Sobota, 29 marca to oczywiscie dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Co prawda M. jak zwykle zerwal sie o swicie i pojechal na silownie, ale Potworki oraz ja, spalismy w najlepsze. Osobiscie pobilam wszelkie rekordy, bo po calym tygodniu wstawania o 4, bylam tak zmeczona, ze powiedzialam iz nie nastawiam budzika. O ktorej sie obudze, o tej wstane. Przebudzilam sie tuz po 8, ale stwierdzilam ze jeszcze doleze. Po czym... obudzilam o 10:06! :O I czulam, ze jeszcze moglabym spac! Tu juz jednak nie pozwolilam sobie na dalsze odplyniecie, podnioslam sie na lozku i po chwili zwloklam. Okazalo sie, ze wstalam ostatnia. Nawet Nik mnie wyprzedzil. ;) Niestety, nie wiem czy spalam po prostu za dlugo, czy az taka bylam wymordowana, ale caly dzien chodzilam niczym snieta ryba. Kompletnie bez energii. Przy tak poznej pobudce, niestety zanim zjadlam sniadanie, jako tako sie ogarnelam, potem jeszcze zadzwonil tata i gadal 40 minut i nagle zrobila sie godzina 13! :O Choc przyznaje, ze i tak nie mialam zbytnich szans na wieksza produktywnosc; zwyczajnie nie mialam ani sily, ani ochoty. Przebimbalam dzien az do pory wyjscia do kosciola. Potem, moze przez to ze ruszylam sie z domu, jakby sie rozruszalam. Przynajmniej ogarnelam kuchnie i poskladalam pranie. ;) Malzonek polozyl sie dosc wczesnie bo kolejnego dnia pracowal, ale ja oraz Potworki moglismy siedziec. Choc przyznaje, ze jak zwykle w weekend siedzialam do grubo po polnocy, tym razem juz o 23 ledwie patrzylam na oczy. A przypominam, ze spalam do 10! :O
W niedziele mozna bylo spac, choc mnie obudzila Oreo, ktora juz po 6 chodzila po sypialniach i domagala sie wypuszczenia. Najpierw probowalam ja zignorowac, ale nie bylo szans. Wstalam wiec i zeszlam na dol zeby otworzyc upierdliwcowi drzwi, cieszac sie, ze moge potem wrocic jeszcze do lozka. Tym razem nastawilam juz sobie budzik, bo nie chcialam zmarnowac kolejnego dzionka. Ktory okazal sie jednak pochmurny, z przelotnym deszczem i chlodny - okolo 6 stopni, wiec i tak nie ruszalismy sie z domu. Mialam jednak wyraznie wiecej energii i po sniadaniu i umyciu, zagonilam Potworki do odkurzenia i umycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnelam reszte gory oraz pokoj zabaw i wejscie z garazu w piwnicy. Malzonek pojechal jeszcze po pracy do Polakowa wiec wrocil troche pozniej, po czym z marszu zabral sie za gotowanie. Naszlo go bowiem na bigos, choc powiedzialam mu, ze bedzie go jadl sam. Mnie przejadl sie juz kilka lat temu i jakos nie moge sie przelamac zeby go znowu jesc. Poza tym, M. jak zwykle robil go po swojemu. Kapuste pokroil w wielkie kawaly, bo nie chcialo mu sie jej szatkowac, a poza tym byl w polskim sklepie i zapomnial kupic suszone grzyby. Bigos bez grzybow, to dla mnie nie bigos. ;) Do tego powyciagal z czelusci zamrazarnika jakies miesa pomrozone Bog wie kiedy i strach to bylo jesc w obawie o zatrucie. Poza tym dzialo sie niewiele. Potworki wyjatkowo nie mialy pracy domowej, wiec razem leniuchowaly, ja wstawilam jeszcze zmywarke, Bi pomimo deszczu wziela Maye na spacer i tak dzien zlecial. Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo wyciagac sniadaniowki, podlaczac komputery dzieciakow do ladowania i szykowac na kolejny tydzien kieratu. Az mnie przechodzily ciarki, bo te pobudki o 4 jednak daja mi sie we znaki. Praca jest ogolnie dosc prosta i jesli wszystko idzie w miare sprawnie to jest spokojnie do ogarniecia i nie zarobienia sie (choc minimum 10 tysiecy krokow sie wyrabia :D), ale to wstawanie przed switem dobija mnie. A przeciez minal dopiero pierwszy tydzien!
Poniedzialek to wczesna pobudka, ale tak jak w zeszlym tygodniu, po weekendzie i wyspaniu sie, az tak czlowiek jeszcze tego nie odczuwa. Poniedzialki na szczescie rozkrecaja sie raczej powoli. Nie ma duzo do pakowania, a nowe partie dopiero zaczynaja piec. Nie obylo sie oczywiscie bez problemow, bo najpierw maszyna przeswietlajaca nie dzialala, a potem na opakowaniach drukowali zla date waznosci. W pierwszym przypadku okazalo sie, ze przy piatkowym sprzataniu ktos odlaczyl kabel (po co???), a w drugim maszynisci zdazyli to zauwazyc, ale czesc partii juz zostala zapakowana. Jak to z ludzmi bywa, wyklocali sie, ze te 5 pudel to juz moze tak zostac i dopiero kiedy z Kevinem oznajmilismy, ze sam dyrektor od kontroli jakosci powiedzial, ze maja byc przepakowane, odpuscili. Poza tym, jedna z maszyn co chwila przerywala, a druga stala bite 3 godziny. Zastanawia mnie, ze przeciez puszczaja na tych maszynach glownie kilkanascie powtarzajacych sie produktow, a jednak za kazdym razem kiedy zmieniaja typ granoli, sa jakies problemy. Ktos by pomyslal, ze znaja juz wszystkie optymalne ustawienia i poza faktyczna awaria, zmiana to tylko "pyk" i zrobione. ;) Piec piekl najpierw jeden typ granoli, ale po poludniu zaczal partie z moimi "ulubionymi" suszonymi truskawkami. :D Tym razem moja zmiana skonczyla sie zanim jeszcze wszystko pokryl rozowy pyl i mialam nadzieje, ze skoncza ja piec przez popoludnie oraz noc. To tyle z sensacji "granolowych". ;) O 14 popedzilam do domu, choc pojechalam najpierw do taty, wybrac mu poczte. Nie bylam w piatek ani sobote i spodziewalam sie pelnej skrzynki, a tymczasem byl tam tylko jeden marny liscik i to w dodatku jakas reklama. Pozniej pojechalam juz do siebie, a zaraz za mna dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich pizze pozostala od piatku, wiec nie trzeba sie bylo zbytnio produkowac. Obiecalismy Kokusiowi, ze tego dnia wezmiemy go do fryzjera. Niewiadomo kiedy minely 4 miesiace od jego ostatniego strzyzenia i porzadnie juz zarosl. Oczywiscie widzac go na codzien, az tak tego nie zauwazalismy , ale syn zaczal sie juz ostro domagac obciecia, burczac ze wyglada niczym bezdomny. :D Zwlekalismy w sumie ostatnie kilka tygodni, bo malzonek twierdzil ze popyta kolegow w pracy gdzie sie warto (czyt. tanio :D) wybrac, ale ciagle zapominal. A kiedy wreszcie popytal, okazalo sie ze wszedzie ceny sa podobne i pojechalismy i tak jak najblizej domu. :D Poza tym, ojciec twierdzil ciagle, ze tym razem sam zabierze syna, a ostatecznie kto jechal? Ja! ;) U fryzjera poszlo zaskakujaco szybko i podjechalismy jeszcze po zapas zarcia dla zwierzakow, bo pomalu sie kurczy, a bylismy niedaleko. Syn niestety z fryzury byl bardzo niezadowolony, choc musze przyznac, ze fryzjerka obciela go dokladnie tak, jak na zdjeciu ktore jej pokazal. Nie wiem wiec o co mu chodzi. Chyba o nic, po prostu jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ze kazdy ma troche inne wlosy i ksztalt glowy/twarzy, wiec bedzie wygladac inaczej...
Po - niby fryzura schludna, zgodna z obecnymi trendami wsrod mlodziezy, ale Nik ma po mnie podluzna twarz i nie wiem czy takie wygolone boki mu pasuja...
W domu juz pokrecilismy sie tylko bez wiekszego celu, bo choc bylo bardzo cieplo - 16 stopni, to chmurzylo sie, a na wieczor zapowiadali deszcz a nawet burze. Caly czas wygladalo jakby zaraz mialo sie rozpadac. Upieklismy jeszcze lososia na kolejny dzien, matka ogarnela zmywarke oraz pranie i dzien sobie przelecial. Kiedy kladlam sie spac, w oddali faktycznie grzmialo, a kolejnego dnia Nik opowiadal, ze pioruny tak blyskaly, ze nie mogl zasnac. Coz, ja - zmeczona pobudka o 4, zasnelam jak kamien i nic mnie nie ruszylo. ;)
Wtorek to ponownie wczesne wstanie i ogarnianie sie na wyscigi, a ostatecznie i tak wyjezdzanie na ostatnia chwile. ;) Spodziewalam sie, ze w pracy robota bedzie juz szla pelna para, a tymczasem okazalo sie, ze na noc bylo tylko 6 osob, wiec choc cos tam pakowali, to przestali piec, a pakowala tylko jedna maszyna. Druga caly ranek nie mogla ruszyc. "Polowalam" na nia bite 3 godziny, bo szla minute, po czym stawala, znow szla chwilke, po czym znowu 10 minut przerwy... W koncu mialam dosc takiej zabawy i stalam tam przytupujac niecierpliwie, az zebralam wszystkie pomiary. Niestety, to byl dzien, gdzie zadne testy nie przechodzily. Od takich bardziej skomplikowanych jak badanie wilgotnosci w swiezo pieczonej granoli, az po glupie sprawdzanie jaki jest stosunek wiekszych grudek do luznych ziaren. To ostatnie niby tylko informacyjne, ale jednak oczekuja okreslonego wyniku i kiedy wyjdzie ponizej lub powyzej, zmieniaja troche ustawienia pieca. Dobrze, ze przynajmniej nie piekli niczego z owocami, to chociaz mierzenie tego mi odpadalo. I tak mialam urwanie paly, bo nie znam sie nadal na manipulowaniu piecem, a niektore testy zalezne sa od ustawien maszyny pakujacej. Tam mowi sie osobie ja obslugujacej, ze taki czy inny test nie wyszedl. Oni maja zmienic ustawienia, ty musisz przeprowadzic test po raz kolejny. Tylko co z tego, skoro znow nie przeszlo! Taka zabawa to dla mnie zwykle marnowanie czasu... Do tego doszly testy na gluten w dostarczonych produktach i dzien mialam naprawde zalatany. Do domu popedzilam jak na skrzydlach, zajezdzajac tylko jeszcze po drodze do biblioteki. Kilka minut po mnie dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich upieczonego dzien wczesniej lososia i zeby bylo szybciej, wrzucilam frytki do air fryer'a. We wtorki nie zabieramy dzieciakow na basen, wiec mielismy spokojne popoludnie i wieczor na relaks. Zaszyli sie w swoich pokojach, nawet Bi, ktora zwykle przesiaduje z nami w salonie. Az dziwnie bylo tak siedziec samotnie, bez gumowego ucha obok. ;) Niestety, dostalam tez przykre informacje. Ta firma, z ktora w piatek mialam druga rozmowe o prace, wystawila ogloszenie ponownie. Wiem, ze takie ogloszenia "wisza" zwykle jakis czas, ale ich nie widzialam od ponad tygodnia, a teraz pojawilo sie jako "nowe". Wniosek jest jeden - nie znalezli odpowiedniego kandydata i szukaja dalej. Zastanawia mnie tylko, ze odrzucili wszystkich (nie ludze sie, ze bylam jedyna, z ktora przeprowadzili rozmowy). Zwykle jak juz sa po rozmowach kwalifikacyjnych, wybieraja najlepszego kandydata i oferuja mu prace, a jesli nie przyjmie, biora nastepna osobe z "puli", zamiast wrzucac ogloszenie ponownie. Troche mi przykro, ale tak naprawde to za ta praca przemawiala wylacznie pensja, bo oferowali naprawde sporo. Poza tym jednak ta nocna zmiana troche straszyla... Z innych miejsc zero odzewu, wiec wyglada na to ze zostaly mi granole. Oby nie do emerytury. ;)
W nocy, z jakiegos powodu, spalam fatalnie. Az podskoczylam na dzwiek budzika M., a potem nie moglam zasnac i slyszalam jak wstaje, myje zeby, krazy na dole... Pozniej jednak najwyrazniej przysnelam, bo nie slyszalam juz jak wyjezdzal (a nasze drzwi garazowe skrzypia i telepia sie po szynach). Za to, o 3 godzinie, obudzila mnie... wiadomo, Oreo. :/ Chodzila i mrauczala. Wstalam i wypuscilam zolze, potem zaszlam jeszcze do lazienki i wrocilam do lozka, myslac z rozkosza ze zostala mi jeszcze godzina snu. Taaa... Za cholere nie moglam zasnac ponownie i przewalalam sie z boku na bok... Rownie dobrze moglam po prostu wstac. Na koniec oczywiscie na chwile zasnelam, ale efekt byl taki, ze kiedy budzik zadzwonil, nie wiedzialam co sie dzieje. Tego ranka szykowanie zupelnie mi nie szlo i nie wyjechalam na ostatnia chwile, ale wrecz lekko spozniona. Nadrobilam w drodze, choc dotarlam z 3 minutami opoznienia. Ten dzien to byla powtorka z wtorkowej "rozrywki". Wiekszosc testow nie wychodzila, 99% opakowan byla za ciezka, a jedna z maszyn non stop stawala. Ponownie musialam tam uparcie sterczec, zeby zlapac ja chodzaca. Na dodatek do miejsca gdzie odchodzi tasma z pieca, a gdzie zwykle podstawia sie ogromne pojemniki na gotowa granole, tym razem dostawili przenosna linie do pakowania produktu w wieksze pudla. Ta linia to byl koszmarek, bo nie jest czescia zamknietego systemu, wiec granola rowno sypala sie na wszystkie strony. W dodatku trzeba bylo przeprowadzac normalne testy, tymczasem te zwykle mierzy sie na "wyrzuty" z wylotu pieca. Tym razem wylot byl zablokowany tasma, ktora po prostu szla jednym ciagiem. I wez tu cos zmierz. Ilosc owocow jakos zmierzyl moj szef i choc mowil mi jak to zrobil, nie do konca pojelam jego "metode". Na szczescie, zanim trzeba by bylo sprawdzic to kontrolnie jeszcze raz, zaczeli piec inny typ, bez owocow. ;) Trzeba bylo niestety wazyc, ale i to bylo utrudnione. Koncowka tasmy, gdzie granola wpadala bezposrednio do pudel, miala wmontowana wage. Problem w tym, ze waga ani na moment sie nie zatrzymywala. Wazyla wpadajaca granole az doszla mniej wiecej do 25 funtow, po czym pudlo natychmiast sie przesuwalo, na jego miejsce wskakiwalo kolejne, a waga wracala do 0. Na zarejestrowanie ostatecznej wagi mialo sie ulamek sekudy, a potem do tej cyfry trzeba bylo dodac 1.6 funta, bo tyle wynosila waga pudla. Tak wygladal moj dzien i zachwycona nie bylam, oj nie... W koncu nadeszla pora jazdy do domu i tego dnia nigdzie juz nie jechalam. Dotarlam do chalupy, wypuscilam Maye, a wpuscilam kota, ktory tym razem spedzil caly dzien na dworze, przewietrzylam sypialnie i wrocily Potworki. Na szczescie na obiad mialam gotowy rosol, wiec szybko odgrzalam im jedzenie. Wrocil malzonek, chwile wszyscy posiedzielismy, az nadeszla pora basenu. Malzonek zawiozl dzieciaki, a pozniej ja po nich pojechalam.
Udalo mi sie popatrzec jak plywaja, choc doslownie dwie minutki. ;) Po powrocie normalka - kolacja, prysznic i lozeczko.
Kolejnej nocy spalam lepiej, choc to pewnie dlatego, ze po prostu bylam wykonczona. ;) Tym razem kompletnie nie slyszalam wstajacego M., za to o 3 obudzilo mnie jakies stukniecie. Swoja droga, ta godzina trzecia to jakas magiczna jest... W kazdym razie, pomyslalam ze niedzwiedz przewrocil smietnik i ta mysl niestety rozbudzila mnie na tyle, ze znow nie moglam ponownie zasnac. :D Czwartek oficjalnie zaczelam wiec mocno nieprzytomna, ale za to z mruczacym na brzuchu kotem. Tym razem bowiem Oreo przyszla grzecznie kiedy juz pollezalam i probowalam sie dobudzic. Co ciekawe, mimo ze nocke mialam troche przerywana, ogarnelam sie w miare sprawnie i do pracy dojechalam na czas. To byl niestety kolejny dzien ciagle nie wychodzacych testow. Jakby tego bylo malo, w jednej maszynie zaczelo sie przegrzewac przeswietlenie, przez co tasma co chwila stawala i, zanim ktos sie zorientowal, wyrzucala paczki z granola na podloge. Maszyna ponoc stosunkowo nowa, wiec inzynierowie glowili sie i przeszukiwali instrukcje obslugi, probujac dociec co takiego jej dolega. Wisienka na torcie bylo kiedy szef chcial mi pokazac jak sprawdzic plan produkcji, po czym okazalo sie, ze wywalilo mnie z Microsoft'a i pokazywalo ze za duzo razy probowalam sie zalogowac. Przy okazji dowiedzialam sie, ze oni nie maja u siebie speca od komputerow i trzeba dzwonic na infolinie. Suuuper... "Pocieszyli" mnie tez ze zwykle spedza sie z nimi na telefonie sporo czasu, wiec ostatecznie postanowilam zalatwic to kolejnego dnia, bo piatki sa zwykle nieco spokojniejsze. Z wielka ulga wrocilam do domu, choc po drodze musialam jeszcze zajechac do taty, bo nie bylam tam od poniedzialku. Przynajmniej tym razem faktycznie uzbieralo mu sie sporo poczty. W chalupie szybko zaczelam robic obiad, choc oczywiscie chwile mi zeszlo, wiec Potworki jadly z opoznieniem. Pozniej posiedziec i przyszla pora na basen. Tradycyjnie, M. ich zawiozl, a ja odebralam.
Tego dnia przyszlo dziwne ocieplenie. Po poludniu zrobilo sie 18 stopni, ale przy wysokiej wilgotnosci, wiec bylo jakby parno. Normalnie jak latem. :) Przynajmniej nie martwilam sie, ze dzieciaki zmarzna kiedy wyjdziemy z basenu. Kiedy przyjechalam, trening jeszcze trwal, a dzieciaki zasmiewaly sie do rozpuku. Okazalo sie, ze trener urzadzil im zawody stylem... "na pieska". :D A kiedy dojechalismy do domu, to juz prysznice, kolacje i szykowanie sie na ostatni dzien kieratu.
Doczolgalam sie do piatku... ;) Kotu niestety odbilo kolejny raz i obudzila mnie oraz M. o 1 nad ranem, miauczac i domagajac sie wyjscia. Na szczescie tym razem zwlokl sie malzonek i wypuscil diablice. Pozniej, kiedy sama wstalam, kiciul juz czekal na wpuszczenie do srodka, ale gdy kilkanascie minut po tym, wypuszczalam Maye, wybiegl razem z nia. :O Jechalam do roboty pocieszajac sie, ze dwa poprzednie piatki byly spokojne, nudne wrecz. Coz... wszyscy powtarzaja, ze w piatek zazwyczaj jest luzniej, ale Kevin od poczatku ostrzegal, ze nie zawsze. Tym razem wlasnie trafil sie taki ostatni dzien tygodnia, gdzie robota wrzala niemal do konca zmiany. Dopiero tuz przed 13 przestali piec. Wczesniej jednak zmieniali receptury trzy razy, co laczylo sie z testowaniem wszystkiego od nowa. Na maszynach pakujacych to samo - gdzie czasem idzie ten sam produkt caly dzien albo i dwa, tym razem na jednej zmienili go 3 razy, a na drugiej 4! :O Tu tez trzeba za kazdym razem znalezc w wewnetrznej sieci prawidlowa wage, date waznosci, itd, a dodatkowo zabrac cztery opakowania jako "probki" do archiwum. I tak biegalam w te i we wte, bo co poszlam przeprowadzic rutynowe testy, to patrze: tu cos nowego sie piecze, tam cos innego pakuja... Mial byc spokojny piatek, a zrobilam ponad 12 tysiecy krokow. :O Litosciwie, przynajmniej wiekszosc testow wyszla prawidlowo. Jeden nie wyszedl, mialam przeprowadzic jeszcze raz, ale kiedy poszlam po kolejna probke, okazalo sie, ze zmienili juz na inny produkt. :D W dodatku dopiero poznaje ten budynek. Pisalam wczesniej, ze w jednym pomieszczeniu marzne, a w drugim mi za cieplo. Okazuje sie jednak, ze czesc zwyczajnie nie ma ustawien i zalezna jest od temperatury na zewnatrz. Poki bylo zimno, w niektorych miejscach marzlam. Tego dnia poznym rankiem znow mielismy kilkanascie stopni oraz podwyzszona wilgotnosc, wiec okazalo sie, ze wszedzie jest mi niemozliwie goraco! Przyzwyczajona, zalozylam jak zwykle bluze i potem sie w niej doslownie roztapialam. A tu jak na zlosc, jeszcze trzeba bylo biegac! Nogi wlazily mi w wiadoma czesc ciala, a po robocie trzeba bylo jeszcze jechac na tygodniowe zakupy, ech... Jakby tego bylo malo. Jechalam z nawigacja bo nie znam jeszcze najlepszej drogi do ulubionego sklepu z pracy zamiast domu. W miejscu jednak gdzie wjezdzam na autostrade, natychmiast sa dwa zjazdy, ale ze sa tak szybko, nawigacja nie zdazyla mi powiedziec ktory mam wziac, wiec pojechalam dalej. Urzadzenie pokazalo mi wiec, ze mam wziac dwa zjazdy dalej, ale kiedy je wzielam, zamiast przekierowac mnie juz bocznymi drogami do sklepu, kazalo mi zawrocic spowrotem na autostrade, po czym wziac pierwszy zjazd! Nie znam kompletnie tamtego miasta, wiec zgrzytajac zebami pojechalam z nawigacja, ale zmarnowalam mnostwo czasu, bo oczywiscie wszedzie byly korki. Zakupy jednak ostatecznie zrobilam, a sklep przynajmniej jest tylko 10 minut od domu. :) W domu juz luzy, bo i ja i Potworki cieszylismy sie na weekend. Tylko M. mial pracowac, choc na wlasne zyczenie. U niego w pracy ogloszono bowiem, ze w ta sobote i niedziele nie pracuja, bo cos tam robia z filtrami powietrza. Szkopul w tym, ze weekendowa specjalna zmiana miala normalnie pracowac. Ponoc malzonek i jego koledzy zrobili lekka awanturke i zagrozili, ze pojda do przedstawiciela zwiazku zawodowego. No i od razu okazalo sie, ze jednak kto chce, moze w weekend przyjsc. M. oczywiscie chce. :D Wykapalam sie szybko zeby zmyc z siebie tydzien z granolami (a poza tym po tym dniu bylam naprawde nieswieza ;P), a potem moglam juz delektowac sie mysla o dwoch wolnych dniach. :)
I tak zlecial kolejny tydzien. Jak byl nudny, mozecie poznac po znikomej ilosci zdjec. Nic sie nie dzieje, to nie ma co pstrykac. ;)