piątek, 25 lipca 2025

Pracuje w wariatkowie :D

Sponsorem tego posta sa gotujace Potworki oraz "sensacje" z pracy. ;)

Sobota, 19 lipca to oczywiscie dluzsze spanie. Chcialabym napisac, ze wyspalam sie za wszystkie czasy, ale nie bylo mi dane. Tuz przed 6 rano obudzilo mnie miauczenie Oreo, co mnie zdziwilo, bo wieczorem zostawilam jej uchylone balkonowe drzwi. Zeszlam jednak na dol i odkrylam je zamkniete. Okazalo sie pozniej, ze M. nad ranem znalazl w jadalni martwa nornice (dobrze, ze na nia nie nadepnal :D), wiec wyrzucil truchelko, ale okno zamknal zeby uniknac kolejnych "prezentow". ;) Kiedy znalazlam sie na dole, Maya rzucila sie do bramki skamlac, wiec ja tez wypuscilam. Dlugo nie wracala, wiec poczlapalam do lazienki, gdzie odkrylam dwie... kaluze s*aki. :( Juz wieczorem widzielismy ze chodzi po ogrodzie i co chwila "strzela", ale zwykle ja przeczysci i jest spokoj. Tym razem trzymalo ja pol dnia, noc (malzonek twierdzil, ze przed wyjsciem do pracy tez ja wypuscil) i jeszcze rano. Przyznaje, ze przed godzina 6 bylam tak nieprzytomna, ze stwierdzilam iz nie mam sily tego sprzatac. Otworzylam w lazience okno zeby przewietrzyc smrodek i stwierdzilam ze posprzatam jak wstane na dobre. ;) Wrocilam do lozka i choc ciezko bylo znow zasnac, polezalam, pokrecilam sie i w koncu przysnelam. Po obudzeniu sie, lezalam jeszcze chwile w lozku, myslac ponuro o czekajacej mnie cuchnacej "robocie". Tu jednak spotkala mnie mila niespodzianka, bo kiedy zeszlam na dol, okazalo sie, ze Bi (ktora oczywiscie zerwala sie pierwsza) juz posprzatala! :) Mnie pozostalo tylko wyrzucenie worka na smieci i przelecenie kuchni oraz lazienki mopem, bo panna przetarla tylko miejscowo plynem do czyszczenia. Niestety, zoladek psiura buntowal sie jeszcze przez czesc dnia, wiec uznalismy, ze nie dostanie nic do jedzenia zeby mial czas sie uspokoic. To oznaczalo tez tabletki na sikanie, bo po nich ogolnie moga wystapic problemy zoladkowe. W rezultacie siersciucha nie tylko co chwila gonilo na dwojeczke, to jeszcze zostawiala wszedzie kaluze. :/ Ranek zlecial migiem i wrocil M., ktory zajechal jeszcze po drodze po chinszczyzne. Zjadlam z Potworkami szybko, po czym popedzilismy do... kina. Mam wrazenie, ze ostatnio bywam tam czesciej niz przez ostatnie 10 lat, ale jakos tak wychodza filmy, ktore dzieciaki chcialy zobaczyc. ;)

Popcorn nasypuje sie samemu, a co lepsze, widzialam ludzi na wychodnym jeszcze sobie dosypujacych dokladke. :D

Tym razem padlo na najnowsza czesc Jurassic World i przyznaje ze sama mialam na niego ochote. Lubilam prawie wszystkie poprzenie czesci. Tym razem jednak wyszlam z kina nieco rozczarowana. Akcja niestety byla mocno przwidywalna (nawet dialogi! :D), ale jednoczesnie malo logiczna. Co chwila z Kokusiem szeptalismy kto zostanie zjedzony nastepny, ale (wedlug nas) zostaly przy zyciu jednostki, ktore nie mialy ani wystarczajacego rozumu ani charyzmy i powinny byly zginac w jakiejs paszczy natychmiastowo. ;) Tak czy siak, ogolnie film nam sie podobal bo wiadomo, ze bylo tam i sporo akcji i troche humoru i dreszczyk niepokoju. Nik byl wrecz zachwycony i stwierdzil ze to od teraz jeden z jego ulubionych filmow! Z niego cos sie ostatnio robi zapalony kinoman. :) Po powrocie trzeba bylo zabrac sie za domowy kieracik, czyli prania, zmywarka, wyszorowalam tez gorne lazienki, a na koniec zmienilam dzieciakom posciel. Upieklam tez placek z jablkami, bo lezaly juz niewiadomo ile, a w niedziele jak zwykle wpadal moj tata. Mielismy fajna pogode, slonecznie i bez wysokiej wilgotnosci, wiec wiekszosc wieczora przesiedzialam na bujanym fotelu z przodu, delektujac sie latem i cieplem.

W niedziele pobudka byla juz troche wczesniejsza, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. Wszyscy zebrali sie bez wiekszych problemow, pojechalismy, a po powrocie napisalam do taty, ze ekspres do kawy juz czeka. ;) Dziadek przyjechal oczywiscie chetnie i posiedzielismy przy obiedzie a pozniej kawie i ciescie. Rano bylo jeszcze rzesko, ale w miare jak uplywal dzien, robilo sie coraz bardziej goraco i duszno. Poczatkowo upieralam sie, ze kolejne dwa dni mialy byc chlodniejsze i z niska wilgotnoscia, wiec jakos sie ten jeden dzien przemeczymy. Po poludniu jednak skapitulowalam, bo mialam ponownie wstac bardzo wczesnie, wiec chcialam sie w miare wyspac. Wlaczylismy wiec klimatyzacje i od razu zrobilo sie przyjemniej. :) Po odjezdzie dziadka troche sie pokrecilismy, zmienilam posciel u nas, az wieczorem stwierdzilam ze trzeba w koncu zrobic cos z tymi ogorkami, ktore leza w lodowce, niektore juz dobrych pare dni. W piatek kupilam korzen chrzanu, wiec nie mialam wiecej wymowek. Polecialam szybko do warzywnika po koper, ktory na szczescie akurat wypusza pierwsze paczki kwiatow i zaczelam wszystko przygotowywac. W miedzyczasie M. stwierdzil, ze idzie na marsz po okolicy. Bylo bardzo duszno i zaczynalo sie chmurzyc, wiec przestrzeglam zeby spogladal czasem na niebo. Kiedy wychodzil swiecilo jednak slonce, ale kiedy wrocil 40 minut pozniej lalo i grzmialo, wiec wygladal jakby wyszedl spod prysznica. Najlepiej, ze mozemy sprawdzic lokalizacje na telefonie, wiec kiedy kwadrans wczesniej zaczelo kropic, patrzylam gdzie jest. Akurat dochodzil do skrzyzowania, gdzie wystarczylo skrecic w lewo i w kilka minut bylo sie na naszej ulicy. Okazalo sie jednak, ze postanowil isc dalej i zrobic wieksze kolko, wiec po chwili zlapala go burza. :D Ja w tym czasie zabralam sie za malosolne, ale w kuchni niczym zjawa pojawila sie Bi i zaczela domagac nauczenia jak sie je robi. Co ciekawe, ona nawet ich jakos specjalnie nie lubi. :D Uparla sie jednak, wiec dalam jej kawalek chrzanu do obrania i pokrojenia w paseczki, a pozniej czosnek. 

Skoro sie tak garnie do kuchni... ;)

Tak samo rzucila sie do mycia ogorkow, a potem pakowania wszystkiego do sloikow, wiec ostatecznie ja tylko przygotowalam roztwor soli i zalalam sloje. Nie powiem zebym specjalnie narzekala. :) Wieczor nadszedl jak zwykle zbyt szybko i trzeba sie bylo szykowac na kolejny tydzien pobudek w srodku nocy...

Czekamy na pierwsze ogorasy :)

Poniedzialek zaczelam brutalna pobudka juz o 2:30 rano. To nawet wczesniej niz M., choc jak na ironie, zaczynam prace pozniej. No ale moj malzonek myje zeby, ubiera sie, pakuje jedzenie przygotowane dzien wczesniej i juz go nie ma. Starcza mu 15-20 minut. Ja musze zrobic to samo co on, ale dodatkowo nie potrafie wyjsc z domu bez sniadania, myje sie tez bardziej "szczegolowo" a nie tylko zebiszcza, no i maluje jeszcze "oko". :D Nie mowiac juz o tym, ze to ja pamietam o porannej tabletce dla psiura (na szczescie polyka je bez marudzenia), a on nawet nie sprawdzi czy zwierzaki maja wode w miskach. Nie przeszkadza mu to jednak podmiechiwac sie, ze ja to sie tyyyle czasu stroje rano. :/ Tak czy owak jednak, wyszykowalam sie do pracy i pojechalam. Nawet nie bylo zle, choc o 4:30 mielismy meeting, wiec szybko czlowiek zaczal ziewac, pomimo popijanej kawy. Reszta dnia minela mi na obserwacji panow od kontroli jakosci i probie przerobienia jak najwiekszej ilosci wirtualnych szkolen. Mialam tez sporo papierow do posegregowania, wiec dzien zlecial ekspresowo. Zaczynanie pracy o 4 jest brutalne, ale za to super jest wychodzic juz w poludnie. :) Wrocilam do domu, zgarnelam Bi i pojechalysmy na zakupy, a wracajac zajechalysmy jeszcze po bubble tea. Po powrocie rozpakowac wszystko, troche ogarnac kuchnie i musialam wykombinowac cos na obiad dla dzieciakow. Na szczescie w lodowce nadal mielismy sporo resztek tego i owego. Pozniej stwierdzilam, ze musze przerobic zerwane kilka dni wczesniej cukinie, zeby sie nie zmarnowaly. Stwierdzilam, ze zrobie takie nadziewane "lodeczki", bo M. - miesozerca, bardzo je lubi. Jak tylko zaczelam je szykowac, w kuchni "magicznie" zjawila sie Bi i ponownie oznajmila, ze koniecznie, ale to koniecznie musi mi pomoc. ;) Przygotowywala wiec wszystko pod moje dyktando, az... przyszla pora wymieszania mielonego z dodatkami i wsadzenie go w wydrazone cukinie. Panna stwierdzila, ze brzydzi sie dotykac miesa, wiec sama je wymieszalam, ale potem Bi uznala, ze w cukinie moze je nakladac lyzka.

Nie wiem co bede robic z kolejnych cukin, ktore juz rosna...

Podobno jak dorosnie bedzie to robic w rekawiczkach. :D Najlepszy jednak byl Nik, ktory za pomoca telepatii wyczul co robimy i przylazl do kuchni akurat kiedy kroilysmy cebule. Po czym oswiadczyl, ze ciekaw jest jak to oczy przy tym lzawia. Po czym niemal wsadzil nos w deske do krojenia i bardzo sie zdziwil, kiedy po chwili zaczal... plakac. :D Komedia z tymi dzieciakami... Tego dnia spadla temperatura, choc zimnem ciezko bylo to nazwac, bo mielismy 25 stopni. Wilgotnosc powietrza jednak rowniez byla duzo nizsza, wiec wydawalo calkiem rzesko. Wrocil z pracy M., zjadl obiad i polozyl sie na drzemke, a ja wzielam za dawno odkladane porzadki w ogrodzie. Z przodu, zaraz przed moja weranda, juz w zeszlym roku rozplewilo sie... cos. Ogolnie to chyba kwiat, tylko normalnie podejrzewam ze sadzi sie go jako calkowite przykrycie powierzchni. Rozrasta sie bowiem w niesamowitym tempie i w dodatku pnie po czym da. Pojawilo sie niewiadomo skad rok temu i zaczelo zaduszac mi astry oraz floksy. Powyrywalam z korzeniami (zaskakujaco latwo daje sie wyrwac), ale w tym roku wrocilo ze zdwojona sila. Mielismy ostatnio jednak takie goraco i wilgoc, ze slabo mi bylo na mysl o ataku na ten gaszcz. W poniedzialek w koncu pogoda wspolpracowala, wiec wkroczylam i udalo mi sie z grubsza powyrywac ten "chwast". Niestety, podejrzewam ze za rok czeka mnie to samo i nie wiem jak sie tego pozbyc permanentnie. W tej chwili praktycznie wszystkie astry padly (a mialam ich tam caly las :() i jeden z floksow wyglada na mocno przytlumionego. Ech... Udalo mi sie skonczyc zanim przyszla pora na trening Potworkow, choc niepotrzebnie sie spieszylam, bo M. stwierdzil ze pojedzie na silownie, wiec zabral ich i potem przywiozl. Pozniej szybko kolacja i prysznice i gonic mlodziez na gore, bo matka juz o 21 chciala byc w lozku. ;)

Wtorek zaczal sie jak poprzedni dzien, czyli wstac o 2:30, wyszykowac sie i do pracy, gdzie ponownie o 4:30 mielismy meeting. Pozniej znow siedzialam w laboratorium z panami od kontroli jakosci, ale w miedzyczasie w pomieszczeniu biurowym az huczalo od sensacyjnych wiadomosci i wydarzen. ;) Po pierwsze, juz w piatek dostalismy wiadomosc, ze dziewczyna do sprzatania ma zakaz wchodzenia do budynku i wszyscy zastanawiali sie co takiego mogla narobic. Okazalo sie, ze sie przed kims... obnazyla. :O Szczegolow nie znam i nie wiem czy to nie zwykle plotki, choc i u M. zdarzaly sie takie przypadki, tylko zwykle dotyczyly facetow. :D Po drugie, jeden mlodziutki farmaceuta mial w piatek wypadek samochodowy. Auto do kasacji, ale on na szczescie nie odniosl powaznych obrazen, jedyne co, to wybuchajaca poduszka powietrzna zlamala mu nos. I tu wszyscy sie smieja (oczywiscie nie z samego wypadku, gdzie ciesza sie, ze chlopak jest wlasciwie caly), bo on jest malutki (nizszy ode mnie), chudziutki i ma po prostu buzie dziecka. Gdybym nie wiedziala, dalabym mu jakies 15 lat. W pracy zastanawiamy sie jak on bedzie wygladal jesli ten nos mu sie poprawnie nie zrosnie. :D Po trzecie, wydarzenie z samego wtorku, ktore mnie kompletnie ominelo. Wyszlam z laboratorium i zdziwilam sie, ze w biurze brzeczy jak w ulu. Okazalo sie, ze jedna z dziewczyn po stronie farmacji miala tydzien wczesniej wycinane migdalki. Zwolnienie dostala na dwa tygodnie, ale wrocila juz po tygodniu, bo stwierdzila ze czuje sie calkiem dobrze i sie nudzi. No coz... Dostala krwotoku i zemdlala. Zabrala ja karetka, a ona co chwila tracila przytomnosc. Jej przelozona z tej zmiany pojechala za nia do szpitala, gdzie pozniej dala nam znac, ze wzieto ja na sale operacyjna. Podobno po prostu... puscily szwy. :O No taki to byl wtorek w robocie. Na pewno na nude nie narzekalam. ;) Do domu dojechalam oczywiscie w miare wczesnie i korzystajac z tego ze nadal bylo chlodniej i sucho, postanowilam, wzorem M., urzadzic sobie marsz po osiedlu. Ku mojemu zdziwieniu, Bi zdecydowala sie pojsc ze mna, podobnie jak Nik, ale na rowerze. Maye jednak zostawilismy, bo buntuje sie przed chodzeniem zaraz na poczatku trasy, a w dodatku chcialam isc takim porzadnym tempem, a nie spacerkiem. Zrobilismy z Potworkami koleczko, po czym wrocilismy na leniuchowanie. ;) Takie nie do konca, bo wstawilam pranie, a potem stwierdzilam ze czas przesadzic czesc grochu do warzywnika. Swoja droga zwariowac mozna. Sadzilam groch w tym samym czasie, a czesc miala juz 15 cm, "wasy" i czepiala sie wszystkiego, zas niektore dopiero co wykielkowaly... Te wieksze naprawde juz blagaly o przeniesienie do gruntu. Pomaszerowalam do warzywnika i potem przeklinalam w myslach. Kiedy wszystko sadzilam, bylo oczywiscie duzo mniejsze i przestrzen przeznaczona na groszek, miala sporo miejsca. Teraz okazalo sie, ze zostal skraweczek, czesciowo zakryty liscmi cukini, a probujac tam w ogole sie obrocic, "udalo" mi sie zdeptac czesc kopru. :/ Nie mowiac juz ze w tym gaszczu komary maja raj i wyszlam cala pogryziona. Posadzilam jednak te dluzsze groszki, a mniejsze zabralam spowrotem. Tego dnia nie bylo treningu, wiec dla zabicia czasu Nik stwierdzil, ze upiecze swoje ulubione ciasto, czyli babke na oleju.

Ucieszony jak prosie w deszcz :D

Trzeba mu oddac, ze sprawil sie calkiem niezle, bo zrobil samodzielnie praktycznie wszystko, ja tylko oddzielilam zoltka od bialek w jajkach. On zrobil to z jednym, ale brzydzil sie niemozliwie i reszte przekazal matce. ;) Mial jednak kupe zabawy, co nieraz wywolywalo u mnie lekka panike, bo np. podkrecal mikser na najwyzsze obroty zeby zobaczyc co bedzie. :O Na szczescie ciasto wyszlo bez zakalca i jak zwykle pyszne. 

W srode rano jak zwykle wyruszyc do roboty o nieboskiej godzinie, ale przynajmniej nie mielismy treningu. Postanowilam tez dac spokoj panom od kontroli jakosci, bo nad jednym sterczalam trzy dni (pracujace) pod rzad. Stwierdzilam, ze niech sobie odpoczna od mojego uroczego towarzystwa, a ja skupie sie na papierach. Jeden z nich zaczal mi bowiem zostawiac dokumenty do zaksiegowania, a dodatkowe przysylal szef. Zaczelam wiec tonac w papierzyskach, a jeszcze mialam w pi*du tych wirtualnych szkolen. Dzien zlecial szybko, ale wracajac do domu wpakowalam sie w taki korek (byl wypadek na autostradzie), ze zamiast jechac 20 minut, zeszla mi niemal godzina :O W chalupie jak zwykle poogarnialam conieco, a pozniej wzielam sie za "utylizacje" ostatniej z zerwanych cukin. Tym razem padlo na placuszki, bo o dziwo nawet Potworki je jedza, choc bez wiekszego entuzjazmu.

Dla mnie to najpyszniejsze danie z cukinii

Poznym popoludniem sasiadka zaprosila mnie na hinduska herbatke, a dzieciaki na spotkanie ze swoimi dziewczynami. Fajnie bylo sie spotkac po baaardzo dlugim czasie, ale niestety mialam doslownie godzinke, bo Potworki jechaly na basen. Myslalam ze Bi bedzie protestowac i jeczec zeby odpuscic, ale o dziwo nie musialam jej stamtad wyciagac na sile. Pewnie widzi, ze wszystkie kolezanki maja jakies zajecia w wakacje, wiec sama tez z duma moze oznajmic, ze ma trening. ;) Tego dnia M. ich zawiozl, ale poniewaz nadal byl obolaly po poniedzialku, wiec wrocil do domu.

Bi na migi pokazuje mi, ze potrzebuje nowy stroj, bo ten sie rozciagnal i opadaja jej ramiaczka

Podlalam ogrodek, chwile posiedzialam z malzonkiem i czas byl pojechac po potomstwo. Tym razem przynajmniej popatrzylam sobie jak trenuja. 

Kolo basenu sa prysznice, co dla chlopakow jest oczywiscie okazja do kolejnych wyglupow

Po powrocie prysznic, szybka kolacja i niestety pedem do lozka, bo dobrze zaliczyc chociaz te 5 godzin snu. ;)

Czwartek rozpoczelam oczywiscie o 2:30 nad ranem. Tego dnia w pracy znow "meczylam" jednego z panow od kontroli jakosci, a poza tym tluklam wirtualne szkolenia i staralam sie ogarniac papiery. Szlo mi srednio, bo mnoza sie niczym przez paczkowanie. Naprawde zaczynam sie obawiac co bedzie jak juz uznaja ze jestem wykwalifikowana i moge sama wszystkiego pilnowac. Miedzy wypuszczaniem kolejnych serii naszego produktu i logowaniem wszystkich laboratoryjnych materialow, jest naprawde niewiele czasu na cos innego. A przeciez kazdy musi sobie tez czasem zrobic przerwe, zjesc cos, skorzystac z lazienki, itd. Za to pod koniec dnia mielismy kolejna "sensacje". Kierowniczce z laboratorium ktos wykrecil wszystkie kola w aucie! :O

 

Dziwie sie, ze sie nie poplakala na taki widok...

I to w doslownie 20 minut, bo przyjechala do pracy zaraz po mnie, a kwadrans pozniej przyjechal E. z laboratorium i na dzien dobry oznajmil ze w rogu parkingu stoi Honda bez kol. Oboje bylismy troche zdziwieni, ale niezbyt sie przejelismy, bo wiedzielismy ze to nie jest "przyjemne" miasto, a nie mielismy pojecia do kogo auto nalezalo. Dopiero poznym rankiem okazalo sie, ze to samochod kierowniczki, a auto stalo doslownie 3 miejsca od mojego! Kiedy rano przyjechalam, w tym zakamarku bylam pierwsza, wiec wiem ze pomiedzy jej przyjazdem, a czasem kiedy E. zauwazyl brak kol, nie moglo uplynac wiecej niz 15 minut! :O Teraz pytanie czy to przypadkowa kradziez, czy ktos celowo chcial jej zrobic na zlosc. To taka mloda dziewczyna, jeszcze przed 30stka, wiec pierwsze co to pomyslalam o zazdrosnym chlopaku. Ona twierdzi, ze ma podejrzenie kto moglby cos takiego zrobic (choc nie dzieli sie szczegolami), ale oczywiscie dowodow brak. Ten parking formalnie nalezy do innego budynku (my placimy za korzystanie z niego), wiec nasze kamery tam nie siagaja, a z tamtego tez niewiadomo czy cos ujely. Drzewa naokolo nie pomagaja z widocznoscia, a w dodatku o 4 rano jest zupelnie ciemno... Po pracy do domu, gdzie Potworki odkurzyly i pomyly podlogi, choc powiedzialam im ze musza zaczac je myc, a nie "glaskac". Dzien wczesniej widzialam bowiem w paru miejscach jakies plamki lub smugi, ktore po myciu nadal byly widoczne. ;) Zanim zabralam sie za cokolwiek, pomaszerowalam jeszcze po osiedlu, a Potworki ze mna. ;) Potem musialam dokonczyc obiad, przy czym Potworki znow wyrazily chec zeby mi asystowac. Chyba rzeczywiscie im sie nudzi tak siedzac w domu. :D W kazdym razie kazalam im obrac i pokroic w kostke ziemniaki. Jak zwykle Bi zabrala sie za to metodycznie, a Nik wydurnial na calego. 

Nik wyglada tu niczym seryjny morderca :D

Pare razy myslalam ze obetnie sobie palucha, ale na szczescie wszystkie pozostaly cale. ;) Trzeba tez bylo wlaczyc klimatyzacje, ktora nie chodzila cale 3 dni, ale w czwartek nadeszla kolejna fala upalow z wysoka wilgotnoscia i w domu nie dalo sie wytrzymac. Na zewnatrz tez nie. ;) Popoludnie minelo szybko. Jakies skladanie prania, zmywarka i zaraz przyszla pora na trening Potworkow. Malzonek caly dzien debatowal czy jechac na silownie bo nadal czul miesnie po poniedzialku, ale w koncu stwierdzil, ze jak sie nie zmusi to nie pojdzie przez kolejny tydzien. Ciezko wzdychajac, ale jednak pojechal, wiec mialam troche relaksu w towarzystwie jedynie zwierzynca. ;)

Piatek to znow poranna pobudka i tylko idac z parkingu nerwowo rozgladalam sie naokolo. Niby to tylko kilkadziesiat metrow, ale w ciemnosci byle szmer przyprawia o zawal. ;) W pracy, jak to ostatnio, czas mijal ekspresowo. Juz w poludnie wybieglam stamtad, cieszac sie na weekend i najwazniejsze - spanie do oporu! :D

Nie na temat, ale moj hibiskus zakwitl w tym roku niesamowicie, jak na niego oczywiscie ;)

piątek, 18 lipca 2025

Lato sobie plynie...

Wieczor z zeszlego piatku zostawilam sobie na kolejny post, bo to byl jeden z rodzaju tych przelomowych dla naszej malej rodzinki. Jak co roku, zaraz po dlugim lipcowym weekendzie, w naszym miasteczku odbyl sie festyn, ktory ma na celu zbiorke pieniedzy na lokalna stacje strazy pozarnej. Czwartek same karuzele oraz zarlo, w piatek na koniec fajerwerki, a w sobote przed festynem parada. Tyle juz lat jezdzilam tam z Potworkami, nieraz we wszystkie trzy dni... Nie w tym roku. Nadeszla ta przelomowa chwila, kiedy zarowno Bi oraz Nik stwierdzili, ze chca jechac, ale z kolegami, nie z mama. Juz w zeszlym roku Starsza oznajmila ze bez kolezanek wiecej nie pojedzie, a w tym nawet Mlodszy sie skrzywil na propozycje jazdy ze mna. :( Oboje maja juz jednak teraz telefony, wiec Bi w mig skrzyknela swoja stala grupke, ale Nik mial problemik bo nie jest az tak towarzyski. Najlepszy kolega akurat wyjechal, a drugi spedza cale wakacje u rodziny w Turcji. Juz wydawalo sie, ze bedzie musial zrezygnowac lub jednak pojechac z mamusia (tudziez z siostra, choc tu oboje byli na "nie"), ale udalo mu sie umowic z trzecim. Po raz pierwszy wiec, odkad zaczelismy jezdzic na ten festyn, sluzylam tylko za szofera. Oczywiscie nasluchalam sie od M., ze powinnam z nimi zostac, ze tyle ludzi, ze cos sie moze stac, ktos ktores porwac, itd. Na szczescie Potworki sa juz takie duze, ze same wyklocaly sie z ojcem ze w ich wieku z mama to obciach (chlip), wiec widzial ze to nie moje widzimisie. Co nie przeszkadzalo mu gderac. Najwiekszym argumentem bylo, ze jego rodzice nigdzie nie puszczali. No swietnie, a potem jego brat wymykal sie przez okno zeby jechac na impreze. :/ Moja matka za to nie puszczala mnie z moimi kolezankami, ale wrecz wypychala z towarzystwem, ktore sobie umyslila, a ktorego zazwyczaj albo dobrze nie znalam, albo za nim nie przepadalam. W rezultacie do czasow studiow tez wlasciwie nigdzie nie wychodzilam. Nie mam jednak ochoty wlasnych dzieci trzymac uwiezionych w domu. Oczywiscie wszystko w granicach rozsadku. ;) Malzonek przestal zrzedzic dopiero, kiedy oznajmilam, ze skoro tak sie boi, to niech z synem jedzie. Rozchodzilo sie bowiem glownie o Kokusia. Bi juz tyle razy gdzies sama byla z dziewczynami, ze M. chyba zaakceptowal ze to juz panna, a poza tym kolezanki ma rozsadne. Jakos na taka propozycje od razu sie przymknal. ;) W kazdym razie, oboje umowili sie z kolegami oraz kolezankami na 19. Do nas dolaczyla jeszcza sasiadka, bo (a to niespodzianka! :D) jej rodzice byli gdzies umowieni. Przywiozlam mlodziez na festyn i stwierdzam, ze my z M. jednak jestesmy nadopiekunczy. ;) Ulica z obu stron zostala zamknieta, wiec na miejsce trzeba bylo kawalek dojsc. Zaparkowalam i pomaszerowalam z dzieciakami. Przed wejsciem na festyn czekal juz kolega Kokusia. Na moje pytanie o rodzicow, oznajmil, ze tata musial jechac. Zostawil wiec dzieciaka samego i tyle. 

Tak, kolega w tym samym wieku co Nik :D

Nik z kolega polecieli sie bawic, a ja stwierdzilam ze poczekam z dziewczynami na reszte z ich grupy. Okazalo sie, ze oboje rodzicow po prostu wyrzucili dziewczyny przed zamknieta ulica i potem juz same musialy dojsc na miejsce. Co lepsze, odbieralam ich o 22, a jednej rodzice polecili wyjsc poza zamkniety teren, przejsc przez most nad rzeka i jeszcze kawalek do punktu spotkania. :O Bylam w szoku, bo nie chcialabym zeby Potworki lazily po ciemku, nawet pomimo tego (a moze zwlaszcza) ze tlumy ludzi wracaly w roznych kierunkach po pokazie fajerwerkow. Tak czy siak, po odwiezieniu mlodziezy, wrocilam do domu gdzie na glos ubolewalam nad obcinana pepowina, a M. nie omieszkal fuknac kolejny raz, ze powinnam raczej martwic sie ze cos im sie stanie. Zgrzytnelam zebami i ponowilam sugestie zeby pojechal na festyn i chodzil za synem. Udalo nam sie jednak jakos mocniej nie poklocic. ;) Malzonek pracowal kolejnego dnia, wiec poszedl spac o swojej normalnej porze, choc nie mogl sie powstrzymac i musial ciezko westchnac ze nie bedzie mogl zasnac, bo martwi sie o dzieci. Mialam ochote czyms w niego rzucic. :D Byl piatek, wiec po calym tygodniu wstawania rano, czulam sie naprawde zmeczona, a tu nie moglam siedziec w pizamie i ziewac, tylko zerkac na zegarek. Wyjechalam 20 minut przed czasem, bo nauczona doswiadczeniem, wiedzialam ze znalezienie miejsca parkingowego bedzie graniczylo z cudem. Tak jak sie obawialam, sporo czasu krazylam, zastanawiajac sie czy moje, niemale niestety, auto wcisnie sie w ten czy tamten kat trawnika czy chodnika, nie blokujac wyjazdu innym samochodom. W koncu zaparkowalam i ruszylam ku festynowi. Fajerwerki walily mi nad glowa, ale bylam w polowie drogi kiedy pokaz sie skonczyl i zaraz dostalam sms'a od Kokusia, z pytaniem gdzie jestem. Kiedy doszlam, okazalo sie ze kolege juz zabrali rodzice i Nik zostal sam. Super. Chwile poszukalismy dziewczyn, choc nie byly daleko, tylko w tlumie ciezko sie odnalezc.

Festyn najfajniej wyglada w nocy

Tak jak wspomnialam, jedna musiala dojsc do rodzicow i w pierwszej chwili stwierdzilam, ze nie puszcze dzieciaka samego. Okazalo sie jednak, ze ma do przejscia naprawde spory kawalek i to w kierunku przeciwnym do mojego auta, wiec odpuscilam sobie. Poprosilam tylko zeby wyslala Bi sms'a ze bezpiecznie odnalazla rodzicow, bo bede sie martwic. Potem zabralam moja trojke (bo sasiadke tez odwozilam) i ruszylismy spowrotem. Baaardzo wolno, bowiem centrum jest raczej niewielkie i ciasne, a wszyscy wracali po fajerwerkach do domu, wiec cala okolica calkowicie sie zakorkowala. Zamiast w 10 minut byc w domu, jechalismy ponad pol godziny. :O No ale jakos sie stamtad wydostalismy, odwiezlismy sasiadke i wrocilismy do wlasnego domku, wszyscy cali i zdrowi i nikt nie porwany. :D

Sobota, 12 lipca to oczywiscie odsypianie trudow tygodnia. ;) Malzonek rano pracowal, ale ja obudzilam sie po 9, a potem jeszcze dobudzalam sie w lozku, wiec wstalam dopiero okolo 10. Bi juz byla na nogach, Nik jeszcze dosypial, czyli po staremu. ;) Dzien zlecial w sumie leniwie. Pranie, zmywarka, jakies pomniejsze porzadki. Malzonek mial w niedziele wolne, wiec w sobote nie jechalismy na msze, co dalo calkowicie luzny dzien, bez patrzenia na zegarek. Po poludniu wreszcie zabralam sie za to, co przez wyjazdy odkladalam juz kilka razy, czyli posianie groszku. Jesli pamietacie, to od dwoch lat nie sieje go bezposrednio do gruntu, bo nasiona zostaja wyzarte przez ptaki. Swoja droga to nie wiem skad one wiedza, ze akurat groch jest posiany, bo innych nasion nie ruszaja. :/ W kazdym razie, groszek kielkuje i rosnie szybko, wiec nie chcialam ryzykowac ze przed ktoryms z wyjazdow nie zdaze go przesadzic do warzywnika i potem bedzie dlugi i poplatany. Wtedy ciezko go rozplatac, a lodyzki sie lamia. Rok temu to przechodzilam i w tym uparlam sie, ze zrobie to jak bedzie nadal malutki. Planowalam pogrzebac sobie w ziemi sama i potraktowac to jako forme relaksu. Niestety, najpierw przyfilowala mnie Bi, a potem Nik i uparli sie "pomagac". Oczywiscie to juz nie kilkulatki i faktycznie potrafia cos zrobic, ale mimo wszystko szlo im wolniej niz zrobilabym to sama. ;)

Ogrodnik

Najpierw posadzilismy 3 tacki grochu, a potem Nik przypomnial sobie o otrzymanych (rok temu ;P) nasionach meksykanskiego slonecznika. Coz, zobaczymy ile tego wykielkuje. ;) Poznym popoludniem upieklam chlebek bananowy, bo znow mialam banany w brazowe kropki. Wolalabym cos innego, ale coz, trzeba je bylo zuzyc... Wieczor zas oznaczal juz kanapowanie na calego.

W niedziele pospalismy tylko troche dluzej niz zwykle, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. O dziwo nawet Nik wstal na czas, co jest nie lada wyczynem, bo w wakacje siedzi wieczorami minimum do polnocy. Rano malzonek wstal pierwszy, stwierdzil ze sie ochlodzilo i pootwieral okna. W zasadzie fajnie bylo troche przewietrzyc, bo tak naprawde to wlaczylismy klime od razu po powrocie z kempingu i chodzila caly tydzien. Szkopul w tym, ze M. otworzyl okna na dole, wpuszczajac wilgoc, za to na gorze nadal bylo na tyle duszno, ze klimatyzacja sie wlaczyla, bo czujnik jest wlasnie tam. Pospiesznie polecial ja wylaczyc, okazalo sie to jednak bez sensu, bo choc temperatury nie byly powalajace (okolo 27 stopni), to wilgotnosc powietrza nadal trzymala sie wysoko i juz o 11 rano Potworki narzekaly ze jest goraco i sa cale spocone. Rodzice sa jakos bardziej wytrzymali, ale okolo 15 i my stwierdzilismy ze nie ma co sie meczyc i ponownie klime wlaczylismy. Zaraz po powrocie z kosciola, napisalam do taty ze moze wpadac na kawe, z czego oczywiscie chetnie skorzystal. Malzonek za to, z racji ze mial wolne, przebral sie w sportowe ciuchy i zrobil sobie marsz po osiedlu, a po powrocie wzial prysznic i polozyl sie na drzemke. Dziadek zjadl obiad, deser, wypil dwie kawy i pojechal. Ja "bawilam" sie w pranie i odgruzowywanie, az wstal M., narzekajac ze teraz pewnie wieczorem nie bedzie mogl spac. No sorki, ale czyja to wina? :) W ktoryms momencie usiedlismy na chwile razem na kanapie i gadalismy o pierdolach, a za oknem, na ulicy ktos przejechal na elektrycznej hulajnodze. Skomentowalismy, ze strasznie teraz tego duzo jezdzi, a po kilku sekundach M. dostal telefon od chrzestnego dzieciakow. Wystraszylismy sie, ze cos sie stalo, bo zwykle nie dzwoni na pogaduchy. Tymczasem okazalo sie, ze to on i jego dziewczyna wlasnie przejechali tymi hulajnogami! I pyta czy moga na chwile zajechac, bo akurat byli na wycieczce szlakiem rowerowym obok naszego osiedla i postanowili sprawdzic czy jestesmy w domu. :D Nie chcieli wejsc, tylko chwile postalismy, pogadalismy i podziwialismy nowy sprzet. Troche sie potem z M. dziwilismy, bo oni od lat maja elektryczne rowery, wiec nie wiem po co im jeszcze hulajnogi do kompletu. No ale sa dorosli, wiec jak maja taka potrzebe, to czemu nie. ;) Potworki oczywiscie byly zachwycone, szczegolnie Nik, ktory meczy nas o taka hulajnoge od dluzszego czasu. Uwazamy jednak, ze nie jest to sprzet zupelnie bezpieczny (co chrzestny zreszta potwierdzil), a poza tym jestem zdania, ze dzieciak powinien sie ruszac, uzywac nog, a nie stac kolkiem na pojezdzie. ;) A. zaproponowal ze moga sie przejechac, z czego oczywiscie chetnie korzystali.

Mlodszy rusza

Bi wygladala na lekko niepewna, ale Nik stanal i pojechal, jakby robil to od lat. On to ma jednak dryg do takich rzeczy. :D

Starsza wrocila duzo szybciej niz brat

Oni ruszyli w dalsza droge, a my wrocilismy do chalupy na dalsze niedzielne lenistwo. Dopiero pod wieczor trzeba sie bylo rodzicom niestety szykowac na powrot do kieratu. ;)

Poniedzialek rozpoczelam po 5 rano, zebralam sie i do roboty. Tam, jak to w poniedzialki, problem problemem gonil problem. ;) Kiedy moj szef dojechal okolo 9 rano, az mu wspolczulam, bo na dzien dobry zostal zasypany wiesciami, ze to sie popsulo, tamto nadal szwankuje, cos jeszcze nie wyszlo... ;) Chlop oczywiscie taki "ogarniety", ze spytal czy wyslalam mu juz drugi egzamin, a przeciez sam mnie poganial w piatek zebym zrobila to tamtego dnia! :O Po sekundzie olsnilo go, ze przeciez juz go dostal... Cudow sie nie spodziewalam, ale o dziwo udalo mu sie go sprawdzic w poniedzialek. Kolejny cud to taki, ze nie odnalazlam tylko 3 bledow.  ;) W tym jeden mi jednak zaliczyl, bo po przepatrzeniu papierow stwierdzil, ze gdyby nie mial go na liscie, to tez by sie nie domyslil, ze czegos brakuje. Z jeszcze jednym tez nie do konca sie zgadzam, bo w instrukcji na dokumencie nie bylo na ten temat ani slowa, a przepisu, ktory (podobno) o tym mowi nie mialam w tej czesci szkolenia. Ciezko zaznaczyc blad, o ktorym nie wie sie, ze jest bledem. ;) Ogolnie jednak poszlo mi duzo lepiej niz sie spodziewalam. Gorsza wiadomoscia tego dnia bylo to, ze na kolejny dzien wyznaczyli meeting. Nie dosc ze wiadomosc z dnia na dzien, to godzina oczywiscie... 4:30 rano! :O Pogoda tego dnia byla pochmurna i potwornie duszna, ale nie padalo az do godziny 14, czyli prawie kiedy mialam wychodzic z pracy. Jak to u nas bywa, przez reszte popoludnia co chwila przechodzily letnie burze, strasznie gwaltowne, z ulewnymi deszczami, ale trwajace kilkanascie minut, po czym na kolejny kwadrans wychodzilo slonce. Pojechalam do domu, zgarnelam corke i popedzilysmy na zakupy. Zeby nie musiec jezdzic potem po bubble tea, po drodze z pracy zajechalam kupic dzieciakom nowy napoj Sabriny.

Wzielam tez sobie, ale chyba pierwszy i ostatni raz, bo choc nie jest zle, to tylka tez zbytnio nie urywa ;)

Musze przyznac, ze w miare to smaczne, tylko pianka potwornie slodka. ;) W drodze do sklepu zaczelo lac tak, ze auta praktycznie stawaly bo widocznosc byla zerowa. Zastanawialysmy sie czy nie przeczekac w aucie, ale ostatecznie przebieglysmy przez parking. A kiedy 40 minut pozniej wychodzilysmy, swiecilo slonce i wszystko parowalo tak, ze moje okulary kompletnie zaszly mgla. Zanim dojechalysmy do domu ("az" 11 minut drogi) znow zaczelo kropic. Tak to wyglada w Nowej Anglii o tej porze roku. :D Za to Potworkom sie upieklo, bo z powodu pogody odwolali trening. Ostatnio ciagle cwiczyli na basenie zewnetrznym bo na wewnetrznym zepsula sie grzalka i woda jest lodowata. A ze co chwila przechodzily burze, to zewnetrzny tez po poludniu zamknieto. Mielismy wiec niespodziewanie calkiem spokojny wieczor, choc nade mna wisialo widmo baaardzo wczesnej pobudki. Postanowilam isc spac o 21 zeby miec choc kilka godzin porzadnego snu, ale jak na zlosc, przewalalam sie z boku na bok i nie moglam zasnac...

We wtorek pobudke mialam juz o 3 nad ranem. Zaskakujaco czulam sie w miare wyspana, choc budzilam sie wiele razy, bo bylo mi za duszno mimo klimatyzacji, ktora w nocy wlacza sie znacznie rzadziej. W dodatku Potworki poszly spac duzo pozniej niz ja, wiec krecily sie po domu i co chwila budzilo mnie a to skrzypniecie drzwi, a to zapalane swiatlo... Za to wstawalam razem z malzonkiem, ktory wydawal sie strasznie ucieszony ze ma poranne (nocne?) towarzystwo. ;) Szykowanie poszlo jak zawsze, tylko dla odmiany po ciemku. Kiedy zeszlam na dol, Oreo czatowala przy drzwiach, wiec je otworzylam. Po dlugim zastanawianiu sie, wyszla. Zanim jednak sama wyruszylam, zauwazylam ciemny ksztalt na tarasie. Otworzylam drzwi, a kot wpadl pedem do chalupy. Nie wiem co ja tak wystraszylo, ale przyznaje, ze mialam obawy przed otworzeniem garazu. Ostatecznie nacisnelam guzik, po czym migiem wskoczylam do auta i na szczescie nic mnie za nogawke nie chwycilo. :D Do roboty dojechalam akurat na poczatek meetingu, ktory potrwal zawrotne... pol godziny. Ech... Zreszta, widzialam ze z dokladnie tego juz jeden z managerow szkolil osoby na miejscu dzien wczesniej. Nie mam pojecia po cholere zwolywali meeting. Po jego zakonczeniu otworzylam w koncu laptoka, gdzie znalazlam kolejny egzamin od szefa. Tym razem czeka mnie dlugie sprawdzanie, bo choc zalacznikow jest, jak w poprzednich, szesc, to jeden ma 16 stron, a inny... 44. A wszystko trzeba sprawdzic strona po stronie. :O Przez reszte dnia (co chwila robiac sobie przerwy bo mozg mi parowal) czytalam przepisy, gdzie do jednego z zalacznikow musialam najpierw odszukac ten z odpowiednimi informacjami. Zajelo mi to sporo czasu, bo okazalo sie, ze nie mialam tego na szkoleniu, a wiec rowniez na liscie dokumentow. Nie wiem czy to nie jakas pomylka, ale ze wpisuje sie tematycznie mniej wiecej w ten egzamin, wiec zakladalam ze musze to jakos ogarnac. Samych zalacznikow jednak juz tego dnia nie ruszylam. Wolalam zaczac na spokojnie kolejnego dnia. Dodatkowo, szef dal mi kilka dokumentow do schowania w odpowiednie szufladki oraz foldery. Zaleta przyjazdu o 4:30 do pracy bylo to, ze juz o 12:30 moglam wyjsc. Juz dzien wczesniej napisalam do Potworkow, ze to swietna okazja jesli chcieliby pojechac nad jezioro (bo we wtorki nie jezdza na basen) z jakas kolezanka czy kolega, wiec niech sprobuja sie z kims dogadac. Tym razem nawet Bi miala problem, bo dwie kolezanki nie odpowiadaly, jedna miala polkolonie, a ostatnia moglaBY jechac, ale ja celowalam w godzine 14, a ona na 17 miala trening pilki noznej, wiec troche malo czasu. Jej mama zaoferowala jednak, ze moze zawiezc dziewczyny okolo 11:30, po meetingu, bo pracuje z domu. Bi nie trzeba bylo dwa razy namawiac. :) Nik oczywiscie zadnego kolegi nie znalazl, bo jedyny, ktory byl na miejscu, to ten z festynu, a tu stwierdzil ze dopiero co sie widzieli. Jakby to byl problem. ;) Ostatecznie postanowil pojechac i poplywac na kajaku oraz polowic ryby. Od rana pisalam do Starszej, przypominajac zeby wziela kase na jakies jedzenie, wypozyczenie deski, zeby spakowala wode i posmarowala sie kremem ochronnym. Ostatecznie, kolezanka podjechala po nia dopiero przed 12, bo mamie przedluzylo sie spotkanie. Ja dojechalam do domu tuz przed 13 i niespodzianka, bo Nik stwierdzil ze on w sumie nie ma po co tam jechac. :O Powiedzialam mu, ze nie musi, ale jest lato, 32 stopnie i najfajniejsze miejsce w taka pogode to jakas woda. Co prawda w domu klimatyzacja, wiec upalu nie czuc, ale ile mozna siedziec w 4 scianach i grac naprzemian na kompie i telefonie? ;) W koncu kawaler uznal, ze wlasciwie to moze pojechac. ;) Szybko spakowalam torbe, przebralismy sie, posmarowalismy kremem i pojechalismy. Na miejscu Bi niestety znalezlismy we lzach, bo okazalo sie ze zgubila zegarek. Elektroniczny, laczacy sie z telefonem, ktory kupila sobie rok czy dwa temu za wlasne pieniadze. Problem w tym, ze odpial jej sie (lub pekla opaska) kiedy skakala z pomostu na gleboka wode. W tym miejscu jest naprawde gleboko, woda ciemna i nie ma szansy go nawet zobaczyc, a co dopiero wylowic. :( Panna co chwila poplakiwala, choc obecnosc kolezanki troche poprawiala jej humor i chwilami nawet niezle sie bawila.

Ida, pannice dwie ;)

Zaraz po przyjsciu okazalo sie, ze dziewczyny juz zglodnialy, a ze ja tez po pracy nic nie jadlam, to poszlismy do budki kupic jakies zarelko. Pozniej juz mlodziez plywala, skakala z pomostu, itd. Mama odebrala kolezanke o 15:30 i Bi, nieco osamotniona, polozyla sie na reczniku z ksiazka, zas Nik poszedl poplywac na desce (dziwne, ze nie na kajaku). 

Z rozpedu na deske :)

Starsza nie chciala, ale juz po chwili zrozumiala ze w taka pogode jednak najlepiej jest w wodzie (ja sama plywalam 3 razy, bo co wyschlam, pot zaczynal ze mnie leciec ciurkiem). Kiedy Nik wrocil, oboje kontynuowali plywanie. W koncu zasugerowalam, ze jesli Mlodszy faktycznie chcialby pozarzucac wedke, to juz czas, bo niedlugo trzeba sie bedzie zbierac. Poszlismy wiec wzdluz jeziora w spokojniejsze miejsce. Najpierw na brzeg, pozniej na pomost.

Czy tam nie jest pieknie?

Niestety, gdzie by nie zarzucal, zawsze haczyk gdzies mu utykal, albo przyciagal kupe wodorostow. Musialby chyba lodzia na srodek jeziora wyplynac... Do domu wrocilismy dopiero tuz przed 18, wiec spedzilismy tam wiecej czasu niz przewidywalam. Najsmieszniejsze, ze Nik na poczatku wcale nie jechal z entuzjazmem, ale wieczorem dziekowal mi, ze go tam zabralam i ze tak swietnie sie bawil. ;) Po powrocie czasu bylo juz oczywiscie niewiele. Tyle, zeby wziac prysznic i szykowac sie na kolejny dzien w pracy.

Sroda to juz pobudka o normalnej porze. Zwykle po wylaczeniu budzika leze jeszcze pare minut probujac sie dobudzic. Tego dnia nie bylo mi dane, bo jak tylko sie przebudzilam, uslyszalam z dolu popiskiwanie i skomlenie Mayi - niezawodny znak, ze pies chce wyjsc i to w trybie pilnym. :) Zerwalam sie, bo ostatnie na co mam ochote o 5 rano, to sprzatac po problemach zoladkowych psiura. Swoja droga to ciekawe co ja tak nagle przypililo, bo wypuscilam ja wieczorem o 22, a M. wstawal o 3 i wtedy jakos nie domagala sie wyjscia... Oreo za to jak wyszla wieczorem, to malzonek ja wpuscil, a kiedy ja sie krecilam po domu, spala w najlepsze na dywanie u gory i ani myslala wylazic spowrotem. ;) W pracy na dzien dobry dostalam "radosnego" maila, ze w kolejny wtorek znow mamy meeting o 4:30 nad ranem. O matulu... :D Poza tym wreszcie zjawila sie dziewczyna z Vegas, ktora niestety przekazala (miedzy wierszami), ze moj instruktor stamtad poszedl na jakies dluzsze zwolnienie. Obawiam sie wiec, ze kiedy juz zalicze obecny egzamin, moge znow utknac w martwym punkcie z treningiem. :/ Poza tym dzien zlecial mi glownie na tluczeniu papierow z egzaminu. Wyjsc musialam troche wczesniej, bo Bi byla na 15 umowiona do dentysty. Zalakowali jej ostatnie trzonowce i mam nadzieje ze dluzszy czas obejdzie sie bez ubytkow. Za to trzeba juz na powaznie rozejrzec sie za ortodonta... :/ Niemal doslownie za rogiem od dentysty znajduje sie kafejka z bubble tea, wiec podjechalysmy po napoje dla siebie oraz Kokusia. Wybralam earl grey, ktora juz kiedys pilam i mi smakowala, tym razem jednak cos bylo nie tak. Zamiast charakterystycznego smaku oraz zapachu owej herbaty, to mialo posmak... przypraw? Taki jakby korzenny. W kazdym razie mi nie smakowal. :( W domu obiad i troche pospolitego leniuchowania, a pozniej Potworki jechaly na basen. M. ich zawiozl, a ja w tym czasie poszlam sprawdzic jak ogorki. Znow sie, cholera, troche spoznilam i trzy byly juz nieco za duze do malosolnych. Pozostala garsc jednak spokojnie sie nadawala. Tyle, ze musze podjechac do supermarketu po korzen chrzanu. Koper tez mi niestety jeszcze nie kwitnie, ale trudno, dodam najwyzej lodyzki. Wrocil M. i zabralismy sie za pielenie kamykow wokol ogniska, bo chwasciory rosly tam po kolana. Pozniej chwycilam za plyn i popryskalam kostke z tylu, bo tam wiekszosc ukorzeniona jest w waskich szparach i wyrywa sie tylko lodygi, a reszta zostaje i odrasta. Ani sie obejrzalam, a musialam pojechac po Potworki. 

Na pierwszym planie moja gira, a na wprost glowa Kokusia :)

Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym, w ktorym woda byla tak przyjemna, ze chwile usiadlam na brzegu i moczylam nogi. Po treningu podlac warzywnik (po pieleniu zapomnialam), kolacja i zaraz pora spania.

W czwartek pobudka, wyszykowac sie i do pracy. Poranek swistaka. :) W robocie juz niestety powtorki z rozrywki nie bylo, bo jak gdzies pisalam wczesniej, nagle strasznie chca przyspieszyc moje szkolenie. Nooo, moze nie "strasznie", bo w porownaniu z innymi firmami i tak zajmuje im to sporo czasu, ale jesli pomysli sie o tym co dzialo sie przez ostatnie dwa miesiace, to nagle wyrwali do przodu, ze hej! :D Najpierw zostalam zgarnieta na meeting o ktorym nawet nie dostalam powiadomienia, przy czym manager zdziwil sie ze nie jestem na liscie. Zaraz po meetingu wyslal mnie oraz kierowniczke laboratorium zeby przeprowadzic inspekcje pomieszczen. Zla bylam, bo przeciez pracuje nad egzaminem, ale na szczescie trwala produkcja i szkolenie jakiegos laboranta, wiec udalo nam sie wejsc tylko do dwoch miejsc. Moj wlasny szef jednak nagle spytal czy od nastepnego dnia (!) moge zaczac przyjezdzac o 4 rano, zebym jak najwiecej czasu spedzala przygladajac sie zastepcom, ktorzy przyjezdzaja nam pomagac. Przepraszal, ze tak nagle, ale mimo wszystko, nie mogl jakos wczesniej pomyslec i mnie uprzedzic? Nikt nie powiedzial mi nic konkretnego, ale z garstki informacji, ktora posiadam, wyglada na to ze w tej chwili nie maja nikogo, kto by dalej mnie szkolil, wiec probuja to jakos poskladac za pomoca pojedynczych osobnikow. Instruktor z Vegas mowil ze nastepna bedzie mikrobiologia, wiec spieszylam sie zeby porobic wszystkie wirtualne szkolenia z tego rozdzialu. Teraz okazuje sie, ze jednak szef chce zebym jak najszybciej wypuszczala produkt, wiec pierwsze bedzie to. Super, bo tutaj wirtualnych szkolen praktycznie nie ruszylam i zostalo mi ponad... 70. :O W pracy zostalam nieco dluzej bo chcialam jak najwiecej odhaczyc z egzaminu, tyle ze co chwila przychodzila dziewczyna z Vegas, ktora chciala mi pokazywac to czy owo. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej, wolalabym sie spokojnie skupic na jednej rzeczy. A tak to co ona przyszla, to sie rozpraszalam i potem pare minut zajmowalo zebym odnalazla wczesniejszy tok myslenia... Po pracy do chalupy gdzie jak zawsze zalamalam sie nad "dokladnoscia" potworkowego sprzatania. Mieli odkurzyc i pomyc podlogi na gorze. Tym razem pamietali o dywanach i nie pomineli przestrzeni pod komodami, ale! Pod zaslonka, ktora dotyka podlogi, znalazlam klebek kurzu, a na schodach nadal pelno kocich klakow. Ech, nie ma jednak jak wysprzatac samemu... ;) Przynajmniej Nik pamietal zeby rozladowac zmywarke bez przypominania. Popoludnie minelo szybko i na 18:30 Potworki pojechaly na basen. Bi jak zwykle cos tam wzdychala i zastanawiam sie jak to bedzie kiedy dolaczy do druzyny w high school, gdzie treningi ponoc sa 5 dni w tygodniu i na pewno duzo bardziej intensywne. Starsza co prawda twierdzi ze to nie o trening chodzi, tylko o to, ze nie ma w druzynie zadnej blizszej kolezanki, bo dziewczyny podobno przyjaznia sie bardziej miedzy soba, niz z nia. Coz... Z tego co wiem, to kolezanki z "liceum", ktore maja plywac, to tez nie sa zadne jej przyjaciolki. Czarno to widze, choc z drugiej strony, pewnie inaczej sie to odczuwa, kiedy zaraz po lekcjach caly zespol wsiadzie w autobus i pojedzie na trening. W kazdym razie, M. zawiozl dzieciaki, a pozniej ja ich odebralam.

Na koniec cwiczyli skoki - tu Bi

Po powrocie szybkie prysznice, kolacja, klapnac na doslownie pol godziny i zaraz do spania.

W piatek czekala mnie pobudka jeszcze wczesniejsza niz we wtorek, bo o 2:30 nad ranem. Niestety spalam ponownie kiepsko, bo najpierw nie moglam zasnac (sasiedzi puszczajacy muzyke na tarasie tez nie pomagali), a potem budzily mnie Potworki, ktore lazily w kolko do lazienki. Bi to pol biedy bo tylko skrzypiala drzwiami, ale Nik boi sie ciemnosci, wiec rozswietla lazienke, korytarz i swoj pokoj. Budzilo mnie wiec przy okazji swiatlo. :/ Wstac jednak nie bylo nawet jakos specjalnie ciezko, w czym wybitnie pomagala mysl, ze to ostatni dzien przed weekendem. ;) W pracy dosc szybko zostalam wzieta w obroty przez dziewcze z Vegas, ktore pokazywalo mi to i owo. Mielismy tez krotki meeting (o 4:30 rano, a jak!), o ktorym wczesniej nic nie wiedzialam. To juz druga taka "niespodzianka" w jednym tygodniu... Dwa razy spedzilam rowniez ponad pol godziny w laboratorum, przygladajac sie pracy faceta od kontroli jakosci. Po rozmowie z laborantami, nie tylko ja jedna mam wrazenie, ze moje szkolenie nabralo tempa. Inne osoby rowniez napomykaly ze nagle ciagle maja jakies nauki i dni leca im ekspresowo. Szef cos tam wspominal ze za kilka miesiecy maja otworzyc laboratorium przy innej "aptece" z sieci naszej firmy i chyba troche stad ten pospiech. On bedzie rowniez odpowiedzialny za owo laboratorium, czyli za zatrudnienie i wyszkolenie calej ekipy, wiec cos mi sie wydaje, ze chce miec nas tu juz z glowy. Nie mowiac o tym, ze w tej firmie powszechne jest wysylanie ludzi do pomocy oraz szkolen z jednej filii do drugiej, wiec moze mysli ze jak u nas bedzie mial wyszkolony komplet, to bedzie mogl przyslac kogos jako instruktora do tamtej. ;) A tak w ogole, to szefunio znow poganial mnie z egzaminem, wiec spieszylam sie zeby mu go oddac, ucieszyl sie ze tego samego dnia go sprawdzi i... nie sprawdzil. A raczej nie spieszyl sie, bo zapomnial ze tego dnia przyszlam o 4, wiec wychodzilam o 12... Super po prostu, zwlaszcza ze sam chcial zebym zaczela o tej porze... W kazdym razie, w przyszlym tygodniu bede miala troche luzniejsze dni. Mam co prawda towarzyszyc ponownie ludziom z kontroli jakosci, ale poza tym nie bedzie ani szefa, ani tej dziewczyny z Las Vegas, wiec nikt nie powinien mi zbytnio zawracac gitary... Pewnie wiekszosc czasu spedze na przerabianiu wirtualnych szkolen, zeby jak najwiecej ich miec juz z glowy. Szkoda ze wczesniej nikt nie powiedzial mi, ze zaczna mnie szkolic od zupelnie innej czesci. :/ Po pracy pojechalam jeszcze do jedynego (o ktorym wiem) supermarketu gdzie sprzedaja korzen chrzanu. Czas bowiem brac sie za malosolne. Ogorkow mam narazie tylko garstke, ale na 2 sloiki powinno starczyc. Popoludnie i wieczor uplynely na odpoczynku. Po tylu goracych, wilgotnych dniach, w piatek w koncu spadla wilgotnosc powietrza. Mimo ze nie bylo chlodno, bo jakies 27 stopni, ale bez uciazliwej duchoty wydawalo sie niemal rzesko. Skorzystalismy i poszlismy na rodzinny spacer, a potem juz przesiadywalam na zewnatrz, cieszac sie przyjemniejsza pogoda. W koncu tez mozna bylo wylaczyc klimatyzacje i otworzyc okna. :)

Milego weekendu!

piątek, 11 lipca 2025

Trzeci kemping w tym roku i pokempingowe dni

Czwartek, 3 lipca, mimo ze wzielam wolne z pracy, zaczelam wczesnie. Budzik nastawilam na 7, bo mielismy nadzieje wyjechac okolo 10 rano. Malzonek przebakiwal cos nawet o 9, ale wiedzialam ze na to nie ma szans, szczegolnie iz pojechal jeszcze na pare godzin do pracy i wrocil o 8:30. Wstalam, po mnie pomalu zwlekaly sie z lozek Potworki, a po sniadaniu i ogarnieciu sie, konczylam pakowanie. W zasadzie zostalo tylko jedzenie z lodowki (i lody z zamrazarki) oraz kosmetyki, ktore potrzebowalam jeszcze na rano i nie wiem dlaczego zajelo to tyle czasu. ;) Troche to oczywiscie wina tego, ze piec razy przegladalam jeszcze szafki, zeby upewnic sie, ze niczego nie pominelam, a kiedy wychodzilismy rowniez kilka razy obeszlam chalupe zeby sprawdzic czy na pewno wszystkie okna sa pozaslaniane. Mielismy dylemat co zrobic z Oreo. Glupio bylo mi ponownie prosic sasiadke ktora dopiero co opiekowala sie nia przez tydzien, kiedy bylismy w Las Vegas. Za to kolezanka Bi akurat rowniez wyjechala na dlugi weekend i Starsza przez dwa dni opiekowala sie ich krolikami. ;) Ostatecznie, poniewaz tym razem mialo nas nie byc tylko dwa pelne dni (oraz dwie polowki), stwierdzilismy ze moze zostac sama. Ja optowalam zeby zamknac ja w domu z zapasem jedzenia oraz wody, bo przeciez ma kuwete do dyspozycji. Malzonek wolal ja zostawic na podworku. Tu jednak powstal problem, bowiem za kazdym razem kiedy zostawialismy jej uchylony garaz a w nim jedzenie, wlazily don wszystkie sasiedzkie koty. Ostatecznie polaczylismy oba pomysly i zostawilismy jej uchylone drzwi tarasowe, ktore mozna blokowac zeby nie otwieraly sie szerzej. Szpara jest tak waska, ze czlowiek sie nie przecisnie, ale kot akurat da rade. Jednoczesnie chcielismy nieco ograniczyc ilosc wlazacego robactwa, wiec zostawilismy siatkowe drzwi zasuniete, ale na dole M. wycial cos na ksztalt klapki. Musimy jakos udoskonalic ten nasz "wynalazek", bo siatka jest lekka, wiec wiatr ja wygina i zostaja male luki, wiec trzeba ja czyms obciazyc. Poki co, przez kilka dni przed wyjazdem, probowalismy przyzwyczaic Oreo ze ma swobode z wychodzeniem i wchodzeniem. Okazalo sie, ze wyjscie z domu opanowala tego samego dnia (wiadomo, wieksza motywacja ;P), ale z wejsciem czaila sie i namyslala i do wyjazdu tylko raz udalo nam sie zaobserwowac, ze faktycznie sama wlazla do srodka. Pozostawalo liczyc na to, ze bedzie w stanie powtorzyc ten wyczyn. Jedna z kamer przenieslismy do kuchni i ustawilismy tak, zeby widziec jak kot wchodzi lub wychodzi. Niestety, okazalo sie, ze zupelnie go nie zlapala. :/ W kazdym razie, kiciul dostal dostep do chalupy, wielka miche zarcia oraz wody, dodatkowo miske wody na zewnatrz, a my w koncu wszystko popakowalismy i czas byl wyruszac. Tyle, ze jak juz mielismy wsiadac do auta, okazalo sie ze nie dziala... lodowka w przyczepie! :/ Malzonka trafil szlag, bo juz byl zestresowany podroza, a tu znowu jakis problem, zas ja zaczelam sie skrobac po glowie. Na ostatnim kempingu dzialala, dzien wczesniej M. pociagnal kabel z pradem do przyczepy wlasnie zeby wlaczyc lodowke bo dlugo sie schladza, i tez hulala jak zloto, wiec ki diabel?! Poniewaz na tym kempingu mielismy miec podlaczenie do pradu, wiec optowalam za tym zeby zostawic jak jest, liczac na to ze skoro w srodku wszystko zimne, to jakos dojedzie i sie tak szybko nie zepsuje. I kombinowac dalej na miejscu. No ale nie z M. te numery, bo jak humor mu sie popsul, to teraz ciskal sie i warczal na kazda delikatna sugestie. W koncu okazalo sie, ze trzeba bylo jakiejs sztuczki z akumulatorem z przyczepy. Tu tez sprzeczam sie z malzonkiem, bo on ten akumulator wiecznie rozlacza, a ma taki naprawde wypasiony, ktory trzyma moc kilka dni, bez doladowywania. Za kazdym razem jednak, kiedy podlacza przyczepe do pradu, lub stoi ona nieuzywana, M. akumulator odlacza. No i teraz okazalo sie, ze systemy w przyczepie roznie reaguja w zaleznosci czy jest on podlaczony, czy nie i nie ma znaczenia, ze na podroz lodowka miala dzialac na gaz, a nie prad. Tak czy siak, lodowke udalo sie wlaczyc i ruszylismy, choc juz z opoznieniem, bo zrobila sie 10:30. Po drodze mielismy niemozliwe korki i zatory i choc powinnismy jechac okolo 2.5 godzin, jechalismy ponad 3. Na miejsce dotarlismy jednak jeszcze przed 14, wiec uznaje to za sukces. Tego pierwszego dnia pogoda byla dziwna, bo bylo duszno i parno, ale jednoczesnie strasznie wialo. Kiedy dojechalismy, nadeszly ciemne chmury i bylam pewna, ze zanim sie do konca rozlozymy, lunie deszcz. Nic takiego sie jednak nie stalo, za to "sasiad" na kempingu przyszedl zeby nas ostrzec, ze trzeba uwazac, bo tego ranka przeszla tam jakas straszna wichura i ludziom pourywalo zadaszenia od przyczep. Faktycznie, ludzie naprzeciwko rozkrecali swoje zeby moc je poskladac i zamknac, a pozniej widzielismy jak ktos wyjezdzal, a caly szkielet zadaszenia mial pozwiazywany sznurkami, zeby sie trzymal kupy. Nasz kamper ma specjalny czujnik, gdzie zadaszenie samo sie zamknie przy wiekszych podmuchach i faktycznie - dwa razy w ciagu weekendu je rozlozylismy zeby dac sobie troche cienia i w obu przypadkach, po chwili sie zwinelo i zamknelo. Poniewaz rano zjedlismy tylko sniadanie, a zanim "rozbilismy oboz" bylo juz popoludnie i wszystkim burczalo w brzuchach, wiec M. wyciagnal grilla i upichcil miesko z warzywami.

Jak dobrze, ze to M. sie z tym bawi ;)

Zdrowo i pozywnie, choc dzieciaki krecily nosami. Oboje lubia papryke, ale stwierdzili ze wola surowa, a pieczarki Nik oznajmil ze lubi tylko w zupie grzybowej. :D Tradycja na tym kempingu jest wieczorny spacer po plazy nad rzeka. Tego dnia jednak M. stwierdzil ze mu sie nie chce, wiec poszlam sama z Potworkami. Z radoscia zanurzylismy stopy w cieplym piasku i ogolnie cieszylismy sie, ze znow jestesmy nad oceanem. Woda niestety byla tak lodowata jak zazwyczaj w tym miejscu. :D

Dobrze widzicie; Potworki obecnie wygladaja jak blizniaki :D

Wrocilismy na kemping, gdzie M. zdazyl rozpalic ognisko i siedlismy naokolo, probujac sie zrelaksowac. Pisze "probujac", bo skutecznie utrudnialy nam to male muszki, ktore gryzly jak szalone. Przyjezdzamy tam juz dziewiaty rok, a pierwszy raz mielismy z nimi taki problem. Muszki malusienkie, takie czarne przecineczki, a gryzly tak bolesnie i upierdliwie, ze nie dalo sie wysiedziec. W koncu zapadl zmrok i odpuscily, wiec jak na zawolanie... zaczelo kropic! :D Ostatecznie poszlismy do przyczepy i po chwili stwierdzilismy ze idziemy spac, bo rodzice zmeczeni byli po paru dniach w robocie.

Zapomnialam! Jestesmy w drodze na kemping, prawie dojezdzamy, kiedy dostaje sms'a od sasiadki. Niedzwiedz przewrocil smietnik, ktory przed wyjazdem wystawilismy na ulice!

Wyslala mi zdjecie - wielkie bydle...

No nie mial kiedy, skurczybyk! :O Na szczescie dopisala, ze pozbiera co wywalil. Nie wiedzialam jak jej dziekowac...

W piatek wszyscy pospalismy troche dluzej, choc M. wstal gdzies po 7, a Bi oraz ja przed 9. Myslalam, ze Nik pospi swoim (wakacyjnym) zwyczajem do 11, ale kiedy wszyscy zaczeli sie krecic, o dziwo wstal niedlugo po nas.

Nasza flaga idealnie wpasowala sie w swieto 4 lipca

Troche "zabawy" mielismy ponownie z przyczepa, bo poprosilam M. zeby wlaczyl ogrzewanie wody, chcialam sie bowiem umyc. Niestety, w tej przyczepie trzeba to zrobic od zewnatrz. Potem mozna juz ustawiac temperature wody itd. na panelu sterujacym. To znaczy mozna "by", bo nasz panel ponownie nie wyswietlal wszystkich opcji. A wlasciwie to opcje z ogrzewania wody w ogole z niego zniknely. To dopiero nasz drugi kemping z ta przyczepa, wiec nadal sie jej "uczymy". Na poprzednim nie mielismy podlaczenia do pradu, wiec myslelismy ze sam akumulator daje za malo mocy i przez to nie wszystkie opcje sie pokazuja. Tym razem jednak mielismy prad, a opcji nadal niet. Po dlugich kombinacjach, w koncu malzonek doszedl do tego, ze jednak akumulator musi byc podlaczony (a nie pisalam, ze on go ciagle odlacza? :O), ale jeszcze musial zresetowac panel i wszystkie opcje sie grzecznie pojawily. ;) Kiedy w koncu udalo sie umyc i wypic w spokoju poranna kawke, poszlam z dzieciakami na obiecana Bi plaze. Tym razem nasza miejscowka byla tak blisko wyjscia z kempingu, ze nie bylo sensu jechac na rowerach; wystarczyl krotki spacerek. Na plazy akurat trwal odplyw, wiec rozlozylismy lezak, Potworki rzucily deski i poszlismy po rozleglej plyciznie zeby sprawdzic temperature wody. Niestety, wystarczylo ze weszlam po kostki, a zdretwialy mi palce u stop. :D Dzieciaki usilowaly sie jednak zamoczyc, przy czym udalo sie tylko Bi.

Bi skacze przez fale, Nik zastanawia sie czy juz uciec, czy dac jeszcze wodzie szanse :)

Nie chciala jednak pounosic sie na desce, bo stwierdzila, ze jest na to za "stara". Tymczasem w wodzie sporo bylo doroslych oraz nastolatkow, ktorzy nie mieli takich obiekcji. :D Nik za to wszedl po kolana, po czym stwierdzil ze za zimno. Dolaczyl jednak do mnie kiedy spacerowalam wzdluz brzegu. Kiedy sie szlo, a woda byla plytka, jej temperatura byla nawet do wytrzymania. ;) Ostatecznie nawet Bi wyszla z wody i usiadla na lezaku czytajac. My z Nikiem pospacerowalismy, a potem przysiedlismy obok. Ja cieszylam oczy widokiem oceanu, Mlodszy uparcie sypal piachem na wszystkie strony. :D W koncu trzeba bylo wrocic, tym bardziej ze do maksymalnego odplywu zostalo 1.5 godziny, a z Kokusiem planowalismy pojsc "na kraby". Odpoczelismy troche w cieniu obok przyczepy, po czym ponownie ruszylismy na plaze, ale ta przy rzece, ze skalkami. Okazuje sie, ze na kraby trzeba miec w reku mnostwo sposobow. Rok temu odkrylismy, ze mnostwo ich zakopanych jest pod kamieniami. Tym razem jednak jakos niewiele bylo mniejszych glazow ktore daly sie przewrocic, a pod tymi, ktore udalo nam sie podniesc, bylo pusto. Jednego krabiszona znalazlam ja, zupelnym przypadkiem. Przejechalam siatka pod wodorostami, probujac je wyploszyc, a wyjelam ja z krabem w srodku. :D Przekonalismy sie przynajmniej, ze sa tam, tylko trzeba pogrzebac w brunatnicach. ;)

Tego juz znalazl sam

Ostatecznie Mlodszy znalazl jeszcze dwa i wrocilismy na kemping, bo syn zaczal narzekac ze jest glodny. Po obiedzie sporo leniuchowania, a poznym popoludniem poszlismy cala rodzina na spacer po plazy. Dlugo on nie potrwal, bo Maya dosc szybko zaczela przystawac i dawac do zrozumienia, ze konczy sie jej zapal do takiego brniecia w piachu. ;) 

"Domek" z drzewa wyrzuconego przez ocean :)

Po powrocie, chlopaki w koncu zlozyly wedke, ktora Nik dostal od chrzestnego na urodziny i poszly na lowy. Malzonek kiedys jezdzil z bratem na ryby, ale okazalo sie, ze musial sprawdzic w necie jak poprawnie zarzucac wedke. :D Ja w tym czasie zaproponowalam Bi gre w badmintona, zeby choc na chwile wyciagnac ja z przyczepy. Panna bowiem spedzila 90% kempingu czytajac w srodku ksiazki. ;) Kokusiowi tak sie spodobalo, ze pod wieczor wyciagnal na ryby i mnie. Chwile popatrzylam jak zarzuca i wciaga linke (przy haczyku nie ma splawika), ale te muszki wrocily i gryzly tak, ze czlowiek tylko sie ciagle oganial i potrzasal glowa, wiec w koncu ucieklismy na kemping. :) Posiedzielismy przy ognisku, a ze byl to 4 lipca, a wiec Independence Day, nad kempingiem rozstrzelaly sie fajerwerki. Popatrzylismy z ochami oraz achami i trzeba bylo sie klasc.

Na zdjeciach niestety prezentuja sie slabo

W sobote ranek zaczal sie podobnie jak dzien wczesniej. O dziwo, zadne z Potworkow nie wyrazilo checi zeby pojsc na plaze, wiec zostalismy przy przyczepie. 

Bylo goraco, a przez wiatr niestety zwinelo nam sie zadaszenie przy przyczepie. Na szczescie na naszej miejscowce mielismy drzewo

Troche przejsc sie z psem, troche pojezdzic na rowerze i czas plynal. 

Maya w pelni korzystala z kempingowego relaksu

Kiedy po poludniu nadszedl odplyw, poszlam z Kokusiem na skalki lapac kraby i o dziwo zabrala sie z nami tez Bi. Okazalo sie, ze dla Nika byl to polow zycia! :D Nie mam pojecia od czego to zalezy, ale kraby, zamiast jak zwykle chowac sie pod wodorosty lub zakopywac w piasku, biegaly po dnie i to naprawde spore sztuki!

Tym razem Mlodszy pamietal zeby zalozyc spodenki do plywania, wiec mogl wchodzic nawet na glebsza wode zeby lapac skorupiaki

Niektore, wywleczone na brzeg, klapaly groznie szczypcami i cieszylam sie, ze zaden nie zlapal Nika za palce. ;) W kazdym razie, Mlodszy byl zachwycony, bo wyciagal jakiegos doslownie co dwie minuty.

Po tym od razu widac, ze zadziorna sztuka ;)

Nawet Bi jednego zlapala, choc zwykle woli wyciagac takie maluszki, ktore nie maja do konca wyksztalconych szczypiec.

Szkoda, ze slabo go widac na tle skalek

Ciezko bylo Kokusia stamtad wyciagnac, ale jak na zlosc mielismy napiety grafik, bo na 16 jechalismy na msze. Mielismy wybor zeby jechac wczesniej do dalszego kosciola, albo do pobliskiej kaplicy, ale dopiero na 18. Ostatecznie wolelismy pojechac wczesniej, zeby skorzystac jeszcze potem z wieczora. Po mszy zatankowalismy na droge powrotna do domu, kupilismy po drodze pizze i wrocilismy na kemping. Tym razem Nik chcial isc porzucac wedka troche wczesniej, zanim muszki zaczna cie zjadac zywcem. Poszlam z nim zeby zobaczyc jak mu idzie. Zarzuca linke calkiem niezle (jak na moje niewprawne oko), ale nic nie zlapal. 

Mlody rybak

Wydaje mi sie, ze jednak lepiej miec zywa przynete oraz splawik, a nie tak zarzucac i wyciagac, zarzucac i wyciagac... Ale to moze kiedys. W koncu muszki znow zaczely atakowac, wiec potulnie wrocilismy na kemping, gdzie palilo sie juz ognisko. Tym razem niestety oboje Potworkow chcialo zagrac z matka w badmintona, wiec moje ramie dlugo nie dojdzie do siebie. I tak szczescie, ze byl wieczor i musielismy skonczyc, bo ciezko bylo dojrzec lotke. :D

Niedziela to niestety byl juz dzien wyjazdu. Szczerze, to mialam jakies zacmienie kiedy rezerwowalam ten kemping, bo planowo mial byc na 4 noce, a nie 3. Niestety, kiedy pozniej chcielismy dodac albo srode, albo poniedzialek, okazalo sie, ze nasze miejsce bylo zajete. No trudno. Kemping niby trzeba opuscic do 11, ale ze nastepni biwakowicze moga sie zjawic po 13, wiec zwykle sie nie spieszymy i pakujemy spokojnie i na luzie. Zwlaszcza, ze okolo 10-11, stacja zrzucania sciekow ma zwykle niemozliwe kolejki. Wstalam dosc wczesnie, zeby jeszcze moc spokojnie posiedziec z kawa zanim zaczne intensywne chowanie wszystkiego. Dzieki temu udalo mi sie zlapac oba Potworki spiace, bo zwykle Bi wstaje przede mna. 

Nik to niestety tylko niebieska kupka

Ranek minal wiec na luzie. Udalo sie przejechac na rowerach, Nik nawet pobiegl jeszcze na chwile na ryby (nic nie zlapal), a potem juz zabezpieczalismy wszystkie pierdoly na podroz i M. podczepial auto. Kiedy juz mielismy wszystko gotowe i malzonek odlaczyl przyczepe od pradu oraz wody, oczywiscie znow zbuntowala sie lodowka i nie chciala przelaczyc na gaz. Okazalo sie, ze M. ponownie zdazyl odlaczyc akumulator. Oszaleje kiedys z tymi jego dziwactwami i mania odlaczania. Oczywiscie to "nalecialosci" jego ojca, ktory wieczorami wylacza wszystkie swiatla w mieszkaniu i siedzi tylko przy ekranie telewizora, a kiedy wychodzi do kosciola to odlacza z pradu nawet rzeczony telewizor. Tylko ze tesc ma ponad 80 lat, a wiec "prawo" do jakichs bzikow, a M. nie ma jeszcze 50tki! :/ W kazdym razie, w koncu udalo mu sie lodowke wlaczyc, za to na zrzucaniu sciekow spedzilismy 20 minut, bo urzadzal jeszcze plukanie zbiornikow itd... Wreszcie ruszylismy do domu i o dziwo, mimo ze spodziewalismy sie sporego ruchu przez koniec dlugiego weekendu, nie bylo tragicznie, poza jednym, wiekszym korkiem juz prawie w chalupie. Dojechalismy tuz po 15 i na dzien dobry pomagalam M. wjechac pod dom. Odkrylismy, ze jeden ze stabilizatorow (takie nozki podtrzymujace przyczepe kiedy stoi, zeby nie bujala sie na boki) jest wygiety, wiec prawdopodobnie M. gdzies nim zahaczyl. Podejrzewalismy, ze musialo sie to stac przy wjezdzie lub wyjezdzie spod domu, tym razem jednak przyczepa wjechala gladko i nigdzie podwoziem nie przeorala. Ledwie udalo sie M. zaparkowac, a Nik juz stal obok i przytupywal niecierpliwie chudymi girkami. ;) W czasie drogi otrzymal bowiem zaproszenie od kolegi, zeby wpadl poplywac w ich basenie. Problem tylko w tym, ze oba stroje kapielowe Mlodszego byly na drugim koncu przyczepy, ta zas miala wsunieta jadalnie, a to oznaczalo ze nie ma przejscia. Dodatkowo, rower (na ktorym syn chcial pojechac) przypiety byl na pace ojcowego auta. ;) Malzonek zgrzytal zebami z irytacja, ale sciagnal mu rower, a potem wysunal jadalnie. Nik chwycil co trzeba, spakowal recznik oraz gogle i pojechal. My juz na spokojnie zabralismy sie za rozpakowywanie reszty, a Bi w miedzyczasie pobiegla wziac prysznic. Bylo ponad 30 stopni i powietrze jak w dzungli, wiec te kilka rundek do przyczepy zaowocowalo potem cieknacym po krzyzu. ;) Szybko tez okazalo sie, ze nawet po wzieciu letniego prysznica, czlowiek nie przestawal sie pocic. Trzeba bylo wlaczyc klime. Nik mial wrocic o 18, ale ublagal o jeszcze godzine. Na szczescie rodzice kolegi grilowali i poczestowali go hamburgerem, bo Mlodszy nie jadl nic od sniadania. :O Kiedy wrocil wzial szybko prysznic i kolejny kemping przeszedl do rodzinnej historii. Zostala tylko gora prania. :D A! Oreo przetrwala nasz wyjazd i choc kamery ani razu nie zlapaly jej wokol domu (naprawde obawialismy sie, ze cos ja zjadlo ;P), to sporo jedzenia z michy zniknelo, wiec jednak wchodzila i sie pozywiala. ;)

W poniedzialek wstac bylo oczywiscie ciezko, ale dal czlowiek rade, bo nie mial w sumie wyjscia. ;) W pracy cisza i spokoj, a poczatkowo nie bylo nawet mojego szefa. W koncu dojechal i niespodzianka, bo mojego egzaminu nadal nie sprawdzil! Oszalec mozna z jego tempem... Twierdzi, ze co sie za niego zabiera, to cos wyskakuje, no ale bez przesady. Z czterech dziewczyn, ktore byly w Vegas, dwie mialy ten pierwszy egzamin przerobiony, wiec juz w polowie czerwca bylam w tyle. One pewnie przerobily juz kolejny, a ja nadal nie mam sprawdzonego pierwszego. :/ Nie mowiac juz o tym, ze kiedys w koncu bede miala kontynuacje szkolenia i znowu spotka mnie obciach, bo bede sto lat za wszystkimi... :( W kazdym razie, z braku czegokolwiek lepszego, przerabialam kolejne wirtualne szkolenia, choc bez wiekszego entuzjazmu. Pogoda tego dnia byla przedziwna. Nadal potwornie duszna, ale wczesnym popoludniem poszlam na krotki spacer i bylo sucho. Kilka minut po powrocie, poszlam tylko do lazienki i nalac sobie wody, zerkam przez okno, a tam wszedzie mokro! Musiala przejsc krotka, ale bardzo intensywna ulewa! I tak juz bylo przez wiekszosc popoludnia. Kiedy wracalam do domu, naprzemian lalo tak, ze wszystkie auta na autostradzie niemal sie zatrzymywaly bo widocznosc spadala do kilkunastu metrow, po czym wychodzilo slonce, zeby za kilka minut znow lunac. Dojechalam do domu i myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok. Mlodszy obudzil sie okolo 11, jak zwykle. Kiedy dojechalam, bylo grubo po 14, a panicz przyznal, ze poza kilkoma krakersami nic jeszcze tego dnia nie jadl! :O Jego tlumaczenie? "Nie byl pewnien, czy mleko jest jeszcze dobre". Oczywiscie ani nie posmakowal, ani nie napisal do mnie, a tak sie zlozylo, ze po przyjezdzie wylalam resztke z otwartej butelki, otworzylam swieza i ugotowalam sobie owsianke, wiec wiedzialam, ze nie jest zepsute. Pomyslalby jednak ktos, ze chrupki z mlekiem to jedyne co mamy w domu do jedzenia! :O Jesli Nik faktycznie obawial sie, ze sie zepsulo, to mial pelno innych produktow do wyboru. Ale lepiej nie jesc nic. :/ Wkurzylam sie, bo chcialam tylko zgarnac Bi i jechac na zakupy, a tu musialam jeszcze bawic sie w przygotowanie synowi jedzenia. Na szczescie z kempingu przywiezlismy sporo resztek z grilla i nie tylko. Nik zazyczyl sobie pizze, wiec szybko wrzucilam ja do air fryer'a, podalam mu i pojechalysmy z corka po zapasy spozywki. Pogoda nadal byla taka a nie inna, wiec w ciagu 10 minut jazdy zdazyl nas zlapac deszcz. Kiedy podjechalysmy pod sklep swiecilo slonce, ale pozniej, stojac przy kasie, widzialysmy ze leje jak z cebra. Zanim zaplacilam i zapakowalysmy zakupy, zdazylo sie przejasnic, choc duchota byla taka, ze okulary kompletnie mi zaparowaly i przez parking szlam po omacku. Po zakupach pojechalysmy jeszcze na bubble tea. Czasem trzeba sobie oslodzic powrot do kieratu. :D W domu oczywiscie wielkie rozpakowywanie toreb, a potem musialam wstawic pierwsze (i nie ostatnie :D) pokempingowe pranie. Niesamowite, ze z 3-dniowego wyjazdu przywozi czlowiek caly worek brudow... Pozniej byla chwila relaksu, az przyszla pora treningu dzieciakow. Malzonek zdecydowal sie pojechac na silownie, wiec nie musialam sie martwic o odbieranie Potworkow. Wypilam spokojna kawe, po czym wzielam sie za obiad na kolejny dzien, zeby zaoszczedzic troche czasu po pracy. Reszta wrocila, po kolacji ojciec poszedl spac, matka niedlugo pozniej i tylko mlodziez siedziala do oporu. ;)

Wtorek to ponownie dosc wczesna pobudka i do roboty. Tam w zasadzie bez zmian, poza tym, ze szef w koncu sprawdzil moj egzamin. Okazalo sie, ze dostal "sciage" z lista bledow i musial tylko odhaczyc te, ktore ominelam. Moje ego dostalo nieco po nosie, bo okazalo sie, ze pominelam az 8 z okolo 30. Co prawda z jednym sie nie do konca zgadzam, bo przepisy nie zawieraly na jego temat nic konkretnego, wiec trudno bylo podpiac to jako konkretny "blad", choc zauwazylam, ze cos jest nieteges. ;) Zas jeden byl w dolnej czesci kartki, jako "footnote" i nawet na niego nie spojrzalam, bo myslalam ze to tylko znak wodny! :D No ale reszta to faktycznie pominiete bledy, choc niektore wymagaly naprawde wytezenia wzroku, bo np. nie zauwazylam ze ktos wpisal 18JUN20 zamiast 18JUL20. Toz to sie rozmywa w natloku liter na kartce! :D Coz, bede musiala sie bardziej postarac na kolejnym egzaminie. ;) Na szczescie szef podpisal, ze na ta czesc jestem wykwalifikowana, co daje mi niewielkie, ale konkretne codzienne zadania do odhaczenia. Powiedzial tez, ze ma juz moj kolejny egzamin, wiec mi go wysle, ale do konca dnia nic nie dostalam. Po pracy do domu, gdzie trzeba bylo poskladac jedno pranie i wstawic kolejne. Pogode mielismy nadal szalona, z ulewami naprzemiennie z chwilowymi przeblyskami slonca. Duchota byla nieziemska, ale za to Bi cieszyla sie, bo zaczela jej sie poprawiac cera. W ktoryms momencie miala ja praktycznie czysta, ale potem najwyrazniej nie polubila sie z goracym i suchym powietrzem w Vegas, wobec czego wrocila cala wysypana. To co mamy jednak teraz u nas, to jak terapia parowa - wszystkie pory sie rozszerzaja i wystarczy regularne oczyszczanie zeby pozbyc sie wszelkich wypryskow. :D We wtorki Potworki nie jezdza na basen, wiec reszte dnia spedzilismy raczej leniwie. Do Kokusia przyjechal wczesniej kolega, ale zmyl sie kiedy zaczelo grzmiec zeby nie wracac potem na rowerze w burze. Zanim wrocilismy z M. z pracy, juz go nie bylo.

Srodowy poranek to jak dzien swistaka. Wstac, zebrac sie i do pracy. Tam (niestety :D) dostalam kolejny egzamin. Przejrzalam wstepnie wyslane dokumenty i przymierzalam sie jak do jeza, bo wiekszosc zwiazana jest z tym programem komputerowym, o ktorym Wam juz pisalam, ze go nienawidze. Niby nie trzeba na niego wchodzic, bo nadal nie mam oficjalnego dostepu, ale i tak polowa papierow to wydruki z niego. :O Zas nasze przepisy skupiaja sie na wymaganych informacjach, a nie gdzie potem mozna je znalezc w owym programie. Ma to zas znaczenie, bowiem tam wiele rzeczy (jak np. data waznosci) nazywa sie zupelnie inaczej, bo nie ma jak utrudniac ludziom zycia. :D Wiekszosc dnia spedzilam wiec czytajac od nowa przepisy i probujac sobie przypomniec krytyczne informacje ze szkolenia. W dodatku, teraz poza egzaminem, mam tez zadania do odhaczenia w laboratorium, wiec czasu jakby mniej. A szef stwierdzil, ze pokaze mi jeszcze jakas tabele, ktora moi poprzednicy zostawili niedokonczona i on chcialby zebym ja skonczyla! No bo przeciez cierpie na nadmiar czasu! :O Nie mogl mi tego dac w zeszlym tygodniu, kiedy nudzilam sie jak mops?! :/ Tak czy siak, po robocie pojechalam do domu i mialam miec spokoj z obiadem bo malzonek jechal po chinczyka, ale niestety sie tam nie dodzwonil, wiec musialam szybko szukac w lodowce czegos nadajacego sie do spozycia. ;) Na szczescie Bi juz zdazyla zjesc krewetki w panierce, a dla Kokusia zostala reszta spaghetti. Kiedy przyjechal, M. (ktory wiecznie eksperymentuje z dietami i "zdrowym" odzywianiem), stwierdzil, ze dla nas szybko zrobi placuszki keto. W placuszkach znalazly sie "az" dwa skladniki: jajka oraz maslo orzechowe. Wyszly... zjadliwe. :D Dalo sie przelknac bez odruchu cofania, ale zeby to bylo pyszne, to tez nie powiem. Probowalam polac je miodem, ale zupelnie nie bylo go na nich czuc. Dopiero z bita smietana smakowaly niezle, ale ta przeczy raczej pomyslowi zdrowego posilku. :D Tego dnia, w koncu po poludniu mielismy slonce, choc oczywiscie duchota zwalala z nog. Po porannym deszczu caly ogrod byl jednak nadal wilgotny, a na noc zapowiadano ponownie ulewne deszcze i burze, wiec nie bylo sensu podlewac. Za to przydaloby sie znow popielic warzywnik, ale przyznaje ze nie mialam ochoty grzebac w blocku. ;) Mialam pranie do poskladania, troche czlowiek poleniuchowal, a pozniej przyszla pora zeby zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, a ja zaczelam w tym czasie gotowac gulasz na kolejny dzien. Ten na szczescie dlugo sie dusi, wiec potem moglam spokojnie po dzieciaki pojechac. Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym i chwile moglam popatrzyc jak plywaja. 

Juz po treningu, Bi idzie z kolezanka; niestety akurat mrugnela ;)

W domu juz tylko przypilnowac gulaszu, dogotowac ryz zeby byl gotowy i za chwile przyszla pora zeby sie klasc, bo tydzien dopiero przekroczyl polowe. ;)

W czwartek oczywiscie wyszykowac sie rano i do roboty. Tam zaczelam zaznaczac pomalu znalezione bledy w papierach z egzaminu, bo musze je oddac do srody, wiec wole skonczyc szybciej niz jakby mi tego czasu zabraklo. Dowiedzialam sie tez nieoficjalnie, ze zostala zatrudniona kolejna osoba, ktora ma ze mna pracowac. Nie udalo mi sie jednak wypytac szefa o szczegoly, bo mial jakas strasznie dluga rozmowe telefoniczna. Dzien zlecial migiem i wrocilam do domu, zahaczajac tylko po drodze o biblioteke. Nik wypozyczyl (juz nie pamietam kiedy) dwie gry komputerowe i przetrzymal je tak, ze w koncu dostalam z biblioteki rachunek za nie. Tymczasem jedna z nich kosztowala prawie $50! :O Dzien wczesniej wpadlam do pokoju syna i spuscilam mu zj*bke. Na szczescie wiedzial gdzie ma te gry i nie trzeba ich bylo szukac. A biblioteka anuluje platnosc kiedy przetrzymane rzeczy zostana zwrocone. W kazdym razie, wrzucilam je tylko do specjalnych wlotow i pojechalam do domu. Potworki mialy sie tego dnia podzielic odkurzaniem oraz myciem podlogi na dole. O ile Bi zdala sie odhaczyc zadanie bez problemu (nawet o dywanie pamietala! :D), o tyle Nik... polecial sobie w kulki. Nie ze zapomnial. Podobno zrobil co trzeba, ale tak po lepkach, ze rece opadaja. W kilku miejscach znalazlam nadal lezace okruchy, a w kuchni kilka plam, wiec albo tej czesci podlogi nie umyl, albo ja mopem ledwie "poglaskal". ;) Oczywiscie na moje upomnienie ruszyl do poprawy, no ale czy ja naprawde musze zawsze po nich wszystko sprawdzac..? Popoludnie minelo spokojnie. Po obiedzie mialam kuchnie do lekkiego ogarniecia, a pozniej wstawienie zmywarki. Ani sie obejrzelismy, czas byl zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, ale choc planowal zostac na silowni, to mu sie odechcialo i zaraz wrocil. Kiedy oni pojechali, ja wyszlam spojrzec na warzywnik. Niestety, po naszym pieleniu z Bi nie pozostal slad. Wilgotna i goraca pogoda robi swoje i wszystko rosnie jak w dzungli. Rzucilam sie do pielenia, choc zadanie mam teraz utrudnione, bo pomidory, ogorki oraz cukinia straszliwie sie rozrosly, zas chwasciory rosna wplatane w mlode lodyzki kopru, pietruszki oraz marchwi. Nie mowiac juz o tym, ze w tym gaszczu niemozliwie ciely komary. ;) Za to zebralam garsc ogorkow, choc niestety 3 z nich urosly juz do rozmiarow salatkowych, a powinny byc do kiszenia. :D No i mam pierwsze cukinie. Narazie dwie, ale trzecia juz rosnie.

Pierwsze plony

Ciekawe tylko, bo z trzech krzaczkow, owoce sa tylko na jednym. Dwa pozostale maja tylko kwiaty, ale moze sie jeszcze poprawia. ;) Pozniej mialam jeszcze chwilke zeby siasc z przodu (choc tylko sie tam spocilam, bo w domu, z klima, jednak jest przyjemniej), a pozniej musialam pojechac po Potworki. Jak zwykle ostatnio, znalazlam ich na basenie zewnetrznym, gdzie trener podzielil ich na grupy i urzadzil zawody. 

Akurat siostra plynie przeciw bratu stylem grzbietowym

A w domu juz normalka - prysznice, kolacja i zaraz do spania. Malzonek juz w ogole spal jak przyjechalismy. ;)

No i wreszcie piateczek. :) Rano normalka, czyli zwlec sie z lozka i do roboty. Tam szef mnie zirytowal, bo czas na przerobienie egzaminu mialam do srody, tymczasem nagle zaczal napomykac ze jakbym skonczyla do popoludnia, to moze on od razu sprawdzi... Podejrzewam ze nagle go olsnilo ze jak zacznie kolejna osoba, to jesli bede miala oficjalna kwalifikacje, bede mogla ja przyuczyc. Dodatkowo, w przyszlym tygodniu ma byc u nas babka, ktora troche ma mu pomoc, a troche mnie douczyc. Pewnie chce zebym miala juz ta kolejna kwalifikacje, to bedzie mogla mi pokazac po kolei co i jak i bede mogla od razu to robic. W kazdym razie to dosc drastyczna zmiana po dwoch miesiacach powtarzania, ze spokojnie, pomalu Cie wyszkolimy... Poza tym, w koncu zaczynam dowiadywac sie co naskrobali moi poprzednicy. Ogolnie lubie takie soczyste plotki i dramaty, ale z drugiej strony krece glowa, ze mozna byc tak bezczelnym, zadufanym i ryzykowac niezla prace. Okazalo sie, ze ta dwojka byla para i pewnie spikneli sie wlasnie w pracy. W naszym budynku nie brakuje cichych zakamarkow, a ze pracowali glownie na noc, wiec podejrzewam, ze sie niezle w robocie "bawili", a efektem jest burdel, ktory odziedziczylam. Mam podejrzenia, ze zamiast trzymac porzadek w dokumentacji, bzykali sie po katach. ;) Ponoc facet byl po prostu dupkiem i do wszystkich odnosil sie warczac i wymadrzajac, nawet do swojej nowej przelozonej. W ciagu pierwszych kilku tygodni odkad zaczela, kiedy zwrocila mu na cos uwage, powiedzial bez ogrodek ze on tam pracuje juz 5 lat i ona moze go pocalowac w doope. Niewiele grzeczniejszymi slowami. ;) W kazdym razie, polecial pierwszy. Jego "dziewczyna" nie byla oczywiscie szczesliwa, a poza tym sama miala na pienku z laborantami. Po ktorejs glosnej klotni, tamta nowa szefowa powiedziala cos w stylu, ze "Wszyscy jestesmy dorosli, wystarczy, przymknijcie sie!". Pewnie powinna powiedziec to w bardziej profesjonalny sposob, ale podejrzewam ze sprzeczka musiala byc ostra. ;) W kazdym razie, dwa dni pozniej tamtej dziewczyny nie bylo w grafiku, ale na kamerach zlapalo ja, ze przyszla na okolo godzine i wchodzila do laboratorium oraz sali konferencyjnej. Nastepnego ranka odkryto, ze z jednej z maszyn zniknely specjalne zawory, plus zapasowe, gdzie kazdy kosztuje ponad $200. W sali konferencyjnej zas, na stole znaleziono dwie... prezerwatywy. Tu juz zeznania sa rozne, bo jedna osoba twierdzi ze otworzone ale nowe, druga ze zuzyte. :D Jak by jednak nie bylo, KTO robi takie rzeczy?! Laska oczywiscie zostala zwolniona w trybie natychmiastowym, choc nie wiem jak udowodnili ze to ona. Podejrzewam, ze juz i tak mieli na nia sporo "haczykow". ;) Takie to historie z pracy, choc nie moge uwierzyc ze w ogole pisze cos takiego jako opowiesci z roboty. Mam nadzieje, ze za moich "czasow" praca to jednak bedzie praca, a nie material do opowiesci komediowej. :D

Do przeczytania!