Uwaga - multum zdjec!!! :D
Ostatnio napisalam, ze wyjezdzamy, ale nie zdradzilam gdzie dokladanie i w jakim celu. Bo tak, poza oczywistym urlopikiem, jechalismy z konkretna sprawa. Niektore z Was pewnie sie domyslily, ze skoro niedawno sprzedalismy przyczepe, to teraz pojedziemy kupic nowa. ;) Nooo, nowsza, bo jednak uzywana. Moj maz ma potrzebe zmian i jak za malo sie dzieje, to mam wrazenie, ze go "nosi". Zamarzyla mu sie przyczepa konkretnej firmy i jak to on, zaczal intensywne poszukiwania. A w tym samym czasie wystawil stara na sprzedaz, zeby "zbadac rynek". Jak to badanie rynku sie skonczylo, juz wiecie. A prosilam: wystaw przyczepe, skoro juz koniecznie musisz, ale po "lipcowkowym" kempingu. To nieeee... on musial zobaczyc czy bedzie zainteresowanie. :/ Osobiscie bylam przeciwna tej zmianie w ogole, bo stara przyczepa, pomimo ze zaczynalo byc widac jej wiek, byla calkiem dobra. Mechanicznie wszystko dzialalo, miejsca bylo sporo i choc byly rzeczy, ktore mnie w niej irytowaly, byly to raczej drobiazgi. Na szczescie, prawie w tym samym czasie kiedy pozegnalismy dawny kemper, pojawil sie "wymarzony" (malzonka) w nieco bardziej okazyjnej cenie. Stwierdzam, ze moj maz ma do przyczep dosc drogi gust, bo te upatrzone przez niego, kosztowaly prawie tyle, co moj samochod. I to 3-letnie! :O Mimo niezlej obnizki, M. zaplacil ile sama w zyciu nie dalabym za przyczepe, a i tak, po wplaceniu sowitej zaliczki, musial wziac reszte na raty... W kazdym razie, wszystko pozornie ukladalo sie gladko, tyle ze nowa przyczepa byla wystawiona na sprzedaz na... Florydzie. :O Po ostatnim kempingu (prawie 5 lat temu) w tym pieknym Stanie, stwierdzilismy, ze w zyciu nie wybierzemy sie tam ponownie autem. Jak widac, sprawdzilo sie powiedzenie "nigdy nie mow nigdy". Przyczepe trzeba bylo odebrac, a wiec musielismy jednak wziac samochod. Jechalismy 19 godzin w jedna strone i sama podroz to to, o czym na szczescie szybko sie zapomina. ;)
W czwartek, 4 lipca wiec, zamiast jak normalni (hamerykanccy) ludzie cieszyc sie swietem, grillowac i leniuchowac, my wcisnelismy na pake auta M. wszystkie akcesoria potrzebne do przyczepy, a do tego posciel oraz walizke ciuchow na tydzien. Moj maz musi byc dobry w Tetris'a, bo paka byla zaladowana rowniutko od brzegu do brzegu. :D Szkoda, ze zdjecia nie zrobilam. Wladowalismy do samochodu dzieciaki oraz psa i o 10 rano wyruszylismy w kierunku poludniowym. Malzonek umowil sie z salonem przyczep, ze stawi sie po odbior w piatek, 5-ego. Salon otwierali o 9 rano i M., jak to on, zawzial sie, ze chce byc tam z samego ranka. Mimo wczesnego wyjazdu, utknelismy oczywiscie w nowojorskich korkach, bo najwyrazniej cala metropolia wyruszala do parkow oraz na wybrzeze na obchody Independence Day oraz wieczorne pokazy fajerwerkow. :/ Pozniej poszlo juz sporo lepiej, ale przejazd przez kolejne 4 Stany zajal nastepnych kilka godzin i w Karolinie Polnocnej (tu pozdrawiam Tarheel!!! :D) zameldowalismy sie tuz po 19.
Zrobilismy sobie nieco dluzszy przystanek, z porzadnym spacerem dla Mayi, a reszta porzucala nawet latajacym talerzem.
Nastepnego odcinka niemal nie pamietam, bo co chwila przysypialam. ;) Dopiero o 3 nad ranem zatrzymalismy sie na kolejny dluzszy postoj, tym razem juz po przekroczeniu granicy z Floryda. :) Okazalo sie, ze kiedy dojechalismy, i ja i dzieciaki spalismy, wiec M. zaparkowal i sam probowal sie kimnac, ale byl zbyt nabuzowany i choc pollezal godzine, nie zdolal zasnac. Tu po raz pierwszy naprawde uderzylo nas to slynne poludniowe goraco. Mimo srodka nocy, bylo niemozliwie duszno i czlowiek natychmiast sie lepil. Pospacerowalismy, choc pies sie opieral i nie chcial ani lazic, ani nawet pic.
Wladowalismy sie wiec ponownie do samochodu i ruszylismy dalej. Niestety musielismy zatankowac, wiec zaraz trzeba bylo zjechac gdzies na obrzezach Jacksonville. Jak to my, mielismy oczywiscie pecha. Zjechalismy raz (na znakach bylo zaznaczone, ze stacje sa po obu stronach), ze zjazdu skrecilismy w lewo i jedziemy, jedziemy, a stacji ani widu, ani slychu. W koncu M. zrezygnowany zawrocil i pojechal w druga strone, ale tam rowniez jakies zamkniete budynki i urzedy, ale poza tym zero cywilizacji. Wrocilismy na autostrade, a tam, jak na zlosc, kilkadziesiat mil bez zjazdu. A w baku coraz mniej paliwa. :O Wreszcie dotarlismy do kolejnego zjazdu, stacje maja byc dwie z jednej strony, podjezdzamy do pierwszej - w remoncie i nieczynna! Kurcze, no ile mozna miec pecha?! Na szczescie kolejna byla juz otwarta i choc M. zrzedzil na cene, to nie bardzo mial wyjscia, tylko trzeba bylo nakarmic wozidupke. ;) Reszta nocy minela juz bez przygod. Przyznaje, ze co chwila opadala mi glowa i ucinalam sobie takie 10-15-minutowe drzemki. Z jednej obudzilam sie kiedy przejezdzalismy przez Orlando i Bi z daleka zauwazyla czubek wiezy zamku Kopciuszka. :) Niestety, wypadu do zadnego parku rozrywki, nie planowalismy. Do salonu z przyczepami (na obrzezach miasta Tampa) dotarlismy niemal na samo otwarcie i cieszylismy sie, ze szybko ogarniemy ostatnie formalnosci, sprawdzimy przyczepe i jak dobrze pojdzie, powinnismy okolo poludnia dojechac na kemping.
Taaa... :D Poczatkowo wszystko szlo dobrze. Zameldowalismy, ze jestesmy, pokazali nam gdzie stoi przyczepa i zebysmy sobie ja obejrzeli, a oni zaraz kogos przysla. Weszlismy do srodka i... lekka podlamka. Przyczepa miala byc wyczyszczona i sprawdzona. Podobno przeszla wszystkie techniczne testy. Za to jej stan wolal o pomste do nieba. To ledwie 3-letni kemper, ale nasz stary - 8-letni, byl chyba mniej zniszczony. Zalatywalo w niej lekka stechlizna i wilgocia, ale tu sie nie dziwie, bo stala zamknieta w bardzo wilgotnym srodowisku. Wszystkie wywietrzniki byly tak brudne, ze zastanawiam sie, co poprzedni wlasciciele w niej robili. W naszej starej, przez 4 lata nie czyscilam tych wiatrakow, bo zwyczajnie byly czyste. Podobnie, wywietrznik od kuchenki caly zasniedzialy, a obicie sciany nad nia, az wygiete od temperatury. Musieli tam ostro gotowac, co tez mnie dziwi, bo na kempingach to raczej wszyscy grilluja. Lodowka niemozliwie brudna i ohydna zaslonka od prysznica. To sa jednak rzeczy, ktore moga byc wyczyszczone (poza ta zaslonka, bo okazalo sie, ze chyba trzeba ja bedzie wymienic), gorzej z paroma innymi. Kanapa jest obita taka jakby skaja, udajaca skore. Podobnie jak siedzenia w jadalni. Te akurat sa dwustronne, wiec ktos przelozyl je na ta ladniejsza strone. Kanapy przelozyc sie nie dalo, wiec z bliska prezentuje sie dosc zalosnie. Cala poobdzierana i odrapana. Wszystkie slady wskazuja jednak na to, ze poprzedni wlasciciele mieli dzieci, a hamerykanie pozwalaja swoim latoroslom lazic w srodku w butach. Podejrzewam, ze smarkateria wspinala sie po kanapie w buciorach i takie mamy efekty. Do tego wszystkie siatki w oknach powywalane z ram (te akurat udalo sie wsunac spowrotem), jedna zepsuta roleta w oknie, ze o pajeczynach w kazdym kacie nie wspomne. Brud to jednak nic, bo M. odkryl jeszcze jakies wgiecia i naderwane zadaszenie nad ta wysuwana czescia. Na zewnatrz pozostaly slady po naklejkach, ktorymi poprzedni wlasciciele udekorowali sobie przyczepe. Wlaczylismy lodowke, ale choc zamrazarnik szybko zaczal sie schladzac, w lodowce praktycznie nie bylo czuc roznicy. Przyczepa ma z tylu zamontowana kamere, ale w zadnym schowku nie znalezlismy ekranu do samochodu, ktory powinien byc w komplecie. W kazdym razie, nie z moim malzonkiem takie numery. Mial dodatkowo kilka pytan technicznych o uzycie paneli slonecznych oraz zmiane akumulatora, na ktore sprzedawcy odpowiadali, ze chyyyba, albo powiiiinnooo sie dac, ale zadnych konkretow. Wrocilismy do salonu i wyluszczylismy, ze przyczepa miala byc posprzatana, a jest brudna, ma zepsuta rolete, lodowka nie chlodzi i nikt nie potrafi konkretnie odpowiedziec na pytania M. Oni z kolei wyskoczyli z prosba o czek z zaliczka. Zrobilismy wielkie oczy, bo facet, z ktorym malzonek zalatwial pozyczke (ich pracownik, zeby nie bylo), pracuje zdalnie w zupelnie innym Stanie i wszelka komunikacja z nim odbywala sie telefonicznie i mailowo. On zas koniecznie chcial zamknac budzet jeszcze w czerwcu, wiec nalegal zeby M. zrobil wczesniej przelew, zamiast przywozic czek na odbior przyczepy. Malzonek pokazal im oczywiscie korespondencje, lacznie z potwierdzeniem, ze przelew dotarl, a oni na to, ze nic nie maja w systemie. Juz mialam na koncu jezyka, ze to ich problem, ale na szczescie sami stwierdzili, ze musza sprawdzic z kims od finansow. W kazdym razie, wzieli nasza przyczepe na kolejne sprzatanie i sprawdzenie, ktore jednak trwalo podejrzanie krotko. Po ponownych ogledzinach okazalo sie, ze pajeczyny nadal sa, podobnie jak brudne wentylatory oraz popsuta roleta, ktora sie nie podnosila. Ladniej w niej pachnialo, ale nie wiem czy nie psikneli po prostu odswiezaczem powietrza. W tym momencie nie mielismy juz jednak sily sie z nimi uzerac, szczegolnie ze bylismy po nocnej jezdzie, a bylo niemozliwie goraco, przyczepa zas stala na srodku parkingu, ktory doslownie smazyl sie we florydzkim sloncu. Machnelismy reka na sprzatanie, malzonek jednak zazadal ze chce w koncu porozmawiac z kims kto zna sie na akumulatorach i zeby ktos w koncu sprawdzil co z ta roleta i lodowka. Po chwili zjechalo sie chyba czworo ludzi. ;) Posprawdzali i pomogli M. ogarnac wymiane akumulatora na inny system. Jakims cudem udalo im sie otworzyc niesforna rolete. Tu musze jednak dodac, ze wcale jej nie naprawili, bo przez caly wyjazd sie z nia mordowalismy. Zacina sie i ani nie chce sie otwierac, ani zamykac. ;) Lodowke sama "naprawilam", bo okazalo sie ze miala wiatrak poprawiajacy cyrkulacje powietrza, ktory trzeba bylo wlaczyc. Tyle ze to ja musialam sprawdzac w Google, zamiast ludzi, ktorzy na codzien pracuja z przyczepami. :/ W kazdym razie, jak juz zrobili to, czego nie chcielismy odpuscic i doszukali sie, ze owszem, dostali przelew, moglismy w koncu odjechac. To jednak nie bylo takie hop-siup, choc tym razem z winy mojego meza. Razem ze stara przyczepa, sprzedal bowiem system, ktory dodaje sie do haka, a ktory ma pomagac w rownomiernym rozlozeniu ciezaru, czy jakos tak. Do nowej kupil sobie nowy, ale jak to z nowosciami bywa, zalozenie oraz dopasowanie, zajmowalo mu dluzsza chwile. Tymczasem dzieciaki i ja, wraz z biedna Maya, chowalismy sie w cieniu, gdzie jednak dopadaly nas hordy muszek wlazacych do oczu, nosa i uszu. Na sloncu ich nie bylo, ale tam z kolei tak prazylo, ze nie dalo sie wytrzymac. Na szczescie, w czasie negocjacji cenowych, M. udalo sie wywalczyc dla nas kredyt na zakupy w ich sklepie. Musze dodac, ze salon mial dwa budynki i w obu byli bardzo przychylni psom. Mozna bylo z nimi swobodnie wchodzic, a w jednym mieli nawet specjalnie psia miske z woda. Nie mowiac juz o kawie oraz butelkach z woda za darmo dla klientow. Do tego wystawione na pokaz modele kamperow i cale miejsce to byl doslownie plac zabaw dla Potworkow. W czasie kiedy M. mocowal sie z hakiem i podczepial przyczepe do auta, my rozejrzelismy sie wsrod roznorakich akcesoriow. Kiedy skonczyl, zaciagnelam go do sklepu, zeby kupil co tam potrzebuje. Okazalo sie, ze potrzebowal tylko pokrywy na wywietrzniki, zeby mozna je bylo otwierac nawet w czasie deszczu. Zostalo jeszcze sporo kasy, wiec dokupilismy uroczy kocyk oraz wycieraczki.
Wycieraczka #1
A najlepsze, ze kiedy spytalismy o ten kredyt, pracownik spojrzal i oznajmil, ze tak, cos tam jest, ale nie aktywowane! :O Szlag by trafil tych ludzi!!! Zatwierdzenie kredytu to kolejne 20 minut. Potem niemal godzinny przejazd na kemping i dojechalismy prawie o 16! :O Poczatkowo zakladalismy, ze dojedziemy, rozlozymy sie, M. polozy sie spac na 2-3 godziny, ja w tym czasie wezme Potworki na basen, a potem pojedziemy na zakupy. Jedzenia bowiem nie mielismy juz jak przewiezc. Wszystko by sie popsulo, a na cooler zwyczajnie zabraklo miejsca. Musielismy wiec zmienic plany i tylko zaparkowalismy, M. odczepil przyczepe, wlaczylismy w niej klimatyzacje zeby pies nie padl z goraca (musielismy ja zostawic) i pojechalismy do najblizszego supermarketu. Po powrocie juz tylko zrobilismy sobie krotki spacerek po kempingu, zeby zobaczyc jak wyglada, po czym kolacja i baaardzo wczesnie do lozek. ;)
No dobra, to teraz o nowej przyczepce. Poza zniszczeniami, na ktore nie zawsze mozemy cos poradzic, ma tyci inny uklad. Jak to bywa, trzeba sie do niej przyzwyczaic i czesc rzeczy ma fajniejsze niz w starej, a czesc denerwujacych. No to najpierw te wkurzajace:
- Jadalnia wysuwa sie tak jak w starej, ale caly mechanizm znajduje sie pod spodem, wiec jest o stopien wyzej. Z jakiegos powodu, drazni mnie to wchodzenie do gory zeby usiasc przy stole. ;) Z tego samego powodu, nie ma tam zadnych szafek, a w starej, poniewaz jadalnia byla na poziomie reszty przyczepy, nad siedziskiem byly dodatkowe polki.
- W ogole, w porownaniu ze stara, w nowej jest bardzo malo szafek. Polki zas, ktore sa, sa male, albo podzielone na jakies bezsensowne szufladki. Ciezko jest zmiescic wieksze gabarytowo lub wyzsze rzeczy. Pomiescilismy sie, ale jedzenie i przekaski (poza lodowka) mielismy poupychane bez ladu i skladu, byle wszystko gdzies upchnac.
- Jakis "geniusz" wymyslil dosc dziwny uklad z lazienka oraz lozkiem pietrowym. Przyczepa ma dwoje drzwi, wiec mozna do niej wejsc od tylu, zaraz przy lozkach dzieci. Dodatkowo, przy wejsciu, znajduje sie tam... zlew i podwieszana szafka z lustrem. Natomiast naprzeciwko wejscia znajduja sie drzwi do... kibelka oraz prysznica. Lazienka zostala wiec bezsensownie rozdzielona na pol.
- W zalozeniu, drzwi od czesci prysznicowo - kibelkowej, mozna otworzyc na osciez i zablokowac od strony kuchni (jest nawet specjalny zawias), tworzac osobny pokoik. To daje jednak jakis dziwny twor, bo polaczenie lozek z lazienka wydaje mi sie kompletnie ni w gruche, ni w pietruche. ;) Nie mowiac juz, ze przez to, ta czesc z toaleta i prysznicem jest malusienka. Nie wyobrazam sobie jakiegos wiekszego chlopa siedzacego na "tronie", bo sama czuje sie tam scisnieta. :D No i zeby sie umyc w miare swobodnie, czyli przy drzwiach lazienkowych zablokowanych od strony kuchni, trzeba czekac az dzieciaki wstana, bo niestety, oboje rosna i rozbieranie sie przy nich zaczyna byc krepujace... ;)
- W tej tylnej czesci, jest ciemnawo. Mimo swietlika nad gornym lozkiem i w lazience (ktora i tak zwykle jest zamknieta) oraz okna w drzwiach, to taki ponury przedsionek.
- Nasze lozko. Podobal nam sie wczesniejszy uklad, z lozkiem podnoszonym na gore, a pod nim kanapa. Tutaj jest podobnie, ale fajniej pomyslane. Tak jak w starej, na noc materac opiera sie o rozlozona kanape. Na dzien jednak, zamiast podnosic pionowo do gory, sklada sie go na pol.
- Dzieki temu, duze okno nad lozkiem jest caly czas odsloniete. Zlozony materac sluzy za dodatkowe siedzisko, choc przyznaje, ze od tej strony strasznie wylaza z niego sprezyny. ;)
- Po rozlozeniu, materac jest bardzo wygodny. Obawialam sie, ze bedzie czuc to laczenie w miejscu gdzie sie go sklada, ale na szczescie nie. W starej przyczepie wielokrotnie narzekalam na materac, ale ciezko bylo zmienic go na cos wygodniejszego, bo musial sie zmiescic pod sciana przy podwieszaniu.
- Poza tylna czescia z lozkami dzieci oraz zlewem, przyczepa jest bardzo jasna. Swiatlo wpuszcza zarowno duze okno nad lozkiem, jak i swietlik w suficie. Stara byla bardzo ciemna i pamietam jak musialam wlaczac swiatla w srodku dnia, bo nic nie widzialam w szafkach.
- Poza naturalnym swiatlem, jest w niej duzo roznorakiego podswietlenia: nad czescia ze zlewem, wokol jadalni, nad naszym lozkiem, itd., poza normalnymi lampkami oswietlajacymi przyczepe. Jest nawet dodatkowe swiatelko nad wiszaca szafka kuchenna, ktorej drzwiczki otwieraja sie do gory, wiec moga robic cien.
- Jasna podloga. Niby ciemna jest praktyczniejsza, ale w starej nie tylko byla ciemna, ale miala tez bardzo szorstka teksture. W rezultacie ciezko bylo ja zamiesc i umyc. Wiecznie wydawala mi sie brudna. Nie mowiac juz, ze ciemna podloga i ciemne szafki, dawaly ogolnie ponure wrazenie. Tutaj jest duzo jasniej i przyjemniej.
- Przyznaje, ze choc uklad w lazience jest bez sensu, to te tylne drzwi sie przydaja. Zeby wniesc mokre rzeczy do lazienki, lub wyniesc cos na zewnatrz z tylnej czesci, nie trzeba przechodzic przez cala przyczepe.
- Ta opcja raczej nie przyda nam sie przez kolejnych kilka lat, ale dolne lozko pietrowe mozna podniesc lub kompletnie wymontowac, tworzac spora przestrzen do przechowywania, lub np. przewiezienia rowerow.
Wrocmy do naszego wyjazdu. Sobota zaczela sie pozno, bo odsypialismy podroz, a dodatkowo, w nowej przyczepie dopiero uczylismy sie co i jak, wiec wszystko trwalo dluzej. Dzieciaki od rana narzekaly na goraco na zewnatrz i rzeczywiscie, po wyjsciu z klimatyzowanej przyczepy, czlowiek mial wrazenie, ze powietrze doslownie chlasta go w twarz. :D Nik juz do konca pobytu jeczal, ze nienawidzi Florydy i na wakacje woli jechac do Utah, na narty. ;) Bi poczatkowo tez marudzila na temperatury oraz wilgotnosc, ale potem odkryla... zyjatka. Zewszad otaczaly nas bowiem, m.in. gekony.
Duze, male, ciemne, jasne. Wieksze wygrzewaly sie na galeziach, mniejsze kamuflowaly w sciolce, a potem pryskaly stadami spod nog. Dodatkowo, na kempingu roilo sie od gigantycznych konikow polnych. Nie zartuje z ich rozmiarami. Bi probowala zachecac ktoregos zeby wszedl jej na rece, ale na poczatku przestrzeglam ze to kiepski pomysl. Dopiero pozniej doczytalam, ze sa niegrozne.
W kazdym razie, Starsza byla zachwycona i kolejne dni spedzila usilnie probujac zlapac gekona. W koncu jej sie udalo. ;)
Ten pierwszy dzien byl wiec taki "na rozruch". Rano pokrecilismy sie wokol naszej miejscowki, obserwujac flore i faune. Pozniej zabralam dzieciaki na basen, bo nie mogli sie juz doczekac. Kempingowy basenik okazal sie nieco malutki (na zdjeciach wydawal sie sporo wiekszy :D), a za to bardzo zatloczony.
Kiedy Potworki wyszalaly sie do woli, wrocilismy do przyczepy, trzeba bylo skombinowac jakis lunch, pozniej zas, nie zwazajac na upal i duchote, poszlismy na spacer, dokladniej ogladajac roslinnosc pola kempingowego, ktora byla naprawde piekna.
W tygodniu, cale dnie pracowalo tam kilkoro ogrodnikow, caly czas cos przycinajac i pielac, wiec ta dbalosc naprawde bylo widac.
Okolica, w ktorej bylismy, posiada kilka polskich sklepow, niestety rozrzuconych po okolicznych miasteczkach, a nie jak u nas, przy jednej ulicy. Podjechalismy do jednego w rozsadnej odleglosci i... rozczarowanie. Sklepik malutki, srednio zaopatrzony, a sprzedawcy nawet nie mowili po polsku. Co ciekawe, po angielsku tez nie bardzo. Nie mam pojecia jakiej byli narodowosci i dlaczego prowadza polski sklep (bo wygladali na wlascicieli). :D Namawialam M. zeby wybrac sie na plaze, ale malzonek nie lubi sie prazyc na sloncu, wiec uparl sie zeby pojechac pod wieczor. Nie znalismy dobrze okolicy, wiec wybralismy miejsce najblizej pola kempingowego.
Coz... okazalo sie, ze pod wieczor byl tam odplyw i "plaza" (ktora w czasie przyplywu i tak musiala byc znikoma) zmienila sie w polacie obrzydliwie cieplego szlamu cuchnacego wodorostami. Dochodzila juz godzina 19, wiec nie chcialo nam sie szukac innego miejsca i po prostu wrocilismy na kemping. Na pocieszenie zabralam Potworki ponownie na basen. O tej porze przynajmniej bylo tam spokojniej.
W niedziele udalo sie wstac wczesniej i skorzystac z zaproszenia na sniadanie. Kemping posiadal salke, w ktorej odbywaly sie czasem jakies zajecia, a co rano serwowano darmowe sniadanie. Stwierdzilismy, ze skoro juz nie spimy, to czemu by nie pojsc. Sniadanie nie okazalo sie niczym wykwintnym, ale co tam. Asortyment chrupek do mleka (mieli ulubione Kokusia), owsianka oraz bejgle z dzemem lub maslem orzechowym. A do tego soki oraz kawa mocna niczym siekiera. Mozna bylo sobie pojesc, a po tej ich kawie nie mialam ochoty na kolejna przez wiekszosc dnia. :D Zaraz obok salki sniadaniowej, przy basenie, bylo zadaszenie, pod ktorym stalo kilka kanap oraz foteli oraz stol do ping ponga. Nie mam pojecia kiedy Potworki mialy okazje w to grac, ale wiedzieli mniej wiecej co i jak.
Gralismy wiec na zmiane, ale ze temperatura juz od rana wynosila jakies 29 stopni przy 70% wilgotnosci, po kilkunastu minutach pot splywal po skroniach, plecach oraz doopie, wiec szybko zmylismy sie schlodzic w przyczepie. ;) Poniewaz byla niedziela, M. chcial oczywiscie zaliczyc msze. Pojechalismy do kosciola, ktory posiada tez polska msze. Ta byla jednak w samym srodku dnia, o 13, wiec wybralismy jednak wczesniejsza - angielska.
Przy okazji znalezlismy sie w miasteczku, ktore mialo miec ladne plaze. Tak jak jednak pisalam, nie wiedzac dokladnie ktore sa warte odwiedzenia, wybieralismy losowo.
Tym razem trafilismy lepiej - przynajmniej byla to faktycznie plaza, choc piasek byl raczej twardy i pelen pokruszonych muszli. Przy brzegu bylo tez sporo wodorostow, wiec tak srednio zachecajaco. Woda za to byla cieplutka; mozna bylo wejsc i natychmiast sie zanurzyc, bez zadnego zamaczania. Do tego stopnia, ze po jakims czasie, przy ukropie lejacym sie z nieba, w tej cieplej wodzie, czlowiekowi wydawalo sie, ze gotuje sie w zupie. :D Potworki byly za to bardzo rozczarowane, bo wzieli deski, ale ocean zupelnie pozbawiony byl fal. :O Wiekszosc ludzi miala jakies kolka, makarony, cokolwiek co utrzymywalo sie na powierzchni i tak unosila sie leniwie na wodzie. Potworki tez i okazalo sie, ze za slabo posmarowalismy im plecy, woda dodatkowo splukala krem i lezac przez godzine na deskach, strzaskali sobie tyl. :O
Mielismy za to niezle widowisko zafundowane przez przyrode. Najpierw z wody zaczely wyskakiwac ryby. Az podskoczylam jak jedna wyskoczyla moze 3 metry ode mnie! Chwile pozniej, kawalek dalej dostrzeglismy pletwy (i az czlowiek odruchowo sie cofnal zeby wyjsc z wody) i przed samymi naszymi nosami, z wody wynurzyly sie... delfiny! W ciagu dwoch godzin, ktore tam spedzilismy, podplynely tak dwa razy. Niestety, za kazdym razem bylam w wodzie, a telefon mialam na kocu. Zanim po niego pobieglam, juz odplywaly. Ale wspomnienia sa. ;) W koncu zdecydowalismy sie na powrot, robiac jeszcze po drodze mala wycieczke krajoznawcza. ;)
Zahaczylismy tez o pizzerie zeby zgarnac obiad i wrocilismy na kemping. Tego dnia pogoda zaczela byc bardziej zmienna. Rano gorace slonce, ale po poludniu wiecej chmur i co jakis czas gwaltowne burze, miedzy ktorymi znow sie przejasnialo. Podczas jednej z ulew odkrylismy niestety, ze duze okno z przodu przyczepy... przecieka! Prosto na nasze lozko! :O Po dokladniejszych ogledzinach, wyglada ze juz wczesniej pekla tam uszczelka, ktos ja zalatal, ale lata puscila. Na szczescie M. mial odpowiedni material zeby zalepic pekniecie, pytanie tylko jak dlugo utrzyma sie tym razem? Kolejna rzecz do listy napraw w przyczepie... Zeby bylo "smieszniej", wieczorem, wyciagajac cos z szafy, odkrylismy mokra podloge. :O Malzonek odkryl, ze jedna z rurek prowadzacych do pompy, byla zle przykrecona. Dokrecil i przestalo kapac, ale przy okazji dopatrzyl sie, ze pompa jest nowiutka. Po starej zostaly tylko otworki, bo nowa przykrecono w nieco innym miejscu. Niewiadomo czy pompe wymienili poprzedni wlasciciele, czy w salonie przyczep odkryli ze nie dziala i oni wymienili... Na kempingu mielismy podlaczenie do wody, wiec pompa nie byla nam potrzebna, ale szybko M. nalal troche wody do zbiornika i ja wlaczyl. Na szczescie wydaje sie dzialac... A pod wieczor oczywiscie obowiazkowo zaliczylam z Potworkami basen.
Nalezy nadmienic, ze M. nie poszedl z nami ani razu. Kiedy my plywalismy, bral Maye na spacer i podchodzi z nia pod plot, ale nigdy nie przyszedl sie popluskac. :/
Poniedzialek ponownie zaczelismy od kempingowego sniadania, a pozniej rundki ping ponga. Plany porannego skoku do basenu nam niestety popsuto, bo go... zamkneli. Faktycznie, dzien wczesniej woda wydawala sie czysta, ale metna, wiec pewnie musieli dodac chemikaliow. Zamiast tego, zrobilismy sobie wiec spacer po kempingu, gdzie Bi probowala lapac gekony, a ja robilam pierdylion fot tropikalnym kwiatkom i palmom. ;)
Wczesnym popoludniem, postanowilismy zas wybrac sie w koncu do znanej i polecanej plazy - Clearwater Beach. Nie bylo to daleko od kempingu, bo okolo pol godziny jazdy i to bocznymi drogami. Te boczne drogi oznaczaly, ze trasa, choc nie przesadnie dluga, jednak byla upierdliwa, bo snulismy sie w sznureczku aut. Nie ma sie jednak co dziwic, bo to popularna atrakcja turystyczna. Kiedy dojechalismy, okazalo sie, ze mimo poniedzialku, znalezc miejsce parkingowe to byl wyczyn. Krazylismy w nieskonczonosc, ale w koncu sie udalo. Na szczescie parkowanie przy florydzkich plazach jest tanie jak barszcz (oczywiscie na parkingach publicznych). Za plaze dzien wczesniej, placilismy $5 za calutki dzien, a tutaj $3 za godzine. Wykupilismy tylko na trzy, bo z M. nie jest zbyt cierpliwy plazowicz, i ruszylismy. Trzeba przyznac, ze plaza tym razem nie rozczarowala. Tak bialego piasku nie widzialam nigdzie!
Nawet w Polsce, ten piasek jest jednak lekko bezowy; tutaj byl bialy jak snieg. Az w oczy razil. ;) Woda (pewnie dzieki takiemu podlozu) miala piekny zielonkawo - turkusowy odcien. Byla tez tak samo ciepla. No i tam w koncu Potworki zlapaly lekkie fale!
Nic porywajacego, ale jednak mogli pobawic sie w koncu na deskach jak nalezy. Spedzlismy tam dwie godziny, co jak na M. to i tak niezly wyczyn. Strasznie zal mi bylo stamtad wyjezdzac, bo to jedna z piekniejszych plaz na jakich mialam okazje byc, a nie wiem czy kiedys jeszcze tam wroce.
Ale coz, dzieciaki byly juz glodne i zmeczone, a M. znow stwierdzil, ze w oceanie czuje sie jakby gotowal sie w rosole. :D Poszlismy przejsc sie jeszcze na "molo", ale to okazalo sie byc od polowy platne, wiec zawrocilismy, bo nie widzielismy sensu zeby placic dla samego przejscia do konca, skoro nie planowalismy tam siedziec.
Juz w drodze powrotnej na kemping zlapala nas burza i lalo oraz grzmialo przez reszte popoludnia oraz wieczor. W rezultacie utknelismy w przyczepie, pojechawszy tylko wczesniej po obiecane Bi sushi. Cale szczescie zalatane przez M. okno wytrzymalo.
Wtorek byl niestety ostatnim dniem naszego krotkiego odpoczynku.
Rano pomaszerowalismy oczywiscie na kempingowe sniadanie, pozniej zagralismy w ping ponga, a potem zaczelismy sie zastanawiac co robic z reszta dnia.
Poczatkowo, zacheceni plaza z dnia poprzedniego, myslelismy zeby pojechac do miasta Sarasota, ktore slynie rowniez z pieknych plaz. Niestety, od rana sie chmurzylo i tak mialo zostac przez caly dzien. Nadal bylo oczywiscie goraco i duszno, ale obawialismy sie, ze w kazdej chwili moze zaczac padac. Do Sarasoty mielismy zas prawie 1.5 godziny jazdy, wiec do bani byloby gdybysmy dojechali i akurat przyszly by burze. No, nie zaplanowalismy tego wyjazdu za dobrze, bo moglismy sie tam wybrac w ktorys z poprzednich dni, a nie w ostatni. W koncu stwierdzilismy, ze odpuszczamy i wolimy ten dzien spedzic luzno, zeby zebrac sily na droge powrotna. Pojechalismy wiec na blizsza plaze, ktora w internecie rowniez opisywana byla jako "z bialym piaskiem". Hmmm... Ja bym tu polemizowala. Moze i piasek byl bialy, ale podobnie jak w przypadku niedzielnej plazy, wymieszany byl z pokruszonymi muszlami.
Zastanawiam sie czy ta plaze w Clearwater specjalnie czyszcza? :D Woda niestety wyrzucala na brzeg kupe wodorostow, a kolor miala malo zachecajacej zoltej zieleni, szczegonie, ze brakowalo slonca. No i zero fal, Potworki wiec nawzajem ciagaly sie na deskach. Za to niespodziewanie przyczepila sie do nas rybka - podnawka (ang. remora). Dla nieswiadomych, to ryby, ktore podczepiaja sie do rekinow i plywaja z nimi przez oceany. ;) Ta "nasza" byla oczywiscie mloda i malutka, ale nieustepliwa. Nie przyczepiala sie do nas, ale krazyla wokol nog w nieskonczonosc. Najpierw wokol Kokusia, ktory jednak byl dla niej zbyt energiczny, zaczal kopac nogami i ryba odplynela... do mnie. :D
Krazyla i krazyla wokol moich lydek, ale w koncu i ja mialam dosc stania w bezruchu i czekania az jej sie znudzi. Zaczelam isc stopniowo do brzegu i chyba ryba ta nie lubi plycizn, bo wreszcie mnie porzucila na rzecz Bi, ktora krazyla przy nas, najwyrazniej zazdrosna, ze jakies zyjatko wybralo osobe inna niz ona. :D Starsza byla najcierpliwsza, siedziala zanurzona po szyje chyba ze 40 minut, ale w koncu i ona stwierdzila, ze chce tez skorzystac z wody, a nie siedziec w bezruchu.
Pochlapalismy sie wiec w cieplej "zupie" i wrocilismy na kemping. Po obiedzie M. zaczal pomalu cos tam pakowac przed jazda, a ja zabralam Potworki na basen. Poniewaz byl to juz ostatni raz, wiec spedzilismy tam ponad 2 godziny, az w koncu mialam juz dosyc.
Zreszta, rowniez musialam popakowac co sie dalo, zeby usprawnic poranne szykowanie, bo czekala nas wczesna pobudka.
W srode nastawilam budzik na 6 rano. Okazalo sie jednak, ze na poludniu o tej porze jest niemal praktycznie ciemno, wiec M. zaczal sie zbierac dopiero dobre pol godziny pozniej. Plan byl zeby wyjechac okolo 7, ale choc wydawalo mi sie, ze idzie nam calkiem sprawnie, wyjechalismy o... 8:30. :O Niedobrze, bo przed nami bylo 10 godzin jazdy, plus przystanki. Tym razem bowiem postanowilismy zatrzymac sie na noc mniej wiecej w polowie drogi. Optymistycznie zakladalam, ze powinnismy dojechac gdzies po 20. I poczatkowo tak wygladalo, az w Karolinie Poludniowej utknelismy w takich korkach, ze tylko patrzylismy jak godzina przyjazdu na nawigacji, przesuwa sie coraz dalej. Jak przebrnelismy przez te korki, wpakowalismy sie w nocne, juz w Karolinie Polnocnej. Kiedy w koncu dotatlismy do naszego zjazdu, byla prawie 22. Malzonek wsciekly, zrzedzil ze nigdy wiecej nie jedzie ta trasa w dzien i ze teraz powinnismy juz jechac prosto do domu. Po pierwsze jednak, mielismy rezerwacje. A po drugie, ten przystanek byl przeciez glownie z mysla o nim, zeby nie zasnal za kierownica. Zeby bylo "zabawniej", kemping byl gdzies posrod pol, z zupelnie nieoswietlonym wjazdem, a ze byla noc, to w ciemnosci zupelnie nie bylo go widac. Czyli... go przejechalismy! :O Z przyczepa nie da sie latwo zawrocic, wiec musielismy zdac sie na laske nawigacji, a ta poprowadzila nas dalej miedzy pola. Zas w momencie kiedy pokazala skret w lewo, zdazylam tylko zawolac do M. zeby uwazal bo znowu go przejedzie i... go przejechal! :O Po prostu niewiadomo czy sie smiac czy plakac... Ostetcznie zrobilismy kilkumilowe kolko i wyladowalismy ponownie na autostradzie. :D Za drugim podejsciem jechalismy juz wolniej, ale znow mielismy pecha. Wjazd na kemping byl nie tylko nieoswietlony, ale znajdowal sie obok innej uliczki, w ktora oczywiscie skrecilismy! Tym razem z daleka zamigotaly nam swiatelka kempingu, ale bylo za pozno, bo od tej strony brakowalo wjazdu. Znow musielismy krazyc po polach, a atmosfera w aucie byla tak gesta, ze nawet Potworki siedzialy cicho. :D Mowia, ze do trzech razy sztuka i dopiero za trzecim razem, kiedy jechalismy naprawde w slimaczym tempie, wreszcie znalezlismy odpowiedni wjazd. Byla 22:20. Na szczescie przy rejestracji czekala na nas karteczka z instrukcja jak trafic na nasze miejsce. Nie bylo trudno, choc stwierdzilam, ze M. (wbrew temu co mowil) naprawde byl ten postoj potrzebny, bo zupelnie nie ogarnial gdzie jedzie. Ja w ciemnosciach jestem "slepawa", ale jednak jakos widzialam wszystkie oznaczenia... W kazdym razie, zanim podczepilismy przyczepe do pradu i wody oraz troche ja ustabilizowalismy, byla prawie 23. Zeby nie popelnic bledu z poranka, postanowilismy nastawic budziki na 5, wiec czym predzej polozylismy sie na te marne pare godzin snu. ;)
Czwartkowa pobudka do milych nie nalezala, ale wszyscy czulismy chyba juz adrenaline i nikt nie mial problemu ze wstaniem, nawet najwiekszy domowy spioch, czyli Nik. Okazalo sie, ze te pare godzin na polnoc wystarczylo i mimo pobudki wczesniejszej niz poprzedniego dnia, zaraz po naszym wstaniu zaczelo switac. Tym razem wyszykowalismy sie duzo sprawniej, ale M., ktory nadal byl bez humoru, podejrzewam ze zlosliwie i zeby udowodnic swoja racje, zaczal jakies plukania zbiornikow, itd. Potworki i ja bylismy gotowi duzo przed nim, poszlismy wiec rozruszac troche konczyny przed kolejnym dniem w samochodzie. Obejrzelismy sobie kemping, ktory okazal sie calkiem przyjemny, ale faktycznie, taki "przelotowy". Wiekszosc przyczep byla nadal podczepiona, rowery na hakach, itd. Czyli tak jak my - przespac sie i ruszac dalej. Gdybysmy jednak dojechali o rozsadnej porze dzien wczesniej, mielibysmy do dyspozycji basen, a Potworki calkiem ciekawy plac zabaw - taki przypominajacy mi dziecinstwo. :D
A tak, coz, polazilismy z psiurem, ktory uparcie ciagnal do auta, jakby bal sie, ze go gdzies przywiazemy i zostawimy, a kiedy M. skonczyl co tam robil, zapakowalismy tylki i ruszylismy w droge. Ktora to okazala sie koszmarna i wielokrotnie uslyszalam od malzonka wyrzuty, ze dlatego on woli jezdzic w nocy i moglismy byc juz w domu. Tak jakby byla to moja wina, a przeciez decyzje zeby zatrzymac sie na noc podjelismy razem, jeszcze przed wyjazdem... :/ Fakt jednak, ze ruch na autostradzie byl straszny i co chwila utykalismy w mniejszym lub wiekszym korku. Najbardziej obawialismy sie przejazdu przez Nowy Jork, a ten okazal sie, paradoksalnie, najsprawniejszym odcinkiem. :D Za to pozniej jechalismy w korku przez niemal caly nasz Stan, gdzie zwykle korkow nie ma. Do domu dojechalismy jednak tuz po 18, wiec nie ma co narzekac. Na dzien dobry okazalo sie, ze gdzies w ciagu tygodnia, niedzwiedz wywalil nasz smietnik. Musialo to niestety byc dobrych kilka dni wczesniej, bo muchy zdazyly zlozyc tam jaja i kiedy sprzatalam, az sie wszystko... ruszalo. A ten zapaszek... Mozna sie porzygac. :( Kiciul przezyl nasza nieobecnosc bez problemu. Niestety okazalo sie, ze corka sasiadki pare razy musiala chyba sie spoznic z wypuszczeniem jej, bo w kuwecie znalazlam "niespodzianki". ;) Najwazniejsze jednak, ze Oreo przetrwala. Wkrotce czeka ja dwa razy dluzsza przeprawa. ;) Ostro sie jednak nudzila, bo u gory wszystkie chodniki byly poprzekrecane i pozwijane, a nasze torebki i plecaki, ktore wisialy w jadalni na krzeslach, lezaly na stole. Kot musial je zrzucic, a sasiadka podniosla. Dodatkowo, Oreo zdolala sobie otworzyc szufladke pod telewizorem, wygrzebala z niej sluchawki i rozgryzla na kawaleczki. Na schodach znalezlismy kaluze wymiocin z czarnymi kudlami. Przed frontowymi drzwiami rozkladajaca sie nornice. No, uzywal kot zycia. :D Reszta wieczora uplynela na pospiesznym rozladowywaniu przyczepy, a potem kolejnych prysznicach. Do lozek polozylismy sie oczywiscie rekordowo wczesnie, co po takiej podrozy nie jest niczym zaskakujacym. ;)
Oczywiscie wrocilismy do domu juz tydzien temu, tyle ze zycie plynie i czasu brakuje na spokojne pisanie. Klikalam wiec po trochu kazdego dnia i tyle mi to zajelo. ;)
Do poczytania juz o nudnej codziennosci! :)
Super, że macie znowu przyczepę kempingową :) Hihi, chociaż nie zazdroszczę Wam wyjazdu do tak ciepłego stanu. Osobiście najchętniej w lato pojechałabym gdzieś, gdzie jest góra 20 st. C. Za to zazdroszczę Wam gekonów i delfinów, bo chętnie obejrzałabym je z bliska. No i widok palm musi być nieziemski.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie z gorącej Polski
Ja bardzo lubie cieplo, upaly wrecz. Ale przyznaje, ze tak wysoka wilgotnosc daje w tylek. ;)
UsuńBrawo, ze macie nowa przyczepe! Gratuluje! No i ciesze sie, ze podwojnie przejechaliscie przez moj stan NC. Czulam, ze ktos wazny i mily tu niedaleko mnie byl.
OdpowiedzUsuńHehehe... :D
Usuńsuper przyczepa!
OdpowiedzUsuńbyliscie w moim neighboorhood, ze sie tak wyraze ;) Polski sklep jest naprawde fajny w St. Petersburg na 66 ulicy lub w Dunedin. ten jednak byl i chyba jeszcze jest zamkniety na urlop... ceny mogly Was rozczarowac, niestety, bo tutaj jest wszystko duzo drozsze niz na polnocy.
Justyna
No wlasnie ten w Dunedin polecala mi znajoma, ale pisala wlasnie, ze w tym czasie byl zamkniety, wiec nawet go nie szukalismy.
UsuńPisałam to już chyba przy poprzedniej przyczepie, ale moje doświadczenia z przyczepą są tylko jedne, jeszcze z taką małą z lat 80dziesiątych, gdzie człowiek nawet nie miał jak się obrócić, więc powtórzę – gdybyś nie napisała, w życiu bym nie pomyślała, że to wnętrze przyczepy!!!
OdpowiedzUsuńAle podejście pracowników salonu załamujące. Jak można sprzedawać przyczepę i jej nie przygotować, a wręcz zostawić ją w stanie, który zniechęca do zakupu?
Najważniejsze jednak, że wypoczynek się udał i daliście radę jeszcze trochę zwiedzić oraz odpocząć.
Marta
Obsluga tamtego salonu do dzis nas negatywnie zaskakuje. :/ Ale fakt, ze wyjazd sie udal, nawet pomimo strasznych upalow. A te dzisiejsze przyczepy to zupelnie inna bajka. Nasza jest i tak niewielka, ale niektore, wieksze, to praktycznie jak domy na kolkach. :)
UsuńNadrabiam ;) uroczy ten gekon!!
OdpowiedzUsuńJa w ogole nigdy nie moge sie napatrzec na tropiklana faune! :)
Usuń