piątek, 21 listopada 2025

Jeszcze pare dni do Indyka

Sobote, 15 listopada, zaczelam oczywiscie o 1:40 i jazda do roboty. Mielismy dwie partie do wypuszczenia, ale ponownie tylko jedna maszyne (bo druga konserwowali inzynierowie), wiec niestety wszystko sie opoznialo. I przed pierwsza i przed druga, chlop z produkcji chcial dac jej dluzej pochodzic zeby zebrac wystarczajaca aktywnosc. Udalo sie je wypuscic bez przeszkod, ale zamiast do chalupy dotrzec okolo 6:30, dojechalam godzine pozniej. Przynajmniej jednak, pomiedzy partiami, mialam czas zeby na spokojnie cos zjesc i wypic kawe, ale takze zeby zaksiegowac sporo dokumentow i zatwierdzic materialy w inwentaryzacji. Mam nadzieje, ze pomoglam tym choc troche pomocnikowi, ktory mial przyleciec do nas w tym tygodniu. Po pracy wrocilam do cichego, spiacego domu (tym razem malzonek tez pracowal), wiec szybko sama polozylam sie do lozka. 

Czarny kot, przy pomaranczowej dynii oraz chryzantemach - idealny jesienny obrazek :)

Pospalam do 10, po czym trzeba bylo sie zwlec, zeby nie zmarnowac calego dnia. Po sniadaniu wzielam sie za odkurzanie i mycie podlogi na gorze i przymusilam Potworki zeby zrobily to tez w swoich pokojach. W miedzyczasie M. poszedl w koncu wydmuchac liscie z ogrodu, a potem z rozpedu chwycil za kosiarke, bo choc trawa wlasciwie przestala rosnac, w niektorych miejscach nadal byly jej dluzsze kepki. Teraz powinna byc juz wyrownana do wiosny. Pozniej troche ogolnego odgruzowywania i trzeba bylo jechac do kosciola, bo M. mial pracowac tez w niedziele. Planowalam upiec jakies ciasto, ale malzonek pojechal wczesniej po pracy do Polakowa i nakupowal drozdzowek oraz kawalek tiramisu. Dalam wiec sobie spokoj, bo nie bylo grozby, ze nie mialabym nic slodkiego dla dziadzia. ;)

W niedziele pobudka o tej samej porze co w sobote i do pracy. To miala byc szybka "wizyta", 1.5 godzinki i po krzyku, ale jak to bywa (szczegolnie u nas) nie ma latwo. Jak tylko weszlam do laboratorium zeby wypuscic jedyna (z zalozenia) partie, zadzwonil z pokoju produkcyjnego facet i powiedzial, ze wydajnosc jest niska, wiec czeka nas wypuszczenie drugiej. Szlag. Wszyscy spuscili nosy na kwinte, ale co bylo robic? Pocieszalismy sie, ze apteka miala malo zamowien, wiec moglismy wypuscic prawie jedna po drugiej, bez czekania. Taaa... Zaraz po otrzymaniu probki do testow, ta nie przeszla pierwszego. Tu nam sie na tyle udalo, ze jest to test, przy ktorym porazka oznacza koniec testow. Nie mozna, jak przy niektorych, dostac pozwolenia managera i przeprowadzic go ponownie. To zaoszczedzilo nam czas, gdzie zwykle musielibysmy otwierac dochodzenie, budzic po nocy wszystkich zainteresowanych i czekac na podpisy. Tutaj zadzwonilam tylko do managerki zeby poinformowac co sie dzieje, a potem dochodzenie moglam otwierac juz na spokojnie i moj manager oraz kierowniczka laboratorium odczytali je sobie w poniedzialek. I tak wiedzielismy, ze bedziemy wypuszczac druga partie, wiec bylismy juz pogodzeni z losem. Niestety, akurat ten test jest na wykrycie toksycznego materialu wiazacego radioaktywny pierwiastek, ktory to material jest potem odfiltrowywany w kasecie. Takie cos mogloby zabic pacjenta. To, ze przedostal sie do probki, oznacza, ze cos bylo albo z kaseta i filtrami, albo z przewodami. Wylaczylo nam wiec z "obiegu" jedna z komor, co z kolei oznaczalo, ze facet od produkcji musial poskladac do kupy nowa kasete i zamontowac ja w innej komorze. Kaseta przychodzi juz czesciowo gotowa, ale trzeba do niej podlaczyc jakies filtry, fiolki, strzykawki, igly, itd. To niestety dodalo kolejne pol godziny do czasu oczekiwania na kolejna partie... Na szczescie druga wyszla z wieksza wydajnoscia i przeszla wszystkie testy. Niestety, przez to wszystko, zamiast wrocic do domu okolo 5, wrocilam o 7, ech... Malzonek znow pracowal, Potworki jeszcze spaly, wiec i ja walnelam sie do lozka. Tak jak dzien wczesniej, pospalam do 10 i wstalam jak akurat M. wrocil do domu.

Kiedy dobudzalam sie w lozku, przyszedl kot i postanowil zdrzemnac na brzuchu panci

Po zjedzeniu sniadania, napisalam do taty zeby wpadl na kawe, zanim przyjechal zdazylam sie umyc, a potem posiedzielismy juz razem z nim oraz M. i poopowiadalismy co tam slychac u niego i u nas. Tata w domu siedzi dopiero tydzien, a juz zaczyna narzekac, ze sie nudzi. :D Poniewaz go nosi, przebakuje cos o kupnie domu na Florydzie, ktora jest popularnym miejscem docelowym dla hamerykanckich emerytow. Taaa... Juz widze co na to moja matka. Powie mu, ze ma wracac do Polski i sie nie wyglupiac, to tata od razu podkuli ogonek i zrobi co mu powie malzonka. Zawsze tak sie konczy. :D Po odjezdzie dziadka, wieczor spedzilismy juz troche sie nudzac. Potworki oraz M. musieli szykowac sie do szkoly/ pracy, ale ja cieszylam sie poczatkiem mojego "weekendu". :D

W poniedzialek pospalam "az" do 7, po czym wstalam zeby pozegnac dzieciaki wychodzace do szkoly. Mielismy 0 stopni i straszna wichure, wiec odczuwalna temperatura byla na minusie. Bi sie udalo, bo tata kolezanki zawiozl dziewczyny do szkoly autem. Nik musial isc na przystanek i poszedl w samej bluzie, mimo ze przestrzegalam ze jest strasznie zimno. Taaa... Ty se mow, a ja zdrow. Tyle, ze nie wiem czy to "zdrow" ma tu racje bytu, bo tylko czekam az Mlodszy znow zacznie smarkac czy kaszlec. Z drugiej strony, jak patrze na te hamerykanckie dzieciaki, to oni wszyscy tak w bluzach laza, wiec to jakas glupia moda. Oby to hartowanie przynioslo jakis skutek, bo sezon grypowy dopiero sie rozkreca... Fajnie by bylo zaszyc sie w chalupie, ale niestety, akurat na ten wolny dzien, mialam umowiona mammografie. Po tamtej traumie z biopsja 3 lata temu, nie moglam sie przemoc zeby znow pojsc i choc powiedzieli mi ze powinnam przychodzic na kontrole co rok, prosze, zrobil sie 2025, a ja dopiero znow sie odwazylam... Do szpitala dotarlam sprawnie, odnalazlam wlasciwa droge, wjechalam na 8 pietro i po odbebnieniu papierologii, zasiadlam w poczekalni. Aha, musialam tez przebrac sie w sexi szlafroczek. Dobrze, ze nie slynne, szpitalne wdzianko. ;)

Cale szczescie, ze na dolnej polowie moglam zostawic normalne ciuchy

Dobra wiadomoscia bylo, ze na pierwszy rzut oka, nie znalezli nic podejrzanego. Kiepska, ze jeszcze potem ktos ma dokladniej obejrzec zdjecia i moga wezwac na dokladniejsze ogledziny jakiegos "znaleziska". Mam nadzieje, ze mnie oszczedza, bo i tak siedzialam tam, przypominaly mi sie wizyty sprzed 3 lat i rece same mi sie zaczynaly trzasc... Po powrocie do domu, moglam juz w koncu cieszyc sie wolnym dniem. Nadal wialo i choc zrobilo sie lekko na plusie, po poludniu w ktoryms momencie lekko proszyl... snieg. :O Nie na tyle zeby uchwycic go na zdjeciu, a szkoda. ;)

Cos duzo w tym poscie Oreo - po poludniu ulozyla sie przy mnie na kanapie, kiedy na chwile przysiadlam dla relaksu 

Poniewaz bylo lodowato, a Bi nie miala rowera, wiec odebralam ja ze szkoly. Tego dnia miala plany (a ja z nia) na wieczor, wiec podjechalam po nia juz o 15:30. Troche domowego spokoju, relaksu, ale potem trzeba bylo szykowac kiecki, malowac oko i leciec na... impreze. Na ten dzien druzyna plywacka z high school zaplanowala bankiet, zeby oficjalnie pogratulowac wszystkim plywakom i zamknac sezon.

Mialam straszny dylemat co zalozyc na siebie, ale w koncu wybralam taka mniej elegancka, ale jednak kiecke

Oczywiscie M. stanowczo powiedzial ze nigdzie nie jedzie, wiec ponownie wybralam sie niczym samotna matka... Na szczescie okazalo sie, ze napotkalam jeszcze kilkoro takich pseudosamotnych rodzicow. ;) Kiedy kilka tygodni temu trener oglosil ze odbedzie sie owy bankiet, Bi oznajmila ze planuje zalozyc legginsy i koszulke. :D Popukalam sie w czolo i powiedzialam zeby lepiej spytala kolezanek. I dobrze ze mnie posluchala, bo wszystkie dziewczyny mialy kiecki, niektore bardzo eleganckie, a wiekszosc takze... szpilki. :O Starsza byla jedna z niewielu, ktore zalozyly adidasy. Tylko jedna do spodniczki miala klapki oraz... skarpety. :D Ogolnie bankiet byl calkiem sympatyczny, poza cena, bo $40 za osobe, to lekka przesada. Bi jednak bardzo chciala jechac, wiec coz... Do tego mozna bylo dokupic bluze druzyny i oczywiscie panna rowniez ja zapragnela miec. Koszt? Bagatela $45. :O

Bluza smieszna - logo szkoly, czyli ich maskotka (jaszczomb) ma zalozone gogle. :D No i najlepsze, ze nie mozna jej kupic na oficjalnej stronie szkoly, tylko wlasnie na tym bankiecie.

Bluza byla calkiem fajna, ale z tylu jest lista zawodniczek, podzielonych na roczniki. Bi oczywiscie pod freshmen, czyli co? Za rok trzeba kupic nowa, bo jej imie bedzie juz pod sophomore. Takie naciagactwo. ;) Byl obiad, taki typowo hamerykancki. Serio, w tym samym miejscu firma, w ktorej kiedys pracowalam miala doroczne Christmas Party i serwowali to samo. To chyba ich staly repertual, czyli makaron w pomidorowym sosie, pieczen, kurczak, ziemniaki, pieczona marchewka i troche zieleniny. :D Na deser lody w polewie truskawkowej. Kiedy juz wszyscy pojedli, zaczelo sie rozdawanie nagrod i trwalo i... trwalo... Najwiecej zgarnely oczywiscie dziewczyny z najstarszego rocznika, grupa kapitanow (kapitanek?) druzyny oraz te, ktore zakwalifikowaly sie do wyscigow stanowych. Trzeba jednak przyznac, ze trenerzy oraz "kapitanki" postarali sie, zeby kazda z dziewczyn zostala wyrozniona. Wiekszosc tych wyrozniej byla nieco zartobliwa. ;) Bi oraz kolezanka dostaly wspolne - papuzek nierozlaczek (two peas in a pod), poniewaz i na treningach i na zawodach, caly czas sa razem.

Druzynowe psiapsiolki

Oprocz tego Starsza zostala wyrozniona jako plywaczka, ktora zrobila w tym sezonie najwiekszy postep i pobila najwiecej swoich czasow. No, brawo ona. ;) 

Odbiera pamiatkowa plakietke od trenerki

Bedzie co powiesic z duma na scianie ;)

Zblizenie na sama plakietke

Niestety, poraz kolejny stwierdzam, ze takie imprezy to powinny byc w weekendy, albo chociaz w piatki. Wszystko zaczelo sie o 18:45, a skonczylo o 20:30, wiec zanim wrocilysmy do domu, byla niemal 21, bo dziewczyny spedzily 15 minut pstrykajac selfiaki. A kolejnego dnia byl normalny, szkolny dzien. Cieszylam sie, ze przynajmniej nie musze jechac w nocy do pracy, tylko moge odespac ta "balange". ;)

We wtorek ponownie mialam wolne, wiec znow wstalam zeby pozegnac Potworki, ale potem walnelam sie spowrotem do lozka. 

Bi wyprowadzila "bryke" z garazu skladziku :D

Niestety, spanie juz mi nie szlo i tylko na chwilke przysnelam, po czym zaczelam przewracac sie z boku na bok. W koncu wstalam, bo to bylo juz bardziej meczenie sie. Tym razem w koncu mialam dzien wolny, ktorym moglam sie nieco nacieszyc. Powinnam to chyba napisac w cudzyslowiu, bo spedzilam go glownie sprzatajac i ogarniajac pranie. :D W koncu ze szkoly dojechal Nik, a niedlugo po nim z pracy M. Bi zostala w szkole troche dluzej, ale wrocila zaraz po 16. Nik mial jechac na trening, ale M. stwierdzil ze nie chce mu sie jechac na silownie i zaproponowal synowi zeby zostac w domu. Super podejscie... A to on najbardziej sie zawsze zzymal jak Bi marudzila przed treningami. :D Sam wieczor spedzilismy juz leniwie i niestety musialam i ja szykowac sie na powrot do kieratu...

Sroda to juz pobudka o polnocy i do roboty. Z tego, co udalo mi sie dojrzec w dokumentach, to byl kolejny interesujacy tydzien, a raczej jego pierwsze dwa dni. Na szczescie dla mnie dzien byl laskawy, bo wypuscilam trzy partie i wszystkie wyszly z tylko drobna panika, bo jedno z oprogramowan uparcie nie chcialo laczyc sie z instrumentem. Na szczescie za kazdym razem i po dlugim klikaniu oraz wlaczaniu - wylaczaniu, w koncu zalapywalo. :) Tym razem wypuscilam trzy partie, przez co nie zostalo mi zbyt duzo czasu na uczenie sie papierow dla klienta. Nie zebym jakos szczegolnie narzekala. ;) Po pracy do domu, zjesc, ogarnac to i owo i do spania. Niestety, polozylam sie tuz przed 11, a juz o 13:45 obudzilam sie i koniec. Nie pomoglo to, ze jak na zawolanie, u sasiadow zaraz obok, zaczeli dmuchac liscie. Meczylam sie godzine, ale w koncu Nik wrocil ze szkoly, wiec wstalam, bo inaczej moglabym tak przelezec cale popoludnie... Dojechal z roboty M., ale Bi oczywiscie zostala w szkole dluzej. Na szczescie rano zawiozla ja do szkoly mama kolezanki i po poludniu dziewczyny odebrala. Srody to zawsze byl dzien odpoczynku od treningu dla Kokusia i choc probowalam przekonac go, ze mial przerwe we wtorek i teraz powinien jechac, jakos nie chcial. ;) Mielismy wiec kolejny, leniwy wieczor i oczywiscie nikt na to nie narzekal.

W czwartek ponownie wstac skoro swit i wio, do pracy. Tam znow trzy partie do wypuszczenia, a potem szkolic sie w przegladaniu papierow dla klienta. O dziwo byl to jeden z tych dni, gdzie wszystko poszlo gladko, a to u nas rzadkosc. ;) Po pracy oczywiscie prosto do domu, sniadanie i do spania. Niestety, no nie moge w dzien spac i tyle. Zasnelam na niecale 3 godziny, a potem oczy jak piec zloty i przewracanie sie z boku na bok. W koncu przyjechal Nik i stwierdzilam, ze nie ma co sie meczyc... Niedlugo po Kokusiu, do chalupy dotarl M., a Bi jak zwykle zostala w szkole dluzej i dojechala potem z mama kolezanki. Posiedzielismy, Potworki odrabialy lekcje, a potem chlopaki pojachaly na basen/ silownie. Wykorzystalam ten czas zeby przejrzec stare puzzle Potworkow. Nasza biblioteka planuje zorganizowac "wymiane", cokolwiek ma na mysli i prosi o donacje uzywanych puzzli. W bawialni w piwnicy mialam nadal stos puzzli, takich dla maluszkow 2+, jak i starszych. Zostawilam kilka zestawow po 1000 puzzli, bo moze kogos kiedys jeszcze najdzie na ukladanie. Ale reszte przejrzalam i wybralam jak najmniej zniszczone zeby zabrac do biblioteki. Reszta ma troche obdarte pudelka, to te posklejam tasma i oddam do sklepu, ktory przyjmuje uzywane rzeczy, a potem je sprzedaje. Wrocil M. z Kokusiem, wskoczyli pod prysznice i zaraz przyszla pora spania.

Piatek to oczywiscie dzien swistaka. W pracy, jak tydzien wczesniej, nie mielismy produktu klienta do wypuszczenia, wiec od razu dzien byl spokojniejszy. Wypuscilam dwie partie, a potem dalej uczylam sie wypuszczac produkt klienta. Po robocie na zakupy spozywcze, a potem szybko je rozpakowac i do spania. Niestety, zrobila sie prawie 12, ale za to bylo pochmurno, w pokoju ciemno, wiec porzadnie zasnelam. Szkoda, ze obudzilam sie sama z siebie tuz przed 15. Popoludnie i wieczor minely spokojnie. Dostalam tez dobra wiadomosc z oficjalnym rezultatem mammografi. Milo przeczytac, ze "nie ma oznak raka". ;)

No i zostal niecaly tydzien do Thanksgiving. Niestety, pierwszy raz od nie wiem jak dawna, nie bede miala wolnego dlugiego weekendu. Mamy miec wolny czwartek (choc i tu moze cos w ostatniej chwili wyskoczyc), ale piatek to juz bedzie normalny dzien, podobnie jak pozniejszy pracujacy weekend. :(

sobota, 15 listopada 2025

Rutyna i chroniczne niedospanie

Wroce jeszcze na moment do zeszlego piatku. Ostatniego posta konczylam wieczorem, a ze musialam polozyc sie znow o 21, wiec skonczylam tyle o ile i nie marnowalam czasu na opisywanie calego dnia. ;) W kazdym razie, bylo pochmurno i zbieralo sie na deszcz, dzieki czemu w sypialni mialam ciemniej, no i sie tak nie nagrzewala. Do tego poszlam spac dosc pozno, wiec spalam jak zabita. Bi zostala po lekcjach w szkole, zeby pobyc z kolezankami, ale Nik dojechal przed 15 do domu, zaczal sie krecic po chalupie i mnie obudzil. Wstalam wiec i oczywiscie mialam cala garsc sms'ow z zyczeniami: od mamy, taty, kuzynki, nawet Bi, choc byla w szkole, oraz... jej kolezanki. :) Moje male synusio - Kokusio... zapomnialo, ale nic nie mowilam, czekajac kiedy sobie przypomni. ;) Zadne z moich dzieci nie pomysli, ze po przyjsciu do domu, pierwsze to wypadaloby wypuscic Maye, wiec otworzylam psu drzwi i... szczeka mi opadla. Jedna z dynii, ktore postawilam na schodkach dla ozdoby, wytoczona zostala na rabatke przed domem, rozgryziona, a srodek wyjedzony do czysta. Normalnie lepiej bym jej nie wydrazyla! 

Nie wiem czy dobrze bedzie widac, ale na schodkach pozostala, piekna dynia, a na rabatce, zaraz przy rogu domu, marne pomaranczowe resztki...

Jestem pewna, ze to sprawka niedzwiedzi, bo sprawdzilam pozniej na kamerach, ze resztki dynii znalazly sie tam wlasnie po wizycie "gosci", poza tym, zeby taka dynke wytoczyc i rozgryzc, trzeba miec nie lada krzepe i szczeke. Szkoda, ze kamera z przodu ich nie uchwycila, ale sa czarne, w nocy ciemno i chyba ustawiona jest bardziej w strone wejscia. Malzonek zrobil mi niespodzianke, bo po drodze z pracy kupil torcik, a co lepsze, mial schowane swieczki, zapalil je jeszcze w garazu i przyniosl tort juz zaswiecony na gore. A ja myslalam, ze zapomnial (co nie byloby pierwszym razem), bo caly dzien nie mialam od niego zadnej wiadomosci. ;)

Torcik (z juz zdmuchnietymi swieczkami) oraz... karta podarunkowa. Szykuja sie zakupy!

Oczywiscie kiedy malzonek zjawil sie w kuchni gromko spiewajac Sto Lat, Nikowi przypomnialo sie o uroczystosci matki i rzucil sie do mnie z przeprosinami oraz zyczeniami. Tlumaczenie? Ze taty urodziny latwiej zapamietac, bo sa w Halloween. Typowy mezczyzna; zawsze znajdzie wymowke. :D Bi dojechala do domu dopiero prawie o 17, kiedy juz solidnie sie zmierzchalo. Poniewaz byl piatek, kiedy nie ma zadnych zajec (poki co, bo zima Nik bedzie mial klub narciarski), wiec reszta wieczora minela spokojnie, a mnie oczywiscie czekalo wczesniejsze polozenie sie do lozka.

Sobota, 8 listopad to oczywiscie kolejna nocna pobudka, choc w weekendy moge pospac "az" do 1:40. :D W robocie wypuscilismy dwie partie w miare bez przygod, choc nie obylo sie bez jakichs dziwnych wynikow. Na szczescie dalo sie to rozwiazac bez telefonow do managera. ;) Dzialaly obie maszyny, wiec moc generowaly bez dodatkowego "ladowania" i do domu dojechalam o 6:30. Po zmianie czasu jest juz jasnawo, ale i tak polozylam sie do lozka, pomimo namowow meza, ktory juz nie spal i mial wolne, zebym z nim posiedziala. Wiedzialam jednak, ze wtedy wieczorem bede padac na pyszczek, wiec wolalam jednak sie te 3 godzinki przespac. ;) Pospalam do 10, ale zanim na dobre zwloklam sie z lozka i zaczelam cos dzialac wokol domu, zrobilo sie solidnie po 11. Niestety, musialam odhaczyc znienawidzony obowiazek i wybrac sie do sklepu, kotu skonczyly sie bowiem puszki, a i suche zarcie, zarowno jej, jak i psiurowi, pomalu sie konczylo.

W garazu, na polce, znalazlysmy takie futrzane cos :D

Do sklepu zabrala sie ze mna oczywiscie Bi i poza walowka dla zwierzynca, wrocilysmy z calym stosem pierdolek. ;) Niespodziewanie zrobil sie przepiekny dzien, taki zupelnie nie-listopadowy. Piekne slonce i 18 stopni. :O Malzonek grzebal oczywiscie dalej z patio, a ja postanowilam skorzystac w pogody i porobic troche porzadku w warzywniku. Nadal tkwily w nim bowiem tyczki po ogorkach i groszku oraz klatki na pomidory. Powyciagalam wszystko, otrzepalam z ziemii i schowalam w szopce. Starsza zeszla do warzywnika ze mna bo lubi wsciubiac nos we wszystko co sie dzieje w domu (:D) i postanowila sprawdzic jak sie maja marchewki. Okazuje sie, ze zaczely rosnac na szerokosc, ale nadal sa krociutkie. Zostawilysmy je wiec w ziemii, bo moze w koncu zacznal produkowac porzadne korzenie.

Marchewy - giganty! ;) 

Poki co nie mielismy zbyt wielu nocy z przymrozkami (moze 2-3), wiec nac pietruszki nadal rosnie bardzo okazale. Szkoda by bylo gdyby potem to wszystko zwiedlo, wiec nazrywalam garsc, umylam i zostawilam do przeschniecia. 

Bukiecik natki :D

Akurat przyszedl czas jazdy do kosciola, a po powrocie poporcjowalam natke i zamrozilam. Akurat bedzie fajna do zup i innych dan w srodku zimy. Poniewaz mialam nadal urodzinowy torcik, wiec nie musialam nic piec na przyjazd dziadzia. Wieczor spedzilam wiec grzejac dupke przy kominku, bo z racji ze moglam posiedziec dluzej, namowilam malzonka na rozpalenie ognia. :)

Miniona niedziela byla u nas w robocie niepracujaca, wiec mialam wolne. Dla odmiany, pracowal M. Obudzilam sie o 9, ale tak jak moj syn, lubie sobie jeszcze polezec i niespodziewanie nagle zrobila sie 10. :D Wstalam, sniadanie, wyszykowac sie i napisalam do taty, ze kawa gotowa. ;) Dziadek przyjechal niespodziewanie z bombonierka oraz kwiatkami dla corki.

Dziadek sie postaral ;) 

Posiedzielismy jak zwykle i jedyna "odmiana" bylo to, ze musialam wyciagnac kompa i zalozyc tacie coroczne bezrobocie, bo u niego zaczeli wlasnie zimowa przerwe. Moj tata osiagnal juz wiek emerytalny i poki co twierdzi, ze na wiosne juz do pracy nie wraca, ale kto go tam wie. Co zime nudzi sie jak mops i czeka juz zeby wrocic do rutyny jaka daje regularna robota, wiec zobaczymy co bedzie w kwietniu. ;) Tego dnia nie bylo juz tak fajnie jak dzien wczesniej. Zrobilo sie ponuro i chlodniej - 14 stopni, ale M. i tak dlubal dalej na patio, betonujac slupki przy schodkach. Przy okazji wsciekl sie w ktoryms momencie, bo niewiadomo po co lazil po ogrodzie i wlazl na pozostawiona przeze mnie klatke na pomidory. Ta, pod jego ciezarem, sie obrocila, a jeden z drutow wbil mu sie w okolice... klejnotow. :D Zzymal sie pozniej, ze kto zostawia takie rzeczy na ogrodzie. Nie wiem jak mi ta klatka umknela, ale skoro on sam sie na nia nabil, to znaczy ze otoczona przez liscie nie byla dobrze widoczna. Poza tym, siedzialam jak na szpilkach, czekajac na wiadomosc od pomocnika w pracy, czy uda mu sie wyleciec. Na szczescie, tuz przed 14 dostalam od niego sms'a, ze jest na lotnisku i wyglada na to, ze uda mu sie wyleciec bez przeszkod i zebym sobie wziela poniedzialek wolny, tak jak planowalam. Jeeej!!! Co prawda, gdzies z tylu glowy mialam mysl, ze wylot do jedno, ale jeszcze nie moze byc zadnych awarii czy opoznien przy przesiadkach, no ale to juz pierwszy krok w dobrym kierunku. ;) Reszta dnia zleciala na wstawianiu pralki oraz zmywarki oraz sprzataniu lazienek. Potworki mialy umyc swoja i oczywiscie byla awanturka kto zacznie. Mlodszy byl sklonny zagrac w "kamien, nozyczki, papier", ale Bi zaparla sie, ze ona nie bedzie pierwsza i koniec. Juz mialam wymyslic jakas odpowiednia kare, ale Mlodszy wzruszyl ramionami ze moze posprzatac. Niestety, wymusil moja obecnosc (chyba dla komfortu psychicznego), wiec stalam w drzwiach przybytku i cos mnie trafialo, bo kibel niedomyty pod brzegiem, zaschnieta pasta na blacie dalej tam siedzi, ale na moje upomnienie uslyszalam, ze "sie nie odmylo". Kiedy sama chwycilam za gabke oraz szczotke i pokazalam, ze trzeba sie przylozyc, syn spytal z niedowierzaniem: "Jak to zrobilas?!". Magia dziecko, czysta magia... :D Po poludniu przyszed zapowiedziany deszcz i zrobilo sie naprawde paskudnie, a ze moglam posiedziec dluzej, wiec ponownie rozpalilismy w kominku. Uwielbiam takie przytulne wieczory... :)

Kokusia tylko tak mozna wywabic z jego pokoju ;)

W poniedzialek moglam pospac dluzej, choc wstalam o 7 zeby pozegnac Potworki.

Wedrowka na przystanek, w jesiennym krajobrazie

Pozniej jednak wrocilam do lozka, bo tej nocy mialam juz isc do pracy. Zwykle tego nie robilam i zauwazylam, ze pomimo 3-godzinnej wieczornej drzemki, tego pierwszego dnia zwykle z trudem dotrzymywalam do rana i czulam sie naprawde wykonczona. Teraz wiec postanowilam jeszcze sie przespac, ale dlugo nie moglam zasnac i choc potem przydrzemalam do 9:30, to nie wiem ile tego snu naprawde zaliczylam... W koncu wstalam i zaczelam ograniac rzeczywistosc, czyli rozladowalam i zaladowalam zmywarke, wstawilam pranie, starlam kurze w jadalni, itd. Fajnie miec wolne, choc kiedy poza toba wszyscy sa w pracy/szkole to nie ma co robic, tylko starac sie byc jako tako pozytecznym. ;) A i tak nie odhaczylam wszystkiego z mojej listy, bo caly dzien padalo, bylo ciemno i ponuro i ruszalam sie jak mucha w smole.

Przez okno przyfilowalam gigantyczny "odkurzacz", jak co roku wsysajacy liscie z brzegu ulicy. Szkoda, ze naszych M. jeszcze nie wydmuchal :/ 

Malzonek wrocil z pracy godzine wczesniej, bo... znow wzielo go na pichcenie. Zamiast zrobic to w weekend, kiedy ma czas, za wielkie gotowanie zabral sie w poniedzialek... Bi pojechala rano do szkoly z kolezanka i zostala po lekcjach ponownie zeby posiedziec z kolezankami. Na szczescie udalo jej sie wrocic rowniez z sasiadka, bo juz pisalam do niej, ze moge je obie odebrac zeby nie musialy maszerowac w deszczu. Nik za to przyjechal autobusem, wiec mial tylko krociutki dystans do przejscia, za to szedl w... krotkim rekawku! Przy 13 stopniach! :O Oczywiscie na nasze zrzedzenie, machnal tylko reka, ze mu cieplo. A w zeszlym tygodniu znowu smarkal, choc niespodziewanie dosc szybko mu przeszlo... Pod wieczor przestalo padac, ale za to temperatura spadala na leb na szyje, a w dodatku znowu zaczelo solidnie wiac. Nik mial miec trening, ale M. stwierdzil ze po tym gotowaniu nie chce mu sie juz ruszac z domu. I tak wlasnie "pojechali", bo Nik oznajmil ze moze jechac, ale na propozycje zostania w domu oczywiscie tez nie protestowal. ;) Za to malzonek napalil w kominku, choc tu bylam sceptyczna, bo zrobila sie 18, on najpozniej chodzi spac o 19:30, a ja musialam klasc sie juz o 21. No ale Nik ucieszyl sie, ze znow moze wygrzac chude plecy. ;)

Wtorek to juz niestety powrot do kieratu, czyli pobudka o polnocy i do roboty. Ponownie wypuscilam dwie partie, a potem odhaczalam szkolenia, lacznie z "obserwacjami". To byl jeden z tych tygodni, ktore jeszcze bardziej sprawily, ze nie podoba mi sie ten ostatni ped z moimi szkoleniami. Dzien wczesniej bowiem, kiedy ja mialam wolne, jedna z partii nie przeszla jakichs testow i mieli wypuscic dodatkowa, a potem mielismy awarie pradu, ktora dodatkowo wszystko opoznila. Oczywiscie dla managera apteki nie bylo problemu. On chcial wypelnic zamowienia i koniec. Tyle ze potem jedna z maszyn musiala byc zresetowana, bo po naglym odlaczeniu pradu sie zbiesila i nagle ostatnia partia wyszla o... 12:30. To oznaczalo, ze dzien produkcji (samej, bo dochodza jeszcze testy na sterylnosc, przygotowania przed oraz sprzatanie po) trwal 11 godzin. Laboranci pracuja na dwie zmiany, wiec im to wiekszej roznicy nie zrobilo, ale pomocnik siedzial tam dokladnie tyle godzin. :O We wtorek nie bylo az "tak" zle, ale jedno z laboratoriow z naszego regionu poprosilo o wsparcie, bo jedna z glownych maszyn padla im kompletnie. Pozostale dwa laboratoria (w tym nasze) musialy wiec wypuscic dodatkowa partie i wyslac im material. Poniewaz tego dnia ja wypuscilam dwie pierwsze, wiec pomocnik przyjechal o 3, ale musial zostac minimum do 11:30. Pod warunkiem, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem oczywiscie. Jesli nie, czekalo go znow potencjalne kilkanascie godzin roboty. Az sie wzdrygam, ze kiedy zakoncze szkolenia, to bedzie moja rzeczywistosc, bo mina kolejne 2-3 miesiace az laskawie wytrenuja moja kolezanke... :/ W kazdym razie, wrocilam do domu, zjadlam, wypuscilam psiura i poszlam spac. O tej porze roku to takie "spanie - nie spanie", bo zewszad dochodzily odglosy dmuchania lisci. Najpierw dalej, po drugiej stronie osiedla, co nie bylo az tak dokuczajace. Pozniej jednak dmuchali je zaraz 2 domy dalej i robili to w niemozliwie wkurzajacy sposob, bo zamiast puscic dmuchawe jednym ciagiem, to zatrzymywali - wlaczali, zatrzymywali - wlaczali... A na koniec wieksza firma przyjechala dmuchac u sasiada z naprzeciwka i wyciagneli potezne wiatraki, ktore tak huczaly, ze obudzilyby umarlaka. :/ O 14:45 wiec nastapil koniec spania, zreszta, kilka minut pozniej wrocil do domu Nik. Tym razem nie latal z psem, za co jestem mu wdzieczna, ale wpuscil Oreo, ktora przybiegla do sypialni i ulozyla mi sie na brzuchu. Lezalam wiec kolejne pol godziny sluchajac mruczenia, bo przeciez nie zrzuce kotecka jak raz wpadl w rzadki przyjacielski nastroj. ;)

Taki widok po przebudzeniu ;)

Przyjechal z pracy M. i tylko Bi zostala w szkole dluzej. Podobno z kolezanka i kolega poszli pocwiczyc na silowni. ;) Tego dnia rano mielismy -1 i mama kolezanki zawiozla je rano do szkoly. Po poludniu bylo na plusie, ale strasznie wialo, odczuwalna temperatura byla nadal ujemna, wiec napisalam ze po nia pojade. Miala zostac do 16:30, ale ostatecznie wszyscy znajomi rozjezdzali sie troche wczesniej i o 16:05 dostalam od niej wiadomosc zebym przyjechala jak moge. No to pojechalam, bo nie ma jak byc mlodziezowym szoferem. ;) Mimo ze musialam sie ponownie wczesniej polozyc, a chlopaki wybierali sie na trening, M. naszlo na zapalenie w kominku. Nie powiem zebym narzekala, bo wzielam prysznic, wiec potem milutko bylo siasc przed ogniem i suszyc wlosy. ;) Myslalam, ze jak M. rozsiadzie sie przed kominkiem, to odechce juz mu sie gdziekolwiek jechac, ale jednak zebrali sie z Kokusiem i pojechali na basen/ silownie. My z Bi mialysmy godzinke spokoju, a po powrocie chlopakow wlasciwie byla juz pora szykowac sie do lozka. To znaczy, dla rodzicow. Do czego to doszlo, zeby starzy szli spac z kurami, a dzieciaki siedzialy ile dusza zapragnie. ;)

W srode znow pobudka w nocy i do roboty.


Tej nocy mozna bylo u nas dojrzec zorze polarna, ale mieszkam w zbyt jasnym miejscu i nic nie widzialam. Za to kolezanka z bylej pracy, wrzucila na Fejsa takie niesamowite zdjecie 

Tam w zasadzie staly schemat, bo wypuscic dwie partie, a potem kontynuowac wirtualne szkolenia, w przerwach zatwierdzajac materialy i  sprawdzajac mikrobiologie, bo z tego tez powinnam byc szkolona, choc ta czesc jakos utknela w martwym punkcie. Jeszcze taka wkurzajaca sytuacja. Wiecie, w wiekszej czesci naszej firmy, apteka miesci sie w jednym budynku z laboratorium. I choc dzielimy pomieszczenie biurowe, lazienki, kafeterie, itd. stanowimy dwa oddzielne oddzialy. Juz od poczatku slyszalam od szefa, ze mamy takie szczescie, ze nasze stosunki z apteka sa takie pozytywne, bo w wiekszosci miejsc to sa wieczne pretensje, szczegolnie ze strony tej drugiej. No coz, okazuje sie, ze "dobre stosunki" sa mocno jednostronne. Juz pisalam, ze nasze maszyny sa bardzo kaprysne, taki ich "urok", a przez to czesto sa jakies opoznienia czy problemy. Laboratorium stara sie wiec proaktywnie informowac, nawet jesli opoznienie mialoby byc o ledwie 10 minut. W razie dluzszego problemu, regularnie wysyla informacje o tym, w ktorym miejscu jestesmy i kiedy moga oczekiwac probek, itd. Apteka jednak traktuje laboratorium niczym obywateli drugiej kategorii. Chyba nie pisalam, ale przed remontem parkingu szef apteki wyslal wiadomosci gdzie mamy zarezerwowany tymczasowy parking. Okazalo sie, ze pracownicy apteki zostali oddelegowani na nieco dalszy, ale oswietlony i z kamerami. Dla nas przeznaczyl ten sam, na ktorym byly kradzione kola! :O Niby napisal, ze wynajal ochrone, ktora bedzie monitorowac, tyle ze pozniej ta ochrone widzialam i nie dosc ze przyjezdzala dopiero okolo 4 nad ranem, to jezdzila po tamtym parkingu dla pracownikow apteki! Ostatecznie okazalo sie, ze tam bylo tyle miejsca, ze laskawie "pozwolono" nam parkowac przy nich. Poczulam sie troche jak tredowata. W ta srode za to mielismy sytuacje, kiedy szef apteki wyslal zamowienie na produkt klienta, taki nowy, ktorego praktycznie nie robimy. Tyle, ze wyslal zamowienie na srode o 20:34 wieczorem we wtorek!!! Nie dosc, ze nikogo w firmie nie bylo od wczesnego popoludnia, bo przeciez my pracujemy w nieludzkich godzinach, to jeszcze mielismy awarie takiej jakby wkladki zwanej "kaseta", ktora niezbedna jest do przeprowadzenia produkcji owego produktu. Laboranci, ktorzy sa wykwalifikowani do jego wypuszczania pracuja na zmiane ranna, wiec zaraz o 4 napisali ze kaseta jest w awarii, wiec nie damy rady. Kilka godzin pozniej, szef apteki, napisal maila bez przywitania czy "pocaluj mnie w doope" z milionem wykrzyknikow, z jednym zdaniem: "Kiedy to sie stalo i kiedy zostalo skomunikowane?!". Jeden z "naszych" managerow odpisal, ze nie mielismy zamowienia na ten produkt od ponad miesiaca, a kaseta popsula sie kilka dni wczesniej, tylko inzynier nie mial czasu do niej zajrzec, bo pilniejsze maszyny tez ciagle maja usterki. I ze gdybysmy wiedzieli chociaz ze 2 dni wczesniej to puscilibysmy kwalifikacje na ten produkt na drugiej kasecie, ktora dedykowana jest innemu, ale od tego samego klienta. I ze zrobimy to w trybie pilnym, zeby na przyszlosc juz bylo. Czyli jak widzicie: od strony apteki pretensje i zadania na ostatnia chwile, a od nas managerowie sie niemal plaszcza i szukaja natychmiastowych rozwiazan. I to nie, ze apteka nam placi. Jestesmy czescia tej samej firmy i mamy placone "od gory", ale z jakiegos powodu apteka sie szarogesi. Mimo, ze bez nas bylaby w kropce (jak niektore apteki bez laboratorium w tym samym miejscu) i musialaby zamawiac material z kilku miejsc w regionie zeby wypelnic zamowienia. Zamiast jednak nas docenic, jak widac traktuja niczym niewolnikow... No, ale wystarczy o robocie. Kazdy, kto pracuje w firmie, a nie na wlasny rachunek wie, ze zawsze sa jakies nieporozumienia, sprzeczki, konflikty interesow, itd. Udalo mi sie wyjsc o czasie, w domu ogarnelam to i owo i poszlam spac. Szlo mi dosc slabo, a o 14:15 obudzil mnie sms, ktory wkurzyl tak, ze juz nie zasnelam, ale o tym za chwile. Wrocil ze szkoly Nik, a potem z pracy M. Tylko Bi zostala w szkole dluzej zeby spedzic czas towarzysko. ;) Niespodziewanie przyszedl tez raport "kwartalny" Starszej. Nie mialam pojecia, ze jak w mlodszych rocznikach mieli rok szkolny podzielony na 3 trymestry, tak w high school, maja go podzielonego na 4 kwartaly.

Kazdy z nauczycieli, poza ocena, dodal jeszcze mile zdanie 

W raporcie oczywiscie nie ma sie do czego przyczepic. Na 7 przedmiotow, z pieciu ma A lub A+, nawet z rozszerzonego angielskiego oraz hiszpanskiego. Z rozszerzonej fizyki ma B, ale ta sprawiala jej na poczatku roku takie problemy, ze ten odpowiednik naszej 4 w pelni ja zadowala. :D Tylko kolejne B, z rozszerzonej historii panne wkurza, bo uwaza ze stac ja na wiecej. Pan podobno ocenia bardzo surowo, no i pewnie ma wieksze oczekiwania od uczniow na rozszerzonym poziomie. Starsza jednak jest zawzieta i upiera sie, ze ona to poprawi i bedzie miec A w kolejnych kwartalach. :D W srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor spedzilismy bardzo leniwie. Starzy musieli isc spac beznadziejenie wczesnie, ale mlodziez sobie posiedziala.

Czwartek, czyli dzien swistaka. Wstac o polnocy i do roboty. Parking pod praca juz prawie skonczony, pasy namalowane i pozostalo postawic betonowe blokady zeby parkujacy nie przyfansolili nosem auta w budynek. ;) Poki co jednak nadal trzeba urzadzac marsz po ciemku, w malo przyjaznej okolicy. W pracy standard, czyli dwie partie do wypuszczenia, a potem kontynuowac szkolenia. I teraz, dlaczego dzien wczesniej sms wkurzyl mnie tak, ze nie moglam juz spac? Pisalam juz wczesniej, ze strasznie cisna mnie z tym szkoleniem na produkt klienta. Moj szef nie wydawal sie zbyt przejety, ale najwyrazniej jakies inne "szychy" w firmie, juz tak. Pod jego nieobecnosc, boss mojego bossa wydzwanial do pomocnika, ktory jest u nas w tym tygodniu, zeby dopytywac kiedy powinnam je skonczyc. Chyba nie uzyskal jednak satysfakcjonujacej odpowiedzi, bowiem owy pomocnik wyslal mi w srode po poludniu sms'a, ze szef szefa bedzie do mnie w czwartek dzwonil w tej sprawie. Oho, zrobilo sie powaznie jak juz wielka ryba bierze sprawy w swoje rece. ;) To samo w sobie az tak by mnie nie wkurzylo, gdyby nie to o czym juz pisalam, a mianowicie fakt, ze szkolenie mojej kolezanki lezy odlogiem od praktycznie miesiecy. Kiedy wczesniej przeliczalam ile trwalo moje, wyszlo mi ze do grudnia powinna wypuszczac partie. Teraz wychodzi ze bedzie to raczej w nowym roku. :/ Tymczasem cala presja z zakonczeniem szkolen spada na mnie, gdzie ja w tym momencie wykonuje 3/4 pracy osoby od kontroli jakosci i bynajmniej sie nie obijam. W czwartek przyszlam wiec do roboty w bojowym nastroju i caly czas sobie powtarzalam, ze musze ochlonac, bo powiem kilka slow za duzo o ich organizacji i wylece z roboty. Tymczasem gosciu wyslal mi wiadomosc tuz przed 7, ze zadzwoni "tego ranka". Ok, odpisalam ze bede przy kompie. Iii... nic. Wychodze o 9, wiec o 8:50 napisalam ze bede jeszcze 10 minut. Zero odzewu, no to zebralam sie i pojechalam do domu.

Nik przyslal mi zdjecie jaszczombia dojrzanego z przystanku

Tam oczywiscie wypuscic psa i kota, zjesc i do spania. Niestety, nie wiem co to bylo, ale obudzilam sie po 2 godzinach i 15 minutach i koniec. Nie moglam juz spac. Przewracalam sie z boku na bok, usilujac znalezc wygodniejsza pozycje, ale bezskutecznie. A na koniec, kiedy tak lezalam, probujac wtulic sie w poduszke, na gore wdrapala sie Maya, piszczac. No to nastapil koniec spania. Dla wyjasnienia, kiedy 7 lat temu sie tu wprowadzilismy, nauczylismy psiura, ze nie wolno jej wchodzic na gore. I jak dotychczas, weszla do sypialni moze ze 3 razy i tylko kiedy juz naprawde musiala wyjsc. Tego dnia jednak strasznie mnie wkurzyla, bo przeciez wypuscilam ja zanim sie polozylam, wiec nie wiem co robila w ogrodzie zamiast sie zalatwic... :/ Cale popoludnie bylam wiec niczym snieta ryba i nawet kawa jakos szczegolnie nie pomagala. Zmusilam sie do poskladania prania, ktore "gnilo" w suszarce od dwoch dni, ale poza tym nie moglam sie zmusic do produktywnosci.

Nik musial nagrac gre na ocene, wiec chodzil po domu i cwiczyl, ale to mnie nie rozbudzalo, tylko raczaj irytowalo ;) 

Pod wieczor Nik mial trening i choc malzonek marudzil ze mu sie nie chce, to jednak przymusil sie zeby pojechac z synem. Poniewaz po takim marnym spaniu w dzien, bylam wykonczona, wiec jak tylko chlopaki wrocily, zostawilam meza zeby dopilnowal mlodziezy i poszlam spac. Byla jakos 20:30. To chyba moj rekord. :D

W piatek znow pobudka o polnocy. Poniewaz pomocnik mial tego dnia wylatywac, a piatki ogolnie sa takimi dniami z hukiem roboty, bo trzeba sprawdzac mikrobiologie (ktorej dopiero sie ucze, wiec spada to glownie na niego), wiec powiedzial zebym wypuscila 3 partie, zeby on mogl na spokojnie zajac sie pozamykaniem spraw z calego tygodnia. W przyszlym bowiem przylatuje ktos inny, wiec nie bedzie wiedzial co i jak. Niestety, byl to jeden z tych dni, gdzie przy kazdej partii cos nie gralo. Pierwsza opoznili o pol godziny, bo cisnienie wywalilo filter z kasety. Ten problem pojawia sie ostatnio dosc czesto i cos nie moga dojsc co go powoduje. W kazdym razie, partia wyszlo pol godziny pozniej. Przy kolejnej, maszyny wyprodukowaly tylko polowe mocy co zawsze. Dla nas to wsio ryba, ale apteka burczala pod nosem. Za to przy trzeciej... produkt zupelnie nie przeplynal z maszyny produkcyjnej do kasety. Kompletnie. Wszystkie fiolki pozostaly puste. I najlepsze ze nikt nie wiedzial gdzie sie podzial. :D Czy nadal gdzies w przewodach, czy poszedl prosto do odpadow. A radioaktywnosc byla nadal tak wysoka, ze nie mogli nic otwierac zeby sprawdzic. Ostatecznie musieli ponownie poskladac nowa kasete i umocowac w innej skrzynce. Ale tu opoznienie bylo juz godzinne. Przez to, ostatecznie w ogole nie ruszylam szkolenia, bo zostalo na tyle niewiele czasu, ze wolalm sie skupic na pozamykaniu papierow zeby nie zostawiac sobie tego na weekend, albo na przyszly tydzien. Po pracy jeszcze na zakupy, a potem do domu spac. Niestety, znow spalam tylko jakies dwie godziny i znow Maya truchtala na dole skamlac. A tym razem biegala po ogrodzie kiedy wyciagalam zakupy, wiec wiedzialam ze sie zalatwila. Poniewaz normalnie wytrzymuje cala noc i dobrych pare godzin jak nas nie ma, wiec podejrzewam, ze na starosc lapie ja jakas fanaberia. Wie, ze jestem w domu, wiec bedzie wymuszac zeby czlowiek zszedl do upierdliwego pieska. Wrocil w koncu ze szkoly Nik, a pozniej z pracy M., ktory przywiozl chinczyka. Bi jak ostatnio zwykle, zostala w szkole do 16:30, ale pozniej wieczor byl juz spokojny i leniwy. Rodzice niestety oboje szykowali sie na sobotnia prace, ale dzieciaki zaczynaly weekend.

Do poczytania!

piątek, 7 listopada 2025

Zaczal sie listopad

Sobota, 1 listopada, zaczela sie niestety pobudka o 1:40 i jazda do roboty. Tam juz tradycyjnie, w weekend w ktory my caly pracujemy, inzynierowie urzadzaja sobie konserwacje maszyn. Szlag mnie kiedys trafi i wysle niezbyt uprzejmego maila do zarzadu oraz owych inzynierow. W rezultacie jedna maszyne nam odlaczyli i musielismy polegac na drugiej. Pojedyncza nie generuje zbyt duzej mocy, wiec facet od produkcji musial dac jej dluzej pochodzic. Zamiast wiec wygenerowac dawke o 3, czekalismy do 3:30, a pozniej zamiast pobrac kolejna o 5, facet przesunal ja na 5:45, zeby miec pewnosc, ze zbierzemy wystarczajaco do wypelnienia zamowien apteki. Udalo sie, ale przez to bylam tam przynajmniej godzine dluzej niz powinnam. Zreszta, przy testach tez mielismy przygody i skonczylo sie telefonem do szefa. W chromatografii bowiem, wykres opadl sobie w dol, a oprogramowanie uznalo, ze to kolejny skladnik w roztworze.

Tak wyglada wykres roztworu z zawartoscia acetonitrylu ;)

Szef oczywiscie zaspany, kompa nie mial wlaczonego, wiec musialam przeslac mu zdjecie. W mojej dawniejszej pracy sama puszczalam probki na chromatografie, wiec znam sie na tym na tyle, ze wiedzialam ze nie jest to poprawny wynik. Nie moglam jednak powiedziec laborantce zeby zablokowac integracje wykresu od okreslonego punktu bez autoryzacji kogos "z gory". Na szczescie szef sie ze mna zgodzil, tyle ze musialam pomoc w znalezieniu w oprogramowaniu odpowiednich komend, bo laborantka potrafi puscic probki, ale juz gmerac przy wynikach nikt jej nie nauczyl. Co zreszta jest dobre, bo gdzie ja kiedys musialam kombinowac zeby na wykresie odnalezc i zaznaczyc wszystko co trzeba, tak tutaj oprogramowanie podlicza wyniki automatycznie i laboranci wlasciwie nie powinni nic zmieniac. Na szczescie w kilkanascie minut udalo nam sie to zalatwic, przeprosilam szefa za przedwczesna pobudke i moglismy wypuscic partie. Tyle, ze jeszcze musialam otworzyc dochodzenie, bo czujniki mierzace temperature pokazaly ze zamrazarnik byl niemal przez 3 godziny poza dozwolonym limitem temperatury. Przepisy pozwalaja tylko na 2 godziny, wiec po przeczytaniu i upewnieniu sie, ze nie da sie tego obejsc, otworzylam je i wyslalam maila zeby zawiadomic kierowniczke laboratorium oraz mojego szefa, choc oni pewnie odczytali go dopiero w poniedzialek. ;) Do domu dojechalam dopiero po 7 rano. Malzonek juz nie spal, ale dzieciaki tak, wiec szybko zapakowalam sie do lozka na drzemke. ;) Nastawilam budzik na 10, a po zjedzeniu sniadania i lekkim ogarnieciu sie, chwycilam za odkurzacz zeby ogarnac podlogi na gorze. Przez dwie lazienki, wala sie tam po prostu obrzydliwa ilosc wlosow. Niestety, ale przy dwoch "babach" z dlugimi kudlami, nie da sie tego uniknac. Do tego Oreo lubi spac na dywaniku w korytarzu, wiec na nim tez jest wiecznie warstwa klakow niczym kozuch. ;) Tym razem, o dziwo, Bi uznala ze jej pokoj tez wymaga odswiezenia i odkurzyla oraz pomyla podlogi u siebie. Nik oczywiscie rowniez, bo choc to prosiaczek, to przynajmniej swiadomy generowanego przez siebie syfu. :D Pozniej byl czas na obiad i odpoczynek, choc nie tak dlugi jakbym chciala, bo jechalismy jak zwykle do kosciola. Poniewaz byl pierwszy listopada, wiec po mszy podjechalismy na cmentarz, zeby zapalic z Potworkami symbolicznie znicze. Nik zrobil to z typowym dla siebie entuzjazmem, Bi przewracajac oczami. Normalka. ;) Po powrocie do domu moglismy w koncu w pelni sie zrelaksowac bez patrzenia na zegarek. Upieklam placek z jablkami, bo szykowala sie ponownie wizyta dziadka, a wreszcie udalo mi sie tak wymierzyc ilosc bananow, ze wszystkie zjedlismy. :D No i w koncu trzeba sie bylo szykowac do spania, bo czekalo mnie ponownie wstawanko w srodku nocy.

W niedziele mialam mala zagroske z pobudka, bo tej nocy przestawialismy zegarki. Tak, u nas odbywa sie to pozniej niz w Polsce. Problem w tym, ze planowalam wstac o 1:40, a o 2 zmieniali czas. Czyli po 20 minutach mialabym znow godzine 1. I co tu robic. Moglabym pojechac do pracy o godzine wczesniej, ale... no, mowy nie ma. ;) To taki paradoks pracy w nocy, bo przeciez czas zmieniany jest wlasnie wtedy, zeby jak najmniej przeszkodzic w normalnym funkcjonowaniu spoleczenstwa. Tyle, ze moja praca nie jest "normalna". ;) Ostatecznie nastawilam budzik na 1:58, dwie minuty polezalam zeby upewnic sie, ze czas przestawi sie na godzine 1, po czym przelaczylam go na 1:40 i na szczescie udalo mi sie zasnac ponownie. Jedyna zaleta weekendowej pracy jest to, ze jest mniej ludzi i mozemy parkowac gesiego pod budynkiem. Cale szczescie bo akurat tej nocy przyszedl lekki przymrozek i juz marsz naokolo zeby wejsc od tylu budynku, byl brutalny. ;) W pracy na szczescie tego dnia wszystko poszlo duzo sprawniej niz w sobote, tyle ze musialam zostac nieco dluzej. W ramach mojego szkolenia, musialam bowiem zaliczyc obserwacje przygotowywania probki naszego produktu do testu na sterylnosc. Do tego celu musialam sama sie okutac w sterylne wdzianko i spedzilam ponad pol godziny w pokoju produkcyjnym. Niestety, ale z powodu ograniczenia wystawienia na promieniowanie, wszystko odbywa sie w specjalnej komorze, w ktorej operuje sie specjalnymi ze szczypcami, za pomoca "ramion" znajdujacych sie na zewnatrz. Jest to niestety robota bardzo precyzyjna i czasochlonna i cos, co normalnie zajeloby kilkanascie minut, tu zajelo kilkadziesiat. W koncu jednak facet skonczyl i moglam zebrac sie do domu. Tyle, ze powiedzial mi, ze koncza im sie tubki z pozywka dla bakterii, wiec zahaczylam jeszcze o magazyn, zeby je zatwierdzic dla poniedzialkowej zmiany. Wiedzialam ze kolega pomocnik, ktory mial przyjechac w tym tygodniu, to doceni. ;) Przyjechalam wiec na 3, a wyszlam po 5 rano i oficjalnie zaczelam moj "weekend". ;) Tego dnia malzonek pracowal, wiec kiedy wrocilam juz go nie bylo, zas dzieciaki smacznie spaly. Szybko wiec sie tylko napilam i walnelam do lozka. Wstalam o 9:30, niestety z solidnym bolem glowy. Jadlam sniadanie, mylam sie i ogarnialam kuchnie, a czolo nadal nieprzyjemnie mi pulsowalo. Naprawde malo kiedy boli mnie lepetyna i juz mialam wziac tabletke, ale okazalo sie, ze potrzebowalam... kawy. Jak tylko ja wypilam, bol zaczal pomalu przechodzic. Jak to w niedziele, przyjechal moj tata. Posiedzial, pogadal i pojechal, a my nadal dzialalismy. Malzonek grzebal przy skladziku, bo po ostatniej ulewie okazalo sie, ze podwieszany sufit, z ktorego woda splywa do rynny jest pod sporym katem i w rezultacie, kiedy mocno pada, robi sie takie cisnienie, ze wybija ja po przeciwnej stronie rynienki. :D Ja wstawilam jedno z niekonczacych sie pran, ale poza tym podskakiwalam z radosci, bo przede mna byly dwa dni wolne. Poniewaz moglam wieczorem dluzej posiedziec, wiec oficjalnie otworzylismy sezon kominkowy. :)

Goraca kawa i ogien w kominku - takie wieczory to lubie :)

Niestety, nie moglam klapnac przy nim i sie nie ruszac, bo Bi (ktora korzysta z zycia towarzystkiego za wszystkich czlonkow rodziny) byla zaproszona do swojej przyjaciolki - sasiadki na spotkanie urodzinowe. Impreza zaczynala sie o 18 i wyslalabym ja sama, ale po zmianie czasu bylo juz o tej godzinie zupelnie ciemno. Zawiozlam ja wiec autem, ale nawet nie wysiadalam, tylko wysadzilam ja pod drzwiami i pojechalam. Z odebraniem bylo gorzej, bo u sasiadow nic nie dzieje sie zgodnie z planem. Przyjecie mialo sie skonczyc o 20:30, ale kiedy przyjechalam, dopiero wyciagali tort i szykowali sie do spiewania Happy Birthday. 

Wesola gromadka

Potem oczywiscie jakies zdjecia, mlodziez jeszcze ostatnie wyglupy i wyszlam stamtad po 21. :/ Na szczescie pozniej mialysmy zawrotne 30 sekund jazdy autem do domu i moglam spowrotem klapnac przed kominkiem.

Poniedzialek byl pierwszym dniem mojego "weekendu", choc nie pospalam sobie tyle, ile bym chciala, bo wstalam zeby pozegnac Potworki wychodzace do szkoly. 

Bi maszeruje z rowerem pod gorke (przynajmniej teraz nie dzwiga juz dwoch plecakow), a kolezanka juz czeka

Moglam oczywiscie wrocic potem do lozka, ale szkoda mi bylo dnia. Zjadlam sniadanie, pogadalam z siostra, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Mialam jeszcze zetrzec kurze, ale musialam zalatwiac sprawy (na szczescie wirtualnie) i utknelam przed kompem na wieksza czesc popoludnia. Kiedy skonczylam, palnelam sie w czolo, bo zapomnialam wypisac rachunkow, a jeden byl juz dosc pilny. Na szczescie uswiadomilam sobie, ze nie widzialam przejezdzajacego samochodziku listonosza, a wiedzialam ze w poniedzialki przyjezdza on zwykle duzo pozniej (pewnie biedny zastepca). Dlaczego opowiadam o rachunkach oraz listonoszu? Ano, wypisalam czeki i pomaszerowalam do skrzynki. Po drodze napotkalam Oreo, niosaca cos w pyszczku. Szare, wiec pomyslalam, ze mysz albo nornice. Cos mnie jednak tknelo, podeszlam blizej, a to sie szamota i jest zdecydowanie ptaszkiem! Kurcze! Krzyknelam na kota zeby puscil zdobycz (taaa, bo na pewno poslucha :D) i zaczelam za nim biec, zastanawiajac sie szybko jak zmusic ja do rozwarcia paszczy. ;) Oreo spierdziela, ale na szczescie ptaszek trzepotal sie tak mocno, ze przystanela zeby poprawic chwyt, a ja wtedy pac! po wlochatej doopie, tymi trzymanymi w reku listami! :D Kot zaskoczony puscil ptaka, a ten niczym strzala wylecial w strone najblizszego drzewa. Czyli na szczescie nie doznal zadnych powaznych obrazen. ;) Wrocily ze szkoly Potworki, wrocil z pracy M. i popoludnie mijalo spokojnie, az przyszla pora dla chlopakow na jazde na trening. Oni pojechali, a my z Bi cieszylysmy sie "babska" godzina. ;)

We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekendu". Wolne mialy rowniez Potworki, bowiem tego dnia mielismy wybory (lokalne), a u nas odbywaja sie one zawsze w pierwszy wtorek listopada i wszystkie szkoly sa zamkniete. Pomimo, ze komisje wyborcze sa tylko w middle i high school. ;) Mielismy wiec leniwy dzien i czulam sie jakby naprawde byl weekend. Troche sie pokrecilam, posprzatalam, przygotowalam obiad na kolejny dzien, poskladalam pranie, ale ogolnie sporo czasu spedzilam leniuchujac. Na lunch zrobilismy sobie domowa pizze, bo juz bardzo dawno jej nie bylo. Potwory zupelnie nie wspolpracowaly przy "dokumentacji" zdjeciowej. ;)

Jedno nawet nie chce patrzec w obiektyw, drugie robi glupie miny :D

Poniewaz placek z jablkami, ktory upieklam w sobote, zniknal w jeden dzien, Mlodszy znow postanowil upiec swoja ukochana babke. Musze przyznac, ze tym razem juz nie musialam go az tak pilnowac. Potrzebowal pomocy przy oddzielaniu zoltek od bialek, a potem przy wyskrobywaniu ciasta z czelusci miski, ale poza tym praktycznie wszystko zrobil sam. I dobrze sie przy tym bawil. ;)

Albo kudly nastroszone, albo kaptur na glowie...

Wrocil z pracy M., po czym poszedl dlubac przy patio obok skladziku. Aha, bo zapomnialam chyba napisac, ze jak juz skladzik zostal skonczony (poza rozwiazaniem problemu z przelewajaca sie woda :/), malzonek zabral sie za patio przy nim. To taka przestrzen wylozona kostka, z deskami jako obramowanie. Te deski byly juz tam jak sie wprowadzilismy prawie 8 lat temu i niewiadomo ile czasu wczesniej. W kazdym razie, wiekszosc zaczela butwiec i potrzebowala wymiany. Jak juz wymienil deski, a smietniki wstawilismy do skladziku, zrobila sie tam przestrzen, ktora mozna bylo troche "upiekszyc". Latem mam nadzieje postawic tam lezak czy inny hamak, trzeba by tez kostke wyczyscic i wyrownac, ale poki co M. z "rozpedu", zrobil tam plotek. :)

Wlazl kotek, na plotek...

Te czarne koncowki u gory, to solarne lampki, ktore zapalaja sie o zmierzchu. Wieczorem oczywiscie przyszla pora na trening Kokusia i malzonek zabral sie z nim zeby pocwiczyc na silowni. A po ich powrocie mlodziez musiala sie szykowac na normalny szkolny dzien, a ja na powrot do kieratu.

Sroda to juz niestety pobudka po polnocy i do roboty. Weekend sie skonczyl. ;) Tam znow przyciskaja ze szkoleniami i pomocnik, ktory jest w tym tygodniu, powiedzial zebym wypuszczala dwie partie, a potem zajela sie przerabianiem wirtualnych przepisow. Kiedy jednak powiedzialam ze umre z nudow i od czasu do czasu zrobie sobie przerwe na inne zadania, dal mi taka liste, ze ostatecznie wcale tak wielu tych przepisow nie zaliczylam. ;) Po powrocie do domu, oczywiscie zjesc sniadanie, wypuscic psiura na siusiu, wyrzucic kota na dwor (zeby mnie nie budzil :D) i do spania. Niestety, byla prawie 11, a jak to w dzien, zaraz po14 sie obudzilam i klops. Po spaniu. Na sile probowalam jeszcze dolezec, majac nadzieje ze przysne, ale zaraz przyjechala Bi, a niedlugo po niej Nik. Ten ostatni w ogole dostal pozniej opierdziel, bo wie, ze ja spie, a wpadl do domu jak burza i od razu zaczal ganiac z Maya, glosno nawolujac "gdzie pileczka Majusia, gdzie pileczka?!". Mialam ochote go udusic. ;) Ostatecznie wstalam, bo kompletnie sie rozbudzilam, ale cale popoludnie oraz wieczor bylam polspiaca. Pogoda tez nie pomagala, bo bylo ponuro, pochmurno i juz o 17 zrobilo sie praktycznie ciemno. Mala ciekawostka: jesienia oraz zima, zmierzch zapada u nas niemal godzine pozniej niz w Polsce. ;) Sroda to dzien kiedy Nik nie jezdzi na trening, wiec mielismy spokojna druga czesc dnia, co mi oczywiscie bardzo pasowalo.

Jak zwykle polozylam sie na moja "drzemke" o 21, ale mimo zmeczenia, strasznie zle spalam. Przez 3 godziny caly czas na zmiane przebudzalam sie i przysypialam. Do doopy takie spanie... O polnocy, kiedy wlasnie mialam wstawac, przylazla Oreo i ulozyla mi sie na brzuchu. ;) Zwloklam sie z oporami, wyszykowalam i pojechalam do roboty. Zanim jednak wyszlam, doslownie 10 minut przed moim wyjsciem, piknelo powiadomienie z kamer. Pomyslalam, ze to kot, bo zeszla za mna na dol i domagala sie wypuszczenia, wiec otworzylam jej drzwi. No... nie. :D

Slabo widac, bo w swietle lampki maja kolor niemal idealnie asfaltu, ale to mamusia i dwojka mlodych ;) 

Cieszylam sie, ze nie mieszkam w starym domu, gdzie mielismy tylko wiate na auta i to oddalona od domu. ;) W pracy bez zmian. Wypuscilam dwie partie, a potem zajelam sie wirtualnymi szkoleniami. Udalo mi sie wyjsc o czasie, co zawsze jest malym sukcesem. ;) W domu jak zwykle ogarnac naczynia bo spac nie moge jak mam pelen zlew brudow (;P), wypuscic Maye, "wyrzucic" kota i do spania. Niestety, mimo ze w nocy zle spalam, teraz tez nie moglam spac. Przewalalm sie z boku na bok i co chwila cos mnie wybudzalo. W koncu wrocil Nik i spanie skonczylo sie na dobre. Bi zostala w szkole troche dluzej, posiedziec z kolezanka i odrobic lekcje. Malzonek postanowil po drodze z pracy kupic pizze, choc we wtorek juz ja mielismy, a w lodowce strasza resztki przynajmniej trzech dan. ;) Niestety, tego dnia nie bylo spokojnego siedzenia. Normalnie Nik mialby trening, ale akurat w czwartek odbywaly sie ewaluacje chlopcow do druzyn koszykarskich. Chyba nie pisalam bowiem, ale Mlodszy chce jeszcze w tym roku pograc zima w kosza. Wahal sie i sam nie wiedzial co chce robic, ale w koncu koledzy go namowili. To juz ostatni rok, kiedy moze zagrac w druzynie rekreacyjnej. Za rok musialby zglosic sie do zespolu w szkole sredniej, a tam juz chyba trzeba wykazac sie wiekszym talentem. ;) Poki co, "ewaluacja" to po prostu sprawdzenie kto jest na jakim poziomie, zeby potem tak rozdzielic zawodnikow zeby wszystkie druzyny byly w miare wyrownane. I super, tylko dla chlopcow z VIII klas odbywalo sie to o... 19:15. Zawiozlam syna, przypielam mu kartke z numerkiem, po czym mialam godzine czekania, rodzice bowiem nie sa wpuszczani na sale gimnastyczna. Pojechalam wiec do biblioteki po kolejna czesc serii, ktora czytamy z Kokusiem, ale kiedy wrocilam pod szkole, nadal zostalo mi pol godziny siedzenia w aucie. Na szczescie chlopaki wybiegly zaraz po zakonczeniu i moglismy wrocic do domu. Zrobila sie jednak 20:30, wiec tylko przygotowalam przekaski na kolejny dzien w pracy, wypuscilam Maye na ostatnie siusiu i popedzilam sie polozyc. Tym razem bylam na tyle zmeczona, ze zasnelam jak kamien. ;)

W piatek pobudka niestety znow o polnocy. Zebrac sie i do roboty. Tego dnia postarzalam sie o kolejny rok, ech... Z okazji urodzin dostalam wyplate. :D W pracy ponownie wypuscic dwie partie, a potem musialam zaliczac wirtualne przepisy. Sporo bylo jednak innych zadan i ostatecznie przerobilam az... 5. :D Niestety, moje plany pracy na kolejny tydzien zostaly (potencjalnie) pokrzyzowane przez... rzad. Co ma on do mojej pracy? Poniekad nic, ale... Poniewaz mialam pracowac w sobote (ta niedziela jest niepracujaca) planowalam wziac poniedzialek wolny. Jeden z pomocnikow mial jak zwykle przyleciec w niedziele i przejac nocna zmiane w ten dzien. Niestety, nasze wspaniale partie polityczne nie moga sie dogadac i w rezultacie rzad od ponad miesiaca nie funkcjonuje. Powoduje to lawine utrudnien bowiem spora czesc pracownikow federalnych pozostaja bez wyplat, a to sprawia, ze maja problem z oblozeniem etatow. W koncu kryzys dopadl tez lotniska i federalna agencja do spraw lotnictwa, dla bezpieczenstwa ograniczyla 10% lotow. I tu jest pies pogrzebany, bo pomocnik, ktory mial przyleciec w niedziele powiedzial, ze jego lot zostal opozniony o 2 godziny. Poki co, jeszcze zdazy, ale jesli pojawia sie dodatkowe opoznienia lub inne awarie, moze zwyczajnie nie dotrzec na czas. Nie mowiac juz o tym, ze musialby nie spac przez jakies 24 godziny. Troche mi go szkoda. ;) Oznacza to, ze najprawdopodobniej bede musiala pracowac w poniedzialek, a wolne wziac we wtorek. Niby ok, ale z doswiadczenia wiem, ze taki pojedynczy dzien wolny malo co daje. Nadal czlowiek jest zmeczony. ;) Z pracy udalo mi sie wymknac 20 minut wczesniej i cale szczescie, bo musialam jeszcze zrobic zakupy spozywcze, a przeciez przespac tez sie kiedys trzeba. ;) Wrocilam, rozpakowalam torby, zjadlam sniadanie i popedzilam do lozka, bo zrobila sie prawie 12. Dobrze, ze tym razem Oreo nawet sie nie pojawila, wiec nie mialam wyrzutow sumienia, ze wyganiam ja na dwor. ;)

Milego weekendu!

sobota, 1 listopada 2025

Koniec szkolnego plywania

Sobota, 25 pazdziernika, niespodziewanie zaczela sie dlugim, weekendowym spaniem. Dla calej rodziny, bo rodziciele tez mieli wolne. Jak pisalam ostatnio, mialam miec szkolenie od poniedzialku do czwartku, wiec szef "dal" (raczej sam to zarzadzil...) mi wolne w sobote. Nie bardzo mi sie to usmiechalo, bo kolejny weekend pracujemy oba dni, wygladalo wiec, ze mialam pracowac 7 dni pod rzad. :O W poprzednim jednak pracowalam 3, wiec chyba taka karma. ;) W kazdym razie, skoro mialam wolne, to porzadnie sie wyspalam, nastepnie zas zabralam za... sprzatanie. A jak. ;) Zmywarka, pranie, scieranie kurzy, itd. Wyszorowalam dolna lazienke oraz rodzicow, po czym dalam Potworkom instrukcje jak maja myc swoja, zeby jakos wygladala. Sa juz na tyle duzi, ze moga zajac sie tym miejscem, tym bardziej, ze sa z nich dwie swinki i ufafluniony kibel oraz zlew opluty pasta, to u nich norma. Moze jak zaczna sprzatac, to naucza sie tez trzymac wiekszy porzadek. Nie bede im urzadzac testu bialej rekawiczki, ale pewne standardy musza utrzymywac. ;) Przy ciaglym bieganiu ze sciera, wiekszosc dnia szybko zleciala i zanim sie obejrzalam, jechalismy do kosciola. Po powrocie zabralam sie za pieczenie, bo wiadomo, w niedziele mial przyjechac dziadek. Mialam znow przejrzale banany, ale tylko 2, co jest nieco za malo na zwykly chlebek bananowy. Upieklam wiec jego wersje czekoladowa z jablkami. I musze przyznac, ze w tej chwili to moj ulubiony wariant, ale dla odmiany M. nie smakuje on zupelnie... Coz, sa gusta i gusciki. :D

W niedziele M. juz pojechal nad ranem do roboty, ale ja moglam blogo spac.

Po przebudzeniu znalazlam obok taki roskoszny widok i wez tu czlowieku zrywaj sie z lozka :D

Kiedy sie z Potworkami zwleklismy z lozek i jakos ogarnelismy, napisalam do taty, ze moze wpadac na kawke. Zanim przyjechal, z roboty zdazyl wrocic malzonek. Dziadek jak zwykle posiedzial prawie 3 godziny, a po jego odjezdzie kontynuowalam domowy kieracik. Mimo ze nadal zostala polowa chlebka bananowego, Nik go nie lubi, wiec postanowil upiec sobie ulubione ciasto, czyli babke na oleju. :)

O wlosy nie pytajcie, bo nie wiem :D

No i fajnie, tyle ze syn nie ma (jeszcze) wprawy siostry, a w dodatku przepis jest po polsku, wiec wymagal mojej ciaglej asysty. Choc na koniec oznajmil dumnie, ze "wszystko zrobil praktycznie sam". Taaa... :D A pod wieczor za to trzeba bylo sie szykowac na kierat "pozadomowy". ;)

W poniedzialek moglam pospac do zawrotnej godziny 3:30. I powiem Wam, ze funkcjonowanie po 6-ciu nieprzerwanych godzinach snu, zamiast takiego przysypiania po 3-4 godziny, to zupelnie inna jakosc zycia. Nawet jesli pobudka jest o nieludzkiej porze... Chlopak, ktory mnie trenowal, przyjechal prawie 2 godziny spozniony, a potem ciagle ziewal i stekal ze jest zmeczony. Patrzylam na niego jak na wariata, bo facet nie wie chyba co to jest prawdziwe zmeczenie. ;) Niestety, w robocie posul sie termostat i caly dzien biuro oscylowalo w granicach 16-17 stopni. Pomimo grubego swetra zalozonego na bluzke, usilowalam sie skulic sama w sobie, a rece chowalam w faldy odziezy zeby utrzymac cieplo. Mimo wszystko, po powrocie do domu zajelo mi dobre dwie godziny zeby sie porzadnie rozgrzac... Po pracy wrocilam do chalupy, bardzo zadowolona ze nie musze klasc sie spac, a za to mam 1.5 godziny ciszy na kawe, zanim do domu zjedzie Nik. Zjadlam z synem obiad, wrocil M. i zaraz musialam jechac po Bi. Rower nakazalam odebrac chlopakom, bo mielismy 13 stopni i chlodny wiatr, wiec nie chcialo mi sie lazic, tym bardziej ze dopiero co udalo mi sie zagrzac po 8 godzinach w "lodowce". Niestety, Bi miala tego dnia impreze z dziewczynami z druzyny, a ze byla ona ostatnia w tym sezonie, wiec stwierdzilam, ze niech jedzie. Oznaczalo to dla mnie jazde w te i we wte, bo wrocilam do domu na raptem 20 minut i musialam wracac po panne. Choc tym razem nie moglam sie jej doczekac i potem oznajmila, ze akurat tego dnia wolalaby zostac dluzej, bo starsze dziewczyny urzadzily konkurs wiedzy o druzynie (np. jaki dopisek ma trener na tablicy rejestracyjnej? :D) i mozna bylo cos wygrac. Co prawda Bi jest nowa, wiec szczegolnej wiedzy nie posiada, ale i tak sie dobrze bawila. :) Kiedy wrocilysmy do domu, moglam sie wykapac i przebrac w pizame, ale chlopaki akurat wychodzily - jeden na silownie, drugi na basen. ;) W czasie kiedy ich nie bylo, zdazylam przygotowac jedzenie oraz ubrania na kolejny dzien, wiec pozniej juz pozostalo sie chwile zrelaksowac i do spania.

Przyszly ostatnio zdjecia szkolne Bi. Strasznie wczesnie je zrobili i bardzo szybko przyslali. Nik u siebie ma je dopiero w tym tygodniu, a u niej juz sa odbitki. Przynajmniej choc raz, pomimo retuszu, nie namieszali z karnacja i kolorem wlosow. No i trzeba przyznac, ze panna wyszla naprawde slicznie. :)

Och i ach ;)

Wtorek to znow pobudka jak w poniedzialek i do pracy. Noce zrobily sie nagle lodowate; mamy 0-2 stopnie, a jak na zlosc pod nasza praca robia remont parkingu i musimy parkowac na dalszym. Mimo kurtki, kiedy docieram do budynku, zeby mi klekocza. ;) Na szczescie tego dnia ogrzewanie juz dzialalo, bo nie moglam sobie wyobrazic kolejnego dnia w takim ziabie. Moj "trener" ponownie sie troche spoznil, choc nie tak jak dzien wczesniej. Caly dzien zlecial na nudnym niczym flaki z olejem szkoleniu, bo dalej przerabialismy po kolei przepisy. To jest zupelnie bez sensu, bo w ramach moich wirtualnych szkolen bede je musiala przeczytac kolejny raz. W dodatku, taki suchy tekst to jedno, a zeby wiedziec jak to naprawde wyglada, trzeba to obejrzec na zywo. Po pracy do domu, gdzie natychmiast musialam sie zabrac za obiad, bo trzeba go bylo sklecic od zera. Jeszcze konczylam, kiedy dojechal Nik. Zdazylam z nim zjesc i zamienic pare slow z M., ktory wrocil z pracy, po czym musialam wyjezdzac z domu. Bi miala ostatnie zawody w tym sezonie plywackim. Tak naprawde to dziewczyny mialy "mistrzostwa", pomiedzy 5-cioma druzynami, z ktorymi wczesniej byly zawody. Kolejny tydzien to juz beda przygotowania do wyscigow na szczeblu stanowym, do ktorego Bi sie nie zakwalifikowala. Troche szkoda, a troche odczuwam ulge, bo przez ostatnie 2 miesiace sporo sie jednak ujezdzilam, odbierajac ja z treningow i kibicujac na zawodach. Ze juz o lazeniu po rower nie wspomne. ;) Mistrzostwa odbyly sie na szczescie w sasiednim miasteczku, kilkanascie minut od nas. Maja tam naprawde ogromny basen, z 11-oma liniami, choc zauwazylam ze do wyscigow uzytkuja "tylko" 8. Panna plynela najpierw sztafete, ale nie wiem ktore miejsce zajela jej grupa. Moze trener za kilka dni przysle szczegolowe wyniki. Pozniej plynela wyscig zwany IM, w ktorym plynie sie dwie dlugosci basenu kazdym z czterech stylow. Scigala sie z jeszcze dwiema dziewczynami i niestety przyplynela ostatnia.

Tutaj zabka. Jak widac wyscig byl bardzo wyrownany (Bi po lewej, a jedna z dziewczyn, posrodku, akurat jest cala zanurzona).
 

Pozniej miala wyscig stylem grzbietowym na 100m. Tu plynelo 8 zawodniczek, a ona doplynela jak zwykle przedostatnia. I znow musialam ja ochrzanic za zle dotkniecie magnetycznej tablicy. Nie wiem jak ona to robi, ale juz kolejny raz, kiedy doplynela, tablica, zamiast zarejstrowac czas, pokazala blad. Tu jednak byli jeszcze ludzie mierzacy czas stoperami, wiec wiem ze zalicza jej wynik.

Miedzy wyscigami, dziewczyny snuly sie przy basenie, kibicujac kolezankom

Ostatecznie, kiedy wszystkie wyscigi zostaly podliczone (za kilka pierwszych miejsc naliczane sa punkty), druzyna Bi zajela 2 miejsce na 5, wiec bardzo ladnie. Dziewczyny jednak byly nieco rozczarowane, bo podobno rok temu byly pierwsze. No coz, nie zawsze sie bedzie wygrywac. ;) Miszczostfa :D byly nieco dluzsze niz zwykle zawody, ale i tak udalo nam sie dojechac do domu akurat kiedy chlopaki wychodzily na basen/silownie. Dziewczyny za to mialy czas zeby spokojnie sie ogarnac i przygotowac na kolejny dzien. ;)

W srode znow wstac o tej samej porze, wyszykowac sie i do roboty. Tam okazalo sie, ze mielismy jeden z tych koszmarnych dni, gdzie wszystko szlo na opak. Chlopak, ktory zwykle przychodzi na nocna zmiane i ustawia maszyne, podobno tylko wpadl, ustawil co trzeba, po czym powiedzial ze psychicznie nie jest w stanie pracowac i pojechal. Pochodzi z Jamajki, a tam wlasnie uderzyl potezny huragan. Ponoc mial kiepskie wiesci rodzinne, wiec nikt nie naciskal zeby zostal. Dodatkowo, glowna osoba od produkcji jest na wakacjach, a kolejna - bardziej doswiadczona, jest trenowana na dziennej zmianie. Ostatnia osoba, ktora potrafi to robic, wziela wolne sroda - piatek, wiec produkcje przeprowadzal jeden z managerow, ktory specjalnie przyjechal pomoc. Pierwsza partia poszla jakims cudem bez problemu. Przy drugiej okazalo sie, ze tamten chlopak cos zle podlaczyl i produkt splynal nie ta rurka co trzeba, w miejsce, z ktorego nie dalo sie go sterylnie wydobyc (szczegoly sa dla mnie zagmatwane). Kolejna proba zakonczyla sie jakims wyciekiem. A na koniec, kiedy wszystkie rurki poprzelaczali w poprawne miejsca, okazalo sie, ze przeciekla jedna z fiolek, ktore skladala (trzeba do nich powbijac igly z filtrami) dziewczyna w poprzednim tygodniu. Po prostu po kolei walilo sie wszystko co moglo sie walic, bo po kazdym przecieku komora w maszynie produkcyjnej musi byc odlaczona z obiegu, czyszczona i musi miec czas zeby zeszla z niej radioaktywnosc. Trzy odpadly, wiec zostala jedna i przeprowadzajacy produkcje manager rwalby wlosy z glowy, tyle ze jest lysy jak kolano. :D W koncu, czwarte podejscie zakonczylo sie sukcesem, ale bylo tak pozne, ze farmacja musiala odwolac wiekszosc dawek zamowionych na ten dzien. Tego dnia w naszej okolicy bylo na pewno wiele niezadowolonych szpitali oraz klinik, najbardziej jednak szkoda pacjentow. Jesli wisi nad toba widmo raka, to przeciez chcesz otrzymac trafna diagnoze jak najszybciej, bo od tego beda zalezec rokowania oraz lecznie. Masz wyznaczona tomografie i... klops. :( W kazdym razie, kazda spierdzielona producja oznacza dochodzenie oraz papiery. Jedyna dobra rzecz to fakt, ze mielismy na miejscu dwoch managerow oraz kierowniczke laboratorium, wiec obylo sie bez telefonow, bo wszyscy mogli sie na biezaco porozumiec. ;) Jakby jednak malo bylo popsutych partii, w dwoch testach sterylnosci wyszly jakies bakterie, co oznaczalo kolejne dwa dochodzenia. Ja mialam miec tego dnia dalsze szkolenie, ale szlo ono jak po grudzie. Do jednego z dochodzen potrzebny byl facet, ktory mnie trenuje, a oboje oczywiscie chcielismy wiedziec co sie dzieje i dlaczego. Jak to naprawic i jakie poprawki wprowadzic zeby uniknac podobnych bledow na przyszlosc, bedziemy pewnie omawiac jeszcze kilka razy... Mnie dodatkowo "scigal" departament mikrobiologii. Wszystkie wyniki mamy na formularzach, ale wbijamy je tez w wirtualne tabele. Zeby nie bylo za fajnie, owe tabele sa co kwartal sprawdzane przez "mikrobiologie". Mimo ze staramy sie zeby byly uzupelniane na biezaco, co i rusz cos tam sie zawieruszy, tym bardziej, ze obie z kolezanka jestesmy nowe, a laboratorium tez jest kiepsko zarzadzane i zwyczajnie o testach zapominaja. No wiec w srode dostalismy maila od kogos z departamentu mikrobiologii, ze sa luki w tabeli. Moja kolezanka (ktora obecnie jest na szkoleniu w Vegas :D) odpowiedziala oburzona, ze wszystko bylo uzupelnione. ;) Sprawdzilam, ale jednak dwa miejsca byly puste. Co ciekawe, z tego samego dnia byl wynik w jednej z tabel, ale w drugiej nie, a recznie sa one wpisywane na tym samym formularzu! Poszlam przeszukac nasze segregatory, patrze w jednym, drugim (bo kiedys znalazlam kupe formularzy z wrzesnia w segregatorze z pazdziernika :O), no nie ma! Cos mnie jednak tknelo, bo w zadnej z przegrodek nie znalazlam nic z tego dnia, wiec spojrzalam w kalendarz. No tak; to byla jedna z naszych nie-pracujacych niedziel! :D Dlaczego ktos wpisal wynik (ktorego nie mogl miec) z tego dnia w tabeli i zostawil puste miejsca w drugiej, pozostanie tajemnica. Kiedy juz rozwiazalam ta zagadke, facet z mikrobiologii doszukal sie kolejnej. Co miesiac zbierane sa probki "dotykowe" z dwoch pomieszczen. W sierpniu, w jednej tabeli byly 3 probki z jednego pomieszczenia, ale z drugiego tylko dwie (a powinno byc 5). Tu dokument znalazlam bez problemu, ale zawieral on tylko te dwa wyniki. A ponownie, wszystko powinno byc na jednym formularzu. Pytanie tylko skad ktos wzial wyniki z pierwszego pomieszczenia, skoro nie sa nigdzie spisane. Po przeszukaniu kilku nastepnych folderow, w koncu poradzilam sie kierowniczki laboratorium oraz mojego szefa. Ona na szczescie pamietala ze te dwie probki byly wziete przy jakims dochodzeniu. Szef pamietal numer owego dochodzenia. :D Odpisalam zadowolona do goscia od mikrobiologii, a on na to wskazal (slusznie) ze co sie stalo z tamtymi 5-ioma probkami z drugiego pomieszczenia. :D No taaak... Bez formularza z trzema, ktore zostaly wklepane, nie wiadomo czy drugie pomieszczenie nie zostalo sprawdzone, czy ktos nie wbil wynikow w excel. Tym razem, nie zartuje, spedzilam niemal dwie godziny przeszukujac segregatory. W koncu znalazlam zagubiona kartke w zupelnie innym miejscu, w segregatorach w korych ksiegujemy testy dzienne, a nie miesieczne. Dlaczego ktos wbil tylko polowe wynikow, nie mam pojecia. Najlepsze, ze moglam to byc ja sama, moja kolezanka, albo jeden z podrozujacych pomocnikow. ;) Kiedy juz znalazlam wyniki, okazalo sie, ze na dwoch szalkach cos "uroslo", musialam wiec odkopac raport z lista bakterii, ktore udalo sie zidentyfikowac. Kolejne pol godziny nie moje. Ostatecznie, treningu praktycznie tego dnia nie zaliczylam, ale i tak poczulam ze przynajmniej bylam produktywna. :D Po powrocie do domu mialam chwile na oddech, ale wkrotce przyjechali i Nik i M. Zjedlismy obiad, po czym musialam pojechac po Bi. Panna bardzo zadowolona, bo z okazji ostatniego treningu, mieli gry i zabawy na basenie. M.in. sztafete, gdzie scigaly sie w grupach, ale ta, ktora akurat plynela, musiala zalozyc koszulke, wiec dodatkowo czas zalezal od tego jak sprawnie uda sie zdjac i zalozyc przemoczony material. :D Tak czy owak, ja cieszylam sie ze odpoczne od jezdzenia, ale Bi smucila bo twierdzi ze bardzo lubi ta druzyne. Kiedy juz z nia dojechalam, chwycilam formularz do klubu narciarskiego Kokusia, bo w high school akurat byl facet, ktory zajmuje sie jego organizacja i pomaszerowalam po rower corki. Ostatni raz, chyba ze zdarzy sie cos wyjatkowego! :D Syn zabral sie ze mna, oddalam formularz, wypisalam tez jednen dla siebie jako opiekuna grupy, pogadalam z facetem, bo znamy sie przez ten klub narciarski juz pare lat, wzielismy z Mlodszym rower siostry i on pojechal, a ja pomaszerowalam do domu. Poniewaz w srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor minal spokojnie. Wstawilam pranie, mlodziez odrabiala lekcje, ale poza tym byl czas na relaks i spokojne szykowanie sie na kolejny dzien.

Czwartek byl ostatnim dniem z dluzszym spaniem. Pomocnik, ktory w tym tygodniu wypuszczal partie, mial w piatek wyleciec bardzo wczesnie, wiec chcial zebym przyjechala na czas zeby wypuscic druga. Ech... Przyjechalam do roboty i choc tego dnia zaliczylismy troche wiecej treningu, to jednak nie skonczylismy wszystkiego. No coz, reszte bedzie musial odhaczyc kto inny, albo bedziemy sie komunikowac wirtualnie. Poza tym, manager, ktory zajmowal sie w tym tygodniu produkcja, spierdzielil kolejna partie, tym razem dla klienta. Laboranci chichotali pod nosem, bo kiedy oni cos popsuja, ten facet zawsze grzmi, ze "jak to sie moglo stac?!" i "musimy sie postarac, zeby nic takiego sie nie powtorzylo!". Tymczasem, kiedy sam odwalil maniane, mruknal tylko "zdarza sie" i uciekl do hotelu. :D Niestety, zostalam w robocie nieco dluzej, bo inny manager, ktory przyjechal sprawdzac produkcje tego produktu dla klienta, wcinal swoje 4 grosze w zupelnie inne sprawy. Jeden z laborantow przyszedl do mnie, ze ma materialy do zatwierdzenia w ramach miesiecznej inwentaryzacji. Czekalam zeby zobaczyc jeden z testow do mojego szkolenia i juz siedzialam nieco dluzej niz powinnam, wiec powiedzialam mu ze zobacze co sie da zrobic, ale ze za chwile wychodze, a kolejnego dnia bede juz sama i nie wiem czy miedzy wypuszczaniem partii uda mi sie cos zrobic. Uslyszal to ten manager i stwierdzil ze jak trzeba cos zrobic to trzeba. Odpowiedzialam, ze juz powinnam i tak wychodzic do domu, a on na to, ze jesli sa nadal zadania do wykonania, to sie zostaje az sie je skonczy. Mialam ochode odpowiedziec, ze nikt mi nie placi za nadgodziny, to po pierwsze, a po drugie to nie moja wina ze laboranci czekaja na ostatnia chwile i potem nagle czlowiek ma zostawac 2 godziny dluzej zeby im pozatwierdzac materialy. Dla swietego spokoju jednak zostalam chwile dluzej i zatwierdzilam choc czesc z tego, co mieli na liscie. Do domu dojechalam wiec pozniej i czym predzej zabralam sie za obiad. Troche mi niestety zeszlo, mimo ze plan byl prosty - spaghetti. Chcialam jednak zuzyc pojemniczek mini pomidorkow, ktore zalegaly mi w lodowce od dluzszego czasu. Bi mowila ciagle ze je zje i nie jadla. Niektore musialam wyrzucic bo zrobily sie z nich "kapcie", wiekszosc jednak byla zaskakujaco dobra. Chcialam zrobic z nich domowy sos, musialam je jednak najpierw upiec, wiec zeszlo dluzej niz przewidzialam. Potem okazalo sie, ze sosu wyszlo naprawde niewiele, wiec musialam i tak dodac gotowca ze sloika. ;) W czasie kiedy ja walczylam z sosem oraz makaronem, do domu zaczely sie zjezdzac Potworki. Bi konczy juz o 14:23, a ze wreszcie nie miala treningu, to przyjechala na rowerze kilka minut pozniej.

Przyfilowana przez okno ;)

Dwadziescia minut po niej, dojechal Nik, akurat kiedy mzawka, ktora mielismy od rana, zaczela przechodzic w ulewe. Kiedy wrocil M., lalo juz jak z cebra. Nie bylo tez zbyt cieplo, wiec chlopaki stwierdzily ze nie chce im sie w taka pogode jechac na basen ani silownie. Niespodziewanie mielismy wiec leniwy wieczor i bardzo milo bylo patrzec na to, co sie dzialo za oknem, z cieplego domku. ;) Niestety, nie wygladalo zeby mialo przestac padac do rana, a widmo jazdy w ulewe po nocy nie napawalo dobrym humorem. :/

W piatek trzeba bylo niestety zwlec sie o 2:10. Nadal lalo jak z cebra, a teraz musimy parkowac dalej, wiec czekal mnie bieg przez kaluze. W dodatku, tam gdzie rozkopali nasz parking, zrobilo sie wielkie, blotniste rozlewisko. Dotarlam do budynku w mokrych butach, spodniach i jednym rekawie, bo moja jesienna kurtka chyba jednak nie jest wodoodporna. :D Przyjechalam i na dzien dobry dostalam wiesci, ze spierdzielona zostala druga partia. Kolega, ktory ja wypuszczal tylko krecil glowa. :D Niestety, on musial pedzic na lotnisko bo wracal do domu i zostalam na placu boju sama. I co? Kolejna partia rowniez "popsuta". Tym razem wina byla ewidentnie po stronie tego managera (ktory podobno produkcji nie przeprowadzal od wielu lat, wiec zapomnial co i jak), bo uzyl zlej pojemnosci fiolki, a kiedy powiedzialam mu ze jest nieprawidlowa i poprawil, okazalo sie ze system nie pozwolil juz na kolejny etap i pokazal "failed". No i klops. ;) Poza tym, od poczatku ten facet tak srednio mi podpasowal, a teraz przekonalam sie, ze naprawde ma typ osobowsci, ktorego strasznie nie lubie. W sensie "co to nie ja, jestem pan nieomylny, wszyscy popelniaja bledy oprocz mnie, itd.". W tym tygodniu psul partie za partia, ale zawsze wina byla kogos innego - ktos zle polaczyl rurki, ktos zle zbudowal fiolki, itd. Teraz tez, pierwsza partia (jakims cudem) poszla bez problemu. Musze dodac, ze produkt przechodzi przez specjalny zestaw rurek, filtrow oraz buteleczek, a ktory mozna wykorzystac tylko dwa razy. Przy pierwszym, wszystko przeszlo. Za drugim... wyskoczyl filtr! I oczywiscie produkt stracil sterylnosc, wiec poszedl do wyrzucenia. Manager co? Zestaw byl zle poskladany. Ale tajemniczo, za pierwszym razem jakos nic sie nie dzialo. Chlopak, ktory owy zestaw skladal, cos tam mruczal ze facet zle ustawil cisnienie, ale nie mial odwagi otwarcie zaprotestowac. Kiedy przy mnie ewidentnie popelnil blad, oznajmil, ze za pozno go wychwycilam!!! Kurna, on jest w pomieszczeniu produkcyjnym, ja w laboratorium! Nie stoje i nie patrze mu przez ramie co on tam wklepuje. Dostaje papiery, sprawdzam aplikacje i kiedy doszlam do bledu natychmiast przekazalam mu ze musi go poprawic. Minelo moze kilka minut od rozpoczecia produkcji. Gosciu pewnie wsciekly sam na siebie, ze zrobil cos glupiego, a ze tym razem nie moze zwalic na nikogo, wiec chociaz tupnie nozka, ze kontrola jakosci powinna sprawdzac wszystko szybciej. :D W kazdym razie, przed wypuszczeniem czwartej partii dojechal chlopak, ktory regularnie przeprowadza produkcje. Pomogl managerowi ustawic co trzeba i wszystko poszlo (o cudzie!) gladko. Niestety, poniewaz dwie partie zostaly stracone, musielismy wypuscic dodatkowa. Oczywiscie, szef, ktory akurat konczyl wypuszczac partie dla klienta, poprosil zebym wypuscila ta nasza "bonusowa". Przyjechalam o 3 i zostawalam do 11, wiec nie bylo problemu, ale normalnie musialabym zostac 1.5 godziny dluzej. :O Po robocie pojechalam jeszcze na zakupy spozywcze, wrocilam do domu, rozpakowalam torby i mialam chwilke zeby dychnac, bo tego dnia M. po drodze jechal po sushi, wiec nie musialam szybko konczyc zadnego obiadu. Dojechala Bi, niedlugo po niej Nik, a potem czekalismy na ojca, sprawdzajac co chwila jego lokalizacje. Mielismy bowiem przygotowany prezent oraz maly torcik ze swieczkami na powitanie.

Urodzinowe powitanie

Niespodzianka sie udala, choc w sumie nie wiem czy byla taka "niespodziewana", bo to juz chyba trzeci rok z rzedu kiedy cos takiego zrobilismy. ;)

Swieczki zdmuchneli razem :)

Tego dnia bylo oczywiscie Halloween, wiec Potwory mialy na wieczor wlasne plany. Nik z grupka kolegow poszli zbierac cukierki.

Mama jednego z chlopcow zrobila im fote. Od lewej: Darth Vader, zawodnik sumo, dinozaur, koszykarz i traper

Wrocil dopiero po 20, z torba pekajaca w szwach i oczywiscie bardzo zadowolony. Ja bylam zadowolona, ze drugi rok z rzedu zalozyl ten sam kostium, wiec nie musialam wydawac kasy. ;)

Fajny ten stroj i nie dziwie sie, ze nadal mu sie podoba

Bi za to, ku mojemu zdziwieniu, zrezygnowala z lazenia po domach zupelnie. Z dwiema kolezankami spotkaly sie u jednej w domu zeby posiedziec, pograc w gry itd. Mialy tylko lekkiego pecha, bo akurat kiedy wyjechalam z osiedla tamtej dziewczynki, okazalo sie ze droge mialam zagrodzona przez zwalona galaz (strasznie u nas tego dnia wialo), ktora z kolei zerwala linie wysokiego napiecia, te zas iskrzyly i spowodowaly mini pozar przy samej ulicy. :O Zaraz pojawila sie straz pozarna, a samochody musialy zawracac i jechac inna trasa. Tyle, ze okoliczne osiedla zostaly bez pradu. Kiedy wieczorem odebralam Bi, okazalo sie, ze osiedle jej kolezanki rowniez. Co prawda maja generator, wiec i troche swiatla, ale wiekszosc domu tonela w ciemnosci. Dziewczyny jednak dobrze sie bawily i stwierdzily, ze mialy prawdziwy halloweenowy nastroj. :D