutaj wiec mocno ja zachowanie kumpeli zaskoczylo, ale choc zwykle sama jest wredna dla Mlodszego, teraz stwierdzila, ze w koncu to jej brat i nie chce sluchac takich (nie powiedziala jakich) komentarzy na temat swojej rodziny. Przyznaje, ze mocno mnie tym wzruszyla, bo jak napisalam, zwykle jest pierwsza do docinania bratu, a tu nagle wlaczyly jej sie wiezy krwi. ;) W kazdym razie, wrocilam wykonczona i zastanawialam sie po co mi to bylo. Wypady powinny byc relaksujace, a nie meczace. :D Wieczor to juz tylko szybkie podlewanie ogrodu oraz kwiatkow i szybko szykowac sie do spania, bo w koncu byla dopiero polowa tygodnia.
Sroda miala oznaczac dluzsze spanie, ale niestety trzeba bylo wstac normalnie. ;) W pracy bez sensacji, a po robocie mialam chwile w domu na ogarniecie tego i owego. Tuz po 14 zaczelam sie przygotowywac do polaczenia na szkolenie, ale nie docenilam problemow z nowoczesna technologia. Najpierw moj komp szukal sieci, bo wiadomo ze przenioslam go z pracy do domu, wiec net mu sie nie zgadzal. ;) Niestety, poniewaz zmienilo sie wi-fi, musial sobie zweryfikowac, ze ja to ja. Za pomoca appki, ale i tak cos mu nie szlo. Wreszcie, po dlugim klikaniu, w koncu udalo mi sie polaczyc, ale spoznilam sie kilka minut. Na szczescie calosc trwala 3 godziny, a nikt nie sprawdzal obecnosci, wiec nie mialo to wiekszego znaczenia. Kiedy, o 17:30 w koncu sie skonczylo, nic juz mi sie nie chcialo robic. Na 18:45 M. zawiozl dzieciaki na trening, a ja ich pozniej odebralam.
Ku mojemu zdumieniu, mimo ze nadal byl potworny upal, plywali na basenie w srodku. Po powrocie rutynka - prysznic i spac. :)
W czwarek rano miala byc kontynuacja szkolenia. Tym razem mialo trwac od 10 do 13, a ze zwykle wychodze o 12, wiec postanowilam pojechac do pracy na piata zamiast czwartej. Rozpusta. :D Niestety, po wylaczenia budzika mi sie przysnelo i wyladowalam w pracy o pol godziny pozniej niz zamierzalam. ;) Dzien zlecial szybko. Troche mialam papierow do zaksiegowania, troche walczylam z egzaminem, a niemal polowe dnia na koniec spedzilam sluchajac szkolenia. ;) Na szczescie prezenter mial prawdziwy dar opowiadania i mimo dlugiego czasu, zupelnie czlowiek sie nie nudzil. Po szkoleniu pojechalam juz do domu, gdzie planowalam zaczac pakowac przyczepe, bowiem szykuje nam sie kolejny wyjazd. Niestety, szyki popsula mi pogoda. Chcialam zalozyc nam posciel i spakowac ubrania i jakies przekaski ktore sa nadal fabrycznie zamkniete, zeby nie dobraly sie do nich myszy. Zdazylam polozyc przescieradla Potworkom oraz nawlec poszwy na poduszki. Z reszta musialam poczekac na powrot M. i rozlozenie jadalni, bo nie bylam w stanie dostac sie nigdzie indziej. Zanim jednak malzonek przyjechal, zaczelo padac. Niby zgodnie z prognozami, ale jednak zawsze czlowiek ma nadzieje ze choc raz sie pomyla na twoja korzysc. ;) Na tym pakowanie sie skonczylo, jak rowniez robienie malosolnych. Mialam po pakowaniu zejsc i zebrac kolejne ogorki oraz koper, ale momentami lalo tak, ze swiata nie bylo widac, wiec stwierdzilam ze nie chce mi sie tam biegac. Wiekszosc popoludnia spedzilam wiec na przygotowaniu rzeczy do spakowania, ale ulozeniu ich na jadalnianym stole, zeby spakowac kolejnego dnia. Pod wieczor Potworki mialy znow trening, ale M. postanowil pojechac na silownie, wiec zabral sie z nimi, a ja mialam chwile spokoju. A! Oficjalnie zarejstrowalam Bi do druzyny plywackiej w high school. Szkola publiczna, wiec pomyslalby kto, ze zajecia beda za darmo, ale gdzie tam; $125 trzeba wybulic! ;) Niby nie fortuna, ale jednak. Najsmieszniejsze, ze przy rejstracji bylo okienko z pytaniem czy dziecko w przyszlosci planuje plywac w druzynie uczelni wyzszej. Zaznaczylam, ze "tak" i teraz morduja mnie z jakiejs agencji. Telefony, wiadomosci, sms'y oraz maile! Oferuja dodatkowe informacje, ewaluacje dziecka, itd. A ja pluje sobie w brode, bo Bi dopiero zaczyna i college'u bedziemy myslec dopiero za jakies 2 lata. Narazie musimy ogarnac nowa rzeczywistosc z high school, a dopiero wtedy pomyslimy co dalej z plywaniem...
Piatek zaczal sie juz o normalnej porze i niestety deszczowo. Zrobilo sie tez duzo chlodniej, bo 16 stopni, co moze nie jest Arktyka, ale po ostatnim czasie kiedy dzien w dzien mielismy ponad 30 stopni, zaczal czlowiek marzanac. ;) Wiekszosc czasu w pracy spedzilam nad nieszczesnym egzaminem, choc mialam tez caly stos dokumentow do ogarniecia. Ten dzien to tez pierwszy dzien sierpnia, a wiec poczatek konca wakacji. Potworkom zostaly juz tylko 3 tygodnie leniuchowania. :O Jak na zawolanie, przyszly maile ze szkoly, witajace wszystkich w nowym roku. Oraz lista zakupow. Jak zwykle nasze miasteczko zupelnie opoznione w temacie. :/ W miare jak dzien uplywal, pogoda tez sie poprawiala i jak wychodzilam zaczynalo sie przebijac slonce. Wysiedzialam jakos, ale pozniej wylecialam z roboty jak na skrzydlach, bo zaczynalam przedluzony weekend. :)
Chyba wszedzie teraz z pogoda jest tak samo zmiennie: mordercze upaly i za chwilke monsunowe deszcze, ze swiata nie widac. I to bez przerwy sie dzieje! Dodatkowo sa powodzie, kt nic nie zapowiada, a potem tylko liczy sie ofiary utoniec. Istny armageddon mamy latos!
OdpowiedzUsuńSmiac mi sie zachcialo, gdy przeczytalam o kolezance Bi chwalacej sie praktykami w klinice lekarskiej. No, chyba troche te dziewczynke ponioslo... No ale czego sie nie zrobi dla przygotowania sie do przyszlej kariery zawodowej i osiagniecia sukcesu. Nawet sie barwnych glupot nazmysla.
Fajnie macie z tym parkiem-klubem do zabaw sportowych, tuz obok domu. Jezioro i wypozyczalnia sprzetu wodnego daja wspaniale mozliwosci.