sobota, 3 maja 2025

Jak zakonczyc kwiecien oraz zaczac maj intensywnie oraz w stresie ;)

Post z poprzedniego tygodnia mial byc glownie opisem naszych wakacji, wiec nie chcialam dodawac jedynego dluzszego watku. ;)

A mianowicie, jedynym waznym "wydarzeniem" tamtego tygodnia, bylo to, ze piatek byl moim ostatnim dniem z granolami. Tak, moi drodzy, niestety albo i "stety" w poniedzialek zlozylam wypowiedzenie. Mam mieszane uczucia, bo choc od poczatku myslalam o tej pracy jako przejsciowej i wiedzialam ze bede szukac dalej, to jednak glupio mi troche bylo ze odchodze juz po miesiacu... O tym, ze dostalam nowa prace dowiedzialam sie w sumie tuz przed wyjazdem do Myrtle Beach, ale dogadywalam jeszcze ostatnie sprawy i nie bylam pewna czy nie bede musiala przesunac pierwszego dnia o tydzien. Nic wiec nie mowilam, a pozniej wyjechalam i dopiero w srodku wakacji dostalam ostateczne potwierdzenie. Powstalo pytanie czy dac wypowiedzenie 1.5-tygodniowe przez maila, czy tylko tygodniowe, ale osobiscie. W koncu wybralam druga opcje jako bardziej "profesjonalna". Przygotowalam sobie list, ktory mialam rano wydrukowac (bo drukarka w domu jak zwykle bez tuszu), wzielam koperte, itd. A pozniej okazalo sie ze wyposazenie biura stoi na hali, calutki dzien nie mialam dostepu do kompa i tyle wydrukowalam! :D Zeby jednak nie przedluzac, po prostu zaczepilam szefa i powiedzialam mu ze dostalam propozycje lepszego stanowiska oraz pensji i piatek bedzie moim ostatnim dniem. Przeprosilam tez ze nie dalam standardowych dwoch tygodni, ale ze chcialam powiedziec mu osobiscie. Szef skrzywil sie, mruknal ze to "rozczarowujace", po czym... odwrocil sie na piecie i poszedl w druga strone! Nie jestem pewna jakiej reakcji sie spodziewalam, ale na pewno nie takiej! :O Od tego momentu zwyczajnie traktowal mnie jak powietrze. Caly tydzien wykonywalam swoje obowiazki jak zwykle, ale czulam ze atmosfera jest napieta. Moj kolega Kevin zachowal sie zupelnie inaczej. Pokiwal glowa, po czym pogratulowal i oznajmil, ze wiadomo ze kazdy musi patrzec na dobro swojej rodziny, a tutaj placa raczej slabo. I taka reakcje wykazali wlasciwie wszyscy, z ktorymi pozniej rozmawialam. Tylko szef wydawal sie urazony. Zwykle zagadywal z usmiechem jak idzie, albo przypominal ze jeszcze trzeba sprawdzic to czy tamto. Teraz kilka razy testy przeprowadzil sam i zobaczylam to tylko kiedy poszlam je wykonac, albo zdawkowo pytal czy jakis wyszedl czy nie. Wczesniej tez czesto przesiadywal w naszym biurze choc ma wlasne, co zreszta mnie wkurzalo. Wiecie bowiem, ze cale dnie chodzilam, wiec kiedy mialam chwilke przerwy miedzy pomiarami, marzylam zeby usiasc i dac nogom odpoczac. Przychodze, a szef rozlozony z papierami przy moim biurku. Przypominam, ze ma wlasne, prywatne biuro. I co, nie powiem przeciez szefowi zeby zlazil z mojego krzesla... ;) Grzecznie przysiadalam na jakims wolnym stolku. Pamietam zreszta, ze juz w czasie rozmowy o prace cos tam wspomnial, ze cieszy sie ze w biurze ma ludzi do pogadania. No i super, ale nie zajmuje sie miejsca pracownikowi, o ktorym wie sie przeciez, ze musi czasem odpoczac. Wracajac jednak do mojego ostatniego tygodnia, szefuncio ani razu nie przyszedl z papierami do wspolnego biura/laboratorium. Wlasciwie malo co go widywalam. Piatek to byla juz kompletna porazka, bo rano nawet nie odpowiedzial mi na "dzien dobry". :O Pozniej cos tam robil w laboratorium odwrocony tylem. Po poludniu zaczelam sie ze wszystkimi pomalu zegnac, szukam go, a on ma... meeting. Nikt nie wie jak dlugi. Poczekalam do konca mojej zmiany (choc planowalam wyjsc po ostatnich pomiarach, czyli niemal godzine wczesniej), ale spotkanie nadal trwalo. I tak sobie mysle, ze wiedzial iz nie znam jego grafiku i nie moglam miec pojecia o tym meetingu. On za to dobrze wiedzial ze go ma i ze raczej nie skonczy do 14, kiedy wychodze. Mogl wiec sam powiedziec do widzenia, ale wolal pokazac ze jest zly. A ja, glupia, wzielam urlop bezplatny! Pytali mnie wczesniej czy chce wykorzystac platne wolne, czy wziac je bezplatne, ale najpierw nie wiedzialam czy nowa posada wypali, wiec wolalam urlop zostawic na inna okazje. A pozniej dowiedzialam sie ze odchodze w ostatniej chwili przed wyjazdem i nie chcialam byc perfidna, wiec odpuscilam. Gdybym wiedziala, ze moj szef zachowa sie jak naburmuszony trzylatek bez krztyny klasy, poprosilabym oficjalnie o zaplate bez zadnych skrupulow! ;) Tak czy siak, w piatkowe popoludnie oddalam magnetyczny klucz do drzwi oraz karte do odbijania sie, zabralam swoje rzeczy i pozegnalam granole, choc nie docieralo do mnie, ze w poniedzialek juz tam nie wroce...

Dobrze, to teraz juz normalny, tygodniowy raport. ;)

Sobota, 26 kwietnia, oznaczala dluzsze spanie. Nie bez przerw niestety, bo o 3:48 Oreo jak zwykle zbudzila mnie lazeniem po pokojach i pomrukiwaniem. Kiedy wstalam i wyszlam z sypialni, natychmiast pobiegla oczywiscie na dol. Chce ja oduczyc tego budzenia w srodku nocy, wiec stwierdzilam, ze nie bede jej wypuszczac na dwor, bo to tylko ja utwierdzi, ze jak narobi halasu, to ktos otworzy jej drzwi na zewnatrz. Pozamykalam wiec nasze sypialnie i wrocilam do lozka. Slyszalam pozniej jakies szalenstwa (okazalo sie, ze kiciul gonil swoja myszke) oraz miauczenie, ale bylo wystarczajaco przytlumione, zebym dala rade dalej spac. Malzonek pracowal, ale kiedy Potworki oraz ja wstalismy, zabralam sie za sprzatanie. Nie bylo nas tydzien w domu, a w kolejny nie mialam za bardzo czasu sprzatac, wiec chalupa juz blagala o chwile uwagi. Nasz kot linieje tej wiosny w wersji ekstremalnej. Nie znajduje na podlodze wlosow, tylko cale klaczki! W dodatku lekkie to jak puch i fruwa sobie w powietrzu. Odkurzylam wiec i umylam podlogi na dole, a poza tym zabralam sie za inne, drobniejsze czyszczenie. Wstawilam tez ostatnie po-kempingowe pranie - posciel, wiec gotowi jestesmy na kolejny wypad. :D W miedzyczasie wrocil M., dokonczylismy obiad, a pozniej trzeba sie bylo zbierac do kosciola. Tym razem czekal nas maraton, bo najpierw chcielismy podjechac do jednego do spowiedzi, a potem do innego na msze. Przez ten wyjazd mielismy wszystko tak zdezorganizowane, ze nie bylismy nawet u spowiedzi przed Wielkanoca. Teraz za to cieszylismy sie, ze przynajmniej nie powinno byc ludzi, bo wszyscy poszli przed Swietami. Akurat! Kolejka byla jak zwykle; nie wiem co z tymi ludzmi! :O Spowiedz jednak zalatwilismy, a potem pojechalismy do kosciola blizej naszego domu, na msze. Tam tez niezbyt fajna niespodzianka, bo akurat dzieci komunijne mialy jakies zajecia i potem wszystkie przyszly z rodzinami na msze, kosciol pekal wiec w szwach. Pozniej mozna juz bylo na szczescie wracac do domu i cieszyc sie reszta soboty.

Niedziela to znow poranna praca dla M. i dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow. Tym razem nawet kot odpuscil wczesnoporanne wrzaski. Wstalismy, ogarnelismy sie i niedlugo zjawil sie dziadek na tradycyjna kawe. Posiedzial pare godzin, ale tuz po 14 musial sie zbierac, bo zabieralam Potworki do kina. Dzien wczesniej Nik spytal kiedy pojedziemy zobaczyc "Minecraft'a". Najpierw powiedzialam, ze moze za tydzien, ale potem pomyslalam, ze nie wiem co bedzie w nastepny weekend. Mialam zaczac nowa prace, a to ta gdzie powinnam pracowac na nocki i w dodatku czasem od poniedzialku do piatku, a czasem od niedzieli do czwartku. Nie bylam wiec pewna czy w kolejny weekend bede w stanie normalnie funkcjonowac i czy jego czesci nie przespie i stwierdzilam ze lepiej zabrac Potworki zaraz kolejnego dnia. Jak postanowilam, tak zrobilismy i po poludniu wyladowalismy w kinie.

Wybieraja sobie napoje, bo czyms trzeba przepic wielkie wiadra popcorn'u ;)

Wrazenia? Kokusiowi film sie bardzo podobal (moze dlatego ze kiedys godzinami gral w Minecraft'a), ale mnie oraz Bi juz nie. Jak dla mnie akcja byla zbyt pospieszna i bez ladu i skladu, logiki oraz sensu. ;) Poza tym, film byl bardzo dziecinny, ale mial kilka wstawek ze zdecydowanie "doroslym" humorem, wiec ciezko bylo stwierdzic dla jakiej grupy wiekowej byl w sumie dedykowany. Na szczescie byl krotki, wiec juz o 17 bylismy w domu i mozna bylo sie jeszcze zrelaksowac przed kolejnym, stresujacym dniem.

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, choc nie tak wczesnie jak w "granolach". Wstawalam o 5, a o tej porze roku juz sie wtedy u nas wyraznie przejasnia. Zupelnie inny komfort pobudki. :) W nowej robocie mialam byc o 7 i udalo mi sie nawet dojechac troche przed czasem, mimo ze o tej porze korki na autostradzie byly juz solidne. Nowy szef czekal na mnie przed wejsciem. A potem szczeka mi opadla i zaczelam sie zastanawiac po co ja tam wlasciwie jestem. ;) Oddzial w ktorym zostalam zatrudniona jest akurat niewielki, ale to czesc ogromnej firmy, a jak to w ogromnej firmie, biurokracja kroluje i nic nie dziala sprawnie. Okazalo sie, ze obydwie osoby z kontroli jakosci niedawno odeszly, wiec narazie jestem sama, a kolejna osobe dopiero maja zwerbowac. Pomyslalby ktos, ze w takim razie jak najszybciej beda chcieli mnie wyszkolic. No... nie. ;) Ostatnia osoba odeszla miesiac temu, a jej biurko (ktore ma byc moje) nadal zawalone jest papierami, ktore zostawila. Nie dostalam wlasnego laptopa i musialam siedziec przy stanowisku jakiegos biednego technika, ktorego moj szef "wyprosil" z jego miejsca. Szef w ogole biadolil ze nie wie jak sie zabrac za moje szkolenie i ze nie ma na to czasu i planuja zgarnac grupe nowych osob z naszego oddzialu oraz kilku innych i wyslac nas razem na szkolenie. Do... Las Vegas :D To jednak dopiero gdzies w przyszlym miesiacu, jak dogadaja szczegoly. Poza tym jednak siedzialam i probowalam polapac sie w stronie internetowej firmy. Do jej "waznych" czesci, czyli tam gdzie moglabym wbic dane mojego banku zeby mogli mi placic przelewem, nadal nie mialam dostepu. Podobnie, na prywatnego maila (ale nie firmowego) dostawalam jakies zadania do wykonania, tyle ze kiedy klikalam na link zeby je wykonac, okazywalo sie ze wyskakiwal blad. Strona do czytania przepisow to totalny misz-masz, bo firma miedzynarodowa, wiec niewiadomo ktore dotycza akurat naszego oddzialu. Podsumowujac, burdel totalny. Zamiast szkolenia nowego pracownika, dla nowej firmy najwazniejsze bylo zeby sprawdzic czy mam uprawnienia do pracy w Stanach. W zeszlym tygodniu zalaczylam na specjalnej stronie zdjecia paszportu, ale w poniedzialek rano mialam jeszcze umowione spotkanie (wirtualne) z jakas kobitka, w celu potwierdzenia, ze ja to ja, a to faktycznie moj paszport. Polegalo to na to, ze musialam pokazac jej strone paszportu ze zdjeciem, obok mojej twarzy. Wszystko zajelo 30 sekund. Dluzej zeszlo mi zeby sie na to glupie spotkanie polaczyc. :D Duzo wiec nie moglam zrobic, ale dzielnie siedzialam, az gdzies po 14 nowy szef powiedzial ze wlasciwie moge jechac. Wypadlam stamtad szczesliwa i popedzilam do domu, w koszmarnych korkach oczywiscie... Popoludnie minelo sobie juz klasycznie. Z pracy wrocil M., a ze szkoly dzieciaki, gdzie Nik mial pierwszy dzien egzaminow stanowych. Na poczatek angielski. Podobno bylo latwo i 14 pytan zostawil sobie na kolejny dzien zwyczajnie zeby sie nie nudzic. Coz, zobaczymy po wynikach czy bylo tak "latwo", bo wiem ze Mlodszy ma alergie na czytanie oraz pisanie i angielskiego nie lubi. ;)  Pod wieczor Potworki jechaly na basen.

Bi pierwsza w pierwszej linii, Nik pierwszy w trzeciej

Bi oczywiscie ciezko wzdychala, ale ze byla spora szansa iz poniedzialkowy trening bedzie jedynym w tym tygodniu, to nie bylo mowy o opuszczeniu. Jak zwykle M. ich zawiozl, a ja odebralam, a po powrocie szybka kolacja, prysznic i do spania.

Wtorek to ponownie wczesna pobudka i malo brakowalo, a spoznilabym sie do nowej pracy juz drugiego dnia. ;) Na autostradzie zdarzyl sie wypadek i zamkneli ja, ale na szczescie tylko na kilka minut. Wyjechalam z 15-minutowym zapasem, wiec dotarlam tam 5 minut wczesniej. Tego dnia w robocie maly postep, bo w koncu dostalam dostep do niektorych aplikacji. Miedzy innymi moglam zaczac odhaczac obowiazkowe wirtualne szkolenia. Niby krociutkie, bo po kilka do kilkunastu minut, ale za to mialam ich ponad 20. Ostatecznie do konca dnia zostaly mi 2 lub 3 krotsze, ale dodatkowo dwa tasiemce, jeden trwajacy pol godziny, drugi godzine. Moj szef wyszedl juz w poludnie bo chcial dojechac na mecz syna, wiec ja zmylam sie (za jego pozwoleniem) po 13. W domu musialam na szybko dokonczyc obiad, a po chwili wrocila reszta. Nik twierdzil ze angielski dokonczyl na calkowitym luzie, ale ponownie, zobaczymy jak przyjda wyniki, czyli gdzies we wrzesniu. ;) Chwile posiedzielismy, ale potem musialam sie zbierac. Bi miala o 18 koncert w szkole, co oznaczalo, ze musiala tam byc juz o 17:30. Jak zwykle bez sensu, bo pierwszy tradycyjnie gral zespol instrumentow detych i perkusji, a czesc choru oraz orkiestry zaczynala sie okolo 18:20. Coz, przynajmniej pogadalam sobie z sasiadka, ale i tak myslalam, ze jajo tam zniose. Organizatorzy jednak w koncu poszli po rozum do glowy. Siedzielismy w auli, ale zespol gral na sali gimnastycznej. Na poprzednich koncertach siedzialo sie tam nudzac i tylko z daleka slychac bylo jakies walenie. Tym razem wywiesili wielki ekran i wyswietlali koncert zespolu na zywo. Pozniej przyszly dzieciaki z choru i zaspiewaly trzy piosenki, a nastepnie weszla orkiestra i zagrala rowniez trzy utwory.

Produkuje sie chorek

Niestety, nic mi nie podpasowalo, poza ostatnia melodia - sciezka dzwiekowa Piratow z Karaibow. Okazuje sie, ze to jakas wiosenna tradycja w tej szkole. ;) Stwierdzam, ze w poprzedniej repertuar mieli duzo lepszy. Orkiestra gra oczywiscie niesamowicie, ale co z tego jak melodie sa... bez polotu.

Zaznaczylam Bi "szczala" :D

W dodatku Bi znow siedziala z tylu i tylko w czasie drugiej melodii troche bylo ja widac, choc niestety wygladala dosc karykaturalnie, bo zapomniala wziac podporki na podbrodek i caly policzek miala zmietoszony o skrzypce. :D Dobrze, ze chociaz koncert skonczyl sie o 19, wiec wieczor uplynal juz jak zawsze.

W srode znow poranna pobudka, choc bylam kompletnie nieprzytomna. Nie wiem zreszta dlaczego, bo wstaje o godzine pozniej niz do "granoli", a klade sie o tej samej porze, wiec spie dluzej. A tego dnia po prostu nie moglam otworzyc oczu. Nie wiem czy schodzil ze mnie stres, bo pierwsze dwa dni w nowej robocie pewnie jechalam na adrenalinie, czy lapie mnie jakis wirus, bo Nik smarczal i kaszlal. W kazdym razie, do pracy sie doslownie powloklam i mialam wrazenie ze mozg mam gdzies za mgla. Jakos ten dzien przetrwalam, glownie kontynuujac wirtualne szkolenia korporacyjne. Udalo mi sie tez wbic dane naszego banku oraz konta, zeby przelewali mi wyplate. Mam nadzieje, ze nigdzie sie nie pomylilam i kasa wplynie jak powinna. Zarzadca budynku zrobil mi fote i wyslal zamowienie na karte do wejscia, wiec mam nadzieje ze niedlugo nie bede juz musiala stukac w szybe zeby ktos mnie wpuscil. Szef za to zamowil mi w koncu laptoka, myszke oraz torbe na owy sprzet, wiec jeszcze troche i bede sie mogla przeniesc sie na wlasne biurko. Poki co okupuje cudze i strasznie mi glupio. Niestety, zaczynaja mnie troche przerazac godziny, w jakich tutaj ludzie pracuja. Jedna z laborantek powiedziala, ze poprzedniego dnia wyszla o 16. Nie jestem pewna o ktorej zaczela, ale chlopak, ktory przylecial na zastepstwo (dopoki mnie nie wyszkola) do kontroli jakosci, ponoc wyszedl o podobnej porze, ale zaczal prace o 1 nad ranem! :O Mam nadzieje, ze to tylko jakies wyjatki, bo nie wyobrazam sobie pracowac po 15 godzin. Szczegolnie, ze mam placone pensja, wiec za nadgodziny nikt mi nie zaplaci... Szef mial mnie wziac do laboratorium zeby pokazac to i owo, ale ostatecznie utknal na meetingach. Przeprosil pozniej i o 13 wspomnial, ze moge w sumie jechac do domu. No to pojechalam, bo i tak glowa pekala mi od patrzenia w ekran. Przyjechalam na tyle wczesnie, ze szybko ogarnelam kuchnie i zabralam sie za gotowanie obiadu. Wrocily dzieciaki, ale choc mogly od razu zjesc rosol, wolaly czekac na gulasz, a mieso wolowe wiadomo jak dlugo sie dusi... Przez to, Nik musial jesc na wyscigi, bo w srody ma teraz klub rowerow gorskich. Jakims cudem zdazyl i pojechalismy. Nadal mial solidnie zapchany (i obtarty) nos, ale uparl sie, ze na rower chce jechac.

Nik na wprost, w czarnej bluzie

Poniewaz w nowej pracy siedze, wiec tym razem chcialam w tym czasie pomaszerowac, wobec czego Bi stwierdzila ze woli zostac w domu i poczytac ksiazke. Pojechalam wiec sama z M. i rzeczywiscie urzadzilismy sobie marsz po lesie. Przy okazji spotkala nas "przygoda". Szlismy po kladce prowadzacej przez staw, a potem podmokly teren, pstrykalam zdjecia zolwiom wygrzewajacym sie na sloncu...

Slabo troche widac, ale na platformie (ktora zdaje sie jest miejscem na gniazdo dla wodnego ptactwa) siedza sobie dwa zolwiki

Zaglebiamy sie ponownie w las, maszerujemy, gadamy, a tu moze 20 m od nas, pod drzewem, spi sobie... niedzwiedz! :O Na oko jeszcze mlody, ale juz bez matki. My stanelismy jak slupy soli i sie gapimy, niedzwiedz podniosl glowe i tez patrzy... W koncu zaczelismy sie cofac, a potem jak najszybciej odeszlismy z tamtad, co chwila obracajac sie i patrzac czy za nami nie poszedl. Pozniej wyrazilam zal, ze nie zrobilam zdjecia, ale M. popukal sie w czolo, pytajac ironicznie czy faktycznie zostalabym tam zeby pstrykac foty? :D W kazdym razie, wrocilismy na bardziej zaludnione sciezki i przynajmniej mamy co opowiadac. ;) W domu juz typowy wieczor z prysznicami, kolacja, itp.

Czwartek to pobudka jak przez caly tydzien; wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia egzaminy stanowe z angielskiego zaczela Bi. Na szczescie panna wstaje jakies 15 minut przed moim wyjsciem, wiec moglam osobiscie zyczyc jej powodzenia. Stwierdzila, ze angielski jest latwy i sie nie denerwuje. Miejmy nadzieje, ze ta pewnosc siebie, to nie troche na wyrost. ;) Tego dnia w pracy przyszla moja karta identyfikacyjna, choc musialam poczekac kilka godzin zeby zaczela dzialac i odblokowywac drzwi. No ale choc jedna rzecz odhaczona. Dzien zlecial szybko i w koncu moglam popedzic do domu. Wrocilam, zabralam sie za obiad, ale ledwie skonczylam, a wrocily Potworki. Na jedzenie czas miala tylko Bi, bo ja z Kokusiem jechalismy na jego bilans. Poniewaz dzieciaki od jakiegos czasu jeczaly, ze nie chca jezdzic na kontrole do lekarza czy dentysty rano, bo omijaja ich lekcje, wiec tym razem umowilam sie na popoludnie. Oczywiscie Nik przewrocil oczami, ze po poludniu tez nie chce, bo wolalby odpoczac. :O Pojechalismy jednak i niestetety popoludniowa wizyta ma jedna wade - przez przychodnie przewijaly sie tlumy. Czekalismy w poczekalni, pozniej w gabinecie, a na koniec okazalo sie ze Mlodszy ma jakies zalegle szczepienie i znow musielismy czekac, tym razem na pielegniarke. :/ Co do kontroli, to bez niespodzianek. Nik wystrzelil w minionym roku ostro w gore i lekarz potwierdzil, ze wszedl on w okres dojrzewania. Urosl w rok zawrotne 9 cm! :O Przybral jednak rowniez 9 kg, wiec fizycznie rozwija sie bardzo harmonijnie. Obecne dane techniczne prezentuja sie tak:

Wzrost - 160 cm (63 in - 86 centyl)

Waga - 47.7 kg (105 lbs 2 oz - 71 centyl)

Mlodszy nadal utrzymuje, ze wiekszosc jego kolegow jest wyzsza od niego i lekarz smial sie, ze przyjazni sie z wysokimi chlopakami. Oczywiscie trzeba pamietac, ze Nik jest z grudnia, wiec wielu chlopcow w szkole z jego rocznika jest o niemal rok starsza, a dodatkowo sporo rodzicow puszcza dzieciaki do szkoly rok pozniej, co sprawia, ze niektorzy koledzy Kokusia moga byc starsi nawet prawie o 2 lata. A i tak Nik nie nalezy do grupy najnizszych. ;)

Bilans nie byl jedyna "ekscytacja" tego dnia. Pod wieczor bowiem, przyszla kolej na koncert Mlodszego. Ten byl niestety dopiero o 19, a wiec do szkoly trzeba bylo dojechac o 18:30. Dalo nam to chwile oddechu po wizycie lekarskiej, ale z drugiej strony, o tej porze nie chcialo sie juz nigdzie ruszac. Co bylo jednak robic. Dzieciaki za udzial w koncercie dostaja zaliczenia, wiec lepiej zeby tam byly, niz potem musialy odhaczac jakies specjalne projekty. Zreszta, poza ogolnym niechcemisiem i zmeczeniem, tak naprawde koncerty lubie, bo to okazja podpatrzec jak pieknie potrafi zagrac grupa malolatow. Na szczescie Nik gra w zespole, a ten wystepuje pierwszy, zas po nim mozna isc do domu, wiec choc koncert zaczal sie pozno, to dla nas dosc szybko skonczyl. ;)

Muzykanci

Zagrali trzy melodie, z ktorych pierwsza byla raczej srednia. Niby miala to byc folkowa irlandzka melodia, ale jakos zabraklo jej takiej "skocznosci". Dwie kolejne okazaly sie jednak swietne - jedna byla popularna melodia ze starych westernow, zas druga charakterystyczna melodia z Mission: Impossible.

A tu rechoczaca gromada opuszcza sale koncertowa gimnastyczna

Z przyjemnoscia wysluchalam obu, przytupujac do rytmu. ;) A po powrocie juz wiadomo - prysznic i zaraz lozko. 

W nocy obudzila mnie burza, pozniej budzik M., a na koniec kot, ktory o godzinie 4 uparl sie, ze chce byc koniecznie wypuszczony (alepozamykalam sypialnie, a kiciula zostawilam w chalupie). Jak na taki przerywany sen, rano bylam zaskakujaco przytomna. ;) Bi miala w szkole drugi dzien egzaminu z angielskiego, ale mowila ze zostalo jej malo, wiec chce jak najszybciej skonczyc i moc w spokoju poczytac. W robocie mialam niespodziewane urozmaicenie, bo nowy szef zabral mnie do laboratorium, zeby pokazac wypuszczanie partii na biezaco. Tym razem byly dwie i niespodziewanie spedzilismy tam niemal 3 godziny. :O Po tym powiedzial ze wlasciwie moge juz jechac, bo nie ma w zwyczaju trzymac ludzi dla samego siedzenia. Glupio mi jednak troche bylo, a ze i tak mialam nadal kilka wirtualnych szkolen do odbebnienia, wiec posiedzialam jeszcze z godzinke. Pozniej wyruszylam na cotygodniowe zakupy, po drodze zajezdzajac po bubble tea dla siebie oraz Bi. Byl 2 maja, a wiec urodziny panny, postanowilam wiec zrobic jej niespodzianke. ;) Po powrocie do domu trzeba bylo rozpakowac torby, a potem wiadomo - troche poogarniac kuchnie i nie tylko. Koniecznie jednak ukroilam kawalek ciasta i zaspiewalismy Starszej Sto Lat, a ona zdmuchnela swieczki.

Solenizantka

Serio nie wiem kiedy przelecialo to 14 lat. Pamietam jak dzis jak zjawilam sie w szpitalu z wielkim brzuchem na wywolanie porodu... :O Panna dostala od nas nowy pokrowiec na telefon oraz stos ksiazek. Trafione, bo sama dala mi liste zyczen. ;) Reszta wieczora to juz przewalanie sie po kanapach, bo wszyscy byli zmeczeni po tygodniu, a dodatkowo jeszcze co chwila padalo, wiec wyjsc i tak sie nie dalo. 

Do poczytania!

piątek, 2 maja 2025

14 lat Bi

Kolejny rok przelecial. Jeszcze nie przyzwyczailam sie, ze Bi ma lat 13, a tu juz konczy czternascie. Czy ten czas bedzie juz tak zapierdzielal coraz szybciej? :O

W kazdym razie, przyszla pora na podsumowanie, choc roznice jak zwykle beda minimalne lub zadne... To nic, bede sie posilkowac zeszlorocznym postem i moze cos mi przyjdzie w miedzyczasie do glowy.

  • Fizycznie Bi juz sie tak bardzo nie zmienia. Jesli urosla w ciagu poprzedniego roku, to nieznacznie i dopiero bilans pokaze czy jest jakas roznica. Niestety, panna sie wyraznie zaokragla (i to nie tylko po kobiecemu). Mimo ze plywa i wydaje sie w miare aktywna, to jednak tu i owdzie pojawiaja sie "waleczki". ;) Za to jakby poprawila jej sie cera. Bi myje twarz regularnie i chyba dzieki temu, czolo w koncu jej sie wygladzilo. Oczywiscie, to nastolatka, wiec ogniska pryszczy od czasu do czasu wracaja na czolo lub pojawiaja sie na brodzie, ale ogolnie jest duzo lepiej.
  • Obciela wlosy tuz za ramiona i narazie nie chce slyszec o zapuszczaniu. A pamietam jak po Komunii sciela je na "probe" i mowila, ze nigdy wiecej... :D
  • Nauka nadal idzie jej swietnie. Jedzie na samych "A" i poprawiac chce nawet "A-". ;) Na kolejny rok dostala sie na poziom honors (o podwyzszonym poziomie) w szkole sredniej.
  • No wlasnie. Konczymy ere gimnazjum i od wrzesnia panna rusza do high school.
  • Od czasu do czasu ma nadal zrywy do szydelkowania, ale ostatnio porzucila wszystko inne na rzecz czytania. Caly czas siedzi z nosem w ksiazkach.
  • Milosc do zwierzakow nadal trwa, a Bi utrzymuje, ze wybiera sie w przyszlosci na weterynarie. Zobaczymy. Ma jeszcze 4 lata zeby zmienic zdanie, a potem trzeba sie bedzie jeszcze dostac. O wyniki w nauce jestem w sumie spokojna, tylko ze w tutejszych szkolach wyzszych patrza tez na inne aspekty. Chca studentow, ktorzy chca sie udzielac, angazowac w dodatkowe projekty, zdobywac nadprogramowe doswiadczenia oraz punkty, itd. A Bi coz... poza nauka, to taki troche "leniuszek", ktory to co musi zrobi oczywiscie na 100%, ale jesli nie jest to scisle wymagane, to raczej jej sie nie chce...
  • Od jakiegos czasu sama dopytuje kiedy bedzie nosic aparat. Teraz jak wrocilam do pracy, chyba rzeczywiscie pora to zalatwic. Oczywiscie tlumacze pannie, ze aparat to wcale nie taka przyjemna rzecz (nosilam, wiec wiem), bo po kazdej kontroli i podkrecaniu, przez 2-3 dni ciezko jesc, ale ze polowa szkoly aparaty nosi, to panna wie lepiej. Przyznaje jednak, ze zeby ma poprzekrecane i dobrze by bylo je wyprostowac.
  • Mimo ze charakterek ma... wiadomo, to jednak posiada calkiem spora gromadke kolezanek, z ktorymi sie bardzo lubi. Z okazji urodzin przyniosla stosik prezentow od psiapsiolek, co jest wzruszajace choc jednoczesnie az sie wzdrygam, bo teraz bedzie sie chciala zrewanzowac. ;)
I jakos nic wiecej mi sie nie kojarzy... Rozmiary oczywiscie dopiero po bilansie. ;)


Sto Lat, Sto Lat, Niech Zyje Nam!!! :)

piątek, 25 kwietnia 2025

Gdzie nas wywialo i co z Wielkanoca? ;)

Bedzie tasiemiec i multum zdjec. ;)

Sobota, 12 kwietnia zaczela sie bardzo wczesnie, bo budziki nastawilismy na 2:30. Niestety, Matka Natura postanowila sprawic nam psikusa i jak snieg nie padal od lutego, to teraz akurat sypal az milo. Praktycznie w polowie kwietnia i to w dzien, kiedy wyjezdzalismy w podroz! :O I choc mozna by machnac reka, ze taki tam kwietniowy snieg to zadna sniezyca, ale jednak zrobil pod gorke. Po pierwsze, temperatury spadly do okolo zera i to wystarczylo zeby zamarzl kontakt w aucie, do ktorego podlacza sie przyczepe. To podlaczenie jest wazne, bo dzieki niemu na zewnatrz przyczepy pala sie swiatla (a wiec jest widoczna w ciemnosci) oraz dziala kamera pokazujaca co jest za nia. Malzonek kombinowal jak mogl zeby odmrozic kontakt, podgrzewajac nawet wejscie zapalniczka. Duzo to nie dawalo, bo wialo i nadal sypal mokry snieg, wiec co pare sekund gasla.

Na zdjeciu moze byc slabo widac, ale na trawie oraz dachu w dolnej czesci foty, mozna dojrzec osiadly snieg

Wreszcie jakos na sile udalo mu sie wsadzic wtyczke. To juz jednak zaowocowalo tym, ze wyjechalismy ze sporym poslizgiem. Chcielismy wyruszyc okolo 3:30, tymczasem wyjechalismy praktycznie godzine pozniej. Po drugie, na autostradzie okazalo sie, ze drogowcy zlekcewazyli zapowiadany snieg (jak zreszta i my) i warunki byly... srednie. Normalnie biala jezdnia. :O Jechalismy noga za noga, choc i tak bylismy odwazni, bo minelismy kilka aut, ktore zjechaly na pobocze i czekaly nie wiem na co. Wiadomo, ze pozniej temperatura miala sie podniesc, a snieg przejsc w deszcz, tyle ze wschod slonca mamy okolo 6:30. Planowali tak stac na poboczu dwie godziny? ;) Niestety, ten poczatek byl niezlym prognostykiem tej podrozy. Jak pisalam ostatnio, Potworki mialy tydzien ferii wiosennych i juz kilka miesiecy wczesniej postanowilismy zarezerwowac wyjazd gdzies na poludnie, zeby wygrzac dupki po zimie. Wtedy jeszcze nie pracowalam, wiec nawet sie bardzo nie zastanawialismy. A pozniej, pierwszego dnia w nowej robocie, musialam ze wstydem pytac czy moge wyjechac na tydzien ledwie 3 tygodnie po rozpoczeciu pracy. ;) Na szczescie sie zgodzili. Jechalismy do Karoliny Poludniowej, a konkretnie do znanej wypoczynkowej miejscowosci nad oceanem - Myrtle Beach. To od nas okolo 13 godzin jazdy bez zadnych przystankow, a wiadomo ze trzeba przynajmniej dwa razy zrobic postoj zeby zatankowac, rozprostowac nogi, zalatwic sie i wypuscic Maye. Juz samo to przedluza cala podroz, a dodatkowo nie przewidzielismy ze ferie wiosenne ma tez kilka okolicznych Stanow. Okazuje sie tez, ze cala polnoc, spragniona po zimie slonca oraz ciepla, ciagnie na poludnie. Jechalismy osaczeni wrecz przez auta ze Stanow Nowy Jork oraz New Jersey. Korki byly niemozliwe, a na domiar zlego, pod samiutkim nowym Jorkiem zdarzyl sie wypadek i autostrade... zamkneli. Na godzine. :O Przed wyjazdem zakladalismy, ze z przystankami powinnismy dojechac na miejsce okolo 17. Taaa... Przez poranne opoznienie, zamknieta autostrade i ciagle zatory na autostradzie, doczolgalismy sie tam niemal o 20. Zanim sie zarejstrowalismy, naszej miejscowki szukalismy juz praktycznie po zmroku. Pobladzilismy na kempingu i dojechalismy na nia kompletnie od drugiej strony. :D No ale najwazniejsze, ze w koncu dojechalismy...

Po takiej podrozy bylismy oczywiscie padnieci, wiec kolejnego dnia spalismy do oporu. Jak na nasze wymarzone "poludnie", dzien okazal sie chlodnawy - 21 stopni. ;) Skupilismy sie wiec na poznawaniu kempingu. Ten byl naprawde ogromny, bo skladal sie tak naprawde z dwoch osobnych pol kempingowych, ktore jednak nie byly od siebie niczym oddzielone i mialy wspolny wjazd. Gdzie konczyl sie jeden a zaczynal drugi, mozna bylo poznac tylko po plakietkach na samochodach, a w sklepikach po logo na pamiatkach. Strasznie dziwny uklad. Dodatkowo, oba pola kempingowe mialy cale alejki domkow letniskowych, ktore tworzyly praktycznie male miasteczko. Calosc byla wielgachna i nic dziwnego, ze niemal wszyscy mieli pojazdy golfowe. W domkach mozna bylo miec swoje prywatne, na miejscach kempingowych wynajete. Nik oczywiscie pobiegl w podskokach do wypozyczalni, twierdzac ze zaplaci chocby z wlasnej kasy (mimo ze i tak trzeba miec 16 lat i prawko :D), ale nawet jemu mina zrzedla kiedy pan zawolal $75 za jeden dzien. :O Ostatecznie sam Mlodszy stwierdzil ze to zdzierstwo i golfcart'a nie wypozyczylismy, choc wiekszosc biwakowiczow takich oporow nie miala. ;) Nawet bez pojazdu, na kempingu atrakcji nie brakowalo. Nasza miejscowka okazala sie byc w naprawde swietnym miejscu. Naprzeciwko mielismy kanal laczacy sie z plaza w czasie przyplywu. Po jego drugiej stronie znajdowal sie jakis inny kemping, ale i tak mielismy sporo przestrzeni bez innych przyczep.

Widok, troche na ukos, z naszej miejscowki (od frontu, bo z tylu stala juz oczywiscie inna przyczepa). Zdjecie robilam w sumie palmom, ale miedzy nimi a widocznymi krzakami, plynal sobie wlasnie ten kanal

Doslownie minute na nogach szlo sie nad ocean z piekna, szeroka plaza.

Wejscie na plaze 

Wyrzucalo na nia cala mase (wielkich) meduz i Potworki usilowaly je ratowac. Bi z entuzjazmem, Nik z... mniejszym. :D

Chec pomocy jednak zwyciezyla i nie upuscil meduzy na piasek :D

Dodatkowo, na kempingu znajdowalo sie pole do mini golfa oraz kompleks wodny. Ten ostatni dopiero co otworzyli na sezon, wiec woda byla w nim lodowata, pomimo letnich temperatur. Mieli wielki brodzik z armatkami i spryskiwaczami oraz ogromny basen, ktory jednak okazal sie dosc plytki. Nie mialo to jednak znaczenia, bo woda byla w nim tak zimna, ze tylko Bi wlazla do niego pierwszego dnia, po czym po minucie wyszla szczekajac zebami i pozniej juz zadne z Potoworkow tam nie weszlo. :D

Wielki i... pusty, a winna temu temperatura wody

Najwiekszym hitem okazala sie lazy river, na ktorej mozna bylo sie unosic w pontonach. Tam tez woda byla zimna (delikatnie mowiac), wiec kiedy tylek przez dziure wpadal w lodowata ciecz, az zatykalo dech, ale po chwili dalo sie przyzwyczaic. ;)

Nik poczatkowo probowal tak siadac na ponton, zeby nie zamoczyc chocby paluszka ;)

Musze przyznac, ze myslalam, ze wiecej skorzystamy z atrakcji okolicy. Myrtle Beach to typowa miejscowosc wakacyjna, a wiec pelna atrakcji. Oczywiscie kwiecien to dopiero poczatek sezonu i nie wszystko bylo czynne, ale wiele miejsc juz korzystalo z ludzi jak my, czyli przyjezdzajacych sie wygrzac w czasie ferii wiosennych. ;)

Chociaz jedno wspolne zdjecie

Najbardziej bylam w szoku jak tam juz bylo zielono. Oczywiscie naokolo roslo pelno palm, ale nawet "zwykle" drzewa oraz krzewy pokryte byly w pelni rozwinietymi liscmi. Mam wrazenie, ze u nas w tym roku w ogole wszystko jest jakies opoznione, mimo ze zima nie byla specjalnie ostra, ale drobne listki maja dopiero krzewy, a wiekszosc drzew nadal jest wlasciwie lysa (stan z 20 kwietnia, bo zanim skoncze posta pewnie sie to zmieni ;P). W kazdym razie delektowalismy sie ta zielenia oraz cieplem i chyba najbardziej brakowalo nam takiego wygrzania kosci, bo nawet Potworki nie jojczaly zeby gdzies pojechac i cos zobaczyc. W pelni wystarczal im relaks na kempingu. Nawet o baseny czy plaze nie prosili. Bi spacerowala z Maya lub urzadzala przejazdzki rowerowe, a w przerwach czytala ksiazki, zas Nik oczywiscie praktycznie nie zsiadal z roweru.

 

Uparcie cwiczyl jazde na jednym kole, uczac sie na szczescie na kawalku trawy przy kanale, gdzie ladowanie na tylku bylo nieco lagodniejsze :D

Przekonali sie tez niestety na wlasnej skorze (i to doslownie), ze slonce na poludniu jednak jest mocniejsze niz u nas. Kiedy byli mali, smarowalam ich solidnie kremem ochronnym, pomimo protestow i awantur. Teraz przestrzeglam, ze maja sie smarowac, ale Nik mnie zignorowal, a Bi zachnela sie, ze ona chce sie opalic. Tlumaczylam, ze "opalic" to nie to samo co "spalic", ale gadaj z uparta nastolatka... W rezultacie Starsza strzaskala sobie solidnie uda, a Mlodszy nos, ramiona i... uszy. Skora schodzila im przez tydzien. :D Musze jednak przyznac, ze sama sie smarowalam, a i tak jakims cudem lekko spalilam sobie czolo oraz dlonie (!). ;) Ale nauka nie poszla w las i od tego czasu grzecznie smarowali sie przed wyjsciem na powietrze, choc Nik pare razy obruszyl sie, ze woli siedziec w przyczepie, bo nie znosi tych kremow ochronnych. ;) W kazdym razie, chcialabym Wam pokazac mnostwo zjec z roznorakich atrakcji, ale niestety tych nie zaliczylismy. Strasznie leniwy byl ten kemping, ale najwyrazniej wszystkim nam bylo potrzeba wlasnie wypoczynku. Dzieciaki, wiadomo, zmeczone szkola, bo poza jednym przedluzonym weekendem w styczniu oraz jednym w lutym, dluzszej przerwy nie mieli od Bozego Narodzenia. Ja z kolei dopiero co zaczelam nowa prace, po drodze ostatnio mialam multum rozmow kwalifikacyjnych, nie mowiac juz ze pobudki o 4 tez wykanczaja. No a M. zwykle na kempingach lubi wlasnie robic nic. :D Jednego dnia pojechalismy tylko zobaczyc slynny bulwar nadmorski w centrum miasteczka. Ogolnie to troche nas rozczarowal, bo nie bylo to nic wyjatkowego w stosunku do innych podobnych miejsc, ot, deptak z plaza oraz oceanem z jednej strony oraz knajpkami z drugiej.

Latem wszystko musi tam sie topic z goraca...
Mnie zachwycaly oczywiscie palmy rosnace wzdluz, bo wiadomo ze to moje ulubione drzewa, ale poza tym to byl to po prostu przyjemny spacer i tyle. Reszte czasu spedzalismy glownie jezdzac na rowerach po kempingu. Nawet do knajpek nie ciagnelo, bo na polu kempingowym codziennie byly dwa wozy z roznorakim zarciem, wiec moglismy probowac do wyboru, do koloru. O dziwo nawet dzieciaki poprobowaly nowych rzeczy. Bardzo posmakowal nam przysmak z poludnia, czyli gotowane... orzeszki ziemne. ;) W wersji na ostro. Zaluje, ze na naszej polnocy chyba nigdzie sie ich nie dostanie...

Rodzice raczyli sie czasem mini drineczkami ;)

Calkiem niedaleko kempingu byl niewielki park, a w nim odrestaurowane samoloty wojskowe. Oczywiscie trzeba sie bylo tam zatrzymac i dokladnie je obejrzec.

Nawet ja i M. obejrzelismy je z zainteresowaniem

Czasem zabieralam Potworki na basen, choc dwa dni mielismy niby cieple, ale z zimnym polnocnym wiatrem i nikt nie mial ochoty sie zamoczyc. Na plaze tez nie dalo sie tego dnia wyjsc, bo tak wialo, ze piasek swistal po nogach niczym biczem. Na szczescie po tych dwoch dniach wiatr zelzal i znow odczuwalne temperatury ocieraly sie o upal.

I mozna bylo polenic sie na plazy. Bi strasznie dorosle wyglada tak siedzac na lezaku...

Kupilismy troche pamiatek, dla siebie, dziadka, chrzestnego Potworkow oraz sasiadki, ktora przez tydzien opiekowala sie naszym kotem. ;) Teraz przynajmniej mamy kamery, wiec widzielismy ze faktycznie przychodzila, choc jak to nastolatka, bywaly dni, ze przychodzila dopiero przed 10 rano, albo zamykala kota w domu juz o 18. W rezultacie, troche bylo narobione w kuwete, ktora stala nieuzywana od kilku miesiecy. Najwazniejsze jednak, ze Oreo byla nakarmiona, a w nocy siedziala bezpiecznie w cieplym domu. Z kupowania pamiatek najbardziej ucieszyl sie Nik, kemping bowiem posiadal dwa dobrze zaopatrzone sklepiki, ktore poza turystycznymi duperelami, mial akcesoria kempingowo - plazowe, a jeden nawet jedzenie. Mlodszy, cieszac sie zwyczajowa swoboda na wyjazdach (choc nasluchalismy sie od tesciow o pilnowaniu dzieciakow, oj nasluchalismy...) jezdzil do jednego lub drugiego i przywozil sobie tony slodyczy. Z racji "wakacji" postanowilismy przymknac na to oko. :D

Jeden ze sklepikow mial taka ciekawa dekoracje

Wieczorami siedzielismy przy ogniu i dopiero piszac to, uswiadomilam sobie, ze nie zrobilam ani jednego zdjecia przy ognisku. Ups... ;) Niespodziewana atrakcja na kempingu, okazal sie... zwierzyniec. Zadnego aligatora nie dojrzelismy, co nas nieco rozczarowalo ;) Po kanale naprzeciwko naszej miejscowki, plywaly stadka na wpol oswojonych kaczek, ktore przylazily na kemping i jadly z reki chleb, lub bezczelnie wyjadaly reszte karmy z miski naszego psiura. Maya, jak to ona, nawet nie nie mrugnela okiem. :D

 

Kwaczuchy

Dodatkowo, po kempingu paletalo sie mnostwo bezdomnych kotow. Strasznie zal bylo mi siersciuchow, bo niektore mialy blizny lub swieze zadrapania (a w nocy slychac bylo odglosy walk kocurow), chodzily od przyczepy do przyczepy miauczac wnieboglosy, ale jednoczesnie nie dawaly sie dotknac i odskakiwaly od wyciagnietej dloni. Jeden pojawial sie u nas co i rusz, a kiedy dalam mu kawalek wedliny, szedl potem za mna przez kawal kempingu. ;) Zreszta, kotow bylo tam tyle i wiekszosc letnikow pewnie sie nad nimi litowala, ze w jednym ze sklepikow sprzedawali... kocie zarcie. Psiego nie bylo, mimo ze wiekszosc biwakowiczow posiadala psiaki, ale kocie - prosze bardzo. ;) 

Tak naprawde, dopiero kiedy nadszedl przedostatni dzien kempingu, Potworki uswiadomily sobie, ze do konca sie nim nie nacieszyly. Nagle chcieli jeszcze koniecznie pojechac na basen, a Nik uprosil zeby kupic mu skim board. To taka deska specjalnie wyprofilowana, ktora puszcza sie po plytkiej wodzie, a potem na nia wskakuje, slizgajac sie po plyciznie. Szybko okazalo sie, ze z jego rewelacyjnym poczuciem rownowagi, Nik slizgal sie na desce jakby sie z nia urodzil. ;)

Wodny slizgacz ;)

Ostatniego dnia w koncu Potworki przypomnialy sobie, ze jeszcze nie zagralismy w mini golfa. I szkoda w sumie, ze dopiero wtedy, bo pole bylo pieknie utrzymane, zas cena o polowe tansza niz w domu. Podjechalismy wiec zeby zagrac. Placilo sie od rundy, ale w sklepiku po drugiej stronie kempingu.

Oni sa juz prawie rowni!

Zastanawialam sie czy ludzie nie oszukuja, wykupuja jedna runde, a potem graja przez kilka godzin. Okazalo sie jednak, ze w ostatniej "dziurze", pileczki wpadaly do tunelu, ktorym zapewne wracaly do sklepiku. :) W kazdym razie, runda mini golfa okazala sie sukcesem, a po poludniu poszlismy "pozegnac" baseny. Duzy byl nadal tak samo lodowaty, ale wlazlam z Potworkami do lazy river, choc w towarzystwie Kokusia nie bylo to zbyt "lazy".

"Rzeczka" (w niej Nik), a w tle basen

Mlodszy ciagnal mnie ciagle za nogi zeby unosic sie szybciej, albo obijal o scianki dla zabawy. Przynajmniej jednak przeciagal mnie daleko od plujacej zimna woda orki. ;) Pod wieczor zas pomaszerowalismy nad ocean, bo Nik chcial znow "pojezdzic" na desce.

Wyglada to dosc statycznie, wiec musicie uwirzyc mi na slowo, ze Mlodszy "jedzie" ;)

Przy okazji oczywiscie kompletnie sie zmoczyl i w rezultacie wykapal w oceanie. Bi zalowala ze nie zalozyla stroju, bo nagle sama zapragnela sie pochlapac.

Bylismy tam caly tydzien, ale dopiero ostatniego dnia stwierdzili, ze woda w oceanie w sumie nie jest taka zla...

Pozniej niestety wrocilismy na kemping i trzeba bylo zaczac pakowac wszystko, co nie bylo nam potrzebne kolejnego ranka. Kemping zakonczylismy wiec w kolejna sobote i chcielismy wyruszyc jak najszybciej. Poczatkowo planowalismy wyjechac podobnie jak z domu, ale ze musielismy zostawic podlaczenia do wody oraz pradu, a dodatkowo spuscic scieki, wiec M. nie chcial sie tluc sasiadom po nocy. Ostatecznie wstalismy o 5, a z kempingu wyjechalismy o 6:30. Podroz niestety minela nam tak samo jak tydzien wczesniej - w potwornych korkach. Moglismy sie w sumie domyslic, ze tak jak cala polnoc wyruszala z nami na ferie, tak teraz z nich wracala. ;) Do domu dojechalismy tuz przed 22 w sobote. :O

Jesli czytacie uwaznie, od razu zauwazyliscie zapewne, ze wrocilismy poznym wieczorem... dzien przed Wielkanoca. ;) Juz kiedy M. robil rezerwacje, mowilam mu ze bedziemy wracac na same Swieta, ale wtedy tylko wzruszyl ramionami. Dopiero dwa tygodnie przed wyjazdem nagle go olsnilo, ze jak to? Jak pojdziemy ze swieconka? Jak cos przygotujemy? Przypomnialam mu ze sama go o to pytalam i zupelnie sie tym nie przejal, czyli najwyrazniej nie potrzebujemy ani swieconki, ani jakichs specjalnych obchodow. Jak dla mnie oczywiste bylo, ze odpuszczamy swietowanie. Malzonek jednak zadzwonil do chrzestnego Potworkow, ze wyjezdzamy, wiec nie damy rady nic przygotowac, ale czy mogliby przywiezc symbolicznie swieconke i wpasc tradycyjnie na sniadanie. Jak mozna bylo przewidziec, on od razu powiedzial zebysmy sie nie przejmowali i ze oni przywioza i swieconke i cale jedzenie. Dlatego wlasnie bylam przeciwna proszeniu o swieconke (chcialam tylko zadzwonic i przeprosic, ze w tym roku nie urzadzamy Swiat), bo wiedzialam ze A. zaraz wyskoczy z propozycja, ze oni wszystko zrobia. No ale M. takich skrupulow nie mial... :/ W kazdym razie, po przyjezdzie do domu, szybko rozpakowalismy to, co musielismy. Dla mnie oznaczalo to jedzenie, zeby sie nie zepsulo, oraz kosmetyki. Te ostatnie normalnie bym zostawila, ale kolejnego ranka trzeba sie bylo jakos ogarnac. I tak, zanim przenieslismy te najpilniejsze rzeczy i przywitalismy dom (i kota), polozylismy sie do lozka po polnocy. Okazuje sie, ze Oreo chyba troche za nami tesknila (a w kazdym razie za panciem), bo spala cala noc obok M. i wpychala mu sie pod ramie. ;)

Widok po przebudzeniu

Rano, mimo ze nadal bylismy troche polamani i zdezorientowani po urlopie oraz podrozy, nie dane bylo nam sie porzadnie wyspac i zaliczyc dzien na luzie. Trzeba sie bylo zerwac do kosciola, ktory oczywiscie pekal w szwach. Udalo nam sie chwycic doslownie ostatnie 4 miejsca obok siebie. Zaraz po kosciele popedzilismy do chalupy, bo goscie mieli sie zjawic doslownie za 20 minut. Dobrze, ze rano zdazylam chociaz nakryc do stolu. Chociaz trudno bylo powiedziec kto tu byl gosciem, bo chrzestny oraz jego dziewczyna spisali sie na medal i przywiezli jedzenia jak dla 20 osob, a nie piatki doroslych oraz dwojga nastolatkow, ktorzy na wszystko kreca nosem. ;)

Najbardziej bezstresowa Wielkanoc w moim doroslym zyciu ;)

I tylko moj tata nieco rozczarowal, bo wiedzial ze A. i W. wszystko beda szykowac dla nas, wiec wypadaloby tez cos przywiezc. Wiem, ze tata nie ugotuje, ale przeciez mogl kupic w Polakowie kawalek ciasta, albo butelke wina. A tak, przyjechal, jak sam to okreslil "na krzywy ryj". Samoswiadomosc godna podziwu, ale jakby troche pomyslal, nie musialby sie glupio czuc... W kazdym razie, goscie dosc szybko sie zwineli, za co bylam im niezmiernie wdzieczna, bo przeciez nas dopiero czekalo glowne rozpakowywanie. Pisze to w czwartek, kiedy nadal odkopuje sie z kempingowego prania, bo przeciez caly czas produkujemy brudy na biezaco. Szacuje, ze jeszcze ze dwa ladunki i powinnam skonczyc. ;) A wieczorem, ze zgroza w oczach, wyciagalam sniadaniowki oraz plecaki Potworkow, bo kolejnego dnia nastepowal powrot do kieratu. Ja zas czulam, ze potrzebuje urlopu po urlopie. :D

Chcialabym w koncu tego posta skonczyc, wiec miniony tydzien opisze tylko w wielkim skrocie. Zreszta, nie dzialo sie tez nic bardzo szczegolnego.

Poniedzialek przywital mnie brutalna pobudka i niezbyt mila niespodzianka w robocie. Okazalo sie, ze w piatek zmieniali podlogi w naszym biuro - laboratorium i wszystkie biurka oraz sprzety staly na hali. Niestety, nikt nie wiedzial czy mozemy zaczac cos wnosic, a ze byla 5:30 rano, wiec na kogos, kto mogl podjac decyzje, musielismy poczekac dobrych pare godzin. Oczywiscie mozna bylo siasc na krzesle na hali, tyle ze bez dostepu do komputera i w potwornym przeciagu. ;)

Moje poniedzialkowe "biuro". :D Tak, obok stoi kuchenka, bo jedna sciana biura przeznaczona jest na kuchnie dla dzialu produkujacego i testujacego nowe smaki ;)

Na szczescie, poznym rankiem zaczeli wszystko pomalu przenosic. Oczywiscie wiekszych oraz ciezszych sprzetow nie wolno nam bylo tknac, wiec do konca dnia wiekszosc naszych pierdol i tak stala poza biurem. Potworki przezyly jakos pierwszy dzien szkoly po powrocie i pojechaly na basen bez wiekszych protestow. O dziwo, M. zawiozl ich i potem odebral, ale nie pojechal tak jak ja, sporo wczesniej (choc mu to doradzalam), wiec zaraz po jego wyjezdzie zaczelam dostawac sms'y od dzieciakow, gdzie jestem, bo skonczyli (jak zwykle) wczesniej i czekaja. :D

We wtorek nie dzialo sie nic porywajacego. Nie bylo basenu, wiec siedzielismy w chalupie, a ja nadal wstawialam, suszylam oraz skladalam kolejne prania... Zaraz za wyjazdem z pracy, mamy przejazd kolejowy. Pracuje tam od miesiaca, a dopiero teraz pierwszy raz widzialam tam pociag. Pechowo, to pierwsze doswiadczenie nie nalezalo do wesolych, bo stanal sobie centralnie na przecieciu torow z droga. Gdyby jeszcze jechal, ale gdzie... Stoi.

Stoi na stacji drodze lokomotywa...

Nie bylam pewna jak dlugo potrwa ten postoj, wiec pojechalam w druga strone. Niestety, moja nawigacja uparcie probowala zawrocic mnie spowrotem na ta droge, wiec 15 minut krazylam po tamtej miejscowosci, zanim w koncu odnalazlam objazd. :/

W srode Nik zaczynal znow klub rowerow gorskich. Poniewaz pogoda byla iscie letnia, zawiezlismy kawalera i urzadzilismy sobie rodzinna wycieczke. Co prawda teraz tyle chodze w robocie, ze nie mialam kompletnie ochoty na spacery, ale dzieki temu zabrala sie z nami Bi, ktora chciala usiasc na krzeselku i czytac ksiazke.

To tylko mala czesc grupy. Tym razem maja sporo dzieciakow

Zapaleni rowerzysci pojezdzili godzinke, a potem mozna bylo wracac. Tak jak podejrzewalam, Nik narzekal ze troche bola go nogi i nie chcial juz jechac na basen, wiec zostalismy w domu.

W czwartek powtorka z rozrywki, czyli praca oraz szkola. Potworki pojechaly na basen (tu juz Bi mocniej protestowala), ale tradycyjnie M. ich zawiozl, a ja odebralam. Udalo mi sie nawet chwile na nich popatrzec.

Bi przy sciance, Nik poprawia gogle

W robocie, jak w robocie. Caly tydzien co chwila jakies testy nie przechodzily i trzeba bylo powtarzac, ale za to jedna z maszyn co chwila miala awarie. I to taka, ze od poniedzialku do srody stala po kilka godzin. Dla mnie to bylo na reke, bo odpadalo mi cogodzinne wazenie granoli. ;) Za to w piatek, zamiast juz konczyc pakowanie i sprzatac, prawie do 11 nadal piekli. A ze po pieczeniu wszystko trzeba bylo zapakowac, wiec podejrzewam, ze linie pakujace pracowaly jeszcze przez druga, albo i trzecia zmiane... Zreszta, jedna z maszyn znow co jakis czas stawala, co jeszcze wszystko opoznialo. Dzieki temu jednak nudzic zaczelam sie dopiero w poludnie, a to tylko dwie godziny do konca, wiec dalam rade. :D

A teraz juz weekend i mozna bedzie odespac wstawanie o 4! :)

piątek, 11 kwietnia 2025

Granolowy zawrot glowy, a po drodze rozmowy o prace :D

Sobota, 5 kwietnia to odsypianie tygodnia, ale tym razem tylko dla Potworkow oraz dla mnie. Malzonek pracowal, choc krocej - do 11. Mnie obudzila o 5 Oreo domagajaca sie wypuszczenia. Na szczescie to weekend, wiec zwloklam sie na dol, otworzylam marudzie drzwi, po czym poczlapalam spowrotem do lozka. Nauczona doswiadczeniem z poprzedniego weekendu, nastawilam budzik na 8:30. Niestety, po wylaczeniu go zasnelam spowrotem i obudzilam sie godzine pozniej. ;) Kiedy jeszcze lezalam, przylazl kiciul (wpuszczony wczesniej przez Bi) i ulozyl mi sie na brzuchu, choc w tym momencie zaczal sie wiercic Nik, wiec kot pobiegl zaciekawiony. Uparlam sie zeby nie zmarnowac tego dnia jak poprzedniej soboty, a na szczescie mialam wiecej energii, wiec jak tylko zjadlam sniadanie i jako tako sie ogarnelam, mialam chwycic za odkurzacz i doprowadzic do porzadku parter. W tym momencie jednak zadzwonil moj tata i rozgadal sie na dobre. Co bylo robic. Gadajac z nim, w miedzyczasie zaparzylam sobie kawy i zanim skonczylismy rozmowe, praktycznie ja wypilam. Sprzatanie odbylo sie wiec pol godziny pozniej. Polatalam na odkurzaczu, pozniej na mopie, a w miedzyczasie wrocil M. i zaczal pichcic. Oczywiscie nie dalo sie poczekac az skoncze... Trzeba jednak przyznac, ze grzecznie nastawil co mogl, po czym wyszedl z kuchni zebym mogla zrobic co trzeba. Jak juz zaczelam, latwiej bylo kontynuowac, wiec wyszorowalam zlewy we wszystkich lazienkach, ogarnelam zmywarke a pozniej naczynia w zlewie, poskladalam pranie zalegajace w suszarce i wstawilam kolejne. Jak zwykle na 16 pojechalismy do kosciola, a po powrocie nastapil juz calkowity relaks. Pogoda byla paskudna. Po dwoch cieplych dniach przyszlo ochlodzenie, a na dodatek bylo pochmurno i padalo. Zaczelo sie od okazjonalnej mzawki rano, a pod wieczor, kiedy wrocilismy z kosciola, rozpadalo sie juz na dobre. Wszyscy z rozkosza zaszylismy sie w przytulnej chalupie. Malzonek mial pracowac rowniez w niedziele, wiec poszedl wczesniej spac, ale Nik gral na kompie, a Bi jak zwykle rozsiadla sie w salonie. Siedzialysmy sobie spokojnie, kazda na wlasnym laptopie, kiedy uslyszalysmy za oknem... miauczenie! Przyszedl znow ten rudy kocurek. Biedak, przez ostatnie dwa tygodnie uchwycily go kilka razy kamery, ale bylo to albo w srodku nocy, albo kiedy bylam w pracy. Teraz wreszcie trafil na czas gdy wszyscy byli w domu i nie spali.

Wyszedl niczym kot ze Shrek'a :D

Starsza pobiegla go wyglaskac, a ja poszlam po jedzenie. Okazalo sie jednak, ze nie byl bardzo glodny. Cos tam skubnal, pomizial sie, po czym pobiegl dalej. Nawet deszcz mu chyba bardzo nie przeszkadzal, choc futerko mial przemoczone.

W niedziele powtorka z rozrywki, czyli pobudka o 5 dzieki kotu. Wypuscilam ja, wrocilam do lozka, po czym zasnelam jak kamien. Budzik zadzwonil o 8:30, ale wylaczylam go i spalam dalej. Obudzilam sie o... 9:38! :O Czyli znow spanie niemal do 10... Dzien minal jednak dosc spokojnie.

Nie ma jak puchata owcza skora...

Bylo troche cieplej, bo 13 stopni, ale rano padalo, wiec nie planowalismy zadnych wiekszych "akcji". Cos tam trzeba bylo posprzatac, wiadomo. Umyc kuchenke, przetrzec blaty, wstawic zmywarke, poskladac pranie, itd. Wiekszosc dnia jednak przechodzilismy z foteli na kanape i odwrotnie.

Relaks na calego

Malzonek przyjechal z pracy i drzemal na kanapie. Dopiero pod wieczor zaczelo sie troche przejasniac i M. stwierdzil ze zrobi cos pozytecznego i wyplucze wszystkie rury w przyczepce po plynie przeciw zamarzaniu. Nik przegral wiekszosc dnia na kompie, a Bi na laptoku urzadzila sobie maraton jakiegos serialu. Pod wieczor niestety trzeba bylo znow wyciagac plecaki, bidony oraz sniadaniowki i szykowac sie na powrot do kieratu. Dzieciaki juz radosnie odliczaly, bo w przyszlym tygodniu maja ferie wiosenne. :) 

Poniedzialek zaczal sie brutalnie wczesnie, ale jak to po weekendzie, wstawalo sie niezle. Wyjezdzalam oczywiscie na ostatnia chwile, ale to juz norma. :D Niestety mialam pecha, bo zaraz po wjezdzie na autostrade, utknelam w korku! O 5 rano!!!

Zdecydowanie NIE to co tygryski lubia najbardziej...

Okazalo sie, ze zdarzyl sie wypadek - przewrocila ciezarowka i to tuz przed 3 nad ranem. Ponad dwie godziny pozniej, a burdel nadal byl nie uprzatniety i dwa (z trzech) pasy zamkniete. :/ Do pracy dojechalam o 5:52, choc i tak moglo byc gorzej... Na szczescie poniedzialki maja tendencje do powolnego rozkrecania sie . Piec dopiero sie rozgrzewal, jedna maszyna pakujaca okazala sie brudna i musieli ja czyscic, na drugiej zas dwa razy zmieniali produkt, co za kazdym wiazalo sie z niemal godzinna przerwa. Dla mnie bylo to na reke, bo mialam mniej zapiep**u od razu po weekendzie, gdzie w dodatku musialam zalatwic sprawe w kadrach. Kiedy bowiem dokladniej przyjrzalam sie mojej wyplacie, okazalo sie, ze nie odciagaja mi podatkow federalnych! :O Poniewaz nie mam ochoty placic wyrownania na koniec roku, szybko poszlam do pani kadrowej zeby sprawdzic co sie dzieje. Na szczescie poprawa byla szybka i mam nadzieje, ze teraz juz wszystko bedzie ok. Poza tym jednak, musialam wyjsc juz o 10:30 rano, wiec kiedy wszystkie maszyny pomalu sie rozkrecaly, ja wybieglam stamtad z piesnia na ustach. :D Tak zartuje, bo oczywiscie fajnie sie urwac wczesniej, tyle ze to dopiero moj trzeci pelny tydzien, wiec troche wstyd. Tym bardziej, ze musialam nakrecic, bo poczatkowo mialam wyjsc w piatek, a potem zmuszona bylam przeniesc na poniedzialek. Szefa mam sympatycznego, ale tym bardziej nie lubie naduzywac czyjejs dobroci. A dlaczego musialam kombinowac, zapytacie? Ano... mialam rozmowe o prace! :D Ostatnio przy kazdej mowilam ze moge dopiero okolo 15, teraz jednak kolejny raz chcieli ze mna rozmawiac z tej firmy, ktora szuka kogos na nocna zmiane. Mimo ze widzialam ogloszenie wystawione ponownie... Poniewaz, pomijajac ta tragiczna zmiane, praca idealnie wpisuje sie w moje doswiadczenie, no i placi bardzo dobrze, wiec stwierdzilam, ze gra jest warta swieczki i moge dostosowac sie do nich. Oni zas nie pytali kiedy ja moge, tylko od razu pisali czy pasuje mi taki a taki dzien i godzina. Najpierw mialo byc na 10:30 w piatek, a pozniej okazalo sie ze chlopu cos wypadlo i przeniesli na 11:30 w poniedzialek. :/ Wkurzona bylam, bo dla mnie wiazalo sie to z proszeniem swiezo upieczonego szefa o wczesniejsze wyjscie, po czm przepraszanie, ze jednak musze wyjsc innego dnia. Mozecie sie domyslac jak bylo mi glupio... I caly czas obawialam sie, ze w poniedzialek znow cos wyskoczy i beda przekladac kolejny raz. Na szczescie tym razem rozmowa odbyla sie bez przeszkod, choc rowniez bez sensu. Malzonek mial optymistyczne wizje ze chca mi zlozyc oferte pracy, ale nie ma tak dobrze. ;) Rozmawialam ponownie z pierwszym panem, z ktorym rozmowe mialam na samym poczatku. I pytania w wiekszosci pokrywaly sie z tymi, ktore juz zadal wtedy. Po prostu szczeka mi opadla, bo nie wiem jaki byl w ogole cel tej dodatkowej rozmowy?! Pan chcial jeszcze raz spojrzec na mnie przez komputer zeby sie upewnic, ze ja to ja? Cuda, panie dziejku. Najgorzej, ze przez te "cuda" ja sie urywam z roboty i podpadam nowemu szefowi. :/ Za to przyznaje, ze fajnie bylo znow posiedziec w chalupie kilka godzin w ciszy zanim zjedzie sie reszta. :) Po rozmowie pojechalam szybko do taty, bo nie bylam u niego od czwartku. Tego dnia wracal z Polski i nie chcialam zeby zastal pelnej skrzynki listow. Tymczasem... znalazlam w niej jeden list. To wszystko. Moglam sie nie fatygowac. ;) Wracajac zajechalam jeszcze do biblioteki oddac ksiazke i film oraz na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc, a przede mna kolejne 4 dni jazdy do roboty. Wrocilam do domu, ugotowalam ziemniaki do obiadu i w koncu moglam klapnac na kanape. Wrocily Potworki, po nich M. i po obiedzie spedzalismy popoludnie spokojnie, a przyszla pora zawiezc mlodziez na basen. Bi cos tam stekala, ale ostatecznie pojechali bez wiekszych protestow. Malzonek ich zawiozl, po czym od razu pomaszerowal spac. Pojechalam po nich i o dziwo trening skonczyl sie "tylko" 15 minut wczesniej, wiec chwile na nich popatrzylam. ogolnie to nie bylo na co, bo nie mam pojecia co robili za cwiczenie.

Banda wesolkow

Wszystkie linie wygladaly jak jeden wielki chaos. ;) W domu kolacja, prysznic i zaraz do spania, bo juz po 21 oczy same mi sie zamykaly.

Wtorek to kolejna wczesna pobudka i na szczescie tego dnia obylo sie bez korkow na drodze. Dzien jednak okazal sie bardzo zabiegany. Ciagle mierzenie, sprawdzanie, oczywiscie nie wychodzace testy, wiec powtarzanie... Mialam problem zeby znalezc moment na wziecie przerwy na lunch! :O Wrocilam do chalupy chwilke przed Potworkami, oni zdazyli wejsc a wrocil M. Okazalo sie, ze pracowal przez lunch, wiec wyszedl pol godziny wczesniej. Dobrze sie zlozylo, bo o 15 mialam telefoniczna... rozmowe o prace! :D Co ciekawe, do tej samej firmy, w ktorej bylam troche ponad tydzien wczesniej. Na tamta pozycje wzieli kogos innego, ale okazalo sie, ze kobieta, z ktora rozmawialam, polecila mnie na inna. Taka troche bardziej biurowa, ale zawsze. ;) W kazdym razie pogadalm sobie przez 10 minut z sympatyczna dziewczyna z kadr i maja sie ze mna skontaktowac w celu wyznaczenia "prawdziwej" rozmowy. ;) Potem w koncu moglam zjesc obiad, a nastepnie klaplam na kanape i nie chcialo mi sie juz nic robic. Niestety nie bylo tak dobrze. W czasie ferii wiosennych mamy bowiem zaplanowany kemping. Zjezdzamy troche bardziej na poludnie, liczac na cieplejsza pogode. Wiaze sie to jednak z duzo wczesniejszym niz zwykle szykowaniem przyczepy. Jak na zlosc, tego dnia bylo ledwie 6 stopni przy lodowatym wietrze. Kiedy jechalam z pracy, przez moment proszyl nawet snieg, a na noc zapowiadali lekki mroz! :O Niestety, jesli nie chcialam tego robic na ostatnia chwile, musialam pomalu wyciagac wszystkie kempingowe pierdoly. Poki co nawloklam przescieradla oraz poszewki na poduszki oraz sprawdzilam czy mamy papier toaletowy, mydlo i inne "podstawy". Na tym moj wklad tego dnia sie skonczyl, bowiem wiatr urywal glowe i sprawial ze bylo naprawde zimno, wiec nie chcialo mi sie dalej biegac miedzy przyczepa a domem. We wtorki na szczescie nie zabieramy dzieciakow na basen, zreszta Nikowi (znowu!) cieklo z nosa, wiec treningi w kolejne dni i tak sa pod znakiem zapytania... Przy takiej pogodzie, milo bylo sie zaszyc w cieplym domku.

W srode ponownie trzeba bylo sie zwlec wczesniej, a latwo nie bylo. Od kilku dni Oreo budzi nas o 1-2 nad ranem. Czasem zwlekam sie ja, czasem M., ale zawsze budzi nas oboje. Nie wiem co w nia wstepuje. Jak wstawalam po 6, to budzila mnie o 4-5, jak wstaje o 4, przestawila sie na 1-2. Im dalej w tydzien, tym bardziej jestem zmeczona i tym bardzie mnie te pobudki wkurzaja. Juz zapowiedzialam, ze jesli bedzie to trwalo, to idac spac bede ja po prostu wyrzucac na dwor. Nie zniose takiego ciaglego wyrywania ze snu, szczegolnie ze teraz w tygodniu spie naprawde malo. Tak czy siak, dotarlam do pracy bez przeszkod i zaczela sie bieganina. Mialam odrobine szczescia, bo caly dzien piekli jeden rodzaj granoli, bez zadnych owocow i na szczescie przechodzila wszystkie testy. Na obu maszynach pakujacych zmienili produkt, ale tylko raz, wiec tez nie bylo wiekszego zamieszania. Problem zaczal sie dopiero po zmianie, bo jedna z maszyn nie zaklejala torebek jak trzeba i uchodzilo z nich powietrze. Niestety, dziewczyna obslugujaca maszyne zaparla sie, ze nie bedzie jej zatrzymywac zeby to poprawic. Dopiero interwencja wyzszych ranga managerow zaowocowala interwencja. W tym momencie jednak mieli juz ogromny pojemnik pelen nieszczelnych torebek, bo babki pakujace tez zauwazyly przeciek i odrzucaly te zle. Dla dziewczyn obslugujacych maszyne skonczylo sie tym, ze musialy wszystkie te torebki rozrywac, przesypywac granole do pojemnika z ktorego pobiera ja maszyna i pakowac od nowa. Czyli, jesli chcialy jak najszybciej skonczyc, to same sobie przedluzyly robote... ;) W koncu przyszedl koniec zmiany i mozna bylo ruszyc do domu. Tam mialam niestety pranie za praniem, bo chcialam jak najwiecej poprac zanim bede musiala myslec o pakowaniu przyczepy. Za to Potworki byly szczesliwe, bo Nik, choc bylo mu wyraznie lepiej, nos mial nadal slyszalnie przytkany, wiec stwierdzilismy zeby lepiej sie podkurowal. Nie chcialabym zeby rozlozylo go na przerwe wiosenna...

Czwartek ponownie "rozpoczal" sie od pobudki przez kota o 2 nad ranem. Zanim zaczne wywalac Oreo na dwor lub do garazu, stwierdzilam, ze najpierw sprobuje zamykac drzwi do naszej sypialni. Szczerze, to jednak mysle ze to nic nie da. Kot i tak bedzie miauczal, dobijal sie do pokoju i tak czy siak nas obudzi... W kazdym razie, M. wstal i wypuscil kiciula, a potem juz pojechal po prostu do roboty. Ja wstalam o mojej normalnej (obecnie) porze, wyszykowalam sie (po drodze wpuscilam Oreo, a potem ponownie wypuscilam) i popedzilam do pracy. Tam poczatkowo robota szla pelna para, ale juz o 11 skonczyli piec i najwyrazniej nie mieli zadnej krotszej partii, bo zaczeli czyscic caly sprzet. Wspolczulam im w sumie, bo przed ponad dwa dni piekli granole z czekolada. W wielu miejscach ta czekolada sie osadzila i zastygla na kamien... W kazdym razie, kiedy odpadlo testowanie piekacego sie produktu, dzien lecial juz luzno, bo tylko pakowali. Jak to jednak przy pakowaniu, tu jakas przerwa na sprzatanie (maszyna wyrzuca cale mnostwo pustych torebek i czasem trzeba je wymiesc), tam cos sie zawiesi, poza tym zmiana produktu (a wiec i torebek) i choc sie nachodzilam zeby sprawdzic co jakis czas czy cos ruszylo, to takiej prawdziwej pracy zaliczylam niewiele. Po robocie przebilam sie przez korki zeby pojechac na zakupy spozywcze, a potem juz z ulga do domu. Dzien byl ponury, pochmurny i zimny. Na noc zapowiadali opady najprawdziwszego sniegu, choc mialam nadzieje, ze jednak prognozy jak zwykle sie pomyla. ;) Niestety, jako ksiazkowy meteopata, czulam jak oczy same mi sie zamykaja, a mozg zamula. Pobudki o 4 tez moga miec z tym cos wspolnego. ;) Niestety, w domu nie dane bylo mi pasc na kanape i sie relaksowac. Po pierwsze, mialam... rozmowe o prace! :D To juz przestaje byc smieszne... To od tej babki, z ktora rozmawialam telefonicznie we wtorek. Teraz mialam rozmowe z inna kobieta z tej firmy, potencjalna szefowa, ale przez internet. Tyle, ze troche niesprawiedliwie, bo ja musialam sie pokazac, a ona sama nie wlaczyla kamerki. :/ W kazdym razie, kiedy we wtorek powiedzialam tamtej dziewczynie, ze moge rozmawiac dopiero po 15 godzinie, umowili mnie na... 17. :O Pogadalam z kobieta, ktora wydawala sie calkiem sympatyczna i zdecydowanie zainteresowana moja kandydatura, choc wiadomo ze moga to byc tylko pozory. Wspomniala ponownie, ze tamta babka z poprzedniej rozmowy podala moje CV dalej, ze niby takie "fajne" i ze wlasciwie na jakakolwiek pozycje by mnie przyjeli, bedzie to z korzyscia dla firmy. Na koniec jednak napomknela cos, ze ma do przejrzenia CV dwoch innych osob i do konca przyszlego tygodnia podejmie decyzje. No to zobaczymy... Kiedy zaliczylam juz stresa, musialam sie zabrac za przyczepe. Jak wspomnialam wczesniej, przygotowywalam ja na wyjazd, wiec choc zrobilo sie pozno, trzeba bylo znalezc motywacje... Cos tam poprzenosilam, ale szybko mialam dosc. Tylko, ze przez to bieganie, przestalam patrzec na zegarek i nagle zorientowalam sie, ze wlasnie zaczyna sie trening Potworkow! :D No coz, znow nie pojechali i oczywiscie zadne nie bylo z tego powodu zrozpaczone. ;) Wieczor zlecial juz spokojniej, choc niestety za szybko i trzeba sie bylo szykowac na ostatni dzien kieratu.

Piatek to standardowa pobudka, ale wiadomo ze tego dnia jakos tak wszystko idzie lzej bo czlowiek wie, ze pare godzin i w koncu odsapnie. :D Dzien wczesniej przyszedl w koncu moj uniform, wiec wszyscy smiali sie, ze w koncu jestem "oficjalnie" pracownikiem. Pstryknelam Wam fote zeby pokazac jaki to tragiczny stroj. ;)

Wyglada to w sumie jak pizama, a ta siatka na wlosach (choc konieczna przy pracy z zywnoscia) zalamuje... ;)

To znaczy, portki sa akurat calkiem fajne, bo maja sznurek w pasie, wiec mozna je regulowac, a do tego jest w nich mnostwo kieszeni, wiec mozna pomiescic dlugopisy, markery, itd. Z kieszeni we wlasnych bluzach, wszystko mi wypadalo. Gora jest jednak beznadziejna. Krotki rekawek, ale teraz jest wszedzie lodowato, a latem ponoc maja klime, wiec tez czlowiek marznie. W dodatku to taki sztuczny poliester, wiec mimo chlodu kark i plecy mialam spocone. :/ No ale jest i przynajmniej granolowy kurz pokrywa ubrania "robocze", a nie moje wlasne. Tym razem dzien okazal sie tak leniwy jak moje pierwsze dwa piatki w tej robocie. Wiekszosc czasu przesiedzialam zerkajac na zegarek i odliczajac do pelnej godziny zeby pojsc zrobic pomiary. Okolo poludnia zrobilo sie jeszcze leniwiej, bo jedna z pakujacych maszyn skonczyla. I wiem, ze trzeba sie cieszyc, bo w inne dni nieraz jest taki zapie*rz, ze nie ma czasu spokojnie zjesc, ale jednak 8 godzin nudow meczy bardziej niz bieganie, a czas plynie dwa razy wolniej. :D Wypadlam stamtad z radoscia, bo nie tylko zaczynal sie weekend, ale jak pisalam wyzej, Potworki zaczynaly ferie wiosenne, wiec mamy zaplanowany wyjazd. Popoludnie uplynelo na dalszym bieganiu do przyczepy oczywiscie. Przed pierwszym kempingiem czlowiek jest zupelnie niezorganizowany i sporo czasu spedzilam zagladajac w szafki w domu oraz w przyczepie, zastanawiajac sie co ja wlasciwie powinnam pakowac. ;)

Do poczytania!