Sobota, 6 kwietnia, jak zwykle w weekend, oznaczala dluzsze spanie. Najdluzej spalam ja, bo budzik zadzwonil o 8:30, ale pozniej jeszcze przysypialam i obudzilam sie o rekordowej porze: 9:41. :O Co gorsza, czulam, ze gdybym przylozyla glowe do poduszki, moglabym spac dalej. Zamiast tego, podnioslam sie troche podpierajac o zaglowek i chwycilam za telefon. Lubie spac, ale nawet mnie szkoda jest przespac polowy dnia. ;) Na szczescie M. mial wolne (swieto narodowe po prostu!), wiec nie musialam sie martwic, ze dzieciaki siedza glodne. Kiedy wreszcie sie zwloklam, zjadlam, umylam i wypilam poranna kawe, powstalo pytanie, co robic z tym dniem. Pogoda nie byla najgorsza, bo przynajmniej bylo sucho, ale za to pochmurno, z ledwie 7 stopniami i porywistym, zimnym wiatrem. Zdecydowanie nie chcialo sie spedzac za duzo czasu na powietrzu. W koncu, wzdychajac ciezko bo strasznie nie mialam ochoty, ale zaproponowalam Bi wypad na zakupy ciuchowe. Kiedy ostatnio mielismy takie kilka bardzo cieplych dni, panna uparla sie oczywiscie na krotkie spodenki, po czym odkryla, ze wiekszosc ma zbyt malych. Albo ciasnawe, albo tak krotkie, ze niemal odslanialy tylek, na co zwracalismy uwage juz rok temu. Nik wystrzelil w gore i tak samo, kiedy zima gral w koszykowke, zauwazylam, ze sporo spodenek ma przykrotkich. W tym tygodniu rowniez zapowiadano kilka cieplejszych dni, nie mowiac juz o tym, ze idzie lato, a jak znam Bi to juz pod koniec kwietnia zacznie nosic regularnie szorty. Trzeba wiec sie bylo wybrac na "szoping". :D Mlodszy rzecz jasna wolal zostac, wiec mialysmy typowo babska wyprawe. Oczywiscie jak juz wlazlysmy w regaly, to na samych spodenkach sie nie skonczylo. Kokusiowi planowalam poszukac kilku bezrekawnikow, bo w upaly to sa jego ulubione koszulki, a przy okazji nie moglam sie oprzec i wzielam tez pare t-shirtow. Bi za to tak zaszalala, ze musialam ja stopowac i kategorycznie nakazac wieksza selekcje. W ktoryms momencie, mialam w koszyku 20 (!) par spodenek! Cale szczescie, ze spora ilosc odpadla juz w czasie przymierzania. Uczymy sie na bledach, bo rok temu panna nakupowala spodenek "na oko" i choc wiekszosc pasowala, to kilka okazalo sie za malych lub za duzych (i to tak, ze dwie pary przygarnelam ja) albo nie podobalo jej sie jak leza. Tym razem smialam sie tylko, bo 90% wybranych przez nia ciuchow (wrzucila oczywiscie tez pare bluzek) byla... czarna. Uparla sie, ze ona lubi neutralne kolory, ale nie przyjmowala do wiadomosci, ze "neutralne" to cala gama kolorow, a nie tylko czern. Ostatecznie sama znalazlam jej dwie bluzki w zywszych kolorach, na dziale... chlopiecym. ;) Po drodze do domu, wstapilysmy jeszcze do Dunkin' Donuts, bo Bi juz jakis czas wiercila mi dziure w brzuchu o napoj z tamtad (refresher), a do tego dorzucilysmy oczywiscie paczki. Dla Nika tez, rzecz jasna. Kolejny przystanek to byla stacja benzynowa, bo auto rowniez chcialo pic. :D Tak sie ucieszylam, ze moge wracac do domu, ze zapomnialam iz planowalam zajechac jeszcze do taty, wyjac mu listy i wypisac rachunki, jesli jakies przyszly... Wrocilysmy do chalupy i dzieciaki wysypaly wszystko z toreb, rozdzielajac co nalezy do kogo.
Bi zas zaczela przymierzanie, bo spodenki sprawdzila w sklepie, ale uznalysmy, ze bluzki powinny pasowac. Zmeczona cala wyprawa, usiadlam w koncu spokojnie z kawka, choc nie na dlugo. Trzeba bylo zjesc jakis obiad, zmienilam posciel u nas, wstawilam ja do prania, a pozniej przelozylam do suszarki, zas do pralki wrzucilam czesc nowych ciuchow. Zagonilam Kokusia pod prysznic, choc mocno prostestowal i wreszcie moglam odetchnac z malzonkiem przed tv. ;)
Od dobrych kilku, jak nie kilkunastu, tygodni, na msze jezdzilismy w soboty, wiec w niedziele moglam z dzieciakami spac do oporu, zas M. zwykle pracowal. Tym razem malzonek mial wolny caly (!!!) weekend i do kosciola chcial jechac w niedziele, szczegolnie ze bylo swieto Milosierdzia Bozego. Rano moglismy wiec pospac dluzej niz w dni szkolne, ale zdecydowanie krocej niz zwykle w wolne. Jak to u nas, M. oraz Bi wstali sami, bez budzikow, mnie zbudzil telefon, ale wstalam w miare bezproblemowo, za to Kokusia trzeba bylo wolac i zszedl na dol z wielkim fochem. ;) W dodatku M. na sniadanie zrobil lane kluski, ktore dotychczas dzieciakom zaserwowal raz, kilka lat temu i przyjete zostaly bez entuzjazmu. Tym razem Bi zjadla, choc oswiadczyla, ze sa "srednie", ale Nik skonsumowal raptem 3-4 lyzki, stwierdzil ze okropne i na szybko zaserwowalam mu mini gofry (dobrze, ze mialam zamrozone), inaczej jechalby do kosciola na glodniaka. Po mszy wrocilismy do chalupy i przez jakis czas siedzielismy na kanapie, zastanawiajac sie co zrobic z taka iloscia wolnego czasu. ;)
Zwykle w niedziele wpadal moj tata, wiec zajmowal nas troche, ale teraz byl w Polsce. Malzonek powolnie gotowal ogorkowa, ja przygotowalam Potworkom wszystko na domowe pizze, wstawilam zmywarke, jakies pranie, ale ogolnie to snulismy sie troche bez celu. W koncu, po poludniu uznalismy, ze temperatura bardziej juz nie wzrosnie i jesli chcemy pojsc na spacer, to teraz. Bylo znow tylko 7 stopni i wial bardzo nieprzyjemny wiatr, ale swiecilo slonce, ktore o tej porze roku juz calkiem niezle przygrzewa. Ostatecznie okazalo sie to zgubne, bo w sloncu, kiedy ucichal wiatr, robilo sie niemal goraco, a za chwile, w cieniu oraz przy wichurze, przechodzily ciarki. W rezultacie naprzemian rozpinalam kurtke i zapinalam ja, majac ochote zalozyc na glowe kaptur. Potworki oczywiscie szybko zdjely bluzy, przy czym Nik mial pod spodem bluzke z dlugim rekawem, ale Bi tylko t-shirt... ;) Probowalam zrobic im zdjecie pod magnolia, ktora jest na naszej zwyklej trasie spacerowej, ale nadal nie rozwinela pakow.
Po powrocie do chalupy obeszlam wszystkie rabatki, podgladajac co jak rosnie. Moja dojrzala piwonia zaczela puszczac pedy, ale dwie mniejsze, ktore wyrosly w zeszlym roku, narazie nie. Ciekawe czy przetrwaly zime... Poza tym stwierdzam, ze moje zonkile sa jakies opoznione. U wszystkich sasiadow juz pieknie kwitna, a moje dopiero maja paczki, niektore nadal bardzo male i waskie. Potem M. stwierdzil ze umyje moje auto, ktore po zimie wolalo o pomste do nieba, a ja w podziece pomaszerowalam upiec ciasto. Byla juz prawie 17, wiec nie chcialo mi sie zabierac za nic pracochlonnego. Nie mialam dojrzalych bananow, babke na oleju dopiero co pieklam na Wielkanoc, wiec padlo znow na to szybkie ciasto z jablkami, ktore pieke bardzo czesto. Szkoda, ze to bardziej taki "placek", bo jest plaskie i w jeden wieczor uporalismy sie z jego 1/3. A nalezy zaznaczyc, ze dzieciaki go nie ruszaja. :D Kiedy ciasto sie upieklo, wskoczylam pod prysznic i pozniej juz lenilismy sie z malzonkiem na calego. On niestety musial pod wieczor przyszykowac sie na powrot do roboty, ale dzieciaki i ja mielismy wolnosc i swobode. ;) A kiedy kladlam sie spac, znalazlam tym razem corke, tak:
W poniedzialek rano M. juz pracowal, ale Potworki oraz ja pospalismy dluzej. Rano przylazla mi znow do lozka Oreo, choc tym razem laskawie nie wdrapywala na brzuch, tylko mruczala w nogach.
Wstalam, zrobilam dzieciakom sniadanie i niespodziewanie napisal malzonek, ze wychodzi zaraz po 10. Miala byc piekna pogoda, wiec chcial zrobic cos przy domu i spedzic z nami troche czasu, skoro dzieciaki nie mialy szkoly. Bi stwierdzila, ze byl to pierwszy dzien ferii, bo weekend sie nie liczy. ;) Oczywiscie z tymi feriami to pechowo ze nadal nie zarabiam, bo chcialoby sie zapewnic dzieciakom jakas rozrywke, ale kasa nieco ogranicza. Praktycznie wszyscy blizsi koledzy i kolezanki Potworkow sie porozjezdzali, a to Meksyk, a to Kalifornia, a to jeszcze gdzies indziej, wiec nie bylo nawet jak umowic sie na zabawe z innymi dzieciakami. My na wiosne praktycznie nigdy nie wyjezdzamy, ale jak mnie znacie, to wiecie ze zawsze szukam jakichs atrakcji. Tym razem jednak budzet troche straszyl. ;) W poniedzialek jednak, atrakcje zapewnila nam sama natura, najpierw zsylajac ladna pogode, a po poludniu zacmienie slonca. Dzien wiec, po sniadaniu oraz ogarnieciu sie, zaczelismy od jazdy na rowerach do biblioteki.
Bi znow skonczyly sie czytadla, a Nik musial wybrac sobie nowa serie do wspolnego czytania, bo obecnie czytana dobiega konca. Przy okazji chwycili kolejne czesci Gwiezdnych Wojen, bo druga polowa tygodnia miala byc deszczowa, wiec i zapowiadalo sie wiecej siedzenia w domu. Po powrocie pokrecilismy sie, M. rabiac drzewo, a ja ogarniajac nieco w chalupie. Podalam dzieciakom obiad, poskladalam wysuszone pranie i nadeszla pora zacmienia. Oczywiscie, jak to ja, gdzies mi tam przemykaly wiesci o zblizajacym sie zacmieniu, ale nie dotarlo, ze to juz w poniedzialek, dopoki nie bylo 2 dni przed. ;) W zwiazku z tym, nie zaopatrzylam sie w specjalne okulary, a rozdawali je za darmo chociazby wlasnie w bibliotece. W dniu zacmienia oczywiscie juz dawno wszystkie rozdali. Co bylo robic. Z kartonu, pazlotka (:D) oraz kartki, zrobilam domowy "filter" do ogladania zacmienia. Okazal sie zreszta calkiem skuteczny.
Mielismy tez trzy pary okularow przeciwslonecznych (moje, Bi oraz Kokusia) ale poczatkowo nawet patrzac przez wszystkie na raz, bylo za jasno. Jak na zlosc, kiedy nadchodzil czas maksymalnego zaciemnienia, zaczely nadciagac chmury. Przez nie, zastanawialismy sie, czy zrobilo sie ciemniej przez zacmienie czy zachmurzenie, ale swiatlo bylo takie dziwne, ze ostatecznie uznalismy, ze to musi byc to pierwsze. Mielismy ta odrobinke szczescia, ze w czasie maksymalnego zaciemnienia, slonce nadal troche przebijalo sie przez chmury, ale moj filtr na kartce juz nie dzialal. Kontrast byl zwyczajnie za slaby. Za to z naszymi trzema parami okularow przeciwslonecznych, moglismy w koncu bez wysilku i mruzenia oczu obejrzec zacmienie. U nas nie bylo stu procentowe, tylko okolo 92%. Probowalam strzelic fote telefonem przez trzy pary okularow, ale nie wyszlo. Doswiadczenie jednak bylo fajne, szczegolnie radosc dzieciakow, kiedy na kartce wyraznie bylo widac "nadgryzione" koleczko i pozniej, kiedy mogli zobaczyc zacmienie przez okulary. A raptem kilka minut po maksymalnym zaciemnieniu, chmury naszly tak gesto, ze slonca nie bylo widac kompletnie. Postalismy, myslac ze moze jeszcze sie rozchmurzy, ale nie. Poszlismy do srodka, zjedlismy podwieczorek i postanowilismy wyruszyc jeszcze na spacer.
Stwierdzam, ze jestem kompletnie bez formy, bo po porannej jezdzie do biblioteki solidnie czulam nogi (mimo ze to raptem kilka minut, choc co chwila pod gorke), a na spacerze lapala mnie zadyszka przy kazdym wzniesienu. ;) Kiedy wrocilismy, okazalo sie ze w miedzyczasie byl listonosz i przyniosl paczuszke, na ktora bardzo czekala Bi. Pannie strasznie urosly wlosy pod pachami i choc odradzalam zbyt szybkie golenie, tlumaczac ze odrosna grubsze i ciemniejsze, nawet ja nie moglam juz ich zignorowac. ;) Starsza jednak kategorycznie odmowila sprobowania golenia zwykla zyletka i wymyslila... paski wosku. ;) Nawet na moja propozycje kremu do usuwania wlosow, stwierdzila ze woli wosk, bo po nim wlosy moga nie odrastac nawet do 4 tygodni. Naogladala sie jednak oczywiscie filmikow, wiec troche miala cykora. :D A ze Bi to jest ogolnie straszna panikara i dramaturg, wiec bylam bardzo ciekawa jak jej to pojdzie... Zglosilam sie nawet na krolika doswiadczalnego. Co prawda swoje pachy ogolilam dopiero co, ale na nogach mialam delikatny odrost, wiec sprobowalam tam. Coz... Przyjemne to nie bylo, ale tez nie tak straszne jak to czasem mozna obejrzec na TikToku. :D Bi, widzac ze z mojej strony nie bylo zadnej wiekszej reakcji, juz odwazniej zabrala sie za usuwanie wlasnego owlosienia. ;)
I niespodzianka, bo sama tez nawet sie nie wzdrygnela, a udalo jej sie usunac prawie wszystko. Takze pierwsze koty za ploty i tylko ciekawe jak szybko jej te klaki odrosna. Jak rzeczywiscie zajmie to 3-4 tygodnie, to moze sama sie skusze, bo golenie co trzy dni strasznie mnie wkurza. :D Bylo jeszcze dosc wczesnie i znowu slonecznie, wiec stwierdzilam, ze skorzystam i pozbieram troche psich min. Niestety duzo nie zrobilam, bo sasiad z naprzeciwka zawolal, ze przed chwila mial za domem "znajoma" niedzwiedzice z mlodymi, wiec porzucilam ta robote i schowalam sie w chalupie. :D Jak na jeden dzien to sensacji zdecydowanie starczylo...
Worek to ponownie dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow, a za to krotsza praca dla M. ;) Ledwie zdazylismy zjesc sniadanie i jako tako sie ogarnac, a wrocil malzonek.
Juz w weekend dzieciakom przypomnialo sie, ze w ostatnich dwoch latach na ferie zawsze zaliczalismy mini golfa. Oczywiscie tym razem tez chcieli, a ze to atrakcja tania jak barszcz, to stwierdzilam, ze czemu nie. Niech maja jakas frajde na te wolne dni. Wybralismy poniedzialek lub wtorek, kiedy pogoda miala byc piekna. Poczatkowo M. wydawal sie chetny zeby jechac z nami, ale pierwszego dnia oznajmil ze chce porabac troche drewna, a kolejnego, ze jednak woli skonczyc zanim przyjdzie kilka deszczowych dni. I nie przyjmowal do wiadomosci, ze partyjka mini golfa to jakies 40 minut... Pojechalam wiec z Potworkami sama, ale przez namawianie ojca, przyjechalismy 20 minut po otwarciu i juz byly tam tlumy. Niestety, cieplo i wolne dni przyciagaja cala rzesze ludzi z naszej miejscowosci. Oznaczalo to, ze musielismy czekac na grupki przed nami, ale tez rozgrywac swoja partyjke we w miare rozsadnym czasie, bo juz kolejna grupa czekala za nami. Nie byla to zbyt komfortowa gra. Pamietam, ze kiedys, daaawno temu, bylam ze znajomymi z pracy w miejscu, gdzie odmierzali czas miedzy wchodzacymi grupami, dzieki czemu nikt sie nie musial spieszyc i stresowac, ze opoznia innym zabawe. Tutaj czegos takiego niestety nie ma.
Musze pochwalic Kokusia, ze w koncu dorasta i stara sie po prostu dobrze grac. Nie marudzil, ze musi poczekac i nie poganial mnie oraz Bi (w sumie i tak nic by to nie dalo, bo czekalismy za kazdym razem na grupke przed nami), a co najwazniejsze, nie walil w pileczke z calej sily. W poprzednich latach zdarzalo sie, ze jak rabnal, to leciala przez pol terenu i cud ze nie przyfansolila komus w glowe. ;)
Cala nasza trojka sie wiec niezle bawila i jedyny problem to taki, ze tam rano niemal nie ma cienia, a ze mielismy dzien niemal letni, bo 25 stopni (w sloncu pewnie prawie 30), to bylo niemozliwie goraco. Nieopatrznie zalozylam dlugie, szare legginsy, a Bi czarna koszulke i obie mialysmy wrazenie, ze sie roztapiamy. A Mlodszy jeczal, ze chce mu sie pic. Zazwyczaj mieli tam baniak z woda i jednorazowe kubeczki, ale dopiero w poprzedni weekend otworzyli na sezon, wiec pewnie jeszcze wszystkiego nie ogarneli.
Po grze Potworki tesknie spogladaly w strone lodziarni, tym razem jednak pociagnelam ich do auta. Malzonek obiecal im bowiem wypad do naszej ulubionej lodziarni, choc tak szczerze, to nie wiem czy ta obok mini golfa nie ma wiekszego wyboru i rownie smacznych. No ale ze jest to tak blisko domu, to mozemy tam podjechac w kazdej chwili. Wrocilismy do chalupy, gdzie M. skonczyl juz rabanie i opalal sie na tarasie, a pod jego lezakiem w najlepsze drzemala Oreo. To niesamowite jak ten kiciul upodobal sobie mojego chlopa. Kiedy ten lezy na kanapie, niemal zawsze wskakuje mu na brzuch i uklada sie do spania, a teraz, kiedy na brzuchu w pelnym sloncu bylo jej pewnie za goraco, wgramolila sie pod lezak. ;)
Chwilke sie pokrecilismy, ale w koncu stwierdzilismy, ze lepiej na te lody jechac teraz, niz za kilka godzin, kiedy wszyscy beda wracac z pracy. Tak wiec zrobilismy i jak zwykle opchalismy sie niczym swinki. My z M. po dwie galki (ogromne), a dzieciaki co prawda po jednej, ale z posypkami.
Wracajac, zajechalismy do mojego taty, bo wstyd sie przyznac, ale nie bylam tam od czwartku. Przyszly trzy rachunki, ale ze po powrocie tata bedzie mial jeszcze 8 dni na wyslanie najwczesniejszego, to odpuscilam sobie wypisywanie. Po powrocie do domu, dalismy brzuchom troche ulozyc zimny deser, po czym Bi zaczela namawiac na przejazdzke rowerowa. Poczatkowo mialam sie tylko z nia przejechac kawalek po szlaku rowerowym kolo naszego osiedla (taka runda doslownie 20-minutowa), ale niespodziewanie dolaczyli do nas chlopaki i zrobila sie cala wyprawa. Kiedy bowiem dojechalismy do pierwszego skrzyzowania z ulica, chcialam zgodnie z planem zawrocic, ale M. zaproponowal przejazd w dol, obok boisk pilkarskich i potem lasem spowrotem na szlak.
Protestowalam, bo to juz trzy razy dluzsza trasa niz mialam w planach. Nie dosc, ze czulam nogi, to jeszcze doope, bo przeciez dopiero drugi raz w sezonie wyciagnelam rower. Powiedzialam M. zeby dal mi klucze do domu, to ja sobie wroce, a oni niech jezdza po lasach. ;) Tu jednak wstawil sie za mna Nik (moj kochany), ze jak mama wraca, to on tez i M. rowniez stwierdzil (choc bez przekonania), ze jak nie dam rady, to wracamy. Tylko Bi podniosla lament, ze ona chce dalej jezdzic i matka moze sobie wracac, ona moze pojechac z samym ojcem. Typowe. :D Ostatecznie stwierdzilam, ze dobra, jakos dam rade. Oczywiscie, jak na zlosc, jak juz zjechalismy na dol wielkiego wzgorza, przejechalismy wzdluz wszystkich boisk i dojechalismy do lasu, to okazalo sie, ze sciezka jest zablokowana i musielismy sie cofnac do innego wejscia. ;) A najgorzej, ze aby stamtad wrocic na szlak rowerowy, trzeba bylo podjechac lub podejsc taka niemozliwie stroma sciezka. Malzonek ulitowal sie nade mna i wciagnal moj rower, ale nawet bez balastu ledwie wlazlam. ;) Po tej wyprawie musialam zaliczyc chwile na kanapie. ;) Dlugo jednak nie polezalam, bo zrobila sie prawie 16, a nie jedlismy nic poza sniadaniem oraz lodami. Szybko zabralismy sie z M. za obiad, ktory jakims cudem dzieciaki nawet chetnie zjadly. Bylo okolo 17:30, ale nadal ponad 20 stopni i piekne slonce, wiec zaproponowalam, zebysmy przejechali sie do klubu w naszej miejscowosci. Malzonek oczywiscie nie chcial, mimo ze to takie fajne miejsce, gdzie czlowiek moze sie poczuc jak na lonie natury, mimo ze jest zaraz obok osiedli mieszkaniowych. Nasza trojka jednak bawila sie przednio. Dzieciaki skorzystaly z placu zabaw, nawet Bi, ktora normalnie czuje sie zbyt "dorosla" na takie zabawy.
Polazilismy po plazy, na ktorej, o dziwo biegala gromada dzieciakow w strojach kapielowych! Jeden faktycznie sie w tej wodzie bawil. Potworki oczywiscie natychmiast tez zrzucily crocs'y oraz skarpety i musialy sprawdzic wode.
Nik stwierdzil, ze lodowata (no ba, mamy przeciez kwiecien), ale Bi zalowala ze sama nie zalozyla stroju, bo chetnie by sie wykapala. :D Poszlismy na spacer wzdluz jeziora i moglismy tak jeszcze dlugo lazic, ale zapomnialam bluzy i zaczelo mi sie robic chlodno.
Ruszylismy wiec spowrotem, ale przy samym parkingu Nikowi przypomnialo sie, ze wzial pilke do kosza i chcial jeszcze pograc. Na szczescie (dla mnie, bo naprawde bylo mi zimno), szybko sie poklocili w czasie gry i moglismy wracac. :D
W domu Nik po chwili wyszedl pograc znow w naszego kosza. Dolaczylam do niego, a po chwili M. stanal w drzwiach garazu i kiedy ja rzucalam z synem pilka, on kopal do Mayi pileczke. Mocno bezmyslnie, bo psiur za ta pilka leci niemal na oslep i w ktoryms momencie podcial Kokusiowi nogi, a ten wylozyl sie jak dlugi! Wygladalo to naprawde groznie, bo az mu zabraklo tchu, przy czym wydawalo nam sie, ze rabnal glowa o podjazd. Kiedy juz odzyskal mowe, Nik wystekal placzac, ze glowa az tak bardzo go nie boli, tylko ramie, bo to ono przyjelo najwieksze uderzenie. Mial je mocno obtarte, ale poza tym ciezko bylo stwierdzic czy je tylko stlukl, czy cos zlamal. Mlodszy caly wieczor trzymal je sztywno i jeczal przy kazdym ruchu, ale nic nie puchlo, wiec obserwowalismy i w koncu stwierdzilismy ze raczej to tylko stluczenie. Ale M. i tak oznajmil, ze stracil chyba z 10 lat zycia, bo czul sie strasznie winny, ze to on bawil sie z psem ta pileczka. Tyle, ze Maya zawsze kreci sie pod nogami kiedy gramy w kosza i tak naprawde juz nieraz sie czlowiek o nia potknal. Jedyna roznica, to ze zwykle sa to duzo mniejsze szybkosci, bo pies sobie truchta naokolo, a tym razem ona leciala na zlamanie karku za pilka, Nik akurat tez biegl, wiec i impet byl duzo wiekszy. ;) Cale szczescie, ze skonczylo sie jednak na strachu.
Na srode zapowiadano ochlodzenie oraz deszcz, ale choc raz pogoda zrobila nam mila niespodzianke. Bylo faktycznie chlodniej, ale rano nadal swiecilo slonce, co pozwolilo temperaturze podniesc sie do 18-20 stopni. Po poludniu sie zachmurzylo, ale nadal bylo znosnie. Malzonek, widzac za oknem calkiem niezla pogode, ponownie wzial pol dnia wolnego i juz o 11 zjechal do domu. Kontynuowal rabanie drzewa oraz robienie porzadku obok szopki. Od kilku lat lezaly tam kawalki scietego drzewa, ale ze mielismy zapasy, wiec nie bylo potrzeby ich ruszac, za to wokol wyrastaly chaszcze, pnacza, krzewy oraz mlode drzewka. Teraz wreszcie M. wzial sie za ciecie tych klod oraz pniakow, ale przy okazji odkryl tam istne kleszczowisko, wiec postanowil tez oczyscic ten teren. Za to mnie oraz dzieciakom, po intensywnym poprzednim dniu, nie chcialo sie zbytnio dzialac. Ja oczywiscie ogarnialam takie zwykle obowiazki jak zmywarka, pranie, odkurzanie, szorowanie zlewow, itd., ale Potworki leniuchowaly na calego. Nawet Bi, ktora jeszcze dzien wczesniej jeczala ze chce pojechac do galerii handlowej popatrzec na ciuchy (bosz... moja corka to typowa nastolatka), w srode zasiadla na wiekszosc dnia w lezaku na tarasie i stwierdzila, ze galeria to moze jednak innego dnia. Nie zebym ja namawiala. ;) W przerwie w machaniu siekiera, M. zdecydowal sie uruchomic drona, ktorego Nik dostal kiedys od chrzesnego, tak dawno, ze nie pamietam nawet czy na Boze Narodzenie, czy na urodziny. Lezalo sobie to urzadzenie dobre 1.5 roku i zapomnialam w sumie ze je mamy, ale najwyrazniej musialo nabrac mocy urzedowej. To juz taki naprawde niezly dron, z kamera, wiec mozna sie tym fajnie pobawic. Niestety przez to konfiguracja tego wszystkiego z telefonem to wyzsza szkola jazdy i zajelo to chlopakom ponad godzine. Glownie dlatego, ze Nik - niecierpliwy - klikal na guziki sluchajac instrukcji, zanim jeszcze wysluchal do konca polecenie. :D W koncu ojciec sie zirytowal, zabral mu sprzet i sam zasiadl cierpliwie z YouTube oraz instrukcja. I zrobil, choc w ostatnim punkcie to ja zgadlam o co chodzi, mimo ze instrukcji nie czytalam. ;)
Zabawka okazala sie tak fajna, ze cala nasza czworka stala nad Kokusiem patrzac w ekran telefonu i machajac do kamery, kiedy przelatywal nam nad glowa. Nawet Oreo byla zaciekawiona, zwabiona zapewne odglosem smigiel. ;)
Przy okazji wyszla niestety mniej przyjemna rzecz. Dron ma w zestawie dwie baterie, zapewne dlatego, ze kazda rozladowuje sie w jakies pol godziny, ale laduje kilka godzin. Niestety, jedna jest zepsuta. Przy podlaczeniu do ladowarki, pokazuje niemal pelna moc, laduje sie w kilkanascie minut, ale podlaczona do drona, nie daje mu kompletnie mocy. A przez to, ze dron tyle przelezal, teraz oczywiscie nie ma nawet jak zlozyc reklamacji, choc planuje napisac do producenta i zobacze czy cos mi sie uda wskorac... Coz, cale szczescie, ze jedna dziala bez zarzutu, choc Mlodszy byl bardzo rozczarowany gdy po pierwszej zabawie musial czekac 3 godziny na jej kontynuacje. :) A potem, jak na zlosc, dron mial problem zeby zlapac zasieg wifi (laczy sie ze specjalna siecia), choc wczesniej lapal go bez przeszkod. Gdy zas w koncu zaczal latac... zaczelo padac. :D Ja za to wreszcie skonczylam zbierac wszystkie pozimowe "miny" psa, porozrzucane po calym trawniku. Uff... Dwa razy przerwal mi deszcz, ktory przelotnie padal wiekszosc popoludnia. Zawzielam sie jednak, ze skoncze, chocbym miala lazic z parasolem. I sie udalo. Oczywiscie "produkcja" nadal bedzie regularnie trwala, ale o tej porze roku juz sie ja sprzata na biezaco. ;)
Czwartkowa pogoda, zgodnie z prognozami, byla niestety paskudna. Mialo byc 16 stopni, a tymczasem slupek rteci doszedl ledwie do 13. I calutki dzien naprzemian padalo i mzylo. Taki dzien na siedzenie z herbatka pod kocykiem. My mielismy jednak inne plany. :D Ferie wiosenne nadal trwaly, a ja wpadlam na pomysl, ktory chodzil mi po glowie juz od jakiegos czasu. Poczatkowo myslalam o zabraniu tam Kokusia i kolegi lub dwoch, z okazji jego urodzin. Poniewaz jednak w pracy przestali mi placic i nie zaczeli ponownie, to odpuscilam to sobie. Pomysl jednak krazyl mi po glowie, wiec kiedy zastanawialam sie co jeszcze zorganizowac Potworkom podczas ferii, przypomnialam sobie o tym miejscu, ktore otworzono niedaleko nas niecaly rok temu. Mowa o torze dla go kartow, w budynku. Dotychczas najblizszy mielismy pol godziny jazdy od nas, otwarty tylko sezonowo, bo jest na swiezym powietrzu, w dodatku bez porzadnej strony internetowej, gdzie okresliliby godziny otwarcia oraz ceny. Nie chcialo nam sie nigdy jechac w ciemno, szczegolnie, ze to kierunek, gdzie nie wypuszczamy sie zbyt czesto. Tutaj to jednak raptem 10 minut od domu, wiec niemal "za rogiem". W dodatku wszystko jasno opisane na stronie, wiec czlowiek wiedzial czego sie spodziewac. Spytalam wczesniej Potworkow co o tym mysla i Nik byl oczywiscie bardzo chetny, czego sie spodziewalam, ale zaskoczyl mnie entuzjazm Bi. Go karty to jednak taka bardziej "chlopieca" zabawa. ;) Miejsce to w tygodniu otwieraja dopiero o 15, wiec czwartek zaczelismy znow od dluzszego spania i leniwego ranka. Za oknem deszczowo i ciemno, wiec ciezko bylo sie obudzic. Wstalam dopiero o 9:30 i na dzien dobry rozbrzeczal sie moj telefon, bo zadzwonil tata, ktory zapomnial policzyc sobie 6 godzin do tylu i zobaczyc, ze u nas jest ranek. Chociaz w sumie to o tej porze i tak dobrze by bylo gdyby mnie obudzil. :D Idac do schodow, zajrzalam do Kokusia, ktory siedzial juz na lozku, wiec stwierdzilam ze wroce za moment zeby spytac co chce na sniadanie. Kiedy jednak skonczylam rozmowe i wrocilam na gore, zastalam syna ponownie zaszytego pod koldra. ;) Powiedzialam mu, ze moze sobie spac skoro ma wolne, ale i tak juz nie zasnal i po chwili zszedl na dol. Malzonek ponownie wyszedl z roboty wczesniej, mimo ze dzien wczesniej zarzekal sie, ze jesli bedzie padac to zostanie caly dzien. ;) Naszlo go na racuchy, wiec je usmazyl, a potem, przy takiej "pieknej" pogodzie, polozyl sie na kanapie, nakryl kocykiem i przedrzemal cale wczesne popoludnie. Ja staralam sie byc nieco bardziej produktywna, bo kiedy tylko przysiadlam, po chwili i mnie morzylo, a w tym tygodniu przeciez wysypialam sie do woli. Wstawilam wiec pranie, wyszorowalam lazienki, a potem przygotowalam dzieciakom wszystko na domowe pizze. W koncu nadeszla godzina 15 i moglismy wyruszac z chalupy. W tym momencie, niespodziewanie Bi wlaczyly sie nerwy i zaczela przebakiwac, ze wezmie ksiazke, bo nie jest pewna czy bedzie jezdzic; moze wiec sobie posiedzi i poczyta. Po chwili przyznala, ze denerwuje sie jazda wsrod obcych ludzi. Powiedzielismy jej, ze oczywiscie nie bedziemy jej zmuszac, musi sama zobaczyc jak to wyglada i zdecydowac, ale ze znamy kilkoro dzieciakow (w tym jej dwie kolezanki), ktore tam byly i im sie podobalo. Podejrzewalam, ze jesli dojedziemy wkrotce po otwarciu, powinnismy uniknac tlumow i mialam racje. Kiedy dojechalismy, bylo nadal pustawo. Poniewaz to byl pierwszy raz Potworkow, musialam ich zarejstrowac, pozniej musieli obejrzec filmik o bezpieczenstwie oraz zasadach, dopasowac kaski, itd. Chwile to zajelo, tymczasem przed nimi pojechaly dwie grupy po 2-3 osoby. Bi zachecona tym, ze praktycznie nie bylo ludzi, stwierdzila, ze jednak pojedzie.
Nie przerazil jej nawet fakt, ze w ich grupie bylo juz siedmioro. ;) A ludzi schodzilo sie wiecej i wiecej, wiec naprawde oplaca sie byc tam zaraz po otwarciu... Potworki w koncu sie doczekaly, wsiadly w wyznaczone auta i po-je-cha-li! :D
Poczatkowo wszyscy zaczeli ich wyprzedzac i szczegolnie Nik jechal raczej wolno. To jest do niego tak niepodobne (ten chlopak kocha szybkosc), ze zastanawialismy sie czy cos nie zepsulo sie w jego pojezdzie. W ktoryms momencie probowal wyprzedzic Bi, ale mu sie nie udalo i przez chwile zostal naprawde daleko w tyle. Az pomyslalam, ze teraz ze wscieklosci lyka lzy. :D Po fakcie okazalo sie, ze w podnieceniu prawa noga naciskal gaz, zas lewa mu "podrygiwala" odruchowo i naciskal... hamulec.
Bi zas dopiero po chwili zauwazyla, ze moze pedal gazu docisnac duzo mocniej. :D Po kilku okrazeniach nabrali predkosci i ostatecznie, ze swojej grupy Nik dojechal drugi, a Bi czwarta.
Oboje wyszli zachwyceni, Bi rowniez i zaczeli dopytywac kiedy znow tam pojedziemy. ;) Trudno powiedziec, bo to juz znacznie drozsza zabawa niz mini golf. Jeden wyscig kosztuje $25, a trwa jakies 7 minut. Nie jest to jakos szczegolnie krotko, ale powalajaco dlugo tez nie za taka cene. Najwazniejsze jednak, ze 1) im sie podobalo i 2) miejsce jest w budynku, wiec mozna tam pojechac o kazdej porze roku i pogodzie. Po zabawie pojechalismy jeszcze po kawe, a dzieciaki wysepily lody. Po powrocie Nik podjal probe latania dronem, ale ten znow mial problem ze zlapaniem sieci. Ciezko stwierdzic czy to problem owej sieci, czy cos jest z tym sprzetem, ale Mlodszy byl oczywiscie mocno rozczarowany...
Nadszedl piatek, czyli, wedlug Bi, ostatni dzien ferii, skoro weekendy sie nie licza. :D Poczatkowo nie mialam na ten dzien zadnych planow poza zakupami spozywczymi. To oczywiscie mniej "plan", a bardziej "okrutny obowiazek". ;) Dzien wczesniej ustalilam jednak z mama kolegi Kokusia, ze Nik moze przyjechac do nich zeby skonczyc projekt do szkoly. W ich szkole maja miec doroczny Latin America Day i dzieciaki dostaly zadanie zeby przyszykowac cos zwiazanego z kultura latynoska na wymianke uczniowska. Bi rok temu robila na szydelku kolczyki z tradycyjnym wzorem. Nik i kolega zdolnosci manualnych nie maja, wiec wybrali grzechotki (maracas) z plastikowych jajeczek wypelnionych ryzem, fasola, grochem, itp. Dobrze, ze kolega pamietal, bo Nik niefrasobliwie stwierdzil, ze zrobilby to dzien przed terminem. :O Umowilysmy sie, ze odstawie Mlodszego o 13, wiec rano ogarnialismy sie bez pospiechu, az dostalam sms'a czy Mlodszy moglby przyjechac o 11. Byla 10:10, a Nik jeszcze nie jadl sniadania, ja zas snulam sie w pizamie. :D Udalo nam sie jednak (galopkiem) wyszykowac, zgarnelam dzieciaki, odstawilam syna do kolegi, a my z Bi popedzilysmy po spozywke. Ledwie zdazylysmy wrocic, a ja dodatkowo rozpakowac zakupy, a trzeba bylo odebrac Mlodszego, ciezko obrazonego ze nie mial czasu sie pobawic, tylko dzialali z grzechotkami. Bi calutki tydzien marudzila ze chcialaby jechac na bubble tea i w koncu stwierdzilam, ze moge wziac oboje. Odebralam Kokusia i myslalam, ze poprawie mu humor tym wypadem, ale sie nie udalo. Nik nie za bardzo moze trafic ze smakami. Ostatnio wzial smaczna herbate, ale nie posmakowaly mu nasiona tapioki i musialam je przesiewac przez sitko. ;) Tym razem wzial truskawkowe kulki, ale za to wzial napoj z mlekiem i to juz mu nie podpasowalo.
Za to ja zamowilam napoj o smaku marakuji, poprosilam o tapioke, a dostalam... czysty. :D Wrocilismy do chalupy, gdzie wkrotce dojechal M. (ktory wyszedl pozniej niz przez ostatnie dni, ale i tak troche szybciej), zgarniajac po drodze sushi. Caly dzien padalo, raz mocniej, raz slabiej, ale na wieczor zaczelo sie rozpagadzac. Wyruszylismy wiec na spacer i w koncu dorwalismy znajoma magnolie w pelnym rozkwicie. Niestety M. zrobil zdjecie swoim aparatem, wiec dodam jak je sobie przesle. ;)
I w ten sposob ferie wiosenne dobiegly konca. Mimo, ze pozornie nie mielismy jakichs wiekszych planow, to jednak okazaly sie niemal szalone, a na pewno bardzo meczace. :D
Patrząc po tych zdjęciach, to powiedziałabym, że w niedzielę było znacznie cieplej niż napisałaś. Ja też niedługo będę musiała zrobić przegląd letnich rzeczy, ale aż się boję :)
OdpowiedzUsuńAż trudno uwierzyć, że Bi i Oliwka to ten sam rocznik. Chociaż u Oliwki zaczynają się powoli pojawiać piersi, więc może w końcu coś ruszy...
My na minigolfie byliśmy tylko raz, ale chyba trzeba to powtórzyć, bo podobało nam się.
Widzę, że Waszym też się go karty spodobały. My mamy w planach zabrać teraz naszych na takie właśnie na dworze, które są większe i do tej pory czekaliśmy, bo Jasiu miał za mało centymetrów. Jestem ciekawa jak ocenią te na dworze w porównaniu z tymi w środku.
Oliwka rozwija sie normalnie, a Bi dojrzala wczesniej niz przecietnie, stad te roznice. W koncu sie rozwojowo "spotkaja". ;)
UsuńMoi uwielbiaja mini golfa, zupelnie nie wiem dlaczego, bo sama lubie, ale raczej tak umiarkowanie.
My wlasnie tez myslimy zeby sprobowac tych na dworze, ale kurcze, no strasznie maja malo informacji na stronie. Trzeba jednak kiedys zaryzykowac. Jak cos, to obok jest inny mini golf. :D
Hihi, coś wiem na temat kupowania nowych rzeczy dzieciom. Synowi teraz kupiłam dokładnie 19 bluzek (z krótkim rękawem, długim, w tym dwie koszule), skarpetek górę i do tego crocsy. I to nie koniec wydatków... Normalnie tak mi w zimę wyrósł, że prawie wszystko musiałam mu wymienić...
OdpowiedzUsuńZ tym klubem macie się fajnie, różne atrakcje, plaża, plac zabaw. Nawet biblioteki Wam zazdroszczę :)
Za to na gokarty córki jeździły z mężem często i dzisiaj starsza jest dobrym kierowcą. A synek dopiero ma to przed sobą. Hihi, on za to już naszym traktorem potrafi jeździć ;)
Pozdrawiam serdecznie i ślę dużo uścisków.
Ja sie zalamalam, bo rok temu kupilam Kokusiowi kilka par spodenek, z mysla ze beda na przynajmniej dwa sezony. A guzik, wszystkie sa juz przykrotkie. :O
UsuńKlub jest naprawde super, choc najbardziej latem. Poza tym wiosna i jesienia maja jakies tam zajecia, ale zima to miejsce jest prawie wymarle.
No Nik by bez wahania zamienil gokart na traktor! :D