Sobota, 9 listopada, oznaczala dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Malzonek wymyslil sobie niedawno, ze chce zrobic pozwolenie na bron i akurat tego dnia wypadlo mu szkolenie. Jechal na 8:45, wiec jak na niego, mogl pospac duzo dluzej niz zwykle. Ja i dzieciaki wstalismy pozniej, ale nie duzo, bo Kokusia obudzil... bol ucha. :( A jak powiedzial ojcu, ze boli go ucho, to ten przyszedl zeby mnie o tym poinformowac. Jakbym nie wiedziala... :/ Powiedzialam chlopu ze bede dzwonic do pediatry, ale otwieraja dopiero o 10, wiec moze mu dac tabletke przeciwbolowa. Zakopalam sie spowrotem w koldre, ale niestety, malzonek przyszedl ponownie i oznamil, ze dal mu... Grypex, "bo to i przeciwbolowe i na katar i kaszel i moze mu to zwalczy". Taaa... Mowie, ze jak juz ucho boli, to Grypex na to nie pomoze i biore go do lekarza. Na to M. z takim rozczarowaniem w glosie: "A, jednak idziesz?". Nie, bede kurna leczyc zapalenie ucha Grypexem! Ja wiem, ze moj maz unika lekarzy jak ognia i idzie dopiero jak juz wydaje mu sie ze umiera, ale dziecka meczyc nie bede... A M. nakupowal w Polsce Grypexow i uwaza, ze to lekarstwo na wszystko i nie przyjmuje do wiadomosci, ze to tylko tymczasowo niweluje objawy, a nie zwalcza wirusa... Dla niego to jedno i to samo, bo jak sie po tym lepiej czuje, to znaczy ze leczy... Rece opadaja... :/ Ranek minal wiec ekspresowo i tuz po 10 zaczelam wydzwanianie do pediatry. Za pierwszym razem, po wybraniu numerkow oraz wysluchaniu muzyczki, wlaczyla sie... poczta glosowa. Wzielam kilka glebokich oddechow, zajelam sie czyms na kilka minut, po czym sprobowalam jeszcze raz. Tym razem, na szczescie, w koncu ktos sie zglosil i udalo sie umowic Nika na 12:30. Poniewaz zostala kupa czasu, wzielam sie za (znowu!) chlebek bananowy, bo potrzebny byl mi i na wieczor i na wizyte taty kolejnego dnia. Przyuwazyla mnie Bi i zaczela sie walka o to, kto to ciasto upiecze. :D Poniewaz akurat chleba bananowego mam juz po dziurki w nosie, a poza tym nie chce dzieciaka zniechecac, odpuscilam i pozwolilam pannie odmierzac i mieszac, a sama tylko podawalam kolejne skladniki. Potem wstawilam ciasto do piekarnika i na szczescie mialo sie upiec tuz przed moim wyjsciem z domu. Niestety, pozniej okazalo sie, ze wyszlo lekko zakalcowate. :O Naprawde nie rozumiem co czasem sie z tym ciastem dzieje. Juz dlugo wychodzilo normalne, a tu masz... :/ Tak czy owak, pojechalismy z Kokusiem do pediatry i bez zaskoczenia - ma zapalenie ucha.
Lekarka jednak ogolnie go osluchala i obadala i tu juz mielismy niespodzianke, bowiem przy wydechu panicz mial leciutkie szmery w plucach. :O Poniewaz opowiedzialam pani doktor, ze Nikowi choroba ciagnie sie juz 3 tygodnie, a zaczelo sie od bolu gardla, podwyzszonej temperatury, chrypki, a potem kaszlu, kobitka wydedukowala, ze najprawdopodobniej Mlodszy zlapal krazace ponoc zapalenie pluc wywolane przez mykoplazme, a pozniejszy katar oraz zapalenie ucha to infekcje wtorne. Popatrzylam sobie potem na wyleganie oraz objawy i zgadzaloby sie. W kazdym razie, lekarka nie chciala dawac mu dwoch roznych antybiotykow, a poniewaz powiedzialam, ze kaszel wlasciwie mu juz przechodzi, wiec zgodzila sie, ze zapalenie pluc samo odpuszcza (to charakterystyczne dla infekcji wywolanej przez mykoplazme), wiec przepisala go tylko na ucho. Na szczescie posluchala mnie, kiedy powiedzialam ze zwykla amocyklina na Kokusia nie dziala i przepisala od razu augmentin. Wrocilismy do chalupy i czekalam z niecierpliwoscia na wiadomosc z apteki, ze dostali recepte i kiedy bedzie do odebrania. Zwykle potwierdzenie dostawalam jak tylko wyszlam od lekarza, a tym razem nic. No ale czekam, bo w koncu nie dosc ze sobota, wiec wszedzie pewnie maja ograniczony personel, to jeszcze zaczyna sie sezon grypowy, wiec i recept do przygotowania maja wiecej. W domu Bi nie wystarczylo zrobienie chlebka bananowego i umyslila sobie, ze upiecze jeszcze ciasteczka czekoladowe. Sama znalazla przepis w necie, wiec wzruszylam ramionami, ze jak chce, to niech piecze. Niestety, panna koniecznie chciala zebym przy niej stala, tak na wszelki wypadek, choc ostatecznie bylam potrzebna tylko do wyciagniecia ciastek z piekarnika, bo Starsza bala sie, ze sie poparzy. Wszystko wykonala sama, od A do Z, a ja przytupywalam z niecierpliwoscia, bo po jakims czasie stwierdzilam, ze musze jechac do apteki i sprawdzic czy dotarla do nich recepta.
Bylo juz popoludnie i po pierwsze chcialam dac Kokusiowi jak najszybciej pierwsza dawke, a po drugie pediatra byl otwarty tylko do 17 i balam sie, ze jak cos bedzie nie tak, to bede musiala jeszcze raz jechac lub dzwonic do nich. Jak na zlosc ciasta wyszlo Bi na dwie blaszki, choc na szczescie piekly sie szybko, jak to ciasteczka. Popedzilam do apteki, a tam... przerwa na lunch (jakos pozno) i musialam 10 minut krazyc po sklepie (tutaj apteki to takie mini supermarkety). Pozniej okazalo sie, ze moja recepta byla dawno gotowa, a ja nie mialam aktywowanych powiadomien sms'owych. Zmienilam apteke, ale to po prostu inne miejsce z tej samej sieci, wiec zalozylam, ze powiadomienia bede dostawac, a tu jednak nie. Najwazniejsze jednak, ze do domu wrocilam z antybiotykiem i szybko kazalam Nikowi lyknac. Tym razem, po raz pierwszy dostal tabletki zamiast syropu, ale przerazil mnie ich rozmiar. :O Nik lyka mniejsze bez problemu, ale o te troche sie obawialam. Na szczescie na srodku maja kreseczke, wiec udalo mi sie ja przeciac na pol. ;) To byl zdecydowanie dzien pieczenia, bo ponownie musialam wlaczyc piekarnik i tym razem dzieciaki zrobily sobie domowe pizze, choc ich potem nie jedli. Po prostu we wtorek, kiedy mieli wolne, wyjelam ciasto z zamrazarnika, ale potem jedli sniadanie tak pozno, a M. pojechal po pracy po sushi, ze pizzy juz nie upiekli. Ciasto lezalo w lodowce, ale balam sie, ze w koncu splesnieje, wiec trzeba bylo je upiec. Przez ta pizze, o maly wlos a nie pojechalibysmy do kosciola. Caly dzien naprzemian jezdzilam i cos sie pieklo, wiec teraz tez wstawilam pizze dzieciakow i zabieralam sie do upieczenia porcji dla mnie oraz M., myslac, ze mam jeszcze godzine. Po czym... olsnilo mnie, ze jest 15:30, a msza na 16! Pizze dzieciakow zdazyly sie akurat upiec, ale porcja rodzicow powedrowala spowrotem do lodowki. :D Przebralismy sie i popedzilismy. Malzonek niestety dopiero wychodzil ze szkolenia, wiec na msze musial jechac po pracy w niedziele. Ja i Potworki wrocilismy do domu, ale z mezem i ojcem widzielismy sie tylko przelotnie, bo za niecala godzine znow wychodzilismy. Jak dzien w biegu, to dzien w biegu, choc przyznaje, ze bylam juz mocno zmeczona i nie chcialo mi sie nigdzie isc. Najwyrazniej zarazilam sie od dzieciakow i ciekawe jak mnie to chorobsko potraktuje. Bi kilka dni posmarkala i pokaszlala i w sumie jej przeszlo. U Kokusia oczywiscie tak latwo byc nie moglo i nie dosc, ze kaszel nadal od czasu do czasu da o sobie znac, to jeszcze dorobil sie zapalenia ucha. U mnie poki co wygladalo to jak cos grypopodobnego. W piatek wieczorem kladlam sie spac z dreszczami i nawet po wypiciu lekarstwa, lezalam potem skulona pod koldra i klekotalam zebami. Chwycilo mnie akurat jak zbieralam sie do spania i bylam juz tak zmeczona, ze nie chcialo mi sie mierzyc temperatury, ale na pewno mialam przynajmniej stan podgoraczkowy. W sobote pojawil sie kaszel, glownie suchy, ale od czasu do czasu cos tam sie odrywalo... Bylam jednak bez energii, a caly dzien spedzilam jezdzac w te i we wte, wiec mialam juz tylko ochote klapnac na kanape. Niestety, akurat na ten dzien sasiedzi urzadzili obchody Diwali. Oni co roku wlasciwy dzien swieta spedzaja w gronie swoich hinduskich znajomych, a pozniej urzadzaja osobne przyjecie dla sasiadow i hamerykanckich znajomych. I musialo akurat pasc na ta sobote... :/ Potworki jednak az piszczaly zeby isc, nawet Nik, ktory poza bolem ucha i zatkanym nosem, wydawal sie wlasciwie zdrowy. Niechetnie wiec, ale zabralam mlodsze towarzystwo (bo M. oczywiscie tylko prychnal i oznajmil ze jest zmeczony, co zreszta mialo sens skoro caly dzien go nie bylo) i podjechalismy do sasiadow. Jak to czesto bywa, kiedy tak strasznie mi sie nie chcialo, to potem naprawde swietnie sie bawilam. Towarzystwo bylo wlasciwie... europejskie. ;) Tylko jedna para byla hinduska i jedna ze Sri Lanki, a poza tym bylam ja, polskie malzenstwo, zona Slowaczka z mezem Niemcem i facet polskiego pochodzenia. Zone ma Amerykanke, ale byla chora, wiec przyjechal z corka sam. Podobnie, inni sasiedzi - Amerykanie rowniez byli cala rodzina chorzy i nie dotarli. Impreza, jak to domowka, to bylo takie szwendanie sie miedzy ludzmi i pogaduchy to z tym, to z tamtym. Dopiero po jakims czasie, kiedy wszyscy chwycili jedzenie, baby usiadly grupa w jednym pokoju, chlopy w drugim, dzieciaki szalaly w pokoju zabaw w piwnicy i tak uplynela wiekszosc wieczoru. Pan Niemiec przyniosl dwie butelki czerwonego wina, Polacy butelke bialego, wiec po chwili wszystkim doroslym humory wybornie dopisywaly. ;) Zaliczylismy ceremonie z prosbami o bogactwo i pomyslnosc i w tym roku nawet ja z Potworkami wzielismy udzial. Bi sie wstydzila i nie chciala, ale Nik byl chetny, wiec jednak poszla z nami. :D
Sasiedzi uwielbiaja zdjecia, wiec co chwila padalo haslo zeby sie ustawic a to w kuchni, a to na schodach, a to wszystkie kobiety, a potem dzieciaki, a potem tylko dziewczynki, itd. :D Kiedy przyszlismy, sasiadka probowala znalezc dla Bi jakis stroj, ale niestety, ona i jej starsza corka sa chude jak patyki, a Bi... nie :D, wiec w nic nie weszla. Mowilam jej w domu zeby zalozyla cos bardziej odswietnego, ale oczywiscie stwierdzila, ze w tym sie dobrze czuje i nie chce sie przebierac, wiec ostatecznie mocno odstawala od wszystkich, ubranych w sukienki (lub wrecz suknie) dziewczynek.
Chlopcy na szczescie ubrani byli juz mniej strojnie, wiec Nik az tak sie nie wyroznial. ;) Co roku przyjecie konczyly wystrzaly fajerwerkow, w tym jednak mamy ostrzezenia przeciwpozarowe i zakaz zapalania ognia. Poprzestalismy wiec na zwyklych zimnych ogniach. Dla dzieciakow to i tak byla frajda i z entuzjazmem odpalali je jeden od drugiego.
A w czasie kiedy rodzice zaczynali sie zegnac, mlodziez dorwala pilke nozna i urzadzili sobie meczyk w ciemnosciach. Taki, mozna powiedziec, chaotyczny, bo niewiadomo bylo kto jest z kim, kto broni, gdzie wlasciwie sa bramki, itd. ;) W Hameryce ten sport jest tak popularny, ze choc rozstrzal wiekowy mielismy od 11 do prawie 14 lat i mieszanke chlopcow z dziewczynkami, kazde z dzieci gralo w noge przynajmniej kilka lat, wiec wszyscy sie swietnie bawili. Nie bylo latwo, ale w koncu rodzicom udalo sie pozgarniac swoje dzieci, podziekowac gospodarzom i wrocic do domu. Impreza miala sie skonczyc o 20:30, a kiedy maszerowalam z Potworkami do auta, telefon pokazal... 22:02. :O Na szczescie bylismy pojedzeni (choc Bi oraz Nik jedli chyba tylko chlebek Naan), wiec kolacja nie byla potrzebna. Chwile czlowiek usiadl zeby ochlonac, po czym powlokl sie do lozka. ;)
W sobote kladlam sie do lozka z mysla, ze kolejnego dnia bede spac do oporu, tymczasem sama z siebie obudzilam sie o 8 i doopa. Nie moglam juz ponownie zasnac... Wstalam w koncu, Bi obudzil budzik (nie wiem po co ona go nastawia w dni wolne) pol godziny pozniej, ale Nik spal oczywiscie do grubo po 10. Panicz wstal z nadal zatkanym nosem oraz uszami, ale nie ma sie co dziwic, po ledwie dwoch dawkach antybiotyku. Ja za to kaszlalam coraz mocniej i czesciej. Napisalam do taty czy wpada na kawe i ostrzeglam, ze bakteria, czy wirus nadal krazy w powietrzu. Coz, gdyby nie pomoc w wypisaniu formularza na bezrobocie, pewnie by nie przyjechal, ale ze woli zebym mu to zrobila (choc widzial juz dziesiatki razy co gdzie wypisuje, wiec na pewno by sobie poradzil), to nawet zaraza nie straszna. :D dzien minal baaardzo leniwie, bo dziadek jak zwykle posiedzial ze 3 godzinki, a po jego wyjsciu byl juz srodek popoludnia. O tej porze roku wlasciwie zblizal sie wieczor. ;) Troche posiedzielismy przed tv, musialam poskladac jakies pransko, po czym nadeszla pora zeby zagonic brudasow pod prysznic, szykowac sniadaniowki, ladowac Chromebook'i, itd. Tego wieczora, po raz pierwszy od kilku tygodni popadalo dluzej niz taki przelotny deszczyk. Nadal byla to jednak tylko dosc delikatna mzawka. Oczywiscie jak pogoda byla paskudnie mokra, Oreo zdecydowala sie wybyc do ogrodu o 22. Wiedzialam, ze nie ma szans zeby wrocila zanim pojdziemy spac i sie nie pomylilam. Wolalam ja, ale nawet deszcz nie przymusil jej do powrotu.
W poniedzialek mielismy Veteran's Day i wiele miejsc, jak banki, biblioteka, urzedy federalne, poczta (:D) bylo zamknietych, ale o dziwo szkoly w naszym miescie normalnie pracowaly. Choc gdy wyszlam z Potworkami przed chalupe, okazalo sie ze na przystanku jest pusto i Bi spytala podejrzliwie czy jestem pewna, ze maja lekcje. :D Kiedy jednak dochodzili do przystanku, zaczely sie rowniez schodzic inne dzieciaki. Ja wrocilam do domu, cieszac sie ostatnim spokojnym dniem w tym tygodniu. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe, wstawilam zmywarke oraz pranie i... przyjechal z roboty M. U niego byl to taki dzien, kiedy mogli wziac sobie wolne, nieplatne, ale bez zuzycia dnia wolnego. Malzonek postanowil wiec skorzystac, a ze pogoda byla piekna (18 stopni i slonce), wiec w koncu wydmuchal reszte lisci z przodu oraz tylu ogrodu. Jestem zaskoczona ze miasto nadal ich nie zebralo; strasznie im to opornie idzie w tym roku... Wiedzac, ze wiekszosc kolejnych dni spedze glownie poza domem, staralam sie tez troche ogarnac domowe pobojowisko, bo nie ma nic gorszego niz wrocic do chalupy wieczorem, gdzie z kazdego kata bedzie wyskakiwal jakis syf. A wiem, ze jak nie pokaze paluszkiem, to M. ani dzieciaki nawet zmywarki nie rozladuja. O wstawieniu prania czy wyszorowaniu zlewow nie ma co nawet marzyc. Dzien wczesniej malzonek smazyl nalesniki, zachlapal kuchenke tluszczem i co? I przetarl recznikami papierowymi, rozmazujac go po prostu na cala. I dla niego to bylo super; kuchenka tlusta, smierdzaca i bez polysku, ale o co ja sie czepiam? :/ W koncu ze szkoly dojechaly Potworki. Niestety, Nik jeszcze z autobusu wyslal mi wiadomosc, ze ucho nadal go boli. :( Tu juz sie powaznie zmartwilam, bo w koncu wzial juz 5 dawek antybiotyku, wiec co do cholery... Zadzwonilam do pediatry zeby spytac czy to normalne i lekarka potwierdzila, ze tak, zeby mu w miedzyczasie podawac cos na bol, a za jakis dzien powinien sie poczuc lepiej. :( Stwierdzilismy jednak, ze na basen nie ma go co ciagnac, bo tylko go jeszcze zawieje niechcacy... Potworki zyskaly wiec spokojny wieczor, choc musialam caly czas za nimi chodzic, bo do 19 mieli zakaz elektroniki (chyba ze jakis kolega czy kolezanka zadzwoni lub napisze) tymczasem co i rusz ktores lapalam na telefonie, bo "zapomnialo". :/ Nik dostal tabletke przeciwbolowa po szkole, ale wieczorem znow zaczal narzekac na ucho. Kiedy jednak pytalam czy potrzebuje tabletke, mowil ze nie wie, bo boli go mniej niz wczesniej. W koncu, na wszelki wypadek mu ja dalam, ale ze bylo to raptem pol godziny przed spaniem, to kiedy sie polozyl, po chwili przyszedl z placzem, ze przez to ucho nie moze spac. :O Tlumaczylam, ze srodek nie zdazyl jeszcze zadzialac, ale ze kawaler szlochal i szlochal, dolozylam mu jeszcze inna tabletke. Nadal chlipiac poszedl do lozka i w koncu chyba zaczelo dzialac, bo kiedy sie kladlam, on w koncu spal...
We wtorek czekala mnie brutalna pobudka o 5:10. Tego dnia zaczynalam "akademie" dla listonoszy. Nie moge sie nadziwic, ze aby zostac zwyczajnym "doreczycielem" trzeba przejsc tyle szkolen... Ta "akademia" to jednak taki pic na wode, bo obejmuje codzienna prace, wiec z powodzeniem czlowiek nauczylby sie tego wszystkiego po prostu pracujac... Co gorsza, takie szkolenia organizuja tylko w dwoch miejscach w moim Stanie, a mieszkam mniej wiecej po srodku od obu i do kazdego mam ponad 40 minut jazdy. Do tego rozpoczecie "zajec" o 7 rano i mamy pobudke przed switem. :/ Czego sie nauczylam tego dnia? Glownie obslugi skanera, ktory ma wbudowany GPS i trzeba go caly czas nosic przy sobie. Obsluga tego urzadzonka nie jest trudna, ale musisz w nim zaznaczac kazda, najmniejsza czynnosc, a te oznaczone sa kodami i skrotami, ktore w dodatku czesto pojawiaja sie po kliknieciu innej wczesniej, trzeba wiec wiedziec po kolei co wciskac. Przejrzelismy wiec wszystkie mozliwe opcje i konfiguracje skanera, tyle ze jest tego tyle, ze nie da sie zapamietac za pierwszym razem. Tak jak napisalam wyzej, dopiero codziennie uzywajac skanera w pracy, zapamieta czlowiek co i jak. Troche czasu spedzilismy tez cwiczac segregowanie poczty, bo to jest pierwsze co robi sie po przyjsciu do roboty i zajmuje czasem tyle czasu co przejechanie calej trasy.
Oprocz mnie na szkoleniu jest dwojka mlodych chlopakow i z przykroscia stwierdzam ze byli w tym szybsi ode mnie. Niestety, nie ma jak mlody mozg oraz mlode oczy, bez okularow. :D Akademia powinna byla sie skonczyc o 15:30, ale babka doszla do konca materialu pierwszego dnia zaraz po 14. Nikt oczywiscie nie mial o to zalu. ;) Mimo ze teoretycznie nie bylo jeszcze godzin szczytu, wpakowalam sie w korki, najpierw przez roboty drogowe, a potem dwa razy bez zadnej widocznej przyczyny. :/ Do domu dojechalam wiec tuz po Potworkach, ale za to przed M. Przynajmniej dzieciaki nie musialy czekac za dlugo na obiad, choc Nik juz zdazyl sie poczestowac ciastem. :/ Poniewaz tego dnia wyszlam z domu zanim Nik jeszcze wstal, a Bi dopiero co zeszla na dol, wiec pierwsze co wyptalam jak im minal ranek i dzien w szkole, a Kokusia oczywiscie o ucho. To na szczescie tego dnia juz go nie bolalo. Rano zostawilam mu tabletki na wypadek gdyby ich potrzebowal, wzial je ze soba do szkoly, ale ostatecznie ich nie wzial. Mialam wiec nadzieje, ze w koncu idzie ku lepszemu... Tak sie jakos utarlo, ze we wtorki dzieciaki nie jezdza na basen (poza tymi kilkoma tygodniami kiedy Nik mial jazde rowerowa), mielismy wiec spokojny wieczor. Nik ublagal mnie zebym zabrala go do biblioteki. Gotow byl jechac na rowerze, ale mielismy 12 stopni, a on chore ucho. :O Zabralam go wiec autem, choc po wczesniejszej jezdzie w korkach, nie mialam ochoty patrzec na samochod. ;) Bi pojechala z nami i wziela stos ksiazek, a Mlodszy trzy filmy, mimo ze w tygodniu jest niewiele czasu na ogladanie. Pierwszy film - Spider Man'a, obejrzeli juz tego wieczoru, korzystajac z braku treningu. Wieczor zakonczyl sie dosc szybko, bo i glowa mnie bolala po calym dniu i rozsadek podpowiadal zeby polozyc sie wczesniej, bo kolejnego dnia znow czekala mnie "szkola". :D Niestety, caly dzien co chwila kaszlalam i pod wieczor az cos mnie w glowie klulo po kazdym odkaszlnieciu. Najlepsze, ze przeciez mnie tak lamie juz od piatku, a dopiero dzis M. spytal: "A co ty tak kaszlesz?". Po trzech dniach zauwazyl, ze zona sie od syna zarazila!
Sroda to ponownie pobudka przed switem. Wyszykowalam siebie i wydawalo mi sie, ze dzieci tez. Dopiero po poludniu przypomnialam sobie, ze nie przygotowalam Kokusiowi... sniadania. Na szczescie nie jest juz dzidziorkiem i sobie poradzil. ;) Ja przebilam sie przez korek w stolicy naszego stanu i na szkolenie dotarlam 8 minut spozniona. :O Jeden z chlopakow szkolacych sie ze mna, dojechal jednak chwilke po mnie, wiec nie bylo mi az tak wstyd. :D Ten dzien to byla glownie nauka roznych rodzajow oraz klas listow oraz paczek. Jest tego sporo, a w dodatku nie mialam pojecia, ze tyle moze byc roznych rodzajow oznaczen oraz naklejek. :O Oprocz tego oczywiscie segregowalismy poczte, a pod koniec babka zrobila nam test. Kazde z nas dostalo 10 listow oraz 8 magazynow i segregowalismy na czas. Podobno taka ilosc powinno sie powsadzac w odpowiednie przegrodki w ciagu 3 minut. Kiedy ma sie juz wprawe oczywiscie... No coz, przegralam z chlopakami sromotnie. Oni posegregowali swoje w okolo 5 minut, ja w... 7. :O A przyznaje, ze ostatnie 3 listy wrzucilam juz troche byle gdzie, nie przejmujac sie dokladnym adresem. Kobitka pocieszyla mnie jednak, ze w poprzedniej grupie, ktora szkolila, najszybszej osobie zajelo to az 12 minut. Moze wiec beda ze mnie ludzie, czy raczej listonosz. :D Powrot do domu tego dnia mialam koszmarny. Skonczylismy o 15, zanim wyjechalam byla 15:12, a do domu dotarlam o... 16:54. Przez calutka droge mialam korki!!! :O Na kolejny dzien obiecalam sobie obczaic jakas trase bocznymi drogami. Moze tak bedzie szybciej. Wrocilam do domu, gdzie reszta rodziny juz dawno urzedowala.
Ucieszylam sie, bo malzonek przydusil dzieciaki zeby rozladowaly zmywarke, choc zaladowac brudy ze zlewu musialam sama, bo stwierdzili, ze "mama ma swoj system i oni sie tego nie tykaja". :D Nika ucho przestalo co prawda bolec, ale oba ma nadal zatkane. Zaczyna mnie juz wkurzac kiedy musze mu wszystko po trzy razy powtarzac. Nadal ma tez jednak zapchany nos, wiec mam nadzieje, ze kiedy niezyt nosa ustapi zupelnie, uszy tez sie odetkaja, tym bardziej, ze w tym z zapaleniem mial plyn, ktory tez musi sie wchlonac. Zastanawialismy sie co robic z basenem, sklanialismy sie jednak zeby zabrac Potworki, bo lekarka w koncu powiedziala juz w sobote, ze nie ma przeszkod. Okazalo sie jednak, ze dzieciaki mialy farta, bowiem dostalam maila, ze odwoluja treningi z powodu "niespodziewanego zanieczyszczenia basenu". Pewnie znowu jakis dzieciak sie ze*ral i zaloze sie o milion ze to za kazdym razem ten sam. :/ W kazdym razie, Potworki dostaly w bonusie kolejny wolny wieczor. Nik odrobil lekcje, a potem zazyczyl sobie film, skoro siedzieli w domu. Tym razem znow padlo na Harrego Pottera, choc zamiast ogladac od nowa cala serie, Mlodszy skacze po roznych czesciach. Tym razem wypozyczyl dwie ostatnie. ;)
Czwartek to kolejny dzien wczesnej pobudki. Nie przyzwyczajona, tego dnia spalam jak zabita i kiedy zadzwonil budzik nie wiedzialam zupelnie co sie dzieje... Trzeba sie jednak bylo zwlec, zebrac i popedzic na kolejny dzien szkolenia. Tego dnia pamietalam o sniadaniu dla syna, zapomnialam mu za to przygotowan ubran. Rownowaga musi byc. :D Ponownie utknelam w korku w "stolYcy" i dojechalam dopiero o 7:06. Tym razem przybylam ostatnia, ups... Piszac to, probuje sobie przypomniec czego dokladnie uczylismy sie tego dnia i... nie pamietam. :D Wiem, ze cwiczylismy ukladanie (juz posegregowanej) poczty w skrzynkach tak, zeby potem byc w stanie w miare szybko i sprawnie wykladac wszystko do skrzynek. Instruktorka ma na to sposob, zeby poczte ukladac na przemian pionowo i poziomo i co 3-4 miejsca przewiazywac gumka. Kazdy listonosz ma jednak swoje przyzwyczajenia i np. ten "moj" pokazywal mi, ze oprocz tego, ze w sumie niewiele poczty sortuje, to choc przeklada pionowo - poziomo, niczego nie przewiazuje gumkami, tylko wrzuca do skrzynki. Oczywiscie on robi to juz tak dlugo, ze sie nie pomyli, ale ja jestem nowa, wiec nie ma szans zebym mogla tak zrobic. Podobnie, okazuje sie, ze sa maja specjalne plakietki, ktore mozna wsadzic w poczte, zeby oznaczyc ktore domy maja paczki lub np. list polecony. Tym razem nawet instruktorka stwierdzila, ze ich nie uzywa, "moj" listonosz tez oczywiscie nie. Tyle, ze na moim dniu z nim, wlasnie o jednej przesylce zapomnial i musial wrocic pozniej zeby ja dostarczyc. Poza tym znow sortowalismy poczte na czas i choc chlopaki poprawili swoj czas, ja posortowalam swoja czesc w o ponad minute dluzej. :O Choc sama bylam sobie winna, bo na jednej z ulic widzialam numery 3-cyfrowe, a jeden z listow mial jeden - jedyny 4-cyfrowy i w panice nie moglam go znalezc. :D Tego dnia skonczylismy pol godziny wczesniej, co duzo nie dalo, bo Google pokazalo kolejny wypadek oraz korki w stolicy Stanu. Tym razem juz nie ryzykowalam, tylko zjechalam z autostrady wczesniej i pojechalam bocznymi drogami. Troche sie snulam, bo oczywiscie jechalo sie nimi wolniej, ale przynajmniej jechalam! ;) W domu wieczor uplynal juz zwyczajnie. Pisalam chyba ostatnio, ze Nik mial cwiczyc i nagrac gre na trabce na ocene, ale zapomnial przyniesc ja do domu w poprzedni weekend. Przypomnial sobie o niej dopiero w srode, a termin nagrania mijal o polnocy w piatek. Srodowy wieczor, pomimo odwolanego treningu, minal ekspresowo i Mlodszy tak sie zbieral z cwiczeniem, ze M. poszedl spac i tyle. Trudno zeby trabil na trabie jak ojciec juz w lozku... W czwartek wiec chodzilam za nim i co 15 minut przypominalam, ze musi pocwiczyc i nagrac i koniecznie przed treningiem, bo potem musi sie wykapac, a tata znow pojdzie spac i skonczy sie jak poprzedniego wieczoru. Moje nekanie przynioslo skutek i w koncu wzial sie za instrument.
Piatek byl ostatnim dniem "szkoly" i meczarni z pobudka o 5 rano. Niespodzianka bylo, ze stolica Stanu byla wyjatkowo spokojna i w koncu udalo mi sie dojechac chwile przed czasem. Ostatniego dnia, ale lepiej pozno niz wcale, tak? ;) Za to tym razem lekko spoznila sie instruktorka i stalismy w trojke pod drzwiami. :D Rano bylo -1, ale niestety dzien musielismy rozpoczac od cwiczenia na zewnatrz. Najpierw posegregowalismy i poskladalismy swoja poczte, choc tylko malutka jej czesc, bo mielismy cwiczyc takie prawdziwe dostarczanie, a tor "przeszkod" przy parkingu zrobiony byl tylko na kilkanascie zwyklych skrzynek i kilkanascie takich grupowych, z bloku. Instruktorka przyniosla nam tez po kilka paczek, ekspresow oraz list polecony. Pelen zestaw! :D O dziwo, tutaj posegregowalam i przygotowalam wszystko najszybciej z naszej trojki. Z calym tym majdanem w wozkach, ruszylismy na parking gdzie czekal juz busik. Kazde z nas mialo przejechac ta sama trase, a instruktorka szla przy oknie i poprawiala lub dawala wskazowki. Ogolnie kazdy z nas popelnil jakies bledy. Tu, w Hameryce, w takich domowych skrzynkach mozna zostawiac listy do zabrania i podnosi sie wtedy choragiewke z boku. Listonosz zabiera listy i opuszcza choragiewke. Coz, cala nasza trojka zapomniala o ich opuszczaniu! :D Jeden chlopak zapomnial o paczkach i wrzucil do skrzynek te plakietki, ktore mialy mu o nich przypomniec. Drugi nie zeskanowal zadnej ze swoich paczek. Ja zapomnialam o liscie poleconym, bo zaplatal mi sie w gazety i go nie zauwazylam. :D Obawiam sie, ze to tylko taki maly przekroj tego, co mozemy narobic jak przyjdzie nam rozwozic prawdziwa poczte... Niby proste zadanie, ale kazdemu z nas przejazd (z zatrzymaniem sie, wysiadnieciem i rozlozeniem poczty do skrzynek w "bloku") zajal okolo pol godziny. Spedzilismy wiec tam dobre 1.5 godziny i z ulga, skostnieli i zmarznieci, wrocilismy do cieplego budynku. Na reszte dnia zostalo juz na szczescie tylko rozpoznawanie paczek, ktorych nie wolno nam zabierac oraz prezentacja ze zwiazkow zawodowych, zachecajaca do zapisu do nich oczywiscie. :D A, zrobilismy znow segregacje poczty na czas i... poszlo mi jeszcze gorzej niz w poprzednie dni! Tym razem znow "zawiesilam" sie na jednym z adresow, ktory okazal sie wcisniety w sam kat tej szafki do segregowania i pod presja nie moglam go znalezc! :O W kazdym razie, zakonczylam ta 4-dniowa mordege i wyszlismy nawet dosc wczesnie, bo okolo 14. Pojechalam wiec jeszcze na zakupy i do chalupy dotarlam dopiero przed 16. Kiedy bylam w sklepie, Bi napisala sms'a z pytaniem czy moze isc do kolezanki - sasiadki. Odpisalam, zeby poczekala moze, bo M. jedzie z pizza. Panna odpisala, ze mama kolezanki sie zgodzila, a ona juz wyszla i idzie do nich. Cisnienie mi lekko skoczylo, ze smarkula nie czeka na pozwolenie, ale postanowilam to przelknac. Napisalam z pytaniem o ktorej wroci, ale odpowiedzi nie dostalam. Wrocilam do domu, rozpakowalam wszystko, dojechal malzonek z piatkawa pizza i siedlismy cieszac sie wolnym wieczorem. W koncu zaczelo sie sciemniac, bo mamy polowe listopada i wczesne wieczory, a Starszej nie ma. W dodatku, jej lokalizacja utknela kilka domow dalej. Napisalam kolejny raz o ktorej wroci. Nic. Wyslalam tez sms'a sasiadce zeby Bi juz wracala, bo robi sie ciemno. Bez odzewu. Dzwonie do corki. Wlacza sie poczta glosowa. Tu sie juz z M. wkurzylismy, bo zawsze jest z pannica ten sam problem! Telefon ma, zeby byl z nia kontakt, tymczasem jak jest z kolezankami, to telefon pozostaje wyciszony i mozemy sobie pisac czy dzwonic, a ona i tak nie slyszy! Teraz wygladalo to jakby w ogole go wylaczyla albo padla jej bateria. Napisalam do sasiadki kolejny raz, bo zaczelismy sie zastanawiac czy dzieciak w ogole do nich dotarl. Na szczescie tym razem Bi po chwili wrocila, cala zadowolona. Na dzien dobry popsulismy jej humor, bo dostala ochrzan. Ojciec zagrozil, ze skoro nie ma z nia kontaktu, to zabierze jej telefon, ktory mial byc przeciez srodkiem komunikacji, a ja oznajmilam, ze za kare nie jedzie kolejnego dnia do kolezanki, z ktora byla umowiona. Bylo oczywiscie sporo placzu, ale trudno. To nie byl pierwszy raz kiedy nie bylo z nia kontaktu, a wrecz jest to u niej rutynowe. W koncu panna przyszla szlochajac, ze zauwazyla ze kiedy nie ma wi-fi, jej telefon nie wysyla wiadomosci i zamiast kresek zasiegu pokazuje "SOS". W ten sposob doszlismy do tego, ze Bi zablokowala sobie karte sim. :O Jak dokonala tego, majac telefon raptem 2 tygodnie, nie mam pojecia. Malzonek, ktory jest managerem naszego konta, meczyl sie pol godziny zeby je odblokowac, ale w koncu sie udalo. Przestrzeglismy jednak Bi, ze jak widzi, ze z telefonem dzieje sie cos dziwnego, ma nam od razu mowic... Reszta wieczora uplynela juz bardzo rutynowo. Nik przyjal ostatnia dawke antybiotyku, ale uszy ma nadal kompletnie zatkane. Przyznaje, ze zaczynam sie powaznie martwic, bo trzeba do niego niemal krzyczec zeby rozumial co sie mowi... Cos mi sie widzi, ze w przyszlym tygodniu czeka mnie kolejna wizyta u lekarza... :/
Milego weekendu!