Post z poprzedniego tygodnia mial byc glownie opisem naszych wakacji, wiec nie chcialam dodawac jedynego dluzszego watku. ;)
A mianowicie, jedynym waznym "wydarzeniem" tamtego tygodnia, bylo to, ze piatek byl moim ostatnim dniem z granolami. Tak, moi drodzy, niestety albo i "stety" w poniedzialek zlozylam wypowiedzenie. Mam mieszane uczucia, bo choc od poczatku myslalam o tej pracy jako przejsciowej i wiedzialam ze bede szukac dalej, to jednak glupio mi troche bylo ze odchodze juz po miesiacu... O tym, ze dostalam nowa prace dowiedzialam sie w sumie tuz przed wyjazdem do Myrtle Beach, ale dogadywalam jeszcze ostatnie sprawy i nie bylam pewna czy nie bede musiala przesunac pierwszego dnia o tydzien. Nic wiec nie mowilam, a pozniej wyjechalam i dopiero w srodku wakacji dostalam ostateczne potwierdzenie. Powstalo pytanie czy dac wypowiedzenie 1.5-tygodniowe przez maila, czy tylko tygodniowe, ale osobiscie. W koncu wybralam druga opcje jako bardziej "profesjonalna". Przygotowalam sobie list, ktory mialam rano wydrukowac (bo drukarka w domu jak zwykle bez tuszu), wzielam koperte, itd. A pozniej okazalo sie ze wyposazenie biura stoi na hali, calutki dzien nie mialam dostepu do kompa i tyle wydrukowalam! :D Zeby jednak nie przedluzac, po prostu zaczepilam szefa i powiedzialam mu ze dostalam propozycje lepszego stanowiska oraz pensji i piatek bedzie moim ostatnim dniem. Przeprosilam tez ze nie dalam standardowych dwoch tygodni, ale ze chcialam powiedziec mu osobiscie. Szef skrzywil sie, mruknal ze to "rozczarowujace", po czym... odwrocil sie na piecie i poszedl w druga strone! Nie jestem pewna jakiej reakcji sie spodziewalam, ale na pewno nie takiej! :O Od tego momentu zwyczajnie traktowal mnie jak powietrze. Caly tydzien wykonywalam swoje obowiazki jak zwykle, ale czulam ze atmosfera jest napieta. Moj kolega Kevin zachowal sie zupelnie inaczej. Pokiwal glowa, po czym pogratulowal i oznajmil, ze wiadomo ze kazdy musi patrzec na dobro swojej rodziny, a tutaj placa raczej slabo. I taka reakcje wykazali wlasciwie wszyscy, z ktorymi pozniej rozmawialam. Tylko szef wydawal sie urazony. Zwykle zagadywal z usmiechem jak idzie, albo przypominal ze jeszcze trzeba sprawdzic to czy tamto. Teraz kilka razy testy przeprowadzil sam i zobaczylam to tylko kiedy poszlam je wykonac, albo zdawkowo pytal czy jakis wyszedl czy nie. Wczesniej tez czesto przesiadywal w naszym biurze choc ma wlasne, co zreszta mnie wkurzalo. Wiecie bowiem, ze cale dnie chodzilam, wiec kiedy mialam chwilke przerwy miedzy pomiarami, marzylam zeby usiasc i dac nogom odpoczac. Przychodze, a szef rozlozony z papierami przy moim biurku. Przypominam, ze ma wlasne, prywatne biuro. I co, nie powiem przeciez szefowi zeby zlazil z mojego krzesla... ;) Grzecznie przysiadalam na jakims wolnym stolku. Pamietam zreszta, ze juz w czasie rozmowy o prace cos tam wspomnial, ze cieszy sie ze w biurze ma ludzi do pogadania. No i super, ale nie zajmuje sie miejsca pracownikowi, o ktorym wie sie przeciez, ze musi czasem odpoczac. Wracajac jednak do mojego ostatniego tygodnia, szefuncio ani razu nie przyszedl z papierami do wspolnego biura/laboratorium. Wlasciwie malo co go widywalam. Piatek to byla juz kompletna porazka, bo rano nawet nie odpowiedzial mi na "dzien dobry". :O Pozniej cos tam robil w laboratorium odwrocony tylem. Po poludniu zaczelam sie ze wszystkimi pomalu zegnac, szukam go, a on ma... meeting. Nikt nie wie jak dlugi. Poczekalam do konca mojej zmiany (choc planowalam wyjsc po ostatnich pomiarach, czyli niemal godzine wczesniej), ale spotkanie nadal trwalo. I tak sobie mysle, ze wiedzial iz nie znam jego grafiku i nie moglam miec pojecia o tym meetingu. On za to dobrze wiedzial ze go ma i ze raczej nie skonczy do 14, kiedy wychodze. Mogl wiec sam powiedziec do widzenia, ale wolal pokazac ze jest zly. A ja, glupia, wzielam urlop bezplatny! Pytali mnie wczesniej czy chce wykorzystac platne wolne, czy wziac je bezplatne, ale najpierw nie wiedzialam czy nowa posada wypali, wiec wolalam urlop zostawic na inna okazje. A pozniej dowiedzialam sie ze odchodze w ostatniej chwili przed wyjazdem i nie chcialam byc perfidna, wiec odpuscilam. Gdybym wiedziala, ze moj szef zachowa sie jak naburmuszony trzylatek bez krztyny klasy, poprosilabym oficjalnie o zaplate bez zadnych skrupulow! ;) Tak czy siak, w piatkowe popoludnie oddalam magnetyczny klucz do drzwi oraz karte do odbijania sie, zabralam swoje rzeczy i pozegnalam granole, choc nie docieralo do mnie, ze w poniedzialek juz tam nie wroce...
Dobrze, to teraz juz normalny, tygodniowy raport. ;)
Sobota, 26 kwietnia, oznaczala dluzsze spanie. Nie bez przerw niestety, bo o 3:48 Oreo jak zwykle zbudzila mnie lazeniem po pokojach i pomrukiwaniem. Kiedy wstalam i wyszlam z sypialni, natychmiast pobiegla oczywiscie na dol. Chce ja oduczyc tego budzenia w srodku nocy, wiec stwierdzilam, ze nie bede jej wypuszczac na dwor, bo to tylko ja utwierdzi, ze jak narobi halasu, to ktos otworzy jej drzwi na zewnatrz. Pozamykalam wiec nasze sypialnie i wrocilam do lozka. Slyszalam pozniej jakies szalenstwa (okazalo sie, ze kiciul gonil swoja myszke) oraz miauczenie, ale bylo wystarczajaco przytlumione, zebym dala rade dalej spac. Malzonek pracowal, ale kiedy Potworki oraz ja wstalismy, zabralam sie za sprzatanie. Nie bylo nas tydzien w domu, a w kolejny nie mialam za bardzo czasu sprzatac, wiec chalupa juz blagala o chwile uwagi. Nasz kot linieje tej wiosny w wersji ekstremalnej. Nie znajduje na podlodze wlosow, tylko cale klaczki! W dodatku lekkie to jak puch i fruwa sobie w powietrzu. Odkurzylam wiec i umylam podlogi na dole, a poza tym zabralam sie za inne, drobniejsze czyszczenie. Wstawilam tez ostatnie po-kempingowe pranie - posciel, wiec gotowi jestesmy na kolejny wypad. :D W miedzyczasie wrocil M., dokonczylismy obiad, a pozniej trzeba sie bylo zbierac do kosciola. Tym razem czekal nas maraton, bo najpierw chcielismy podjechac do jednego do spowiedzi, a potem do innego na msze. Przez ten wyjazd mielismy wszystko tak zdezorganizowane, ze nie bylismy nawet u spowiedzi przed Wielkanoca. Teraz za to cieszylismy sie, ze przynajmniej nie powinno byc ludzi, bo wszyscy poszli przed Swietami. Akurat! Kolejka byla jak zwykle; nie wiem co z tymi ludzmi! :O Spowiedz jednak zalatwilismy, a potem pojechalismy do kosciola blizej naszego domu, na msze. Tam tez niezbyt fajna niespodzianka, bo akurat dzieci komunijne mialy jakies zajecia i potem wszystkie przyszly z rodzinami na msze, kosciol pekal wiec w szwach. Pozniej mozna juz bylo na szczescie wracac do domu i cieszyc sie reszta soboty.
Niedziela to znow poranna praca dla M. i dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow. Tym razem nawet kot odpuscil wczesnoporanne wrzaski. Wstalismy, ogarnelismy sie i niedlugo zjawil sie dziadek na tradycyjna kawe. Posiedzial pare godzin, ale tuz po 14 musial sie zbierac, bo zabieralam Potworki do kina. Dzien wczesniej Nik spytal kiedy pojedziemy zobaczyc "Minecraft'a". Najpierw powiedzialam, ze moze za tydzien, ale potem pomyslalam, ze nie wiem co bedzie w nastepny weekend. Mialam zaczac nowa prace, a to ta gdzie powinnam pracowac na nocki i w dodatku czasem od poniedzialku do piatku, a czasem od niedzieli do czwartku. Nie bylam wiec pewna czy w kolejny weekend bede w stanie normalnie funkcjonowac i czy jego czesci nie przespie i stwierdzilam ze lepiej zabrac Potworki zaraz kolejnego dnia. Jak postanowilam, tak zrobilismy i po poludniu wyladowalismy w kinie.
Poniedzialek zaczal sie wczesnie, choc nie tak wczesnie jak w "granolach". Wstawalam o 5, a o tej porze roku juz sie wtedy u nas wyraznie przejasnia. Zupelnie inny komfort pobudki. :) W nowej robocie mialam byc o 7 i udalo mi sie nawet dojechac troche przed czasem, mimo ze o tej porze korki na autostradzie byly juz solidne. Nowy szef czekal na mnie przed wejsciem. A potem szczeka mi opadla i zaczelam sie zastanawiac po co ja tam wlasciwie jestem. ;) Oddzial w ktorym zostalam zatrudniona jest akurat niewielki, ale to czesc ogromnej firmy, a jak to w ogromnej firmie, biurokracja kroluje i nic nie dziala sprawnie. Okazalo sie, ze obydwie osoby z kontroli jakosci niedawno odeszly, wiec narazie jestem sama, a kolejna osobe dopiero maja zwerbowac. Pomyslalby ktos, ze w takim razie jak najszybciej beda chcieli mnie wyszkolic. No... nie. ;) Ostatnia osoba odeszla miesiac temu, a jej biurko (ktore ma byc moje) nadal zawalone jest papierami, ktore zostawila. Nie dostalam wlasnego laptopa i musialam siedziec przy stanowisku jakiegos biednego technika, ktorego moj szef "wyprosil" z jego miejsca. Szef w ogole biadolil ze nie wie jak sie zabrac za moje szkolenie i ze nie ma na to czasu i planuja zgarnac grupe nowych osob z naszego oddzialu oraz kilku innych i wyslac nas razem na szkolenie. Do... Las Vegas :D To jednak dopiero gdzies w przyszlym miesiacu, jak dogadaja szczegoly. Poza tym jednak siedzialam i probowalam polapac sie w stronie internetowej firmy. Do jej "waznych" czesci, czyli tam gdzie moglabym wbic dane mojego banku zeby mogli mi placic przelewem, nadal nie mialam dostepu. Podobnie, na prywatnego maila (ale nie firmowego) dostawalam jakies zadania do wykonania, tyle ze kiedy klikalam na link zeby je wykonac, okazywalo sie ze wyskakiwal blad. Strona do czytania przepisow to totalny misz-masz, bo firma miedzynarodowa, wiec niewiadomo ktore dotycza akurat naszego oddzialu. Podsumowujac, burdel totalny. Zamiast szkolenia nowego pracownika, dla nowej firmy najwazniejsze bylo zeby sprawdzic czy mam uprawnienia do pracy w Stanach. W zeszlym tygodniu zalaczylam na specjalnej stronie zdjecia paszportu, ale w poniedzialek rano mialam jeszcze umowione spotkanie (wirtualne) z jakas kobitka, w celu potwierdzenia, ze ja to ja, a to faktycznie moj paszport. Polegalo to na to, ze musialam pokazac jej strone paszportu ze zdjeciem, obok mojej twarzy. Wszystko zajelo 30 sekund. Dluzej zeszlo mi zeby sie na to glupie spotkanie polaczyc. :D Duzo wiec nie moglam zrobic, ale dzielnie siedzialam, az gdzies po 14 nowy szef powiedzial ze wlasciwie moge jechac. Wypadlam stamtad szczesliwa i popedzilam do domu, w koszmarnych korkach oczywiscie... Popoludnie minelo sobie juz klasycznie. Z pracy wrocil M., a ze szkoly dzieciaki, gdzie Nik mial pierwszy dzien egzaminow stanowych. Na poczatek angielski. Podobno bylo latwo i 14 pytan zostawil sobie na kolejny dzien zwyczajnie zeby sie nie nudzic. Coz, zobaczymy po wynikach czy bylo tak "latwo", bo wiem ze Mlodszy ma alergie na czytanie oraz pisanie i angielskiego nie lubi. ;) Pod wieczor Potworki jechaly na basen.
Bi oczywiscie ciezko wzdychala, ale ze byla spora szansa iz poniedzialkowy trening bedzie jedynym w tym tygodniu, to nie bylo mowy o opuszczeniu. Jak zwykle M. ich zawiozl, a ja odebralam, a po powrocie szybka kolacja, prysznic i do spania.
Wtorek to ponownie wczesna pobudka i malo brakowalo, a spoznilabym sie do nowej pracy juz drugiego dnia. ;) Na autostradzie zdarzyl sie wypadek i zamkneli ja, ale na szczescie tylko na kilka minut. Wyjechalam z 15-minutowym zapasem, wiec dotarlam tam 5 minut wczesniej. Tego dnia w robocie maly postep, bo w koncu dostalam dostep do niektorych aplikacji. Miedzy innymi moglam zaczac odhaczac obowiazkowe wirtualne szkolenia. Niby krociutkie, bo po kilka do kilkunastu minut, ale za to mialam ich ponad 20. Ostatecznie do konca dnia zostaly mi 2 lub 3 krotsze, ale dodatkowo dwa tasiemce, jeden trwajacy pol godziny, drugi godzine. Moj szef wyszedl juz w poludnie bo chcial dojechac na mecz syna, wiec ja zmylam sie (za jego pozwoleniem) po 13. W domu musialam na szybko dokonczyc obiad, a po chwili wrocila reszta. Nik twierdzil ze angielski dokonczyl na calkowitym luzie, ale ponownie, zobaczymy jak przyjda wyniki, czyli gdzies we wrzesniu. ;) Chwile posiedzielismy, ale potem musialam sie zbierac. Bi miala o 18 koncert w szkole, co oznaczalo, ze musiala tam byc juz o 17:30. Jak zwykle bez sensu, bo pierwszy tradycyjnie gral zespol instrumentow detych i perkusji, a czesc choru oraz orkiestry zaczynala sie okolo 18:20. Coz, przynajmniej pogadalam sobie z sasiadka, ale i tak myslalam, ze jajo tam zniose. Organizatorzy jednak w koncu poszli po rozum do glowy. Siedzielismy w auli, ale zespol gral na sali gimnastycznej. Na poprzednich koncertach siedzialo sie tam nudzac i tylko z daleka slychac bylo jakies walenie. Tym razem wywiesili wielki ekran i wyswietlali koncert zespolu na zywo. Pozniej przyszly dzieciaki z choru i zaspiewaly trzy piosenki, a nastepnie weszla orkiestra i zagrala rowniez trzy utwory.
Niestety, nic mi nie podpasowalo, poza ostatnia melodia - sciezka dzwiekowa Piratow z Karaibow. Okazuje sie, ze to jakas wiosenna tradycja w tej szkole. ;) Stwierdzam, ze w poprzedniej repertuar mieli duzo lepszy. Orkiestra gra oczywiscie niesamowicie, ale co z tego jak melodie sa... bez polotu.
W srode znow poranna pobudka, choc bylam kompletnie nieprzytomna. Nie wiem zreszta dlaczego, bo wstaje o godzine pozniej niz do "granoli", a klade sie o tej samej porze, wiec spie dluzej. A tego dnia po prostu nie moglam otworzyc oczu. Nie wiem czy schodzil ze mnie stres, bo pierwsze dwa dni w nowej robocie pewnie jechalam na adrenalinie, czy lapie mnie jakis wirus, bo Nik smarczal i kaszlal. W kazdym razie, do pracy sie doslownie powloklam i mialam wrazenie ze mozg mam gdzies za mgla. Jakos ten dzien przetrwalam, glownie kontynuujac wirtualne szkolenia korporacyjne. Udalo mi sie tez wbic dane naszego banku oraz konta, zeby przelewali mi wyplate. Mam nadzieje, ze nigdzie sie nie pomylilam i kasa wplynie jak powinna. Zarzadca budynku zrobil mi fote i wyslal zamowienie na karte do wejscia, wiec mam nadzieje ze niedlugo nie bede juz musiala stukac w szybe zeby ktos mnie wpuscil. Szef za to zamowil mi w koncu laptoka, myszke oraz torbe na owy sprzet, wiec jeszcze troche i bede sie mogla przeniesc sie na wlasne biurko. Poki co okupuje cudze i strasznie mi glupio. Niestety, zaczynaja mnie troche przerazac godziny, w jakich tutaj ludzie pracuja. Jedna z laborantek powiedziala, ze poprzedniego dnia wyszla o 16. Nie jestem pewna o ktorej zaczela, ale chlopak, ktory przylecial na zastepstwo (dopoki mnie nie wyszkola) do kontroli jakosci, ponoc wyszedl o podobnej porze, ale zaczal prace o 1 nad ranem! :O Mam nadzieje, ze to tylko jakies wyjatki, bo nie wyobrazam sobie pracowac po 15 godzin. Szczegolnie, ze mam placone pensja, wiec za nadgodziny nikt mi nie zaplaci... Szef mial mnie wziac do laboratorium zeby pokazac to i owo, ale ostatecznie utknal na meetingach. Przeprosil pozniej i o 13 wspomnial, ze moge w sumie jechac do domu. No to pojechalam, bo i tak glowa pekala mi od patrzenia w ekran. Przyjechalam na tyle wczesnie, ze szybko ogarnelam kuchnie i zabralam sie za gotowanie obiadu. Wrocily dzieciaki, ale choc mogly od razu zjesc rosol, wolaly czekac na gulasz, a mieso wolowe wiadomo jak dlugo sie dusi... Przez to, Nik musial jesc na wyscigi, bo w srody ma teraz klub rowerow gorskich. Jakims cudem zdazyl i pojechalismy. Nadal mial solidnie zapchany (i obtarty) nos, ale uparl sie, ze na rower chce jechac.
Poniewaz w nowej pracy siedze, wiec tym razem chcialam w tym czasie pomaszerowac, wobec czego Bi stwierdzila ze woli zostac w domu i poczytac ksiazke. Pojechalam wiec sama z M. i rzeczywiscie urzadzilismy sobie marsz po lesie. Przy okazji spotkala nas "przygoda". Szlismy po kladce prowadzacej przez staw, a potem podmokly teren, pstrykalam zdjecia zolwiom wygrzewajacym sie na sloncu...
Zaglebiamy sie ponownie w las, maszerujemy, gadamy, a tu moze 20 m od nas, pod drzewem, spi sobie... niedzwiedz! :O Na oko jeszcze mlody, ale juz bez matki. My stanelismy jak slupy soli i sie gapimy, niedzwiedz podniosl glowe i tez patrzy... W koncu zaczelismy sie cofac, a potem jak najszybciej odeszlismy z tamtad, co chwila obracajac sie i patrzac czy za nami nie poszedl. Pozniej wyrazilam zal, ze nie zrobilam zdjecia, ale M. popukal sie w czolo, pytajac ironicznie czy faktycznie zostalabym tam zeby pstrykac foty? :D W kazdym razie, wrocilismy na bardziej zaludnione sciezki i przynajmniej mamy co opowiadac. ;) W domu juz typowy wieczor z prysznicami, kolacja, itp.
Czwartek to pobudka jak przez caly tydzien; wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia egzaminy stanowe z angielskiego zaczela Bi. Na szczescie panna wstaje jakies 15 minut przed moim wyjsciem, wiec moglam osobiscie zyczyc jej powodzenia. Stwierdzila, ze angielski jest latwy i sie nie denerwuje. Miejmy nadzieje, ze ta pewnosc siebie, to nie troche na wyrost. ;) Tego dnia w pracy przyszla moja karta identyfikacyjna, choc musialam poczekac kilka godzin zeby zaczela dzialac i odblokowywac drzwi. No ale choc jedna rzecz odhaczona. Dzien zlecial szybko i w koncu moglam popedzic do domu. Wrocilam, zabralam sie za obiad, ale ledwie skonczylam, a wrocily Potworki. Na jedzenie czas miala tylko Bi, bo ja z Kokusiem jechalismy na jego bilans. Poniewaz dzieciaki od jakiegos czasu jeczaly, ze nie chca jezdzic na kontrole do lekarza czy dentysty rano, bo omijaja ich lekcje, wiec tym razem umowilam sie na popoludnie. Oczywiscie Nik przewrocil oczami, ze po poludniu tez nie chce, bo wolalby odpoczac. :O Pojechalismy jednak i niestetety popoludniowa wizyta ma jedna wade - przez przychodnie przewijaly sie tlumy. Czekalismy w poczekalni, pozniej w gabinecie, a na koniec okazalo sie ze Mlodszy ma jakies zalegle szczepienie i znow musielismy czekac, tym razem na pielegniarke. :/ Co do kontroli, to bez niespodzianek. Nik wystrzelil w minionym roku ostro w gore i lekarz potwierdzil, ze wszedl on w okres dojrzewania. Urosl w rok zawrotne 9 cm! :O Przybral jednak rowniez 9 kg, wiec fizycznie rozwija sie bardzo harmonijnie. Obecne dane techniczne prezentuja sie tak:
Wzrost - 160 cm (63 in - 86 centyl)
Waga - 47.7 kg (105 lbs 2 oz - 71 centyl)
Mlodszy nadal utrzymuje, ze wiekszosc jego kolegow jest wyzsza od niego i lekarz smial sie, ze przyjazni sie z wysokimi chlopakami. Oczywiscie trzeba pamietac, ze Nik jest z grudnia, wiec wielu chlopcow w szkole z jego rocznika jest o niemal rok starsza, a dodatkowo sporo rodzicow puszcza dzieciaki do szkoly rok pozniej, co sprawia, ze niektorzy koledzy Kokusia moga byc starsi nawet prawie o 2 lata. A i tak Nik nie nalezy do grupy najnizszych. ;)
Bilans nie byl jedyna "ekscytacja" tego dnia. Pod wieczor bowiem, przyszla kolej na koncert Mlodszego. Ten byl niestety dopiero o 19, a wiec do szkoly trzeba bylo dojechac o 18:30. Dalo nam to chwile oddechu po wizycie lekarskiej, ale z drugiej strony, o tej porze nie chcialo sie juz nigdzie ruszac. Co bylo jednak robic. Dzieciaki za udzial w koncercie dostaja zaliczenia, wiec lepiej zeby tam byly, niz potem musialy odhaczac jakies specjalne projekty. Zreszta, poza ogolnym niechcemisiem i zmeczeniem, tak naprawde koncerty lubie, bo to okazja podpatrzec jak pieknie potrafi zagrac grupa malolatow. Na szczescie Nik gra w zespole, a ten wystepuje pierwszy, zas po nim mozna isc do domu, wiec choc koncert zaczal sie pozno, to dla nas dosc szybko skonczyl. ;)
Zagrali trzy melodie, z ktorych pierwsza byla raczej srednia. Niby miala to byc folkowa irlandzka melodia, ale jakos zabraklo jej takiej "skocznosci". Dwie kolejne okazaly sie jednak swietne - jedna byla popularna melodia ze starych westernow, zas druga charakterystyczna melodia z Mission: Impossible.
W nocy obudzila mnie burza, pozniej budzik M., a na koniec kot, ktory o godzinie 4 uparl sie, ze chce byc koniecznie wypuszczony (alepozamykalam sypialnie, a kiciula zostawilam w chalupie). Jak na taki przerywany sen, rano bylam zaskakujaco przytomna. ;) Bi miala w szkole drugi dzien egzaminu z angielskiego, ale mowila ze zostalo jej malo, wiec chce jak najszybciej skonczyc i moc w spokoju poczytac. W robocie mialam niespodziewane urozmaicenie, bo nowy szef zabral mnie do laboratorium, zeby pokazac wypuszczanie partii na biezaco. Tym razem byly dwie i niespodziewanie spedzilismy tam niemal 3 godziny. :O Po tym powiedzial ze wlasciwie moge juz jechac, bo nie ma w zwyczaju trzymac ludzi dla samego siedzenia. Glupio mi jednak troche bylo, a ze i tak mialam nadal kilka wirtualnych szkolen do odbebnienia, wiec posiedzialam jeszcze z godzinke. Pozniej wyruszylam na cotygodniowe zakupy, po drodze zajezdzajac po bubble tea dla siebie oraz Bi. Byl 2 maja, a wiec urodziny panny, postanowilam wiec zrobic jej niespodzianke. ;) Po powrocie do domu trzeba bylo rozpakowac torby, a potem wiadomo - troche poogarniac kuchnie i nie tylko. Koniecznie jednak ukroilam kawalek ciasta i zaspiewalismy Starszej Sto Lat, a ona zdmuchnela swieczki.
Serio nie wiem kiedy przelecialo to 14 lat. Pamietam jak dzis jak zjawilam sie w szpitalu z wielkim brzuchem na wywolanie porodu... :O Panna dostala od nas nowy pokrowiec na telefon oraz stos ksiazek. Trafione, bo sama dala mi liste zyczen. ;) Reszta wieczora to juz przewalanie sie po kanapach, bo wszyscy byli zmeczeni po tygodniu, a dodatkowo jeszcze co chwila padalo, wiec wyjsc i tak sie nie dalo.
Do poczytania!