W sobote 15 lutego, Potwoki zaczely lutowy dlugi weekend. Z rozrzewnieniem wspominam ze na poczatku edukacyjnej przygody dzieciakow, mieli w lutym caly tydzien wolnego, mozna bylo wiec sobie wyobrazic ze to ferie zimowe. Niestety, kilka dobrych lat temu, zarzad miasta zdecydowal, ze skracaja wolne do 4-dniowego weekendu. Coz, dobre i to. Zaczelismy go z "przytupem", bo nie tylko M. mial rowniez wolne, ale jeszcze jechalismy na kolejny pokaz przyczep kempingowych. Do sasiedniego Stanu, ale tym razem zaraz za granica z naszym, wiec raptem 45 minut od domu. Pokaz otwierali o 10, wiec optymistycznie planowalismy wyjazd tuz po 9. Taaa... Mimo wlaczonych budzikow, zanim powstawalismy i zebralismy sie do wyjazdu, byla 10:15. Tylko M. wstal skoro swit, ale dzien zaczal sie dla niego kiepskimi wiesciami rodzinnymi. Po pierwsze, moj tesc ma zapalenie pluc, a w wieku 85 lat to nie przelewki. Oczywiscie zalatwil sie poniekad na wlasne zyczenie. Poszedl na jakis rozaniec, ale zmawiany na swiezym powietrzu i w procesji. Zmarzl podobno okrutnie, a na dodatek ludzie naokolo kichali i prychali. Wiadomo, taki sezon. Po tym rozancu nie mogl sie dogrzac i juz czul, ze cos go bierze. Niestety, to czlowiek dla ktorego na wszelkie dolegliwosci najlepsza jest... sauna. Poszedl wiec do niej (nawet nie pojechal autem! :O) i potem sieklo go juz konkretnie... Dostal antybiotyk i choc nadal rzezi, to podobno czuje sie znacznie lepiej. Jakby tescia bylo malo, to jednemu z braci M. wyroslo "cos" na plecach. Nie jestem oczywiscie ekspertem, ale dla mnie to wyglada na gigantyczny ropien. Jest jednak tak duzy, ze moj szwagier spac nie moze, ani ruszac ramieniem, a dodatkowo twierdzi ze dretwieja mu palce, bo chyba uciska na jakis nerw. Niestety, mieszka on w Anglii, a tamtejsi lekarze boja sie tego ruszac. Dali mu poki co antybiotyk, a jak zbija zapalenie, beda chcieli zrobic biopsje zanim podejma decyzje co dalej. Jakby tego malo, zona tego szwagra od dluzszego czasu cierpi na nawracajace zawroty glowy. Wiadomo jakie opinie ma angielska sluzba zdrowia i tutaj rowniez byla bezsilna. Szagierka wiec, za posrednictwem rodziny, umowila wizyty lekarskie w Polsce i poleciala na tydzien na badania... Wracajac jednak do naszej wyprawy. Dojechalismy na miejsce tuz przed godzina 11 i zszokowala nas kolejka aut do wjazdu. Na poprzedniej wystawie naokolo bylo kilka pietrowych parkingow, a naokolo spokoj i pustki. Tutaj dluuugi sznurek aut. Tak dlugi, ze zaczal sie wlasciwie zaraz po zjazdu z autostrady, a ze naokolo bylo tez sporo sklepow, wiec na poczatku nie zalapalismy, ze jedna z dwoch lini jest podejrzanie zakorkowana. Dopiero po chwili dotarlo do nas, ze te wszystkie auta kieruja sie w jedna strone. Udalo nam sie wcisnac w kolejke, ale spedzilismy ponad 10 minut w sznureczku snujacym sie noga za noga (kolo za kolem? ;P) do bramek. Poprzedni pokaz byl darmowy, tutaj musielismy juz zaplacic za wstep. Oplata byla za doroslych oraz dzieci w wieku 12 lat i ponizej, wiec Nik zalapal sie na darmowe wejscie. ;) Ten pokaz odbyl sie w 3 budynkach, z ktorych dwa byly wieksze niz budynek z poprzedniego, wiec bylo co ogladac. Troche sie rozczarowalismy, bo choc mieli kilka przyczep z bardziej "luksusowych" firm, to nie z tej, na ktora najbardziej chcielismy rzucic okiem. ;)
Chodzenia bylo jednak baaardzo duzo i po dwoch godzinach Potworki podniosly lament, ze jesc, pic, nogi bola, itd. Mnie tez zreszta zaczely bolec plecy. Odpoczac nie bardzo bylo jak, poza wyprobowywaniem miekkosci foteli oraz lozek w kemperach (:D), ale na glod i pragnienie mozna bylo cos zaradzic. Co prawda malzonek krecil nosem, ze dluga kolejka, ze marnowanie czasu, itd., ale dzieciaki zrobily oczy kota ze Shreka, wiec machnal reka. Zamowienie poszlo w miare szybko, a potem przyszla irytacja... Zamowienia wydawane byly w osobnym okienku, ale wszystko trwalo wieki. W ktoryms momencie sprawdzilismy, ze minelo 20 minut, a naszego jedzenia nie ma. W dodatku panie wykrzykiwaly imiona, ale tez numery zamowien, przy czym okazalo sie, ze nasz numer... pominely (!), choc zorientowalismy sie dopiero kiedy byly dobre 20 numerow dalej. Podeszlam do okienka, przeklinajac w myslach, ze zgubili i bedziemy czekac godzine, ale okazalo sie, ze Bi zamowila cos, czego chyba czesto nie sprzedawali, wiec nie szykowali na biezaco, jak hot-dogi czy frytki. Czyli to przez nasza panne tyle sie tam ustalismy. Zamowienie dostalismy po kolejnych 10 minutach. :/ Pozniej konczylismy juz ogladanie podjadajac jednoczesnie.
W tym momencie zaczynalam miec juz dosc, bo wiadomo, do kazdego kempera wchodzi sie po schodkach, a te wieksze mialy czesto nawet w srodku pare kolejnych stopni. Przestalam wiec w ogole do nich wchodzic i czekalam na reszte przed wejsciem.
Zreszta, budynki byly tak ogromne, a przyczepy poustawiane nie zawsze rownymi rzedami, wiec czesto nie moglismy sobie przypomniec czy do ktorejs juz zagladalismy, czy nie. Kiedy w koncu wszyscy mieli dosc i nikt nie chcial sprawdzac czy obejrzelismy wszystkie rzedy, wyruszylismy do domu. Na popoludnie zapowiadano opady sniegu i juz po wyjsciu z budynku lekko proszyl. Kiedy dojechalismy do chalupy padal juz konkretnie. Poczatkowo nie planowalismy jechac tego dnia do kosciola, bo zakladalismy, ze nie wrocimy na czas, a poza tym bedziemy wykonczeni lazeniem. Ostatecznie jednak droga przebiegla sprawnie i dotarlismy do domu o 15:15. Poniewaz w nocy snieg mial przejsc w marznacy deszcz i warunki na drogach w niedziele rano zapowiadaly sie paskudnie, wiec stwierdzilismy, ze pojedziemy na 16, jak ostatnio zwykle robimy. W domu mielismy wiec tylko czas na szybkie siusiu i pare lykow kawy i znow wyjechalismy. Z rozpedu nawet nie spojrzelismy na ubrania dzieciakow i dopiero pod kosciolem zorientowalam sie, ze Nik mial zalozone spodnie... dresowe. No coz, zdarza sie. ;) Spodziewalismy sie oczywiscie, ze przy takich prognozach, w kosciele beda tlumy, wiec wyjechalismy 10 minut wczesniej niz zwykle. I mielismy nosa, bo kosciol doslownie pekal w szwach! Pamietacie jak tydzien wczesniej pisalam, ze w niedziele rano prawie nikogo nie bylo na mszy? Wszyscy musieli tez pojechac w sobote, bo ksiadz smial sie, ze mamy druga "Wigilie" pod rzad. :D Cale szczescie, ze dojechalismy duzo wczesniej, bo bez problemu znalezlismy miejsca w lawkach. Po kilkugodzinnym lazeniu, nie wyobrazalam sobie stac dodatkowej godziny na mszy. ;) W miedzyczasie snieg sypal coraz mocniej i kiedy wyszlismy, lezalo go juz ze 3 cm. Mimo intensywnie sypanej soli, drogi momentalnie zrobily sie sliskie. Niedaleko naszej chalupy, przed znakiem stopu jakies auto wyciagane bylo z rowu. :O Nie wiem jak kierowca tego dokonal, bo to jest niezbyt ruchliwa droga pomiedzy osiedlami mieszkaniowymi i zwykle nie jezdzi sie tam na wariata... My na szczescie dojechalismy do domu bez przeszkod, M. napalil w kominku i wieczor spedzilismy grzejac dupki przy ogniu.
W niedziele nad ranem M. pojechal oczywiscie do pracy, choc patrzac na to, co dzialo sie na zewnatrz, ciezko bylo powiedziec czy byl tak odwazny, czy tak niepowazny. ;) Sam przyznal potem, ze bylo "troche" slisko, wiec, znajac jego tendencje do umniejszania warunkow na drogach, podejrzewam, ze bylo strasznie slisko. Ja oraz Potworki spalismy oczywiscie dluzej i kiedy wstalismy, warstwa sniegu przygnieciona byla juz warstwa lodu.
Takie mamy w tym roku opady, ze za kazdym razem snieg przechodzi po jakims czasie w marznacy deszcz, ubija to co napada i odgarnianie tego to koszmar. Poznym rankiem, marznacy deszcz przeszedl w "zwykly", wiec wszystko zrobilo sie podwojnie ciezkie, nasaczone i sliskie.
Odsniezylam na spolke z dziecmi kostke przed domem, a potem chodnik zeby ludzie mogli przejsc, a pozniej stwierdzilam ze pomoge M. z podjazdem. To juz byla tragedia, bo tam gdzie zdazyl przejechac autem, warstwa lodu tak przywarla do asfaltu, ze nie moglam jej nawet rozbic, a co dopiero odgarnac. W koncu stwierdzilam, ze ja tez zrobilam swoje i odgarnelam mniej ubite miejsca, a te najgorsze zostawilam malzonkowi. Oczywiscie deszcz padal sobie w najlepsze, wiec miejscami, tam gdzie oczyscilam, natychmiast zbierala sie kaluza wody. Wyobrazalam sobie jak to bedzie wygladalo po nocnym mrozie... Co gorsza, zalozylam kurtke zimowa, ktora kiedys impregnowalam, ale chyba nie podzialalo, bo kompletnie mi przemokla! Czulam ze jakos mi chlodno po karku, ale uparlam sie, ze skoncze. Kiedy wreszcie poszlam do domu, szczekalam juz zebami, mimo ze przeciez pracowalam fizycznie, wiec powinnam byc rozgrzana. Okazalo sie, ze koszulke mialam przemoczona na calutkich plecach, karku oraz jednym rekawie. Swietnie. Musze zapamietac, zeby absolutnie nie wychodzic w tej kurtce na deszcz. :/ Ogolnie wszyscy bylismy mokrzy w mniejszym lub wiekszym stopniu. Nik, pomimo spodni narciarskich, mial mokre majty. Najwyrazniej sa one nieprzemakalne do pewnego stopnia, a Mlodszy doslownie tarzal sie po pokrytym lodem i woda sniegu. Wszystkie krzesla w jadalni mialam przykryte ciuchami rozwieszonymi do wyschniecia. Cale szczescie, ze w czasie odsniezania M. polecial na moment do domu i rozpalil w kominku. Kiedy przyszlismy do domu, ogien juz buzowal i moglismy sie od razu rozgrzac, choc i tak najlepszy byl goracy prysznic. ;) Wieczor spedzilismy grzejac dupki przy ogniu i tylko M. musial sie szykowac na kolejny dzien, bo Potworki kontynuowaly weekend. :)
Poniedzialkowy ranek przywital nas solidnym mrozem, choc temperatura podniosla sie pozniej "az" do -1. Niestety, solidnie wialo, wiec odczuwalna wyniosla -5. ;) Bi rano musiala pojsc nakarmic kota sasiadow i nie wiedziala kompletnie ktoredy. Tak jak sie obawialam, poniewaz dzien wczesniej do wieczora padal deszcz, a potem szybko scial mroz, nawet odsniezony podjazd oraz kostka byly pokryte lodem. Na kamerze nagrane bylo jak malzonkowi kola boksowaly, kiedy wyjezdzal nad ranem do pracy. ;) Pozniej oczywiscie wiekszosc odtajala w sloncu, ale z samego rana bylo nieciekawie. Bi zdecydowala sie pojsc przez snieg, na przelaj, ale okazalo sie, ze tam tez wszystko bylo zmrozone na kosc i powstala warstwa lodu, ktory nawet nie pekal pod ciezarem butow. Panna szla tiptopkami, niczym po lodowisku. Dzieciaki nie mialy szkoly z okazji President Day (urodziny George'a Waszyngtona), wiec fajnie by bylo zaszyc sie w chalupie, ale niestety, Bi umowila sie znow z kolezankami w galerii. Co ciekawe, z zupelnie inna grupka. Z tego co mi mowi, poniewaz w szkole mieszaja ich na lekcjach, a na lunch tez ida roznymi grupami, gromadki znajomych tworza sie, rozchodza, schodza w innej konfiguracji, itd. I Bi tak dryfuje sobie miedzy trzema grupami. ;) Tym razem do galerii umowila sie ze swoja przyjaciolka - sasiadka (z ktora ma godzine wychowawcza, wiec poniekad sa w jednej klasie, choc inne lekcje maja osobno), z druga dziewczynka (z ktora grala w pilke nozna, a teraz razem maja lunch) i z trzecia (z ktora chyba nie ma zadnych lekcji, ale pamietaja sie z pilki). Do kompletu, zabrala sie z nimi mlodsza siostra sasiadki, na co Bi krecila nosem, bo choc ja lubi, to uwazala ze 11-latka nie bedzie im pasowac do grupy. ;) Po cichu sie z nia zgadzalam, ale sasiadka napisala mi, ze ma tego dnia zabieg usuniecia (niezlosliwego) guza z piersi i poprosila czy nie zawiozlabym obu jej dziewczyn z Bi. Poniewaz swiezo w pamieci mam moje przeboje z guzem sprzed dwoch lat, zgodzilam sie bez namyslu, myslac ze pewnie kobita spedzi w szpitalu spora czesc dnia, a jej maz bedzie chcial z nia posiedziec i potem na spokojnie zajac sie w domu. Taaa... Okazalo sie, ze sasiadka zabieg miala o 6 rano (!) i kiedy o 12:45 podjechalam po jej dziewczyny, oboje z mezem byli juz w domu. Mlodsza panna mogla wiec z powodzeniem zostac w domu, szczegolnie ze to nie dzidzia, ktora trzeba sie caly czas zajmowac. No ale skoro wczesniej ustalilysmy ze pojedzie ze starszymi dziewczynami (proponowalam ze moze posiedziec u nas i pograc z Kokusiem, ale wiadomo ze nie chciala ;P), wiec je zabralam i zawiozlam do galerii, gdzie spotkaly sie z pozostalymi dwiema. Przezylam tez niemaly szok, bo byl poniedzialek, a ludzi w galerii jak mrowkow! Ledwo znalazlam miejsce parkingowe! Fakt, ze szkoly oraz urzedy stanowe i federalne byly zamkniete, ale jednak wiekszosc ludzi normalnie pracowala. A raczej powinna, bo wiekszosc najwyrazniej postanowila wziac wolne i z tej okazji... ruszyc na zakupy! :O Zawsze mnie to zastanawia, bo galeria jest ostatnim miejscem gdzie chcialabym spedzic wolny dzien, ale najwyrazniej jestem jakims wyjatkiem od reguly.
Zostawilam panny i wrocilam do domu, gdzie ledwie zdazylam podac Kokusiowi obiad, a wrocil z pracy M. Posiedzielismy chwile razem, po czym syn stwierdzil, ze pojdzie podjezdzac kolo domu. Jak to jednak Nik, na poczatek postanowil sprawdzic, czy pokryty lodem snieg jest faktycznie sliski. Zaczal po nim skakac i podbiegac i oczywiscie wywalil sie dosc spektakularnie. Lezal potem pare sekund na ziemi bo chyba odebralo mu dech i juz mialam wyjsc i spytac czy mocno sie potlukl, ale w koncu wstal. ;)
Za moment musialam jechac po dziewczyny, wiec przypomnialam M. zeby mial na niego oko, po czym wyruszylam spowrotem do galerii... Tam oczywiscie sie zirytowalam, bo wczesniej napisalam do corki, ze wyjezdzam i ze maja konczyc pomalu zakupy, wyslalam kolejna wiadomosc kiedy zaparkowalam, tymczasem weszlam, siadlam na lawce i czekam i czekam i czekam... Pisze do corki kolejny raz, gdzie do cholery sie podziewa, a ona odpisuje, ze cos akurat przymierza! Odpisalam, ze w tej chwili ma konczyc i wracamy do domu, ale oczywiscie minelo kolejne dobrych kilka minut zanim panny wrocily. Okazalo sie, ze byly juz tylko we trzy - Bi oraz obie sasiadki, bo pozostale dwie musialy wyjsc wczesniej. Podejrzewam, ze corka specjalnie nic mi o tym nie powiedziala, zebym przypadkiem nie skrocila i jej "galeriowania". :/ Wyruszylysmy spowrotem ze sporym opoznieniem i ochrzanilam Starsza, bo jej kolezanka miala byc w domu o 17:20, bowiem miala jakies wieczorne zajecia. Jej tata czekal juz na nas przy wjezdzie na osiedle, wiec tylko przesiadla sie do jego auta i pojechali, a ja odwiozlam jej siostre. Wrocilysmy do domu, gdzie Bi na dzien dobry musiala pobiec do Bandyty, zeby go wpuscic do domu (biedny kot spedzil nam mrozie 4 godziny) i nakarmic. Oczywiscie po takim dniu nie bylo mowy zeby Bi poszla na basen, bo twierdzila, ze nogi wchodza jej we wiadoma czesc ciala, co mnie zreszta nie dziwi. Zaskakujaco jednak, stwierdzila ze z ta grupka chodzilo jej sie po galerii lepiej niz z poprzednia i ma nadzieje, ze niedlugo to powtorza. Coz, ja przeciwnie, mam nadzieje, ze niezbyt szybko. :D A wieczor minal nam na relaksie przy kominku i radosci Potworkow, bo kolejny dzien rowniez mieli wolny.
Poniewaz wtorek dzieciaki bonusowo mialy wolny, wiec moglabym sie porzadnie wyspac, ale skutecznie utrudnila mi to Oreo, ktora lazila po pokojach mrrrrauczac nieboglosy juz o 6:38. Szlag. Przez jakis czas probowalam ja zignorowac, ale ostatecznie wstalam i zamknelam w piwnicy. Na dwor nie chcialam jej wywalac, bo tego dnia bylo najzimniej z calego tygodnia. W srodku dnia temperatura podniosla sie tylko do -5, a ze nadal porzadnie wialo, odczuwalna oscylowala w okolicach -10. :O Po "pozbyciu" sie kotka, wrocilam jeszcze oczywiscie do lozka, ale ze spaniem bylo juz srednio. Tego dnia na szczescie zadne z Potworkow nie bylo z nikim umowione, bo byl to naprawde dzien idealny na zaszycie sie w cieplej chalupie. Wpadl za to moj tata, ktory ominal niedzielna kawe z powodu pogody. Jak to z dniami wolnymi bywa i ten zlecial ekspresowo. Dziadek pojechal, a niedlugo pozniej wrocil z pracy M. Pod wieczor Nikowi za to przypomnialo sie, ze juz jakis czas temu pytal mnie czy moze upiec babke na oleju, tyle ze wtedy akurat Bi miala faze pieczenia i mielismy ciasto i na dodatek ciasteczka. Tego dnia upieklam co prawda palmiery makowe, ale przy moim tacie i potem M., zostaly tylko dwie, wiec oczywiscie powiedzialam synowi ze pewnie, niech piecze. Nik od razu oznajmil, ze on chce wszystko zrobic sam i choc ogolnie to ja na to jak na lato, ale akurat w tym przepisie trzeba oddzielic zoltka od bialek i nie bardzo mu z tym ufalam. Pokazalam mu wiec jak to zrobic i potem sam probowal, choc ja zdolalam rozdzielic 5 jajek, a on w tym czasie 3. Co tam, dla poczatkujacego to i tak niezle tempo. Trzeba przyznac, ze reszte faktycznie zrobil sam i dobrze mu poszlo. I tylko Bi byla zazdrosna, bo kiedy uslyszala o pieczeniu, natychmiast spytala czy moze upiec ciasteczka, ale powiedzialam, ze innym razem, bo nie trzeba nam tylu slodkosci. ;) Stala potem w kuchni i niby nic nie robila, ale celowo ustawiala sie tak, zeby prawie chuchac Kokusiowi po karku. On sie oczywiscie wsciekal, az w koncu musialam fuknac na panne, ze ona piecze ostatnio co chwila i Nik jej wtedy nad glowa nie streczy! W koncu upieczona babka wyskoczyla z piekarnika i wyszla jak zawsze pyszna; brawo dla mlodego piekarza. :) Powiedzialam M., ze musimy chyba w weekendy zaangazowac ich w gotowanie, bo oboje rzucili sie do pieczenia, a my przeciez chcielibysmy troche schudnac! Niech moze potomstwo nauczy sie pichcic normalne zarcie, a nie tylko desery. :D A reszta wieczora uplynela juz Potworkom w humorach bardziej wisielczych, bowiem kolejnego dnia mieli juz szkole. Bi w dodatku narzekala, ze akurat na ten, krociutki tydzien miala zapowiedziane dwa testy i zaczecie jakichs grupowych projektow, gdzie jej partnerka wyjechala na dluzej, wiec musiala zaczynac je sama. Na pocieszenie wlaczyli sobie druga czesc Venom'a i Nik stwierdzil, ze to godne zakonczenie wolnego. ;)
Sroda rozpoczela sie o normanej, szkolnej porze. Myslalam, ze po 4 dniach dluzszego spania bedzie ciezko wstac, ale o dziwo nie bylo zle. Pomoglo to, ze o tej porze roku slonce wschodzi juz duzo wczesniej, a ze moja sypialnia wychodzi na poludniowy wschod, wiec rano jest w niej bardzo jasno. Szkoda, ze za dwa tygodnie zmieniamy czas i znow bedzie ciemnica. :/ Tak czy siak, wyszykowalismy sie i zabralam Potworki autem na przystanek, bo mielismy -11 i wichure, wiec odczuwalna -15. A w pierwszy dzien po dluzszej przerwie, gdzie w dodatku w weekend popadal snieg i lod, wiec oczyszczanie autobusow troche trwalo, nie wiedzialam o ktorej dojedzie. Okazalo sie, ze przyjechal o 7:25, czyli praktycznie idealnie, ale i tak dobrze, ze dzieciaki nie musialy sterczec na mrozie. Pojechali, a ja oczywiscie wrocilam do domu, zjadlam sniadanie i zabralam sie za sprzatanie. Tym razem padlo na odkurzanie oraz mycie podlogi na parterze. Pomijajac normalny kurz i siersc zwierzakow, Maya niestety od czasu do czasu popuszcza. Nawet po tabletkach. :( Mniej lub wiecej, ale gdzie chwile nie polezy, tam czesto bedzie kropelka, lub kaluza. Oczywiscie scieramy na biezaco, tyle ze nie bedziemy chodzic za psem krok w krok, wiec czasem zauwazymy mokry slad przypadkiem, albo juz zaschnieta plame, kiedy slonce akurat padnie przez okno pod odpowiednim katem. Teraz, dodatkowo, mimo ze mamy mroz, wiec nie ma blota, ale mimo wszystko kafelki w holu cale byly upstrzone sladami zwierzecych lapek. A po obsuszaniu ciuchow po niedzielnym odsniezaniu w deszczu, podloga w jadalni pokryta byla plamami po zaschnietej wodzie kapiacej z rozwieszonych tam ciuchow. :O Trzeba wiec bylo uprzatnac ten burdel. :) Pozniej siadlam oczywiscie do szukania pracy, co przez dlugi weekend kompletnie zaniedbalam, bo ciezko siasc i na spokojnie przegladac oferty i skladac aplikacje kiedy naokolo ciagle ruch i harmider. Niedlugo pozniej musialam zabrac sie za obiad, zeby gotowy byl na przyjazd Potworkow ze szkoly. Dojechaly dzieciaki, a za nimi M. Ten ostatni w kiepskim humorze, bo dowiedzial sie, ze jego tata mial sie stawic kolejnego dnia do szpitala. Antybiotyki nie bardzo chca dzialac na to jego zapalenie pluc, a w wieku 85 lat to juz nie przelewki. Pechowo, moja tesciowa, choc o 11 lat od niego mlodsza, jest zupelnie technicznie nieogarnieta i ani nie potrafi wlaczyc Skype, ani nawet nie posiada telefonu komorkowego. Maja oczywiscie telefon stacjonarny, ale dzwonienie na niego kosztuje fortune. Malzonek bedzie musial kupic specjalna karte, tylko ze z niej ma sie ograniczony czas rozmowy... Wieczor Bi spedzila z komputerem bo musiala pracowac nad tymi projektami ze szkoly, Nik i M. na relaksie, a ja na ogarnianiu prania, sprzatania, itd. W koncu wybil czas treningu, wiec ojciec zawiozl dzieciaki na basen, pomimo ciezkiego wzdychania corki. ;) Po powrocie zaraz poszedl do lozka, a ja potem po dzieciaki pojechalam. Na parkingu byl jak zwykle scisk i kilka minut krazylam po nim, probujac zlapac miejsce, ktore nie bedzie gdzies na jego szarym koncu. Tyle czasu zmarnowalam, ze nawet nie spojrzalam na dzieciaki w wodzie, ale za to prawie nie musialam czekac az sie przebiora. ;) W domu wiadomo - szybki prysznic, kolacja i lulu.
Czwartek nie dosc ze ogolnie zaczynal sie wczesniej, to jeszcze w Oreo cos wstapilo. Nie wiem o ktorej godzinie zaczela lazic po pokojach i miauczec, ale M. juz nie bylo, za to za oknem ciemna noc, wiec gdzies pomiedzy 3 a 6. Nie wiem; marcuje, czy co?! Ale to przeciez kotka, w dodatku wysterylizowana! Mialam ochote ukrecic jej ten maly lepek, ale nie chcialo mi sie wychodzic spod cieplej kolderki. ;) Sen mialam wiec mocno przerywany, bo przysypialam, po czym ta diablica znow rozdarla swoje mrrrr! i ponownie sie wybudzalam! :/ Najglupsze, ze nie wiem o co jej chodzilo, bo pozniej slyszalam ze Bi juz na dole robila sobie sniadanie, wiec jesli kiciul chcial wyjsc, to mogl pobiec do niej i by go wypuscila. Ale nie, dalej lazil po sypialniach i sie wydziaral... :/ Rano na termometrze znow pokazalo -11, wiec kiedy przyszla pora wychodzic, zabralam dzieciaki samochodem. Rano nie bylo wiatru, wiec odczuwalna temperatura wyniosla mniej wiecej tyle samo, ale za to autobus dojechal dopiero o 7:28, wiec dobrze ze nie musieli stac dziesieciu minut na mrozie. Oni pojechali do szkoly, a ja niestety spowrotem do chalupy. Zjadlam sniadanie, popatrzylam troche za praca, po czym pojechalam na zakupy. Tym razem "zwierzece", bo Mayi konczylo sie zarcie, a przy okazji dokupilam zapas dla Oreo. Po powrocie przytaszczylam torby z psia karma i mialam moment na spokojna kawke. Pozniej przyszla pora na dokonczenie obiadu, ktory na szczescie czesciowo mialam gotowy. Dzieciaki wrocily, zdazylam podac im jedzenie i dojechal malzonek. Mial na szczescie nieco lepsze wiesci z domu, bo jego tate przebadali w szpitalu, ale stwierdzili ze nie jest zle, wiec przepisali inny antybiotyk, ale nie zostawiali na oddziale. Tego dnia obydwa Potworki musialy zaszyc sie z lekcjami na reszte popoludnia i czesc wieczoru. Malzonka naszlo na smazenie nalesnikow, a ja mialam pranie do poskladania i takie tam duperele. W koncu M. zawiozl potomstwo na basen, a ja potem po nich pojechalam. Tak jak poprzedniego wieczora, parking przed basenem byl niemozliwie zatloczony, ale akurat przede mna wyjechalo auto zaparkowane w miare blisko wejscia, wiec zajelam jego miejsce, zeby nie krazyc bez sensu. Zreszta, kiedy podeszlam blizej, okazalo sie, ze i tak na horyzoncie wolnych miejsc byl brak. Dzieki szybkiej akcji parkingowej, udalo mi sie troche podejrzec Potworki na treningu, ale za to potem ustalam sie tam znudzona, czekajac az wyjda z przebieralni.
W piateczek pobudka klasycznie, ale jakos strasznie ciezko mi sie wstawalo. Moze dlatego, ze Oreo od switu znow lazila po pokojach pomiaukujac. Bi byla pozniej juz na dole, ale kot chodzil miedzy mna a Kokusiem i miauczal. Zastanawiam sie, czy ona nie chce nas celowo obudzic. ;) Ale jak tylko Nik zszedl na dol, kiciul pobiegl za nim i po chwili uslyszalam odsuwane tarasowe drzwi. Czyli poszedl w sina dal. ;) Szykowanie uplynelo na ziewaniu, bo choc to dopiero trzeci dzien szkoly w tym tygodniu, wszyscy byli jacys nieprzytomni. ;) Tego ranka bylo "cieplej" bo az -9 stopni, ale za to znowu mocno wialo, wiec odczuwalna oscylowala w okolicach -14. Ponownie wzielam wiec Potworki na przystanek autem, choc uprzedzilam, ze w przyszlym tygodniu w koncu ma nadejsc ocieplenie, wiec zeby sie szykowali na marsz. Nik wzruszyl tylko ramionami, ale Bi oczywiscie strzelila focha. ;) Autobus ponownie dojechal jakos pozno, ale skoro dzieciaki siedzialy w aucie, to nie mialo to znaczenia. Wrocilam na sniadanie, wypilam kawe i trzeba sie bylo szykowac na tygodniowe zakupy. Po powrocie rozpakowac torbiska i mialam chwile na spokojna kawe. Pozniej znow chwila nad ofertami pracy i niedlugo wracaly Potworki, a po nich M. W Polsce wzloty i upadki, bo tesc twierdzi, ze znow mial goraczke, wiec w poniedzialek ponownie wybiera sie do lekarza. Co prawda ta "goraczka" to 37.5 C (chyba ze malzonek cos pomylil), wiec jak dla mnie to stan podgoraczkowy. Obawiam sie, ze tesc moze sobie pogorszyc takim ciaglym wylazeniem z domu. Z drugiej strony, po tylu dniach i na bodajze trzecim antybiotyku, nie powinno byc chyba juz nawet stanu podgoraczkowego... Dzien wczesniej rozmawialam z Potworkami, ze moze po poludniu podjedziemy pojezdzic na lyzwach po klubowym stawie, poki jeszcze mozna. Od niedzieli bowiem w prognozach jest solidna odwilz, wiec pewnie w ciagu paru dni, lod zacznie sie roztapiac. Zanim jednak zjedlismy obiad i troche go przetrawilismy, temperatura znow zaczela leciec w dol, do tego wichura i stwierdzilam, ze bez sensu jechac i szczekac tam zebami... Za to Bi znow wziela sie za pieczenie. Tym razem ciasteczka cytrynowo - malinowe. Wyszly oczywiscie bardzo smaczne, choc ja nie przepadam za malinami, bo ich pestki mnie draznia przy rozgryzaniu. ;) A poniewaz zaczynal sie weekend, Potworki zapodaly sobie po raz fafnasty Straznikow Galaktyki.
Fajnego weekendu!
Faktycznie się nagromadziło chorób w rodzinie M. Mam jednak nadzieję, że wszystko się skończy tylko na strachu.
OdpowiedzUsuńNie mogę się napatrzeć i nadal uwierzyć, że tak może wyglądać wnętrze kampera. Gdyby ktoś dał mi możliwość spędzenia w takim choćby weekendu, to może bym odczarowała te złe wspomnienia z przyczepy.
Może sąsiadka zakładała, że zejdzie im więcej czasu. Wiesz, jak to jest. Jak myślisz, że się szybko ogarniesz, to utkniesz na kilka godzin, a jak rezerwujesz kilka godzin, to zajmuje Ci to parę minut :) Też wolę być wszędzie w wolnym czasie, byle nie w galerii. W ogóle zakupy dla mnie to zło konieczne.
Ale Wam się cukiernicy włączyli. U nas dzieciaki omijają niestety kuchnię z daleka.