Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

wtorek, 3 października 2017

O calkiem fajnym weekendzie

Nie bylo kempingu, nie bylo zadnej dalszej wycieczki, nie bylo nawet przejazdzki rowerowej! Mimo wszystko jednak, weekend oceniam na plus!

No dobra, kazdy weekend jest lepszy niz tygodniowy kierat! Musze o tym pamietac kiedy nadejdzie prawdziwa, szara jesien, ociekajaca deszczem i poza szybka spozywka, nie bede przez dwa dni wychodzic z domu. :D

Sobota byla troche zwariowana, bo rano Bi miala basen, a po powrocie do domu mielismy tylko godzinke, zeby sie ogarnac, przebrac, cos przekasic i czas byl jechac na przyjecie urodzinowe kolezanki Bi.

Kokusia, po pierwszej, fatalnej lekcji plywania i kompletnej panice przed kolejna, wypisalam z zajec. Poniewaz jednak M. ostatnio pracuje w niemal kazda sobote, zmuszona bylam zabrac mlodszego na basen ze soba. Mam zreszta cichutka nadzieje, ze Mlodszy popatrzy na inne dzieci, w tym siostre, pluskajace sie wesolo i w koncu jakos sie przelamie. Poki co jednak, troche bawi sie autkami na lezakach, a troche nudzi jak mops i jeczy dlaczego lekcja Bi tak dlugo trwa. Coz, cierp cialo, jak zes chcialo... :D

Od rana powtarzalam Potworkom (a w szczegolnosci Bi, bo to o jej kolezanke chodzilo), ze po basenie musimy sie spieszyc, ze nie ma czasu na glupoty i krecenie sie w kolko bez celu.
Rezultat?
Najpierw Starsza niemal ze lzami w oczach blagala zebym pozwolila jej wrocic do wody na jeszcze chwilke chlapania. Nastepnie chciala sobie chociaz posiedziec na krzeselku. W przebieralni, oboje z Nikiem musieli koniecznie sie zwazyc (stoi tam waga lekarska). Pozniej, zamiast sie przebierac, Bi siedziala patrzac zamyslona na szafki, dlubiac w nosie i musialam co 3 sekundy wzywac ja z powrotem na ziemie. A na koniec, tak strasznie, straaasznie chcialo jej sie siusiu (a zalatwila sie przed wyjsciem z domu i jeszcze raz przed plywaniem)...

To tyle bylo z tego sprawnego ogarniania sie. ;) Na szczescie po powrocie do domu poszlo juz troche szybciej i ani sie obejrzelismy, a dotarlismy na przyjecie.

Rodzice solenizantki lubia chyba imprezy w plenerze. Ja w sumie rowniez, tylko tym razem pogoda raczej srednio dopisala... Rok temu, mala Lexi miala urodziny na farmie. W tym roku... poniekad tez, chociaz to do konca nie byla farma, a park prowadzacy zajecia edukacyjne dla biednych (nie mam tu na mysli finansow, bo miesci sie w jednym z najbogatszych miast naszego Stanu :D), miastowych dzieci, ktore kozy czy kury na oczy nie widzialy. ;) Troche zwierzatek gospodarczych sie tam wiec znalazlo. Niestety, przyjecie trafilo na najgorsza pogode od kilku tygodni. Pochmurno, wialo, a temperatura nie podniosla sie powyzej 15 stopni. Dobrze, ze chociaz nie padalo, bo do samej soboty, prognozy roznie to przepowiadaly.
I pomyslec, ze tydzien wczesniej roztapialismy sie z goraca na kempingu! ;)

Mimo srednio sprzyjajacej aury, pierwsza czescia przyjecia bylo oprowadzenie malych gosci przez teren parku, skladajacy sie na staw, kilka szlakow biegnacych przez lasek, a na koncu budynki zamieszkiwane przez zwierzaki gospodarskie.

(To nie zawzieta mina i grozenie matce kijem. Nik mruzyl oczy od wiatru ;P)

Dzieciaki mogly poglaskac lame, koze (tylko te dwa egzemplarze laskawie podeszly do plota) i kroliczka oraz poczesac osiolka.

(Na zdjeciu - lama. Wszystkie zwierzaki dzieci olaly, oprocz niej. Na widok bandy urwisow stanela jak wryta, co widac na zdjeciu. I stala tak dluzsza chwile zastanawiajac sie najwyrazniej czy podejsc czy lepiej zwiac :P)

Musze przyznac, ze prowadzacy, mimo ze nie mogl miec wiecej niz 21-22 lata, mial niesamowite podejscie do dzieci i opowiadal ciekawostki z takim talentem, ze sama sluchalam z przyjemnoscia.

Na impreze rowniez zmuszona bylam zabrac Nika i tu niestety niezle dal mi sie we znaki. Problemem bylo to, ze Bi poleciala za kolezankami, a brata miala w nosie.


Mlodszy szedl ze mna w tyle za dzieciakami i narzekal glosno na swoj ciezki los. A ze mu sie chodzic nie chce! A ze on nic nie znajduje (dzieci szukaly sladow zwierzatek)! A ze on nic nie widzi! A ze on nic nie moze poglaskac! Szedl i marudzil, caly czas naburmuszony i bliski lez. Jednoczesnie jednak, przymierzal sie do kazdej atrakcji jak do jeza. Jeczal, ze nie poglaskal kozy, ale do plota, mimo mojej zachety, zblizyl sie dopiero, kiedy zwierze przeszlo juz dalej. Na widok krolika, zanim jeszcze prowadzacy podszedl z nim do reszty dzieci, Nik juz uderzyl w krzyk, ze on nie bedzie mogl go poglaskac (zeby jednak dal rade, wepchnelam go doslownie w srodek dzieciarni :D). Do czesania osiolka mogly podejsc tylko dwie osoby naraz, dzieci wymienialy sie wiec szczotkami. Kilkoro doslownie wciskalo szczotke w reke Nika, a on chowal sie za moje ramie i twierdzil ze nie chce. Zeby natychmiast podnosic lament, kiedy szczotka trafiala w inne rece. Dopiero na sam koniec, kiedy oznajmilam mu, ze to jego ostatnia szansa, bo osiol wraca na pastwisko, w koncu przelamal sie i podszedl. ;)

(Male uparte oslisko, czesze wiekszego osla :D)

Humor poprawil mu sie dopiero, kiedy wrocilismy do pawilonu na pizze oraz tort. Budynek bowiem pelen byl bardziej egzotycznej zwierzyny - klatek z papuzkami falistymi, wiekszymi papugami, wezami, jaszczurkami oraz zolwiami. W zasadzie, Mlodszy mogl spokojnie pominac jedzenie, bo interesowaly go tylko klatki oraz terraria. ;)

Podsumowujac, przyjecie sie udalo. Bi bawila sie swietnie, Nik, w drugiej polowie imprezy - rowniez. Pogoda co prawda byla jaka byla, ale nie padalo, a to najwazniejsze.

(O, jakie mi sie ladne, jesienne zdjecie udalo strzelic. Szkoda, ze ten glupi znak akurat tam musial stac... :/)

A po powrocie do domu, wypilam rozgrzewajaca kawe i... zabralam sie za odgruzowywanie chalupy. Przez reszte popoludnia nawet nosa nie wysciubilam na zewnatrz. :)
Szkoda, ze moja "ciezka" praca jest praktycznie niewidoczna... Jak przystalo na jesien, Maya gubi dwa razy tyle klakow co zwykle, wiec po jednym dniu dywany sa juz nimi rowniutko pokryte. A dzieci uznaly za stosowne, zeby umyc pedzle wymaziane czerwona farba, w swiezo wyszorowanym zlewie. W rezultacie, wygladal jakby ktos tamowal nad nim krwotok...
Niekonczacy sie cykl sprzatania, trwa nadal... ;)

Ale za to niedziela, ale za to niedziela... Chcialoby sie zaspiewac. :)

Niedziela byla cudnie sloneczna i po brutalnie zimnym poranku (5 stopni!), cieplutka - 20 kresek, a w sloncu nawet wiecej. Nie byly to juz, co prawda, upaly z poprzedniego weekendu, ale hej! Dwadziescia stopni pierwszego pazdziernika??? Lubie to! :D

Rano trzeba bylo odbebnic troche obowiazkow - msza, potem zakupy spozywcze. Nastepnie, malzonek moj wzial sie ostro za gotowanie, zeby przygotowac "baze" do obiadow na caly tydzien. M. wiekszosc swojego czasu przed praca spedza teraz bowiem naprawiajac taras i nie chce marnowac czasu na pichcenie.

(Nasz taras wyglada teraz mniej wiecej tak...)

(A patio, na ktorym jeszcze niedawno Potworki pluskaly sie w basenie - tak)


Co prawda wspanialomyslnie (choc niechetnie) zaproponowalam, ze przejme ten okrutny obowiazek, ale malz mi najwyrazniej nie ufa. Pewnie boi sie, ze przez caly tydzien bedziemy sie zywic parowkami, kupnymi pierogami i tajemniczymi "tworami" wygrzebanymi z dna zamrazarki. :D
Musze tu wspomniec, ze M. naprawde lubi gotowac. Ja nie znosze, dlatego kiedy maz staje przy garach, jako cierpliwa zona grzecznie ignoruje totalna rozpierduche w kuchni i wycofuje sie z pomieszczenia. Tym bardziej, ze M., pomimo sympatii do tego zajecia, miota sie jak w ukropie i jest choleeernie nerwowy. Wypisz wymaluj ja, ale ja nie lubie gotowac, wiec mam prawo. ;) Przy okazji okazalo sie, ze wszystkie przyprawy albo sa na wyczerpaniu, albo nie ma ich w ogole. Pretensje oczywiscie do kogo? Do mnie! A ja gotuje w tym domu, czy jak??? Skoro to nie ja zuzywam przyprawy, to skad mam wiedziec, ze ich brakuje?! :D

W kuchni poirytowany maz ("Tylko sol i pieprz sa w tym domu, co ja moge z tym zrobic?!"), a Potworki znudzone, zaczynaja skoki po kanapie i gonitwy po domu... Oj, nie za dobra kombinacja. :) Dlugo sie nie namyslajac, zgarnelam potomstwo i wyruszylam na jesienny festiwal.

Musicie wiedziec, ze jesien to ulubiona pora roku Hamerykanow, przynajmniej w tej czesci kraju. Za zasluge tego stanu rzeczy mozna uznac piekne kolory, ale ja ide o zaklad, ze tu chodzi raczej o temperatury. Pisalam juz wiele razy, ze tubylcy sa zimnolubni. Jak napoje, to tylko z lodem, jak dom, to tylko z klimatyzacja. Jak tylko temperatura na zewnatrz podnosi sie powyzej 18 stopni, klima idzie pelna para. Trzeba przyznac, ze lato jest tutaj srednio przyjemne (chociaz ja tam nie narzekam ;P), z temperaturami niemal stale oscylujacymi wokol 30 stopni i wysoka wilgotnoscia powietrza. Nic dziwnego, ze nie znoszacy goraca Hamerykanie czekaja jak na zbawienie na rzeskie, suche powietrze oraz temperatury ponizej 15 stopni. :) I nie ma sie co dziwic, ze nasz Stan (oraz wszystkie okoliczne zapewne), w polowie wrzesnia zamienia sie w jeden, wielki jesienny festiwal! :) Kazde miasto i miasteczko musi miec swoj wlasny, czasem weekendowy, a czasem trwajacy kilka tygodni (!). Dodatkowo, wiele prywatnych miejsc organizuje je na mniejsza skale.

Zabralam Potworki wlasnie na taki malutki jesienny festiwal pod wdzieczna nazwa "Hay Day", czyli "dzien siana". :D Nie czuje sie na silach zabrac dzieci samotnie na jedna z wielkich imprez, bowiem boje sie, ze ich zwyczajnie zgubie w nawiedzajacych je tlumach. Ten, na ktory trafilam, byl jednak idealny. Bylo sporo ludzi, ale ani nie trzeba sie bylo przepychac lokciami, ani nie bylo kolejek do zadnej z atrakcji. ;) Festyn zorganizowany zostal w muzeum w naszym miasteczku, w dodatku zaledwie jakies 5 minut drogi od domu. Kolejnym bonusem bylo to, ze dzieci z naszego miasteczka mialy darmowy wstep. Planowalam sie tam wybrac juz w zeszlym roku, ale w ostatniej chwili schrzanila sie pogoda. W niedziele ta ostatnia zdecydowanie dopisala, wiec nie bylo wymowek. ;)

Samo muzeum ma ciekawa historie. Przerobione zostalo z posiadlosci z poczatkow XX wieku, ktora zostala wybudowana na polecenie pewnej damy z nowojorskich wyzszych sfer. Damie owej zamarzylo sie zycie na prowincji, a ze uczeszczala w tych okolicach do starej, prywatnej szkoly dla dziewczat (ktora zreszta nadal funkcjonuje), to tutaj postanowila zapuscic korzenie. ;) Przez lata, wspaniale urzadzona wiejska posiadlosc, odwiedzana byla przez smietanke towarzyska, miedzy innymi zone prezydenta Roosevelt'a oraz Jackie Kennedy (ktora rowniez uczeszczala to w/w szkoly).

(Gdybym miala zamieszkac w takiej chalupie, pewnie tez marzylabym o "prowincji" :D To jest tylko jedna strona domu, ktory jest po prostu ogromny!)

Wlascicielka, umierajac przekazala dom oraz ziemie w testamencie Stanowi. Warunkiem bylo, zeby umeblowanie domu pozostalo w stanie nienaruszonym. I tak sie stalo. Dom zamieniono w muzeum, natomiast budynki gospodarcze oraz stajnie, zostaly przerobione na kafejke oraz pomieszczenia, gdzie odbywaja sie roznorakie spotkania oraz zajecia artystyczne dla dzieci. Jest tam rowniez (a jakze!) sklepik z pamiatkami. Na szczescie zamiast zwyklego, hamerykanckiego (czyt. chinskiego), plastikowego kiczu, sprzedawane sa w nim wyroby lokalnych rzemieslnikow (recznie robione mydelka, porcelana) oraz artystow, nie jest wiec zle. ;)

Z racji, ze Potworki sa za male aby docenic przepych starej posiadlosci, do srodka nie wchodzilam (planuje kiedys wrocic - uwielbiam muzea!).

(Ale pohustac sie w bujanych fotelach na werandzie domu, to juz chetnie)

Za to obejrzalam sobie piekny, stary faeton oraz karoce. Bi bardzo sie ona spodobala, jako ze czyms takim podrozuja prawdziwe ksiezniczki. ;)

Oprocz tego, poniewaz "Hay Day" to impreza typowo rodzinna, po calej posiadlosci porozrzucane byly atrakcje dla dzieci, m.in. malowanie buzi:


Skakanie po kupie siana:

(W koncu nazwa "hay day" zobowiazuje! :D)

Przejazdzka wozem z siankiem i to ciagnietym przez konie, a nie, jak to zwykle widywalam, traktor:


(Nie macie pojecia jak to siano pieknie, aromatycznie pachnialo!)

Oraz malowanie dyni:

(Nik wybral dynsko, ktore ledwie byl w stanie uniesc!)

Mozna tez bylo wsiasc do wozu strazackiego oraz posiedziec na traktorze.

(Calkiem niechcacy, ubralam Nika idealnie pod kolor :D)

Znalazl sie rowniez taki piekny, zabytkowy woz strazacki, z 1937 roku:

(Czy nie wspanialy???)

Co prawda Bi wyklocila sie ze mna, ze ten woz wcale nie jest stary, bo jest czysty i bez rdzy! Same widzicie, co ja tam wiem. ;) Na koniec, wykorzystalam rozlegle tereny przylegajace do posiadlosci, na miejsce wyzycia sie dla Potworkow. Mamy calkiem spory ogrod, ale takiej laki ze schodkami z ktorych mozna skakac nie posiadamy, dzieciarnia byla wiec w siodmym niebie.


Jedyne z czego nie skorzystalismy, z powodu ciagnacego sie niczym gluty z nosa (jakie trafne porownanie!) przeziebienia Potworkow, to lody sprzedawane z budki. Niestety, cholerny wirus co popusci, to wraca, wiec lodom powiedzialam stanowcze nie. I to byl koniec zabawy, bo po mojej odmowie dla Bi wszystko bylo juz glupie i brzydkie, wiec zgrzytajac zebami zabralam dzieciarnie do domu, zanim Starsza doszczetnie popsula mi humor. ;)

*

W calej tej slonecznej radosci i zabawach, wisi nad nami jedna, ciemna chmura. A raczej wielkie, czarne chmurzysko. Chodzi o moja tesciowa. I nie, nie bedzie tu zlosliwych dowcipow.

Tesciowa moja, trzy tygodnie temu trafila do szpitala z ostrym zapaleniem woreczka zolciowego. Niestety, infekcja byla na tyle zaawansowana, ze najpierw spedzila prawie tydzien pod kroplowkami z antybiotykiem, zeby ja zwalczyc. W koncu zabieg sie odbyl (podobno udany) i dwa dni pozniej tesciowa wypisali do domu. Co z tego, kiedy jak tylko przestaly dzialac lekarstwa podane w szpitalu, tesciowa dostala goraczki. Poniewaz ta nie spadala, trzy dni pozniej tesc zawiozl ja z powrotem do szpitala. Wykryto zapalenie oraz odme pluc (najwyrazniej podlapane w szpitalu), a przy okazji wyszlo na jaw, ze kamien (potezny, 2-centymetrowy) z usunietego woreczka, przyrosniety byl do watroby. Ta "mogla" zostac zadrapana podczas zabiegu, a w rezultacie zrobil sie tam krwiak.

I tak juz biedna kobieta, poraz drugi siedzi ponad tydzien w szpitalu. Caly czas ma stan podgoraczkowy, a lekarze nie maja pojecia dokladnie ani od czego, ani jak ja wyleczyc. :/

Do tego dochodzi kwestia tescia, ktory jest z tych, co nawet herbaty sami sobie nie zrobia, a co dopiero ugotuja obiad. Na dokladke chlop jest potwornie skapy, wiec nie ma mowy, zeby kupil sobie cos gotowego. Zywi sie wiec w kolko chlebem z szynka i podejrzewam, ze mizernieje w oczach...

A my martwimy sie i o jedno i o drugie, a jestesmy tak daleko, ze nie mamy nawet jak pomoc... :(

26 komentarzy:

  1. U nas chyba tez zaczęła sie moda na jesienne festiwale. U nas ostatnio było Święto pieczonego ziemniaka, a w następny weekend kilka km od nas będzie Święto dyni. Swoją drogą takie jesienne festiwale naprawdę cos w sobie mają :)
    Co do tesciowej - nie ma to jak polskie szpitale.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczescie u tesciowej juz (odpukac!) dobrze.

      Uwielbiam pieczone ziemniaki, wiec na takie swieto pisze sie jak najbardziej! ;)

      Usuń
  2. O szpitalach to mogłabym Ci tu napisać tyle historii, niestety żadna nie jest pozytywna, chociaż każda skończyła się dobrze. Mam nadzieje, że jednak Teściowa wkrótce dojdzie do zdrowia, a Teść sobie poradzi i nie umrze z głodu (może jak go pzyciśnie to jednak coś więcej zje niż kanapki).
    Nas ostatni weekend również rozpieścił pod względem temperatury, właściwie cały poprzedni tydzień był piękny :) Niestety chyba trochę te temperatury jednak zgubne były, bo dziewczyny trochę sarkają, Kasia zaczęła pokasływać, nie wiem co będzie dalej, a wreszcie wręcz pokochała swoje przedszkole i wołałabym nie robić jej zbyt długich przerw w obecności, ale chorej też jej nie puszczę :/ Ehh ta jesień, mogłaby być wiosna i lato wiecznie (no zimy tak ze dwatygodnie, coby trochę śniegu w Święta jednak zobaczyć ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam zime lubie, chociaz wylacznie taka sniezna, ze wzgledu na narty. :) Ale jesieni i wczesnej wiosny, jak dla mnie mogloby nie byc. Niechby sobie bylo naprzemian gorace lato i mrozna zima. ;)

      No wlasnie cos w tych temperaturach jest, a raczej pewnie w roznicy pomiedzy rankiem a srodkiem dnia. Potworki od ponad miesiaca pokasluja, mi sie nawrocilo juz praktycznie wyleczone przeziebienie, Nikowi co chwila od nowa cieknie z nosa... Oszalec mozna. :/

      Tesciowa na szczescie dochodzi juz do siebie. Tesc tez jakos przetrwal. ;)

      Usuń
  3. Ciekawe spędzanie urodzin. A u nas królują sale zabaw. A tu pięknie w przyrodzie :) ten festiwal też fajna sprawa, zdziwiłam się bardzo, że Nik taką wielką wybrał. I co na nich namalowały dzieciaki??

    U nas w Pl było w zeszłym tygodniu ładnie, a dziś chmury jakby zaraz miało lać i wieje tak że odczuwalna to chyba zero stopni :(
    Żal teściowej :( sama jestem bez pęcherzyka żółciowego ;)
    buźki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez pecherzyka to juz reszte zycia trzeba uwazac co sie je... Tesciowa moja to juz starsza kobieta, ale Tobie, mlodej dziewczynie - wspolczuje...

      Nikowi taka sie akurat spodobala i nie moglam mu jej wyperswadowac. A namalowali to co lubia - Bi kwiatki oraz tecze, a Nik - auta. :D

      Usuń
  4. Mówisz, że Amerykanie lubią jesień? Mam więc w sobie coś amerykańskiego ;p Jesień jest tak cudownie nastrojowa, nostalgiczna, i mimo wszystko wesoła na swój sposób :) (Co nie zmienia faktu, że z dziećmi łatwiej w sezonie wiosenno-letnim).

    Festiwal jesienny to w ogóle niezły pomysł. Mamy u siebie stowarzyszenie i robimy różne imprezy, może i to udałoby się wpisać do kalendarza.

    Współczuję sytuacji z teściami... My też mieszkamy daleko od rodziców Marcina i też czasami nie możemy im pomóc, gdy potrzebują pomocy (na szczęście po sąsiedzku z nimi mieszka drugi syn z rodziną), ale jednak sto kilometrów to nieporównywalnie mniej niż cały ocean. Z drugiej strony, zawsze pocieszam się myślą, że to dorośli ludzie i muszą sobie jakoś poradzić, ech...

    Pozdrawiamy ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, na przykladzie tesciowej, dotarlo do mnie, ze nasi rodzice nieuchronnie sie starzeja i jak jeszcze niedawno to oni martwili sie o nas, teraz my zaczynamy martwic sie o nich... :(

      Ja tam jesieni nie lubie, nawet pomimo jarmarkow oraz festiwali. ;)

      Usuń
  5. Z chęcią bym się wybrała na taki jesienny festiwal:))
    U nas niestety choróbsko:(( Każde dziecko choruje na coś innego. Mam nadzieję, że nie załapią od siebie nawzajem. Dziś synuś już nie był w szkole a jutro obydwoje zostaną w domu... A tu w UK nieobecność w szkole jest mega niedobrze widziana... Nawet przy chorobie...

    Zdrowia dla Twojej teściowej!

    PS. Wóz strażacki rzeczywiście superowy!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajny, nie? ;)

      Tutaj z nieobecnoscia jest to samo... Bardzo niechetnie na to patrza i codziennie rano trzeba dzwonic i informowac, ze dziecka nie bedzie. Jak w zeszlym roku Bi miala grype i powiedzialam, ze caly tydzien jej nie bedzie to i tak musialam codziennie dzwonic. Jak raz sie zagapilam, to zadzwonili ze szkoly do mnie. ;)

      Usuń
  6. Fajnie macie z tymi festiwalami, a dom to po prostu do zamieszkania i już widzę siebie na tym ganku, w bujanym fotelu, z książką w ręku :)

    Nik to tak jak Jasiu. Najpierw czegoś nie zrobi, bo się boi, a potem wyje, bo on tego nie zrobił... No naprawdę nie wiem, co jest z tymi chłopakami, gorzej niż my, baby :D

    Teściowej zdrowia życzę!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tesciowa na szczescie juz doszla do siebie (tfu, tfu, zeby nie zapeszyc), dziekuje!

      A mowia, ze chlopaki to takie proste w obsludze, a dziewczyny wszystko komplikuja, phiii... :D

      Chalupa boska! Od razu pomyslalam o "Przeminelo z wiatrem" i rowniez nie mialabym nic przeciwko zamieszkaniu tam. ;)

      Usuń
  7. Szkoda, że u nas takich festiwali nie ma. Z przyjemnością bym się wybrała, bo jesień bardzo lubię. Z gotowaniem u nas, podobnie jak u Was. I nawet tak samo zbieram cięgi za braki w zaopatrzeniu.
    Zdrowia dla teściowej i wytrwałości dla teścia. Mój tata ma tak samo. Jak byłam mała i mama rodziła siostrę, a ja zostałam z ojcem w domu, to zjadałam suchy chleb odłożony dla kur :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, moj M. opowiada podobne historie jak jego mama rodzila najmlodszego brata! Podobno chodzili gdzies kupic pieczonego kurczaka i jedli go tak z chlebem przez tydzien. ;)

      No prosze, a ja myslalam, ze tylko moj malzonek jest "miszczem" w wynajdywaniu winnych kiedy sam ma skleroze. ;)

      Usuń
  8. Ale fajna sprawa taki festiwal :)
    Na zdjęciach słonecznie, zazdroszczę :)
    U nas leje, wieje i nie mam prądu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O matko! Ze leje i wieje to jeszcze mozna przelknac, ale brak pradu?! Tragedia! :(

      Musze przyznac, ze druga polowa wrzesnia i niemal caly pazdziernik nas w tym roku niesamowicie rozpiescily. Prawie nie padalo i mielismy naprzemian najprawdziwsze upaly i temperatury okolo 22-23 stopni. Mam nadzieje, ze Matka Natura nie postanowi sobie tego odbic i nie zesle nam zimy stulecia! :D

      Usuń
  9. Twojego teścia to mi akurat nie szkoda,
    mam nadzieję, że teściową ktoś się zaopiekuje po wyjściu ze szpitala
    żeby nie było tak, że będzie chodzić z ranami w brzuchu żeby ugotować mężowi obiad :( bo tak właśnie bywa
    chwalę się - nasza 2-tygodniowa Hanusia śpi w nocy bez przerwy po cztery godziny i uwaga - rodzice budzą ją martwiąc się, że jest głodna :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klarko, z naszej Lilki też był taki śpioch kiedy była maleńka, i położna wręcz KAZAŁA nam Ją budzić co 4godziny. Podobno maluszki muszą regularnie jeść nawet w nocy... Uciążliwe to było okropnie, nie przez sam fakt nastawiania budzika, ale dlatego, że księżniczka Lila czasami w ogóle nie miała zamiaru się obudzić.

      Usuń
    2. Klarko, takie dzieci jak Wasza Hania to dla mnie legenda. :D Moje Potworki budzily sie az za czesto (Nik potrafil nawet co 1.5 godziny, co nawet dla noworodka jest wg. mnie lekka przesada ;p), wiec dylematu: budzic czy nie? nie mialam. :D

      Usuń
  10. Nasz poprzedni weekend też był cudowny, i to z wyjazdem poza miasto... Tylko kiedy ja go opiszę, hę?! Ech, cierpię na takie deficyt czasu, plus totalne zmęczenie...

    No szkoda, że Nikt tak się uparł na nie z tym basenem, ale nic na siłę. Z tym spieszeniem się dzieci to znam to z autopsji, choć moje chyba już robią postępy, zwłaszcza jak mamy gdzieś jechać we trzy autobusem. To chyba samo w sobie już jest frajdą i atrakcją, więc jakby mobilizacja inna. Ale w innym wypadku? Tak się spieszą, że na wszystko mają czas!

    Zdradź lepiej Agatko, co to za baza którą M wykorzystuje przez cały tydzień? Przydałby mi się taki sprawdzony pewniak, tym bardziej, że mój mąż sam nic nie ugotuje. Każdy obiad, zupę odgrzeje dzieciom, ale kto to musi przygotować?! No zwracam honor, bo pierś, czy schabowe jeszcze przyprawi i zrobi w panierce, ale reszta? Nic z tego.

    Fajnie, że macie taki wysyp festynów w tym okresie. Bardzo lubię się na nie wybierać. Mają swój urok. A już te tematyczne szczególnie darzę sympatią.

    Współczuję teściowej. Miałam usuwany woreczek prawie 13lat temu, na szczęście bez żadnych komplikacji. Domyślam się, że się martwicie. A teść może jednak minimalnie rozwinie się kulinarnie? Mój Marcin z obiadami na bakier, ale i kiełbasę sobie ugotuje i jakieś zapiekanki z chleba zrobi... Także przeżyłby w razie czego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamietam wlasnie, Martus, ze Ty tez bez woreczka jestes... Tesciowa, na szczescie (odpukac!) wyszla w koncu ze szpitala i dochodzi do siebie.

      To prawda, te festyny sa swietne, tylko za bardzo kusza. ;) Chcialoby sie zaliczyc wszystkie, a nie starcza niestety czasu...

      Kurcze, Martus, tak to jest jak sie odpisuje na komentarze trzy tygodnie pozniej, nie pamietam juz dokladnie co to za "baze" M. przygotowal. Wiem, ze zupe sklecil, na grillu kurczaki upiekl oraz pieczen machnal. Potem zostalo juz tylko dorobic ziemniaki czy inna kasze oraz surowke i obiad gotowy. :)

      Mi tez strasznie szkoda tego nikowego basenu, szczegolnie kiedy widze jak dobrze radzi sobie Bi i wiedzac, ze Nik moglby byc juz na podobnym poziomie. :/ Ale boje sie, ze zmuszaniem osiagne odwrotny skutek i Mlody znienawidzi wszelkie zajecia dodatkowe. Dlatego, poki co, czekam az sam zdecyduje, ze chce chodzic.

      Mam nadzieje, Martus, ze kiedys wygrzebiesz sie jednak z zaleglosci... ;)

      Usuń
  11. Jak ja uwielbiam takie klimaty ! Zwierzęta, dynie, istna sielanka :) U nas z kolei plucha, huragany, nie wiadomo co - ale liczę na to, że złota polska jesień jeszcze do nas wróci :)

    Mam nadzieję, że i sytuacja z teściami jakoś się ustabilizuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i chyba wrocila, prawda? ;) U nas, dla odmiany, od wczoraj pada, ale ze deszcz bardzo jest potrzebny po niemal miesiecznej suszy, to nie narzekam. :)

      Tesciowa na szczescie juz lepiej, dziekuje. :)

      Usuń
  12. Wspaniały! niezardzewiały i czysty ;)

    Agatko, to ja mam coś w genach hamerykańskiego - lubię ciepło, ale nie upały ;) Ale z tą klimatyzacją przy 18C to padłam.

    jesień naprawdę piękną macie. Festyn świetny. "Domeczek" robi wrażenie, cudne te okna z okiennicami.

    Co do gotowania - Kochana, witaj w klubie. Tak jak ze zmywaniem w zmywarce ;) Mam tak samo z gotowaniem! No nie lubię i już, a Tomek wręcz uwielbia, ale dokładnie identycznie świni w niej, zaciskam zęby, bo wolę w niej posprzątać niż gotować ;) Jedyna różnica, że moj Mistrz nie gotuje w szale i nerwicy, a raczej w uwielbieniu do tego :)

    ps: Lamę aż musiałam sobie powiększyć :D

    OdpowiedzUsuń
  13. A no i wspólczuję teściowej i trzymam kciuki na szybką diagnoze i wyzdrowienie.
    A mój teść jest identyczny... dwie lewe ręce do podstawowych potrzeb aby życ, ech.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektorzy mezczyzni, szczegolnie Ci starsi, to bez zon by po prostu nie przetrwali. Selekcja naturalna. ;) Na szczescie moja tesciowa doszla juz do siebie po operacji, dziekuje! :)

      Ja gotowac lubie tylko na Swieta. Moze dlatego, ze wtedy przygotowuje sie pysznosci ladujace na stole raz do roku. ;) Takiego codziennego pichcenia nie znosze z pasja. :) A M. sam przyznaje, ze lubi, ale humor ma przy tym, ze bez kija ani podchodz! ;)

      Heh, domeczek przywodzi na mysl "Przeminelo z wiatrem" i chetnie bym w nim zamieszkala. ;)

      Amerykanie z klimatyzacja sa straszni! Zawsze zartowalam w starej pracy, ze musze dogrzewac sie w biurze grzejniczkiem przez caly rok, bo zima grzeja niewystarczajaco, a latem jak puszcza klime, to najchetniej siedzialabym w szaliku i rekawiczkach, bo "wicher" hula mi po karku, a dlonie dretwieja z zimna! :D

      Usuń