piątek, 4 kwietnia 2025

Granole, wszedzie widze granole! :D

Sobota, 29 marca to oczywiscie dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Co prawda M. jak zwykle zerwal sie o swicie i pojechal na silownie, ale Potworki oraz ja, spalismy w najlepsze. Osobiscie pobilam wszelkie rekordy, bo po calym tygodniu wstawania o 4, bylam tak zmeczona, ze powiedzialam iz nie nastawiam budzika. O ktorej sie obudze, o tej wstane. Przebudzilam sie tuz po 8, ale stwierdzilam ze jeszcze doleze. Po czym... obudzilam o 10:06! :O I czulam, ze jeszcze moglabym spac! Tu juz jednak nie pozwolilam sobie na dalsze odplyniecie, podnioslam sie na lozku i po chwili zwloklam. Okazalo sie, ze wstalam ostatnia. Nawet Nik mnie wyprzedzil. ;) Niestety, nie wiem czy spalam po prostu za dlugo, czy az taka bylam wymordowana, ale caly dzien chodzilam niczym snieta ryba. Kompletnie bez energii. Przy tak poznej pobudce, niestety zanim zjadlam sniadanie, jako tako sie ogarnelam, potem jeszcze zadzwonil tata i gadal 40 minut i nagle zrobila sie godzina 13! :O Choc przyznaje, ze i tak nie mialam zbytnich szans na wieksza produktywnosc; zwyczajnie nie mialam ani sily, ani ochoty. Przebimbalam dzien az do pory wyjscia do kosciola. Potem, moze przez to ze ruszylam sie z domu, jakby sie rozruszalam. Przynajmniej ogarnelam kuchnie i poskladalam pranie. ;) Malzonek polozyl sie dosc wczesnie bo kolejnego dnia pracowal, ale ja oraz Potworki moglismy siedziec. Choc przyznaje, ze jak zwykle w weekend siedzialam do grubo po polnocy, tym razem juz o 23 ledwie patrzylam na oczy. A przypominam, ze spalam do 10! :O

W niedziele mozna bylo spac, choc mnie obudzila Oreo, ktora juz po 6 chodzila po sypialniach i domagala sie wypuszczenia. Najpierw probowalam ja zignorowac, ale nie bylo szans. Wstalam wiec i zeszlam na dol zeby otworzyc upierdliwcowi drzwi, cieszac sie, ze moge potem wrocic jeszcze do lozka. Tym razem nastawilam juz sobie budzik, bo nie chcialam zmarnowac kolejnego dzionka. Ktory okazal sie jednak pochmurny, z przelotnym deszczem i chlodny - okolo 6 stopni, wiec i tak nie ruszalismy sie z domu. Mialam jednak wyraznie wiecej energii i po sniadaniu i umyciu, zagonilam Potworki do odkurzenia i umycia podlog w swoich pokojach, a ja ogarnelam reszte gory oraz pokoj zabaw i wejscie z garazu w piwnicy. Malzonek pojechal jeszcze po pracy do Polakowa wiec wrocil troche pozniej, po czym z marszu zabral sie za gotowanie. Naszlo go bowiem na bigos, choc powiedzialam mu, ze bedzie go jadl sam. Mnie przejadl sie juz kilka lat temu i jakos nie moge sie przelamac zeby go znowu jesc. Poza tym, M. jak zwykle robil go po swojemu. Kapuste pokroil w wielkie kawaly, bo nie chcialo mu sie jej szatkowac, a poza tym byl w polskim sklepie i zapomnial kupic suszone grzyby. Bigos bez grzybow, to dla mnie nie bigos. ;) Do tego powyciagal z czelusci zamrazarnika jakies miesa pomrozone Bog wie kiedy i strach to bylo jesc w obawie o zatrucie. Poza tym dzialo sie niewiele. Potworki wyjatkowo nie mialy pracy domowej, wiec razem leniuchowaly, ja wstawilam jeszcze zmywarke, Bi pomimo deszczu wziela Maye na spacer i tak dzien zlecial. Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo wyciagac sniadaniowki, podlaczac komputery dzieciakow do ladowania i szykowac na kolejny tydzien kieratu. Az mnie przechodzily ciarki, bo te pobudki o 4 jednak daja mi sie we znaki. Praca jest ogolnie dosc prosta i jesli wszystko idzie w miare sprawnie to jest spokojnie do ogarniecia i nie zarobienia sie (choc minimum 10 tysiecy krokow sie wyrabia :D), ale to wstawanie przed switem dobija mnie. A przeciez minal dopiero pierwszy tydzien!

Poniedzialek to wczesna pobudka, ale tak jak w zeszlym tygodniu, po weekendzie i wyspaniu sie, az tak czlowiek jeszcze tego nie odczuwa. Poniedzialki na szczescie rozkrecaja sie raczej powoli. Nie ma duzo do pakowania, a nowe partie dopiero zaczynaja piec. Nie obylo sie oczywiscie bez problemow, bo najpierw maszyna przeswietlajaca nie dzialala, a potem na opakowaniach drukowali zla date waznosci. W pierwszym przypadku okazalo sie, ze przy piatkowym sprzataniu ktos odlaczyl kabel (po co???), a w drugim maszynisci zdazyli to zauwazyc, ale czesc partii juz zostala zapakowana. Jak to z ludzmi bywa, wyklocali sie, ze te 5 pudel to juz moze tak zostac i dopiero kiedy z Kevinem oznajmilismy, ze sam dyrektor od kontroli jakosci powiedzial, ze maja byc przepakowane, odpuscili. Poza tym, jedna z maszyn co chwila przerywala, a druga stala bite 3 godziny. Zastanawia mnie, ze przeciez puszczaja na tych maszynach glownie kilkanascie powtarzajacych sie produktow, a jednak za kazdym razem kiedy zmieniaja typ granoli, sa jakies problemy. Ktos by pomyslal, ze znaja juz wszystkie optymalne ustawienia i poza faktyczna awaria, zmiana to tylko "pyk" i zrobione. ;) Piec piekl najpierw jeden typ granoli, ale po poludniu zaczal partie z moimi "ulubionymi" suszonymi truskawkami. :D Tym razem moja zmiana skonczyla sie zanim jeszcze wszystko pokryl rozowy pyl i mialam nadzieje, ze skoncza ja piec przez popoludnie oraz noc. To tyle z sensacji "granolowych". ;) O 14 popedzilam do domu, choc pojechalam najpierw do taty, wybrac mu poczte. Nie bylam w piatek ani sobote i spodziewalam sie pelnej skrzynki, a tymczasem byl tam tylko jeden marny liscik i to w dodatku jakas reklama. Pozniej pojechalam juz do siebie, a zaraz za mna dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich pizze pozostala od piatku, wiec nie trzeba sie bylo zbytnio produkowac. Obiecalismy Kokusiowi, ze tego dnia wezmiemy go do fryzjera. Niewiadomo kiedy minely 4 miesiace od jego ostatniego strzyzenia i porzadnie juz zarosl. Oczywiscie widzac go na codzien, az tak tego nie zauwazalismy , ale syn zaczal sie juz ostro domagac obciecia, burczac ze wyglada niczym bezdomny. :D Zwlekalismy w sumie ostatnie kilka tygodni, bo malzonek twierdzil ze popyta kolegow w pracy gdzie sie warto (czyt. tanio :D) wybrac, ale ciagle zapominal. A kiedy wreszcie popytal, okazalo sie ze wszedzie ceny sa podobne i pojechalismy i tak jak najblizej domu. :D Poza tym, ojciec twierdzil ciagle, ze tym razem sam zabierze syna, a ostatecznie kto jechal? Ja! ;) U fryzjera poszlo zaskakujaco szybko i podjechalismy jeszcze po zapas zarcia dla zwierzakow, bo pomalu sie kurczy, a bylismy niedaleko. Syn niestety z fryzury byl bardzo niezadowolony, choc musze przyznac, ze fryzjerka obciela go dokladnie tak, jak na zdjeciu ktore jej pokazal. Nie wiem wiec o co mu chodzi. Chyba o nic, po prostu jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ze kazdy ma troche inne wlosy i ksztalt glowy/twarzy, wiec bedzie wygladac inaczej...

 

Przed - niezmiennie wole mojego synusia w takich przydlugich wlosach :D

Po - niby fryzura schludna, zgodna z obecnymi trendami wsrod mlodziezy, ale Nik ma po mnie podluzna twarz i nie wiem czy takie wygolone boki mu pasuja...

W domu juz pokrecilismy sie tylko bez wiekszego celu, bo choc bylo bardzo cieplo - 16 stopni, to chmurzylo sie, a na wieczor zapowiadali deszcz a nawet burze. Caly czas wygladalo jakby zaraz mialo sie rozpadac. Upieklismy jeszcze lososia na kolejny dzien, matka ogarnela zmywarke oraz pranie i dzien sobie przelecial. Kiedy kladlam sie spac, w oddali faktycznie grzmialo, a kolejnego dnia Nik opowiadal, ze pioruny tak blyskaly, ze nie mogl zasnac. Coz, ja - zmeczona pobudka o 4, zasnelam jak kamien i nic mnie nie ruszylo. ;)

Wtorek to ponownie wczesne wstanie i ogarnianie sie na wyscigi, a ostatecznie i tak wyjezdzanie na ostatnia chwile. ;) Spodziewalam sie, ze w pracy robota bedzie juz szla pelna para, a tymczasem okazalo sie, ze na noc bylo tylko 6 osob, wiec choc cos tam pakowali, to przestali piec, a pakowala tylko jedna maszyna. Druga caly ranek nie mogla ruszyc. "Polowalam" na nia bite 3 godziny, bo szla minute, po czym stawala, znow szla chwilke, po czym znowu 10 minut przerwy... W koncu mialam dosc takiej zabawy i stalam tam przytupujac niecierpliwie, az zebralam wszystkie pomiary. Niestety, to byl dzien, gdzie zadne testy nie przechodzily. Od takich bardziej skomplikowanych jak badanie wilgotnosci w swiezo pieczonej granoli, az po glupie sprawdzanie jaki jest stosunek wiekszych grudek do luznych ziaren. To ostatnie niby tylko informacyjne, ale jednak oczekuja okreslonego wyniku i kiedy wyjdzie ponizej lub powyzej, zmieniaja troche ustawienia pieca. Dobrze, ze przynajmniej nie piekli niczego z owocami, to chociaz mierzenie tego mi odpadalo. I tak mialam urwanie paly, bo nie znam sie nadal na manipulowaniu piecem, a niektore testy zalezne sa od ustawien maszyny pakujacej. Tam mowi sie osobie ja obslugujacej, ze taki czy inny test nie wyszedl. Oni maja zmienic ustawienia, ty musisz przeprowadzic test po raz kolejny. Tylko co z tego, skoro znow nie przeszlo! Taka zabawa to dla mnie zwykle marnowanie czasu... Do tego doszly testy na gluten w dostarczonych produktach i dzien mialam naprawde zalatany. Do domu popedzilam jak na skrzydlach, zajezdzajac tylko jeszcze po drodze do biblioteki. Kilka minut po mnie dojechaly Potworki. Na obiad mialam dla nich upieczonego dzien wczesniej lososia i zeby bylo szybciej, wrzucilam frytki do air fryer'a. We wtorki nie zabieramy dzieciakow na basen, wiec mielismy spokojne popoludnie i wieczor na relaks. Zaszyli sie w swoich pokojach, nawet Bi, ktora zwykle przesiaduje z nami w salonie. Az dziwnie bylo tak siedziec samotnie, bez gumowego ucha obok. ;) Niestety, dostalam tez przykre informacje. Ta firma, z ktora w piatek mialam druga rozmowe o prace, wystawila ogloszenie ponownie. Wiem, ze takie ogloszenia "wisza" zwykle jakis czas, ale ich nie widzialam od ponad tygodnia, a teraz pojawilo sie jako "nowe". Wniosek jest jeden - nie znalezli odpowiedniego kandydata i szukaja dalej. Zastanawia mnie tylko, ze odrzucili wszystkich (nie ludze sie, ze bylam jedyna, z ktora przeprowadzili rozmowy). Zwykle jak juz sa po rozmowach kwalifikacyjnych, wybieraja najlepszego kandydata i oferuja mu prace, a jesli nie przyjmie, biora nastepna osobe z "puli", zamiast wrzucac ogloszenie ponownie. Troche mi przykro, ale tak naprawde to za ta praca przemawiala wylacznie pensja, bo oferowali naprawde sporo. Poza tym jednak ta nocna zmiana troche straszyla... Z innych miejsc zero odzewu, wiec wyglada na to ze zostaly mi granole. Oby nie do emerytury. ;)

W nocy, z jakiegos powodu, spalam fatalnie. Az podskoczylam na dzwiek budzika M., a potem nie moglam zasnac i slyszalam jak wstaje, myje zeby, krazy na dole... Pozniej jednak najwyrazniej przysnelam, bo nie slyszalam juz jak wyjezdzal (a nasze drzwi garazowe skrzypia i telepia sie po szynach). Za to, o 3 godzinie, obudzila mnie... wiadomo, Oreo. :/ Chodzila i mrauczala. Wstalam i wypuscilam zolze, potem zaszlam jeszcze do lazienki i wrocilam do lozka, myslac z rozkosza ze zostala mi jeszcze godzina snu. Taaa... Za cholere nie moglam zasnac ponownie i przewalalam sie z boku na bok... Rownie dobrze moglam po prostu wstac. Na koniec oczywiscie na chwile zasnelam, ale efekt byl taki, ze kiedy budzik zadzwonil, nie wiedzialam co sie dzieje. Tego ranka szykowanie zupelnie mi nie szlo i nie wyjechalam na ostatnia chwile, ale wrecz lekko spozniona. Nadrobilam w drodze, choc dotarlam z 3 minutami opoznienia. Ten dzien to byla powtorka z wtorkowej "rozrywki". Wiekszosc testow nie wychodzila, 99% opakowan byla za ciezka, a jedna z maszyn non stop stawala. Ponownie musialam tam uparcie sterczec, zeby zlapac ja chodzaca. Na dodatek do miejsca gdzie odchodzi tasma z pieca, a gdzie zwykle podstawia sie ogromne pojemniki na gotowa granole, tym razem dostawili przenosna linie do pakowania produktu w wieksze pudla. Ta linia to byl koszmarek, bo nie jest czescia zamknietego systemu, wiec granola rowno sypala sie na wszystkie strony. W dodatku trzeba bylo przeprowadzac normalne testy, tymczasem te zwykle mierzy sie na "wyrzuty" z wylotu pieca. Tym razem wylot byl zablokowany tasma, ktora po prostu szla jednym ciagiem. I wez tu cos zmierz. Ilosc owocow jakos zmierzyl moj szef i choc mowil mi jak to zrobil, nie do konca pojelam jego "metode". Na szczescie, zanim trzeba by bylo sprawdzic to kontrolnie jeszcze raz, zaczeli piec inny typ, bez owocow. ;) Trzeba bylo niestety wazyc, ale i to bylo utrudnione. Koncowka tasmy, gdzie granola wpadala bezposrednio do pudel, miala wmontowana wage. Problem w tym, ze waga ani na moment sie nie zatrzymywala. Wazyla wpadajaca granole az doszla mniej wiecej do 25 funtow, po czym pudlo natychmiast sie przesuwalo, na jego miejsce wskakiwalo kolejne, a waga wracala do 0. Na zarejestrowanie ostatecznej wagi mialo sie ulamek sekudy, a potem do tej cyfry trzeba bylo dodac 1.6 funta, bo tyle wynosila waga pudla. Tak wygladal moj dzien i zachwycona nie bylam, oj nie... W koncu nadeszla pora jazdy do domu i tego dnia nigdzie juz nie jechalam. Dotarlam do chalupy, wypuscilam Maye, a wpuscilam kota, ktory tym razem spedzil caly dzien na dworze, przewietrzylam sypialnie i wrocily Potworki. Na szczescie na obiad mialam gotowy rosol, wiec szybko odgrzalam im jedzenie. Wrocil malzonek, chwile wszyscy posiedzielismy, az nadeszla pora basenu. Malzonek zawiozl dzieciaki, a pozniej ja po nich pojechalam.

Bi przy sciance, usmiechnieta, choc w zyciu nie przyzna sie, ze dobrze sie bawila :D

Udalo mi sie popatrzec jak plywaja, choc doslownie dwie minutki. ;) Po powrocie normalka - kolacja, prysznic i lozeczko.

Kolejnej nocy spalam lepiej, choc to pewnie dlatego, ze po prostu bylam wykonczona. ;) Tym razem kompletnie nie slyszalam wstajacego M., za to o 3 obudzilo mnie jakies stukniecie. Swoja droga, ta godzina trzecia to jakas magiczna jest... W kazdym razie, pomyslalam ze niedzwiedz przewrocil smietnik i ta mysl niestety rozbudzila mnie na tyle, ze znow nie moglam ponownie zasnac. :D Czwartek oficjalnie zaczelam wiec mocno nieprzytomna, ale za to z mruczacym na brzuchu kotem. Tym razem bowiem Oreo przyszla grzecznie kiedy juz pollezalam i probowalam sie dobudzic. Co ciekawe, mimo ze nocke mialam troche przerywana, ogarnelam sie w miare sprawnie i do pracy dojechalam na czas. To byl niestety kolejny dzien ciagle nie wychodzacych testow. Jakby tego bylo malo, w jednej maszynie zaczelo sie przegrzewac przeswietlenie, przez co tasma co chwila stawala i, zanim ktos sie zorientowal, wyrzucala paczki z granola na podloge. Maszyna ponoc stosunkowo nowa, wiec inzynierowie glowili sie i przeszukiwali instrukcje obslugi, probujac dociec co takiego jej dolega. Wisienka na torcie bylo kiedy szef chcial mi pokazac jak sprawdzic plan produkcji, po czym okazalo sie, ze wywalilo mnie z Microsoft'a i pokazywalo ze za duzo razy probowalam sie zalogowac. Przy okazji dowiedzialam sie, ze oni nie maja u siebie speca od komputerow i trzeba dzwonic na infolinie. Suuuper... "Pocieszyli" mnie tez ze zwykle spedza sie z nimi na telefonie sporo czasu, wiec ostatecznie postanowilam zalatwic to kolejnego dnia, bo piatki sa zwykle nieco spokojniejsze. Z wielka ulga wrocilam do domu, choc po drodze musialam jeszcze zajechac do taty, bo nie bylam tam od poniedzialku. Przynajmniej tym razem faktycznie uzbieralo mu sie sporo poczty. W chalupie szybko zaczelam robic obiad, choc oczywiscie chwile mi zeszlo, wiec Potworki jadly z opoznieniem. Pozniej posiedziec i przyszla pora na basen. Tradycyjnie, M. ich zawiozl, a ja odebralam.

Nik obserwuje zamieszanie siedzac na drabince

Tego dnia przyszlo dziwne ocieplenie. Po poludniu zrobilo sie 18 stopni, ale przy wysokiej wilgotnosci, wiec bylo jakby parno. Normalnie jak latem. :) Przynajmniej nie martwilam sie, ze dzieciaki zmarzna kiedy wyjdziemy z basenu. Kiedy przyjechalam, trening jeszcze trwal, a dzieciaki zasmiewaly sie do rozpuku. Okazalo sie, ze trener urzadzil im zawody stylem... "na pieska". :D A kiedy dojechalismy do domu, to juz prysznice, kolacje i szykowanie sie na ostatni dzien kieratu.

Doczolgalam sie do piatku... ;) Kotu niestety odbilo kolejny raz i obudzila mnie oraz M. o 1 nad ranem, miauczac i domagajac sie wyjscia. Na szczescie tym razem zwlokl sie malzonek i wypuscil diablice. Pozniej, kiedy sama wstalam, kiciul juz czekal na wpuszczenie do srodka, ale gdy kilkanascie minut po tym, wypuszczalam Maye, wybiegl razem z nia. :O Jechalam do roboty pocieszajac sie, ze dwa poprzednie piatki byly spokojne, nudne wrecz. Coz... wszyscy powtarzaja, ze w piatek zazwyczaj jest luzniej, ale Kevin od poczatku ostrzegal, ze nie zawsze. Tym razem wlasnie trafil sie taki ostatni dzien tygodnia, gdzie robota wrzala niemal do konca zmiany. Dopiero tuz przed 13 przestali piec. Wczesniej jednak zmieniali receptury trzy razy, co laczylo sie z testowaniem wszystkiego od nowa. Na maszynach pakujacych to samo - gdzie czasem idzie ten sam produkt caly dzien albo i dwa, tym razem na jednej zmienili go 3 razy, a na drugiej 4! :O Tu tez trzeba za kazdym razem znalezc w wewnetrznej sieci prawidlowa wage, date waznosci, itd, a dodatkowo zabrac cztery opakowania jako "probki" do archiwum. I tak biegalam w te i we wte, bo co poszlam przeprowadzic rutynowe testy, to patrze: tu cos nowego sie piecze, tam cos innego pakuja... Mial byc spokojny piatek, a zrobilam ponad 12 tysiecy krokow. :O Litosciwie, przynajmniej wiekszosc testow wyszla prawidlowo. Jeden nie wyszedl, mialam przeprowadzic jeszcze raz, ale kiedy poszlam po kolejna probke, okazalo sie, ze zmienili juz na inny produkt. :D W dodatku dopiero poznaje ten budynek. Pisalam wczesniej, ze w jednym pomieszczeniu marzne, a w drugim mi za cieplo. Okazuje sie jednak, ze czesc zwyczajnie nie ma ustawien i zalezna jest od temperatury na zewnatrz. Poki bylo zimno, w niektorych miejscach marzlam. Tego dnia poznym rankiem znow mielismy kilkanascie stopni oraz podwyzszona wilgotnosc, wiec okazalo sie, ze wszedzie jest mi niemozliwie goraco! Przyzwyczajona, zalozylam jak zwykle bluze i potem sie w niej doslownie roztapialam. A tu jak na zlosc, jeszcze trzeba bylo biegac! Nogi wlazily mi w wiadoma czesc ciala, a po robocie trzeba bylo jeszcze jechac na tygodniowe zakupy, ech... Jakby tego bylo malo. Jechalam z nawigacja bo nie znam jeszcze najlepszej drogi do ulubionego sklepu z pracy zamiast domu. W miejscu jednak gdzie wjezdzam na autostrade, natychmiast sa dwa zjazdy, ale ze sa tak szybko, nawigacja nie zdazyla mi powiedziec ktory mam wziac, wiec pojechalam dalej. Urzadzenie pokazalo mi wiec, ze mam wziac dwa zjazdy dalej, ale kiedy je wzielam, zamiast przekierowac mnie juz bocznymi drogami do sklepu, kazalo mi zawrocic spowrotem na autostrade, po czym wziac pierwszy zjazd! Nie znam kompletnie tamtego miasta, wiec zgrzytajac zebami pojechalam z nawigacja, ale zmarnowalam mnostwo czasu, bo oczywiscie wszedzie byly korki. Zakupy jednak ostatecznie zrobilam, a sklep przynajmniej jest tylko 10 minut od domu. :) W domu juz luzy, bo i ja i Potworki cieszylismy sie na weekend. Tylko M. mial pracowac, choc na wlasne zyczenie. U niego w pracy ogloszono bowiem, ze w ta sobote i niedziele nie pracuja, bo cos tam robia z filtrami powietrza. Szkopul w tym, ze weekendowa specjalna zmiana miala normalnie pracowac. Ponoc malzonek i jego koledzy zrobili lekka awanturke i zagrozili, ze pojda do przedstawiciela zwiazku zawodowego. No i od razu okazalo sie, ze jednak kto chce, moze w weekend przyjsc. M. oczywiscie chce. :D Wykapalam sie szybko zeby zmyc z siebie tydzien z granolami (a poza tym po tym dniu bylam naprawde nieswieza ;P), a potem moglam juz delektowac sie mysla o dwoch wolnych dniach. :)

I tak zlecial kolejny tydzien. Jak byl nudny, mozecie poznac po znikomej ilosci zdjec. Nic sie nie dzieje, to nie ma co pstrykac. ;)

piątek, 28 marca 2025

Pod koniec marca...

Sobota, 22 marca to ponownie odsypianie ciezkiego tygodnia. Malzonek mial wolne, ale jak zwykle zerwal sie bladym switem zeby jechac na silownie. ;) Bi wstala kolejna, a ja jeszcze dosypialam i dolegiwalam w lozku. Nie wiem skad kot wie ze juz nie spie, ale jak tylko podparlam sie o zaglowek, przybiegla, wskoczyla i uwalila mi sie na pelnym pecherzu. :D Nie polezala jednak dlugo, bo akurat wrocil M., zazgrzytaly garazowe drzwi i zerwala sie jak oparzona. 

Tu wlasnie az podskoczyla uslyszawszy halas ;)

Kiedy wstalam, Nik spal nadal w najlepsze i dospal gdzies do 10. Jak zwykle najdluzej z rodziny. Po sniadaniu i jako takim ogarnieciu, trzeba bylo sie zabrac za sprzatanie. Niestety, wrocil ten upierdliwy czas, kiedy na wieksze porzadki bede miec mozliwosc wylacznie w weekendy i jakies dluzsze wolne. :( Oczywiscie, wracajac do domu o 14:30, bede spokojnie mogla ogarnac jakies drobniejsze sprawy, ale za odkurzanie i latanie na mopie nie mam ochoty sie brac. Zreszta, jesli bede kazdego dnia robic po 10 tysiecy krokow, mysle ze po powrocie z pracy uwale sie na kanapie z nogami w gorze, zamiast zabierac za kolejna robote. Wracajac jednak do soboty, odkurzylam i umylam podlogi na parterze, ogarnelam zmywarke i ogolnie kuchnie, bo tam zawsze wyglada to najgorzej, a potem moglam "w nagrode" obejrzec skoki narciarskie. Niespodziewanie, Polak zajal III miejsce i tym samym mielismy pierwsze w tym sezonie miejsce na podium! W miedzyczasie malzonek konczyl obiad, zjedlismy, chwila na spokojne trawienie i niedlugo trzeba bylo ruszac do kosciola. Po powrocie M. zasiadl juz na dobre przed tv, ale ja jeszcze poskladalam wysuszone pranie i dopiero moglam poleniuchowac. I tak dzien zlecial, w sumie bez wiekszych sensacji. ;)

W niedziele malzonek juz pracowal, ale ja oraz Potworki ponownie moglismy sie wyspac. Ranek jednak az tak do konca luzny nie byl, bo Bi umowila sie z kolezanka, a ja musialam zawiezc tate na busa, ktory zabieral go na lotnisko. Senior bowiem odbywal swoja doroczna wizyte w Kraju. ;) Czasowo zlozylo sie calkiem niezle, bo o 11 wyjechalismy z domu (Nik stwierdzil, ze tez pojedzie pozegnac dziadka), odstawilam Starsza u kolezanki, a potem pojechalismy z Kokusiem prosto do mojego taty. Kiedy dojechalismy, byl praktycznie gotowy, wiec tylko powylaczal ostatnie rzeczy, dal mi siatke spozywki, ktora przez 2 tygodnie by sie zepsula, zapakowalismy walizki i pojechalismy. W agencji, z ktorej dziadek wyjezdzal tez poszlo sprawnie, wiec w ciagu 15 minut wyruszylismy spowrotem. Wrocilismy do domu tuz przed M., ktory po pracy pojechal jeszcze po chinszczyzne. Szkoda, ze dlugo w domu nie posiedzialam, bo o 14:30 musialam odebrac corke. W dodatku dorwal mnie znow tata owej dziewczynki - straszliwa gadula. ;) Do domu wrocilam dopiero po 15, a jedyne o czym tego dnia marzylam, to porzadnym relaksie przed tygodniem w pracy. Pozniej juz na szczescie mialam wzgledny spokoj. Mielismy kupke drewna pozostala po ostatnim paleniu w kominku (nie pamietam nawet kiedy to bylo), a ze temperatury ostatnio spadly, a w nocy nawet mielismy przymrozek, stwierdzilismy, ze to dobra okazja, zeby je spalic.

Nik jest jednym z najwiekszych fanow paleniska

Posiedzielismy grzejac dupki przy ogniu i tylko pod wieczor trzeba bylo szykowac sniadaniowki, ladowac komputery (to akurat Potworki), itd. Jeszcze prysznice i do spania, choc dzieciakow nie moglam zagonic na gore. Do nich jeszcze nie dotarlo, ze wstaje teraz o 4, wiec musze sie klasc sporo wczesniej. ;)

Poniedzialek zaczal sie brutalnie, choc po weekendzie wstawalo sie oczywiscie wzglednie latwo. Rano mam niestety lekki problem z ogarnieciem sie i wyjezdzam z domu na ostatnia chwile. Poki co nie napotkalam korkow, chociaz ruch na autostradzie jest juz naprawde spory. Jak kiedys przydarzy sie korek, na bank sie spoznie. ;) Najbardziej nie lubie, ze kiedy jade do roboty, nadal jest ciemno jak w doopie i czekam na lato, kiedy przez krotka chwile bede jechala w dziennym swietle. Poniewaz zaczynam o tej samej porze co wiekszosc robotnikow z I zmiany, wiec w szatni dzieje sie istne szalenstwo i nie mozna sie dopchac do szafki. Okazuje sie, ze po weekendzie kiedy cala fabryka jest zamknieta, wszystko sie niemozliwie wychladza i w kazdym pomieszczeniu czlowiek szczekal zebami. Tylko w naszym malym biurze/laboratorium bylo przytulnie. Pozniej maszyny ruszyly, podobnie jak wielki piec piekacy granole i pomalu czesc pomieszczen zaczela sie nagrzewac. Niestety, caly budynek jest dziwny, bo w jednych halach jest goraco, a w innych lodowato. Niewiadomo jak sie ubrac, bo jako osoba z kontroli jakosci, nie siedzie w jednym pomieszczeniu, tylko laze z miejsca na miejsce. Z moim kolega, ktory na imie ma Kevin choc jest Kubanczykiem, pomalu zaczynamy rozdzielac sie zadaniami, a wlasciwie to po prostu wraca uklad, ktory ponoc panowal tam zanim odeszla osoba, na ktorej miejsce zostalam zatrudniona. Okazuje sie jednak, ze jego czesc jest duzo prostsza! :D Tam sa dwie tasmy gdzie pakuje sie tylko gotowe produkty i jedyne co musi robic, to sprawdzac opakowania, wazyc oraz testowac czy wykrywacze metalu dzialaja. Ja mam to samo, ale dodatkowo moja czesc wypieka granole, a to wiaze sie ze sprawdzaniem ustawien pieca. Trzeba wiec co dwie godziny zebrac probke i poddac ja testowi na poziom wilgoci, a dodatkowo, w poniedzialek wypiekali granole, ktora potem mieszalo sie z owocami. Oficjalnie znienawidzilam suszone truskawki. :D Dziadostwo rozciera sie w rozowy kurz (wspolczuje robotnikom, bo beda chyba tydzien sprzatac po tym hale), ktory pokrywa doslownie wszystko, w tym moje okulary oraz fartuch. Dodatkowo, przy granoli z owocami, trzeba sprawdzac czy zgadza sie % owocow. Laczy sie to z wazeniem wyrzucanych przez maszyne kawalkow truskawek oraz jagody (akurat w tym przypadku), a potem wypuszczanej gotowej mieszanki. Okazuje sie jednak, ze maszyny sa ustawiane na czas, czyli np. na 3 sekundy "wyrzutu", a nie na wage. Pobierajac wiec probke, czasem mialam 66 gram owocow, a czasem 156. Bardzo to dokladne. :O Zreszta, z gotowa granola tez jest ten feler, ze rozstrzal liczyl kilkaset gram. I wez tu potem policz %. W ktoryms momencie, jak zaczelam wazyc, to mialam piec roznych wynikow, z ktorych zaden nie mieszczacy sie w "widelkach" i w dodatku jedne za wysokie, drugie za niskie. :O Tu juz mialam ochote pierdzielnac cholerna granola. ;) Kolejnym "testem" (w cudzyslowiu, bo to smiech na sali) jest sprawdzanie czy w granoli jest wystarczajaco zlepionych grudek. Polega na zwyczajnym przesianiu probki przez sitko z otworami odpowiedniej wielkosci, ale znowu, przesiewam raz - mam 130g. Przesiewam kolejny (ta sama wage granoli) - mam 460g. A prawidlowo jest pomiedzy 200 a 400g. No szlag! Jedyna zaleta to taka, ze sporo tej granoli rozsypuje sie po stole, wiec sobie pojadlam, bo byla naprawde smaczna. ;) Po dniowce, w czasie ktorej zrobilam ponownie ponad 11 tysiecy krokow, ucieklam wiec gdzie pieprz rosnie od granoli oraz suszonych truskawek. Niestety, dzien byl ponury i deszczowy, a jazda na autostradzie w taka pogode byla powolna i upierdliwa. Dojechalam jednak do domu jeszcze przed Potworkami. Przyjechali i akurat odgrzewalam im obiad, jak zadzwonil moj tata. Dzien wczesniej dzwonil i mowil ze samolot ma jakas usterke, wiec maja opoznienie. Pisalam potem do niego, ale nie odpowiadal wiec zalozylam ze juz wylecial. Okazalo sie jednak, ze opoznienie potrwalo 3 godziny, przez co spoznil sie na samolot do Gdanska i zamiast wyleciec o 8 rano, utknal w Kopenhadze do 15. Wspolczuje, ale sam jest sobie winien, bo wybral lot, gdzie na przesiadke mial 55 minut. Nawet bez opoznien mialby bieg. Wieczor mijal standardowo, az przyszla poraz zeby zabrac dzieciaki na basen. O dziwo nie bylo wiekszych protestow. ;) Malzonek ich zawiozl, a ja potem po nich pojechalam. Udalo mi sie nawet chwile popatrzec jak plywali.

Bi (w pierwszej linii) plynie stylem grzbietowym

Po powrocie do domu czasu oczywiscie zostalo tylko na prysznic oraz kolacje i musialam zagonic dzieciarnie na gore, bo chcialam sie polozyc o w miare rozsadnej porze.

Wtorek to ponownie wczesna pobudka i tym razem niestety wstawalo mi sie ciezko. Nie pomoglo, ze przyszla Oreo i uwalila mi sie na klacie, mruczac i chlastajac ogonem po twarzy. :D Zebralam sie oczywiscie w biegu i na ostatnia chwile, ale zdazylam na czas. :D Wiekszosc ranka walczylam dalej z truskawkowym pylem, ale po przerwie na lunch - niespodzianka. Skonczyli piec ten rodzaj granoli i przedmuchiwali system przed pieczeniem kolejnej. Jedna z pakujacych maszyn chodzila, ale druga przygotowywali do pakowania tego samego produktu co tamta. Mieli jednak jakies problemy, wiec opoznialo sie az w koncu nie ruszyli juz do konca mojej zmiany. Dzieki temu zyskalam troche spokoju, choc pozniej niestety ruszylo znow pieczenie. Tym razem granola miala pokruszone jagody, ale na szczescie nie rozpadaly sie one na pyl. Za to byla ich w partii taka odrobinka (0.6%), ze wyrzucajac je maszyna czasem wypuszczala garsc, a czasem doslownie pare okruszkow. Jak mozecie sie domyslic, ponownie wazenie tego to bylo rwanie wlosow z glowy. :D O 14 wybieglam do domu jak na skrzydlach, choc niestety musialam jeszcze zajechac do taty. Nie po drodze, bo trzeba ominac moj zjazd i jechac dwa dalej. ;) Wyjelam mu listy ze skrzynki i zajrzalam czy wszystko gra w chalupie, po czym wyruszylam juz do swojej. Na szczescie mieszkam tak blisko, ze zdazylam kilka minut przed Potworkami i zaczelam robic obiad, choc troche musieli na niego poczekac. We wtorki dzieciaki nie jezdza na basen, wiec wszyscy cieszylismy sie spokojem. Mnie ponownie w pracy stuknelo 10 i pol tysiaca krokow, wiec z ulga rozprostowalam nogi na kanapie. Nik umowil sie na rower z kolega, a ze bylo 16 stopni, wiec nawet dobrze sie zlozylo.

Kamera uchwycila kiedy chwalil sie sie koledze zlapanym "zwierzem" :D

Poza tym popoludnie zlecialo leniwie i ani sie obejrzalam, a ponownie trzeba sie bylo zakopac pod koldre, bo kolejnego dnia budzik mial ponownie zatrabic zbyt wczesnie. ;)

W srode wiec znow wstac o tej samej, zbyt wczesnej porze, wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia ewidentnie mi nie szlo i wypadlam z chalupy naprawde na ostatnia chwile, a do pracy dotarlam na styk. Dzien okazal sie troche luzniejszy, bo skonczyli piec jeden typ granoli, zaczeli kolejny ale jakas krotka partie, wiec pozniej zmieniali na jeszcze kolejna. Wszystkie takie zmiany lacza sie z przedmuchiwaniem pieca oraz maszyn i dluzsza przerwa, w czasie ktorej odpada testowanie piekacego sie produktu. Tak przy okazji, mimo ze nie jestem jakims wielkim smakoszem granoli, to musze Wam powiedziec, ze taka swiezo upieczona, miekka, ciepla, z lekko chrupiacymi nasionami i roztopiona czekolada, doslownie rozplywa sie w ustach! :D Jednym z przeprowadzanych testow jest bardzo proste porownanie standardu do pieczonej wlasnie partii. Oprocz tego ze trzeba sprawdzic czy zgadzaja sie wszystkie skladniki, zwyczajnie tez sie granole smakuje. I to jest chyba najlepsza czesc mojego dnia. Najchetniej stalabym tam w miejscu gdzie granola wypada z pieca i wpierdzielala grudke za grudka. :D Wracajac jednak do srody, na tasmach pakujacych tez zmieniali produkty, co zawsze owocuje jakimis bledami i przerwami. Dla mnie to lepiej, bo nie musialam scigac sie z torebkami zeby sprawdzic wykrywacze metali (tasmy nie wolno zatrzymywac, a naprawde zapierdziela), a dodatkowo pare razy odpadlo co godzinne wazenie torebek (zeby dac znac maszynistom czy nie musza czegos pozmieniac w ustawieniach), bo maszyna zwyczajnie stala. A i tak udalo mi sie zrobic 10 tysiecy krokow, pewnie dzieki temu, ze co chwila maszerowalam na hale zeby sprawdzic czy cos nie ruszylo. W koncu wybila upragniona 14 i popedzilam... nie, nie do domu, ani nawet nie do taty. Pojechalam na... rozmowe kwalifikacyjna! :D Tak, kolejna. Bylam umowiona na 14:30, w sasiednim miescie. Niby blisko, ale solidnie pobladzilam, bo na autostradzie byly roboty, a za to zjazdy obok siebie i wzielam zly. ;) Pozniej, juz na ulicy gdzie byla firma, przejechalam w jedna strone, potem w druga i jej nie widze! Okazalo sie, ze wykupila ja inna, ale nie zmienila nadal nazwy na budynku, numer zaslonily jakies krzaki i wez ich znajdz probujac jednoczesnie prowadzic samochod! :O Dopiero za trzecim razem dojrzalam numery na sasiednich budynkach i droga dedukcji wywnioskowalam, ze to musi byc tu. Ogolnie rozmowa troche mnie zalamala, a troche rozsmieszyla. Trafilam do kolejnej firmy spozywczej, nie pytajcie mnie jak. Tym razem przerabiaja miecho. :D A konkretnie to grilluja, wedza, a do tego robia wlasne kielbasy. Pozniej to wszystko pakuja i rozwoza po okolicznych sklepach. Testy kontroli jakosci robia mikrobiologiczne, bo wiadomo ze praca z surowym miesem niesie za soba ryzyko skazenia bakteriami. Takie testy bardziej mi pasuja niz mierzenie poziomu wilgoci w granoli, ale... Jest wlasnie kilka "ale". Po pierwsze, firma jest malutka, hale sa malutkie, budynek jest wiekowy i niestety to po nim widac. Poza hala gdzie wedza oraz grilluja, wszedzie panuje przenikliwy ziab. Praca w kurtce jakos mnie nie ciagnie. Najgorsze jednak, ze budynek stary, pomieszczenia stare i zniszczone, co mozna jeszcze zrozumiec, ale panowal w nich taki burdel jakby cos tam wybuchlo! Kiedy weszlam, sekretarka kazala mi sie wpisac jako wizytor, ale zeby podac mi formularz, musiala najpierw przelozyc stos innych papierow. :O Glowne biuro zagracone niewiadomo czym, z biurkami pokrytymi stosem papierzyskow. Sala "konferencyjna" z krzeslami kazde z innej parafii oraz wielkim stolem zawalonym... papierami, folderami, kubkami i mnostwem niepotrzebnych rzeczy wygladajacych na zwykle smieci. W kazdym kacie jakies przypadkowe szafki, a na nich wiecej balaganu. Patrzac na to wszystko bylam po prostu przerazona, bo mialam wizje, ze najpierw trzeba by tam po prostu posprzatac i posegregowac to wszystko. Nie jestem pedantka, ale sam widok takiego chaosu wywolal u mnie uczucie niepokoju i mialam ochote odwrocic sie na piecie i uciec. :D W dodatku okazalo sie, ze jedyna osoba od kontroli jakosci byl jeden z moich rozmowcow. Ja bylabym druga. Czyli faktycznie do mnie nalezaloby ogarniecie tego burdelu. Wisienka na torcie bylo to, ze pracuja tylko na jedna zmiane, ale za to po 9-10 godzin. Mysla jednak o otworzeniu drugiej zmiany i pytali czy bylabym na to gotowa. :O Rozmowa przebiegla ok, przynajmniej tak mi sie wydaje. Nie wiem czy poszlo mi jakos super, ale raczej znosnie. Zreszta, jak tylko weszlam, marzylam zeby stamtad zwiac, wiec jak nie zaproponuja mi posady, to raczej odczuje ulge niz rozczarowanie. Wole jednak granole. :D Dotarlam w koncu do do domu, gdzie jednak dlugo nie posiedzialam, bo Potworki mialy trening.

Nik bierze oddech w kraulu

Tradycyjnie, malzonek ich zawiozl, a ja odebralam. Udalo mi sie nawet chwilke na nich popatrzec, choc skonczyli oczywiscie nieco wczesniej. Po powrocie juz tylko prysznic i zaraz lozko. :)

Czwartek oznaczal kolejna bardzo wczesna pobudke. W dodatku mialam caly czas przykre wrazenie, ze byl piatek. :D O dziwo jednak, wstalam bez wiekszego problemu, choc z wyrobieniem sie na czas to juz zupelnie inna historia. ;) Dojechalam i z marszu ruszylam spojrzec co sie dzieje. Piec nie piekl, wiec choc to odpadalo. A przynajmniej tak mi sie wydawalo, bo dwie godziny pozniej, kiedy walczylam z wazeniem torebek, szef znienacka mnie zaczepil, czy zmierzylam poziom wilgoci. Poziom wilgoci czego? Patrze, piec idzie! :O Okazalo sie jednak, ze piekli zawrotne pol godziny, upiekli jedna partie i koniec. Ledwie zdazylismy wykonac pojedyncze testy (zwykle powtarza sie je kilkukrotnie), a zaczeli czyscic maszyne. Z tym czyszczeniem znow byla "zabawa", bo okazuje sie, ze kiedy planuja zmienic produkt z orzechami na taki bez nich, przeprowadza sie test na obecnosc alergenow. Robilismy wiec wymazy z roznych czesci maszyny ladujacej produkty do pieca, ktore w odczynniku juz po 15 minutach dawaly wynik. Pozytywny. Przekazujemy ludziom od czyszczenia, ze nie przeszlo, oni doczyszczaja (a na hali capi chlorem az oczy szczypia :D), bierzemy wymaz ponownie i... znow wynik pozytywny! Ostatecznie skonczyla sie moja zmiana i nie wiedzialam za ktorym razem udalo im sie to doszorowac. ;) Pomimo ze pozniej piec juz nie chodzil, pakowanie szlo jednak pelna para, dwa razy zmienili produkty, a to laczylo sie z dokladnym sprawdzaniem numeru partii oraz dat waznosci. W dodatku zmarnowalam mnostwo czasu bo w jednym z produktow waga wychodzila mi o dobre 100g nizsza. Czasem zdarzaja sie pojedyncze "odchyly", ale tym razem, konsekwentnie, kazda torebka byla za lekka. Mowie kobiecie obslugujacej maszyne, a ona sie ze mna kloci, ze takie ma ustawienia i nic nie da rady zmienic. I pokazuje mi, ze jak podwyzszyla wage, to czujnik zaczal odrzucac kazda torebke po kolei. W koncu wezwalam na pomoc Kevina, ktory kiedys byl operatorem maszyny i udalo mu sie przestawic jakos czujniki. ;) Przekonalam sie wiec, ze nawet jesli dzien zapowiadal sie spokojniejszy, to jednak nadal bylo w cholere bieganiny. W dodatku sciagneli mnie na meeting, niestety w porze mojego lunch'u, ale okazalo sie ze odbywa sie on raz w miesiacu, wiec da sie przezyc. Tego dnia z pracy znow musialam uciekac "biegiem", bo mialam... kolejna rozmowe o prace! :D Tym razem w firmie farmaceutycznej , choc nie laboratorium, tylko producenta czesci do kroplowek. Praca bylaby podobna do tego co robie teraz, tylko w innej branzy. ;) Jechalam "na stare smieci", bo miejsce doslownie za rogiem od firmy z ktorej odeszlam 8 lat temu. Przynajmniej nie pobladzilam. ;) Nie jestem jednak zbytnio zadowolona z mojego "wystepu". Zaczynajac od tego, ze musialam przelozyc rozmowe z piatku na czwartek, o czym pozniej. Mam tez wrazenie, ze jakos slabo szly mi odpowiedzi na pytania, ale moze to ten problem, ze czwarty dzien pod rzad wstalam o 4 nad ranem, wiec mozgownica juz wysiadala. ;) Gdzie nie pojde, zwykle oprowadzana jestem po budynku, a tym razem nic. Pani zaprosila mnie do sali, pieronem zadala kilkanascie pytan, podziekowala, pozegnala sie i tyle. Nie wygladalo to zachecajaco, choc moze byc tez spowodowane tym, ze wcisnela mnie w ten czwartek na sile i mozliwe ze byla zwyczajnie zabiegana. Wrocilam do domu, troche odpoczelam i trzeba bylo gonic Potworki zeby szykowali sie na trening. Malzonek ich zawiozl i nie wiem dlaczego to zawsze ja musze za nimi ganiac zeby sie przebierali, a ojciec pyta sie tylko mnie z niemal pretensja: "Oni jeszcze nie gotowi?". Bo kurcze, to male dzidzie sa, ze mamusia musi im porty zmienic! :/

Trener urzadzal im zawody, walka o zwyciestwo byla zaciekla, ale jak widac humory dopisywaly

W kazdym razie, w koncu pojechali, M. wrocil i zaraz poszedl spac, a ja pojechalam ich pozniej odebrac. A po powrocie wiadomo - prysznic, kolacja i zaraz lozeczko. ;)

Piatek to ponowna brutalna pobudka, jeszcze gorsza niz przez caly tydzien. Kot sie bowiem zbiesil totalnie i zaczal lazic po sypialniach i miauczec o... 3:37! Od razu chwycil mnie wku*w, bo moglam pospac jeszcze 20 minut, to nie! Wypadlam z pokoju, chwycilam kiciula ktory juz szykowal sie zeby zbiec po schodach, po czym zamknelam upierdliwca w lazience, a siebie w sypialni, majac nadzieje ze stlumie potencjalne wrzaski. Niestety, cisnienie podnioslo mi sie na tyle, ze juz nie moglam zasnac. Szlag! :/ Uparcie dolezalam do budzika i niesiona irytacja wstalam w sumie bez problemu. Dzien w robocie okazal sie raczej nudny. Nic juz nie piekli, a wszystkie nieuzywane maszyny zdazyli wyszorowac w poprzednie popoludnie oraz w nocy. Ludzie z II oraz III zmiany zrobili wiec wymazy i nam to odpadlo. Nadal trwalo pakowanie upieczonych przez caly tydzien produktow, ale raz pakowala jedna maszyna, raz druga, wiec sprawdzanie bylo minimalne. Musialam przyznac, ze zwyczajnie sie nudzilam, choc pewnie zostane za to ukarana w poniedzialek. :D Za to dziewczyny, ktore odpowiedzialne sa za dopracowywanie przepisow na nowe smaki (czasem sugerowane przez klienta, czasem ich wlasne pomysly) urzadzily nam male testowanie. Dostalismy probki 4 smakow oraz ankiete do wypelnienia i kazdy mial oceniac wyglad, teksture oraz smak.

Matcha, czekoladowa, z kawalkami czekolady oraz truskawkowa

Wygrala matcha, ktorej normalnie nie lubie, ale tym razem okazala sie pyszna. Do domu wzielam tez cala paczke probki "zdrowej" granoli z samych nasion oraz orzechow z dodatkiem suszonych malin. Tak mi posmakowala, ze caly dzien podjadalam ja przy biurku. ;) O 14 czym predzej wypadlam z roboty i... wpakowalam sie w korki. Caly tydzien przejezdzalam bez wielkich problemow, ale wiadomo - piatek. :/ A tym razem mnie pililo, bo o 15 mialam... rozmowe o prace. Tak, kolejna! :D Wysyp normalnie. Dlatego wlasnie musialam przelozyc tamto spotkanie na czwartek. Na piatek bowiem wyznaczyli mi rozmowe ponownie z ta firma gdzie rozmawialam z panem w poprzedni wtorek. W ogole to wkurzona jestem, bo rekrutantka pisala mi wtedy, ze to miala byc jedyna rozmowa, a tu dostaje zaproszenie na kolejna! Oczywiscie to dobrze, bo oznacza zainteresowanie moja kandydatura. Tyle ze myslalam iz bede gadac z osobami, z ktorymi mialabym pracowac, ale nie. Jedna osoba byla babka, ktora pracuje w kadrach i "obsluguje" osoby ze wschodniego wybrzeza. Drugim manager... apteki. Tylko z nazwy, bo produkt ktory robia w tej firmie jest przekazywany dalej wlasnie do takiej "apteki", ktora pobiera probki i wysyla je do szpitali. Nie bardzo rozumiem w jaki sposob mialabym z owym panem wspolpracowac, poza przekazaniem mu ze wszystkie testy przeszly pomyslnie. Nie widzialam wiec sensu tej rozmowy, ale zaprosili, to rozmawialam. ;) Niestety tu znow nie jestem zbyt zadowolona z przebiegu. Mialam wrazenie, ze pytania byly bardzo schematyczne, takie "suche" i chyba chcieli mnie sobie po prostu obejrzec i zobaczyc czy podpasuje im osobowoscia? Wszystko moze sie wiec rozbic o to, czy im sie spodobalam, a ze ja bylam zdenerwowana i spieta, wiec wiadomo ze zbyt dobrze nie wypadlam. No coz... Po tej rozmowie prawie moglam juz zaczac weekend. "Prawie", bo jeszcze musialam jechac na tygodniowe zakupy. Chcialam pojechac po robocie, ale ze wypadla mi rozmowa o prace (najpierw jedna, potem druga :D), wiec trzeba bylo jechac pozniej. To wiazalo sie niestety z tym, ze doczepil sie do mnie ogonek w postaci Bi i w rezultacie kupilam mnostwo nadprogramowych produktow. ;) Po powrocie mielismy juz relaks na calego, do kompletu z ogladaniem skokow narciarskich, bo wyjatkowo jedne zawody odbyly sie w piatek. 

A! Dostalam pierwsza wyplate w nowej pracy! Oczywiscie kasa sporo mniejsza niz w starej, ale i tak milo jest ponownie zarabiac. ;)

Do poczytania!

piątek, 21 marca 2025

Nadeszla nowa "era" :D

Sobota, 15 marca, okazala sie bardzo leniwa. Malzonek mial wolne, wiec wszyscy pospalismy dluzej, choc sam zainteresowany zerwal sie juz po 6 i pojechal na silownie. Twierdzi, ze pojawila sie presja, bo wielkimi krokami zbliza sie lato i kempingi, a jemu zaczyna pokazywac sie brzuszek. ;) Tak naprawde to jest ledwie widoczny, a M. na kempingach zwykle wiekszosc dnia przesypia na lezaku, a nie prezy piers do przechodzacych lasek... No ale, calkiem sporo osob ma to pragnienie zeby "zrobic cos ze soba" przed sezonem plazowym i moj maz zalicza sie do tej grupy. ;) W Kazdym razie, on zdazyl pojechac i wrocic, a ze swojego pokoju wylonila sie tylko Bi. Ja nie spalam juz jak przyjechal, ale dolegiwalam jeszcze w lozku, a Nik chrapal w najlepsze. Mlodszy w ogole obudzil sie dopiero po 11, ale trzeba przyznac, ze potrzebowal tego snu skoro nadal wychodzi z przeziebienia. Rano okazalo sie, ze jest mu duzo lepiej, choc nos nadal mial zawalony. Ale nie byl on juz tak obtarty, a i syn przyznal ze czuje sie lepiej. Jak napisalam na poczatku, dzien spedzilismy leniwie. Mialam oczywiscie jakies pranie do ogarniecia (a nawet dwa :D), zmywarke, itd. ale obiad mielismy gotowy, wiec odpadlo stanie przy kuchence, wiec mozna bylo porobic cos przyjemniejszego. Bi jak zwykle czytala, a Nik wsiakl w gry na kompie. Kiedy juz ogarnelam co mialam zrobic, wlaczylam sobie tradycyjnie skoki narciarskie. ;) Malzonek pyta po co to ogladam, skoro nasi skacza tak jak skacza... Czasem sama sie zastanawiam, ale chyba trzyma mnie przy tym sentyment. No i dzieki nim, w zimowe weekendy zawsze mam plan na to co ogladac w tv, zamiast oddawac pilota mezowi, ktory albo skacze bezmyslnie po kanalach, albo wlacza ktorys z niekonczacych sie filmow dokumentalnych o Hitlerze. ;) Skoki sobie cofnelam, ale rozgrywka w drugiej serii byla tak ciagle przerywana przez zbyt silny wiatr, do tego dodac przerwe miedzy seriami, ze ciagle przyspieszajac zeby przeskoczyc nudne momenty, nagle zrownalam sie z faktycznym czasem i zmuszona bylam ogladac na zywo. Caly czas wskakiwaly minutowe albo dluzsze przerwy, wiec konkurs ciagnal sie niczym guma z gaci i mialam wrazenie, ze cale popoludnie ogladam skoki. :D Kiedy sie w koncu skonczyly, trzeba bylo podac obiad i za chwile czas byl zbierac sie do kosciola. Zastanawialam sie co z Kokusiem, ktory co prawda wyraznie odzyskiwal wigor, ale od czasu do czasu zanosil sie kaszlem jakby mial sie udusic. Niezbyt czesto jednak, wiec uznalismy z M., ze moze bedziemy miec szczescie i akurat w czasie mszy nie zakaszle. :D Pojechalismy wiec i faktycznie, tylko raz lekko odchrzaknal. Po powrocie nawet zostal kilka minut przed garazem, celujac do kosza. Dosc szybko jednak zagonilam go do domu, bo pogode mielismy srednia. Niby bylo 12 stopni, co jak na polowe marca bylo calkiem niezle, ale za to sie chmurzylo. Padac zaczelo dopiero po 21, ale caly dzien w powietrzu czuc bylo taka przenikajaca, nieprzyjemna wilgoc. Reszte wieczora spedzilismy na dalszej czesci leniuchowania. Bi najpierw stwierdzila, ze chce upiec ciasteczka, ale potem jej sie odwidzialo, musialam wiec zastanowic sie nad jakims wypiekiem na przyjazd dziadzia w niedziele. Nie mialam przejrzalych bananow, ani jablek, babka na oleju byla ostatnio... Przypomnialo mi sie jednak, ze kiedys zamrozilam partie takich brazowych bananow. Wygrzebalam je z czelusci zamrazarnika i wyjelam, ucieszona, na chlebek bananowy. Niestety, im bardziej sie rozmrazaly, tym bardziej "ciapowato" wygladaly. Zostawilam je dla powolnego rozmrazania w lodowce, ale obawialam sie, ze kolejnego dnia beda zbyt wodniste zeby ich uzyc... Panna Bi za to, poprosila zeby "nauczyc" ja golic nogi zyletka. Tlumaczylam jej mniej wiecej jak, bo to przeciez zadna filozofia, ale uparla sie ze pierwszy raz chce to zrobic w mojej obecnosci. Kupilam jej wiec wlasna zyletke i tego dnia poddala ja inauguracji. ;) Zachecalam oczywiscie jak moglam, choc smiac mi sie chcialo, bo sama gole nogi na zasadzie sru-sru i zrobione. Nawet jesli znajduje pozniej pozostaly paseczek nieogolonych wlosow, ups... :D Starsza robila to powoli i z namaszczeniem, wiec zamiast 5 minut wszystko zajelo prawie pol godziny.

Kiedy to dziecko tak doroslo...

A jednoczesnie nie dociskala zyletki wystarczajaco, wiec tez zostawila pelno wlosow. Troche to tez przez to, ze wlosiska miala dosc dlugie, wiec caly czas zapychaly ostrza. ;) No ale pierwsze koty za ploty. Mysle ze od teraz bedzie sobie juz radzic sama.

W niedziele M. pojechal do pracy, a ja oraz Potworki spalismy dluzej. Mnie oczywiscie o 6:30 obudzila Oreo, biegajac po pokojach i glosno miauczac. Wypuscilam bestie na dwor i na szczescie moglam wrocic do lozka. Jak juz ostatnio pisalam, nie wiem co w tego kota wstepuje. Bi wstala gdzies po 8 i wpuscila kiciula spowrotem. A ten... pobiegl prosto na gore i zaczal biegac i pomrukiwac pomiedzy moja sypialnia, a pokojem Kokusia. Zwariowac mozna. :O W koncu wstalam i po sniadaniu zabralam sie za chlebek bananowy. Poczatkowo myslalam, ze nic z tego nie bedzie, bo rozmrozone banany plywaly doslownie w soku, ktory z nich sie wydzielil. Obawialam sie strasznego zakalca, ale odsaczylam na sitku ile sie dalo i stwierdzilam, ze raz kozie smierc. ;)

Nie napisze co mi to przypomina :D

I niespodzianka, bo ciasto wyszlo idealne! Wrecz lekko "za" suche, ale zakalca ani widu ani slychu. Cuda panie dziejku. :D Przyjechal moj tata i posiedzial jak zawsze prawie 3 godziny. Za tydzien wylatuje do Polski, wiec przez jakis czas nie bedziemy sie widzieli, za to mnie czeka podjezdzanie do niego i wyciaganie poczty. Caly dzien byla bardzo dziwna pogoda. Bylo pochmurno i co jakis czas mzylo, choc porzadnie rozpadalo sie dopiero w nocy. Powietrze przesiakniete bylo wilgocia, ale przy tym nadszedl cieply front i mielismy 18 stopni. Przez to, mial czlowiek wrazenie, ze jest slynny, hamerykancki humid, ktory wystepuje zwykle w srodku lata. ;) Ogrzewanie sie nie wlaczalo, ale w domu panowala duchota, wiec pouchylalam okna. Wilgoc wchodzila do srodka i podloga "skrzypiala" pod kapciami. :D Niestety, przez nadciagajacy deszcz, wszyscy chodzili zamuleni i ziewajacy. Po odjezdzie dziadka, M. zasnal na kanapie, a dzieciaki wsiakly w swoje sprawy. Bi probowala robic cos na drutach, choc przyznala, ze juz 5 razy prula i zaczynala od nowa. Jednak z szydelkiem bardziej sie lubi. ;) Teraz jednak wymyslila ponoc cos, co musi byc zrobione na drutach. Nik oczywiscie zawziecie gral na kompie. Na szczescie przeziebienie wyraznie mu przechodzilo. Albo taki szybki wirus, albo znalazlam sposob. To juz bowiem trzecie przeziebienie, kiedy poza lekarstwami lagodzacymi kaszel oraz niezyt nosa, zaczelam dawac mu tez lek na alergie. Dalo mi do myslenia to, ze podczas tego ostatniego strasznego zapalenia ucha, lekarka zasugerowala zeby dawac mu wlasnie tez cos na alergie. Co prawda ona polecila konkretny lek i dawalam mu go przy infekcji uszu, ale ze ma on dluga liste potencjalnych (i powaznych) skutkow ubocznych, wiec przy zwyklym przeziebieniu stwierdzilam ze wystarczy zwykly Claritin (to nie post sponsorowany! ;P). I moze to moje pobozne zyczenie i zwykly przypadek, ale odkad zaczelam przy katarze dodawac mu cos na alergie, ten, zamiast ciagnac sie jak zwykle 2-3 tygodnie i czesto przechodzic w zapalenie ucha, zaczal znikac w ciagu kilku dni. :O Wieczorem trzeba bylo sie szykowac na kolejny dzien roboczy. Poprosilam M. zeby pokroil mi schab na plastry bo ma pewniejsza reke, tymczasem okazalo sie, ze to co kupil, to byly dwie poledwiczki wieprzowe. Na kotlety schabowe srednie. ;) Szybko wyszukalismy przepis i zrobilismy plastry poledwiczki w sosie, ale choc Nik sprobowal i byl zachwycony, tak Bi zmarszczyla nos, ze ujdzie w tloku. ;) Pozniej to juz wyciaganie sniadaniowek i plecakow, szykowanie ubran oraz przekasak, itd.

Nadszedl poniedzialek i zwyczajowa ranna pobudka. Kiciul tym razem oszczedzil mi wrzaskow przed budzikiem, ale jak tylko uslyszal, ze krece sie w lozku, wskoczyl mi na nerke (lezalam na boku ;P) i zaczal ja energicznie ugniatac i mruczec. Rano wszyscy sa zaspani i bez humoru, wiec zwykle szykujemy sie w ciszy i bez rozmow. ;) Lalo jak z cebra, wiec wzielam Potworki na przystanek autem i cale szczescie, bo autobus dojechal dopiero o 7:27. Rano bylo 13 stopni i spodziewalam sie kolejnego dusznego dnia, tym razem jednak temperatura w dzien, zamiast rosnac, stopniowo spadala. Nik sie podlamal, bo nie byl w piatek w szkole i ominely go powtorki na testy z angielskiego oraz matematyki. Pocieszal sie jednak, ze obydwa mial miec we wtorek, wiec beda jeszcze raz powtarzac wszystko w poniedzialek. Coz, dopiero siedzac w samochodzie, sprawdzil plan i okazalo sie, ze tego dnia tych przedmiotow nie ma. Pamietacie, ze w szkole Potworkow maja rotacje 6-dniowa? Takie sa wlasnie efekty, ze bez ciaglego sprawdzania, dzieciakom myla sie dni oraz grafik. :/ Ze swojej strony mruknelam, ze w czwartek upieral sie, ze taaak zle sie czuje i nie chce isc do szkoly w piatek, a potem okazalo sie ze w ciagu dnia bylo mu stopniowo coraz lepiej i mogl spokojnie isc. Niech wiec teraz nie narzeka. :D Kiedy mlodziez odjechala, wrocilam do domu i jak zawsze zabralam sie domowa robote. Caly czas padalo, wiec Oreo nie mogla sie zdecydowac, czy chce zostac w domu, czy wyjsc na dwor. Raczej to drugie, ale po chwili przemoczone futro dawalo sie we znaki i wracala jak niepyszna do chalupy. Zeby za kilka minut znow miauczec pod drzwiami... :D Za ktoryms razem, podchodze zrezygnowana, otwieram frontowe podwoje, siegam po haczyk od przeszklonych, patrze, a za krzak u sasiadow wchodzi... rys! Malo co, a wypuscilabym kiciula na przekaske! ;) Polecialam po telefon, ale rysia dojrzalam juz jak znikal na ogrodzie sasiadow po drugiej stronie ulicy. Kota jednak chwilowo nie wypuscilam. :D Czas w domu zlecial oczywiscie ekspresowo i ani sie obejrzalam, a trzeba bylo konczyc obiad. Poledwiczki mielismy gotowe, ale fajnie byloby jeszcze dogotowac jakies kartofle i zmajstrowac surowke. ;) Wrocily Potworki, zjedlismy obiad i po chwili dojechal M. Zmienialam posciel, wstawialam pranie i  takie tam, a w ktoryms momencie Nik zauwazyl, ze na taras znow przybiegl ten rudo - bialy kocurek. Pobieglysmy z Bi sie z nim przywitac, bo obie uwielbiamy takie przytulasne kiciule. ;) Chwycilam tez puszke z karma, ale o dziwo, kot wcale nie chcial jesc.

Ja otwieram puszke, a on olewa zarcie ;)

Wygladalo jakby przyszedl sie po prostu przywitac. Pomruczal, poobcieral sie i pobiegl dalej. Mielismy maly dylemat co zrobic z treningiem, bo choc Nik twierdzil, ze czuje sie ok, to mial nadal slyszalnie zapchany nos. Ostatecznie stwierdzilismy, ze moze przyda mu sie jeszcze dzien bez moczenia sie i zostali w domu. I chyba dobrze sie zlozylo, bo wieczor uplywal jak zawsze, a o 19 poszlam sprawdzic do pokoju kawalera jak sie miewa i czy nie jest glodny i zastalam go... spiacego przy biurku. :O Czyli chyba jeszcze do konca sil nie odzyskal...

We wtorek wstalismy jak zawsze do szkoly. Mamy marzec, wiec pogoda jest nieprzewidywalna. Od poprzedniego dnia mocno wialo, za to temperatura spadla do 1 stopnia. Po ostatnim cieple sama nie mialam ochoty sterczec na zimnie, wiec wzielam dzieciaki na przystanek samochodem. Wiadomo, ze nikt nie protestowal. ;) Kiedy odjechali, wrocilam na sniadanie, a potem stwierdzilam ze pojade zatankowac auto i kupie sobie po drodze kawe. Rzadka to ostatnio "rozpusta". ;) Kiedy wrocilam, wzielam szybki prysznic, bo chcialam podkrecic (posciskac :D) wlosy na pozniej. Potem mialam troche spokoju na dokonczenie obiadu, wstawienie pranie i podobne roboty domowe. O 14 czekala mnie... kolejna rozmowa o prace! :D Z tej firmy, gdzie chca kogos zatrudnic na nocna zmiane. Tym razem mialam video rozmowe z managerem, ktory zarzadza kilkoma oddzialami na polnocnym wschodnim wybrzezu, ale ktory pracuje glownie z domu, a mieszka w New Jersey. Czyli w kazdym z "zarzadzanych" przez siebie miejsc pojawia sie raz na miesiac, przy dobrych wiatrach. ;) Smiac mi sie chcialo, bo faceta najwyrazniej mocno rozpiescila praca z domu. Ja na rozmowe zalozylam koszule z kolnierzykiem (a na tylku dresy, haha) i usiadlam w jadalni tak, zeby za soba miec sciane z lustrem, czyli najbardziej "profesjonalnie" wygladajacy kat w chalupie. A moj rozmowca usadowil sie przy jakims stole w sypialni. Za soba mial lozko oraz komode i nie wygladalo to na umeblowanie hotelowe! :D W kazdym razie, rozmowa przebiegla w sympatycznej atmosferze i wydaje mi sie, ze facet byl calkiem zadowolony z moich odpowiedzi, no chyba ze jest dobrym aktorem. Jak juz pisalam, za ta praca przemawia fakt, ze podnioslabym "status" zawodowy w branzy, no i calkiem hojna wyplata. Natomiast godziny sa tragiczne, a w dodatku dowiedzialam sie, ze oni produkuja dawki radioaktywne do tomografi! Czyli nie dosc, ze praca w nocy, to jeszcze zawsze jest jakies ryzyko napromieniowania... :/ Poki co czekam czy jeszcze sie odezwa i jesli tak, to bede sie zastanawiac czy warto sie podejmowac czegos takiego. Balam sie, ze Potworki wpadna jak burza do domu pod koniec mojej rozmowy, wiec juz poprzedniego wieczora przykazalam im, ze maja wejsc cichutko, a potem przypomnialam rano i dla lepszego efektu wyslalam im smsa. ;) Oczywiscie caly dol naszego domu jest otwarty, a jadalnia znajduje sie zaraz obok wejscia, ale prosilam zeby sie chociaz postarali. Przed rozmowa wyrzucilam tez na dwor Maye, bo wiedzialam ze jak uslyszy dzieciaki, to rzuci sie do drzwi. Na szczescie skonczylam okolo 14:45, wiec kilka minut przed ich powrotem. Napisalam im szybko, ze moga jednak halasowac. :D Dojechali, podalam im obiad, potem wrocil M., ktory chcial wiedziec oczywiscie jak wrazenia, a ja sama zjadlam dopiero gdzies o 18, jak emocje troche opadly. Ostatnio troche tych rozmow mialam, telefonicznie, internetowo i osobiscie, ale kazda to dla mnie nadal spory stres. A! Zeby bylo smieszniej, dostalam zaproszenie na rozmowe do kolejnej firmy! Tym razem na takie samo niskie stanowisko co w tej innej pracy, rowniez w branzy spozywczej! Nie wiem co sie dzieje; przez ostatnie 3 tygodnie mialam wiecej zaproszen na rozmowy niz przez caly miniony rok. :O Tutaj jednak chyba juz dam sobie spokoj i odmowie, bo stanowisko niskie, wiec placa bedzie pewnie odpowiednio niska (w ogloszeniu nie ma), a...

...w srode zaczelam nowa prace! Po fiasku z tamta pozycja w federalnej agencji, postanowilam nie zapeszac i nie pisac na blogu, ze dostalam kolejna propozycje. ;) W fabryce granoli oraz owsianek, o ktorej juz Wam wspominalam. Pozycja, tak jak na poczcie, daleka od marzen, bo niestety niska w porownaniu z tym, co robilam wczesniej, a wiec i wyplata odpowiednio niewielka. Tu jednak kolejne bezcenne doswiadczenia dala mi przygoda z urzedem pocztowym. Moge wiec sie pocieszyc, ze po pierwsze, wyplata slaba, ale i tak wyzsza niz u poczatkujacego listonosza. A do tego praca w normalnym wymiarze godzin, a nie jakies pojedyncze dni. No i weekendy wolne. ;) Tylko to rozpoczecie zmiany o 5:30... :/ Pocieszam sie jednak, ze choc pobudki beda ciezkie, to za to wychodzac z pracy o 14 bede krecic piruety radosci na parkingu! :D Pierwszego dnia jednak musialam przyjechac dopiero o 8 rano, zeby pan z kadr mogl mnie oficjalnie powitac, wreczyc magnetyczna karte do drzwi, druga do odbijania sie przychodzac oraz wychodzac i inne formularze do wypelnienia. Dostalam tez szafke, bo na hale nie wolno wchodzic w wierzchnim ubraniu, ani nic ze soba wnosic. Wszyscy pracownicy na hali maja ubrania "pracownicze" (5 zestawow, na kazdy dzien tygodnia) z racji, ze przy pracy z zywnoscia trzeba uwazac na przynoszenie brudu z zewnatrz, oraz zmiane obuwia. Szafka ma niestety klodke na korbke, niczym sejf, wiec otworzenie jej zajmuje mi nieraz trzy proby i szlag mnie trafia. ;) Zabronione jest tez noszenie jakiejkolwiek bizuterii, a obraczke mozna miec tylko czysta, bez brylancikow. Nie mozna miec rowniez sluchawek w uszach, ani nawet... lakieru do paznokci (bo moze odprysnac), co dla mnie jest idiotyczne, bo pracuje sie w rekawiczkach. Pierwszego dnia dowiedzialam sie, ze moze nie bede mogla miec przy sobie telefonu, bo pracownikom nie wolno. Takie troche wiezienie. :O Na szczescie w dziale kontroli jakosci telefon mozesz miec, zeby w razie czego skontaktowac sie z managerami, jesli wyskoczy cos powaznego. Tego pierwszego dnia dyrektor od kontroli jakosci pokazal mi co nieco, ale potem mial spotkanie, wiec zostawil mnie pod "opieka" faceta, ktory bedzie moim bezposrednim kolega i bedziemy sie dzielic obowiazkami. Ogolnie wzdycham ze robota dosc idiotyczna, bo glownie co godzine wazenie kilku probek z kazdej z pieciu tasm produkcyjnych i dawanie znac obslugujacym maszyne wypelniajaca opakowanie zeby troche zmniejszyli lub podwyzszali ladunek. Co dwie godziny dodatkowo sprawdza sie szczelnosc opakowan pod cisnieniem, kody, date waznosci do spozycia oraz testuje skanery i wykrywacze metali. Juz pierwszego dnia okazalo sie ze skanery wykryly kilka... kamykow w granoli. :O Managerka mowila ze maja problem z jednym z dostawcow platkow, bo od jakiegos czasu znajduja kupe kamykow. Oprocz tego, pierwszego dnia moj przelozony pokazal mi jeszcze testy, ktorym poddaje sie swiezo wypiekana mieszanke granoli. Jeden to proste badanie smakowe i porownanie z zatwierdzona "probka". Pozniej jeszcze badanie zawartosci tlenu w opakowaniu, proporcji grudek do mniejszych, luznych skladnikow oraz pomiar wilgotnosci. Takie prosciuchne testy, ze mozna pasc ze smiechu. ;) Myslalam, ze pierwszego dnia popracuje krocej i wyjde normalnie, o 14. Niestety, albo stety, szef stwierdzil zebym zostala do 16:30. Nie bardzo bylo mi to w smak, bo obawialam sie korkow i mialam racje. Jazda do domu zajela mi wieki i przeklinalam stolice naszego Stanu przez ktora musze przejezdzac. Dojechalam do chalupy dopiero po 17, a jak na zlosc Nik mial tego dnia ten dodatkowy koncert, o ktorym kiedys wspominalam i  juz na 18:15 mial byc odstawiony w high school. Koncert mial sie odbyc dopiero o 19, ale nie chcialo mi sie jezdzic w te i we wte, wiec juz zostalam.

Plan "imprezy"

Przez to mialam oczywiscie wrazenie, ze praktycznie nie bylo mnie w domu tego dnia. Koncert byl oczywiscie fajny (przyznam niestety, ze szkola Kokusia grala jakies najnudniejsze kawalki :D), choc po calym dniu przy huku maszyn, ostatnie na co mialam ochote, to sluchanie bebnow oraz trabek.

Wchodza muzykanci. Kokusia zaznaczylam Wam zielonym kolkiem

Graly dzieciaki z zespolow kazdej ze szkol, choc troche je podzielili i tym razem byly to klasy VI ze starej szkoly Potworkow, klasy VII z obecnej oraz dwie grupy z high school. To ostatnie ma bowiem (o czym nie wiedzialam) kilka roznych zespolow, grajacych nieco inna muzyke. Szczegolnie jedna z grup miala bardzo dramatyczny repertuar, przypominajacy sciezke dzwiekowa z jakiegos filmu. Pieknie to brzmialo!

W zielonym kolku moj osobisty trebacz ;)

Po koncercie wrocilismy do chalupy i czas byl szykowac sie do spania. Polozylam sie oczywiscie duzo wczesniej niz zwykle, bo kolejnego dnia czekala mnie pobudka o 4 rano. :O

W czwartek jednak wstawalo sie calkiem niezle, bo wiadomo, trzymala mnie w pionie adrenalina. W koncu to byl dopiero drugi dzien w nowej pracy. Od rana chodzilam krok w krok za kolega, ktory pokazywal mi co i jak. Najwiekszym dla mnie wyzwaniem bylo znalezienie drogi w labiryncie pomieszczen, a nie same testy. Dzien okazal sie dosc monotonny, bo niespodziewanie skonczyli piec granole wczesniej, wiec odpadlo kilka testow. Trzeba wiec bylo tylko obskoczyc wazenie co godzine, a co dwie godziny dodac do tego skanery, wykrywacze metali oraz kody na pudelkach i opakowaniach oraz szczelnosc torebek. Mimo ze produkcja stanela, to pakowanie szlo pelna para, wiec co dwie godziny to testowanie troche trwalo, no i miedzy piecioma liniami trzeba sie bylo nachodzic. Tego dnia stuknelo mi prawie 12 tysiecy krokow. Po poludniu robotnicy zaczeli czyscic maszyny (w weekend fabryka jest zamknieta), wiec trzeba bylo sprawdzic czystosc. Badanie na obecnosc mikroorganizmow rowniez okazalo sie proste jak budowa cepa, bo robia je za pomoca automatycznego wymazu. Maziasz po czesci maszyny, potrzasasz zeby odczynnik wymieszal sie z probka, wkladasz do czujnika i po kilkunastu sekundach masz wynik. Nuuuda. ;) Tu wyzwaniem bedzie zapamietanie jak owe czesci maszyn sie nazywaja, bo nie znam tego nawet po polsku. ;) Tuz przed moim wyjsciem, inny facet z kontroli jakosci spytal czy chce zobaczyc test na obecnosc alergenow. Przez niego wyszlam o 20 minut pozniej, a test okazal sie bardzo podobny do poprzedniego, bo jedyna roznica bylo to, ze tutaj probki inkubowane przez 15 minut. Ciekawa odmiana bylo to, ze jeden z wymazow nie przeszedl, wiec dowiedzialam sie co robic w takim wypadku. W skrocie to polecic robotnikom ponowne czyszczenie i kolejny wymaz. :D Opoznienie nie bylo jednak jakies straszne, a do chalupy wrocilam tuz przed Potworkami. Bylam jednak wykonczona, bo caly dzien kursowalam miedzy tasmami produkcyjnymi, potem jeszcze te wymazy. Miesnie nog bolaly mnie jak po maratonie. Zwierzylam sie malzonkowi, ze jak tak dalej pojdzie, to moze chociaz schudne. ;) Tego dnia mialam juz na szczescie czas odsapnac, choc nie wiedzialam w co wlozyc rece. Dzien wczesniej prawie mnie nie bylo, a poszlam spac wczesniej, wiec zrobilam tylko to, co najpilniejsze. W czwartek wiec musialam ogarnac i naczynia i kuchnie ogolnie, poskladac jedno pranie, wstawic kolejne, bo Bi oznajmila ze nie ma majtasow, itd. Do tego Potworki mialy basen, choc Bi oczywiscie marudzila ze nie chce. Sorry Batory, ale w poprzednim tygodniu byli raz, a w tym ponownie, w poniedzialek Nik mial jeszcze solidnie zawalony nos, w srode koncert, wiec zostal czwartek. Co prawda Kokus ciagle ma lekko przytkany kinol, ale stwierdzilam ze choc raz niech pojda. Malzonek ich zawiozl, ja odebralam i choc raz trening skonczyl sie niemal o wlasciwej porze, wiec udalo mi sie ich podejrzec.

Zamiast plywac, panna przeciaga sie niczym kot. ;) Nik niestety stoi tylem zaraz przed nia

Po powrocie kolacja, prysznic i sruuu do spania, bo czekala mnie znow wczesna pobudka.

No i nadszedl piatek. Choc pracowalam dopiero trzeci dzien, mialam wrazenie, ze minal caly tydzien. ;) O dziwo ponownie wstalam bez wiekszych problemow. Jadac do roboty o 5 rano, przynajmniej nie ma korkow, choc ruch jest juz zadziwiajaco duzy. :O Po czwartkowym rekordzie, nadal czulam miesnie nog i balam sie jak dam rade znowu tyle dreptac, ale okazalo sie, ze niepotrzebnie. Produkcja zakonczyla sie dzien wczesniej, a w polowie ranka skonczylo rowniez pakowanie przy wiekszosci tasm. Zostaly wiec tylko dwa stanowiska, ktore trzeba bylo co godzine sprawdzac, a pod koniec naszej zmiany jedno z nich rowniez skonczylo prace. Dodatkowo trzeba bylo tylko powtorzyc ten jeden wymaz ktory nie przeszedl dzien wczesniej. Poniewaz czasu bylo pod dostatkiem, mialam czas zeby poczytac przepisy, musialam obejrzec strasznie kiczowaty filmik o ochronie bezpieczenstwa zywnosci i nauczylam sie przeprowadzac test na obecnosc glutenu. Cala ta fabryka chelpi sie bowiem tym, ze produkuje produkty bezglutenowe, trzeba sie wiec upewnic, ze faktycznie takimi sa. Kolejny test, ktory okazal sie rozczarowujaco prosty. Troche bardziej skomplikowany niz te poprzednie, ale z grubsza przypominajacy test na covid. Nawet te paseczki z rezultatami to wypisz wymaluj jak on. ;) Tego dnia wyszlam o czasie i cale szczescie, bo chcialam jeszcze podjechac na tygodniowe zakupy. Mimo calkiem wczesnej pory, korki zdazyly sie juz jednak pojawic, wiec nie obylo sie bez irytacji, ale zakupy odhaczylam, wrocilam do domu i moglam sie spokojnie zrelaksowac, cieszac weekendem. Tym razem w pelni zasluzonym. ;)

Do poczytania o dalszych walkach z granola! :D

piątek, 14 marca 2025

Wymeczyl mnie ten tydzien :)

Sobota, 8 marca, to dluzsze spanie dla calej naszej czworki. Sen z samego rana byl jednak mocno przerywany, bo gdzies z daleka doszlo mnie trzasniecie, a chwile pozniej rozpikala sie kamera. Od razu wiedzielismy, ze pojawil sie niedzwiedz. Okazalo sie, ze nie jeden, tylko ponownie mamusia z mlodymi.

Jaki przyjemny widok o poranku - 4 niedzwiadki pod samym domem! :D

Zakrylam sie koldra i usilowalam spac dalej, ale M. poszedl na dol, przyjrzec sie gagatkom z bliska. Niedzwiadki podeszly pod sam nasz taras, a jeden wspial sie nawet po belce az na balustrade! :O Niestety, M. byl tak zaskoczony i skupil sie na odstraszeniu "goscia", ze nie zrobil zdjecia. :D Podejrzewam, ze sama zawinilam, bo na tarasie zostaly resztki kociego zarcia po karmieniu rudego kocurka i to one zapewne zwabily zapachem rodzine misiow. Na szczescie sam widok M. wyploszyl je wystarczajaco zeby poszly dalej, do sasiadow. Po jakims czasie wstala Bi, pozniej ja, a na koniec, dlugo po wszystkich, Nik. Dzien zlecial nam w sumie spokojnie. Potwornie wialo, wiatr podwiewal pokrowiec na przyczepie i zauwazylismy, ze w dwoch miejscach o cos zahaczyl i sie rozerwal. Malzonek stwierdzil, ze lepiej go zdejmie, zeby nie rozrywal sie dalej. Pamietacie, ze Oreo czasem sie na przyczepe wdrapywala? Okazalo sie, ze nie tylko ona i nie tylko na wierzch, bo kiedy M. zaczal odwiazywac sznurki, spod pokrowca wyskoczyl kot sasiadow! :O Ja za to objezdzilam z Potworkami biblioteki, bo Bi miala upatrzone ksiazki, a Nik filmy, ale akurat w dwoch roznych oddzialach w naszej miejscowosci. Do bibliotek wchodzili sami, a ja czekalam w samochodzie, wiec dopiero po powrocie Nik zauwazyl, ze wypozyczyl dodatkowo dwie gry, ale... same pudelka, bez gier! :D W bibliotekach mozna samemu zeskanowac wypozyczone rzeczy, ale choc plyty z filmami sa trzymane w pudelkach, gry panie wyciagaja ze schowkow. Mlodszy o tym zapomnial, zeskanowal kody z opakowan i przybiegl do auta. W domu chcial zagrac w jedna z gier i... zonk. :D Zaproponowalam, ze zabiore go spowrotem, ale uparl sie, ze (pomimo raptem 4 stopni) pojedzie na rowerze. Malzonek musial mu podpompowac kola i popedzil. Pani sie ponoc smiala (ciekawe dlaczego :D), ale dala mu gry bez problemu. W miedzyczasie obiad i troche sprzatania, a na 16 jak zwykle jechalismy na msze. Po powrocie chlopaki przyniesli drewna i napalilismy w kominku, z racji ze po kilku cieplejszych dniach, w ten (przy polnocnym wietrze) odczuwalna temperatura byla na minusie. Rano proszyl nawet lekko snieg! :O Poskladalam jedno pranie oraz wstawilam kolejne, po czym w koncu moglam usiasc z mezem przed tv, grzejac dupke przy ogniu.

W niedziele nad ranem zmienialismy niestety czas. Nienawidze tej wiosennej zmiany, bo rano bedzie znow ciemno i wiem ze przez jakis czas bede lazic nieprzytomna... Malzonek mial za to przeboje z budzikiem. Czas przestawial sie w telefonach automatycznie o 2 nad ranem, a on budzik mial nastawiony na 2:30. O odpowiedniej godzinie telefon przestawil sie na 3, ale co ciekawe, budzik zadzwonil faktycznie pol godziny pozniej. Tyle, ze wedlug nowego czasu byla juz 3:30. :D Troche to zagmatwane, ale efekt byl taki, ze malzonek pojechal do roboty o godzine (nowego czasu) pozniej. ;) Ja oraz Potworki moglismy spac dluzej, choc mnie obudzila Oreo, lazaca po pokojach i wydzierajaca sie na calego o 7 (czyli o 6 starego czasu). Dziwilam sie, bo poprzedniego wieczora wyszla o 22 i dopiero nad ranem wpuscil ja M., wiec spodziewalam sie, ze bedzie odsypiac. A tu nie. Przynajmniej jednak faktycznie chciala wyjsc, bo kiedy otworzylam jej drzwi, praktycznie od razu wybiegla. Wrocilam do lozka i nawet udalo mi sie jeszcze przysnac. Wstalam oczywiscie lekko nieprzytomna, bo tak jak podejrzewalam, zmiana czasu wybila mnie z rytmu. Nik w ogole przebil samego siebie, bo spal do 11, czyli 12 wedlug starego. Po sniadaniu szybko musialam sie zabrac za jakies ciacho, bo jak zwykle mial przyjechac moj tata. Wiekszosc soboty Bi mowila o pieczeniu, przegladala szafki w poszukiwaniu skladnikow, wiec nic nie pieklam bo myslalam, ze w koncu ona sie za to zabierze. Tymczasem panna wsiakla w ksiazke, a kiedy wieczorem stalo sie jasne, ze jednak piec nie bedzie, mnie sie juz nie chcialo. ;) Teraz poskrobalam sie po glowie, myslac co by tu machnac. Nie mialam duzo czasu bo zrobila sie 10 rano, przejrzalych bananow brak, jablka swiezo kupione, wiec szkoda ich na ciasto... W koncu padlo wiec na stara, dobra babke na oleju. To u nas i tak chyba jedyne ciasto, ktore lubia wszyscy bez wyjatku. Oczywiscie w polowie roboty wpadla do kuchni Bi z pytaniem czy moze mi pomoc. A dzien wczesniej miala szanse samej cos zrobic! ;) Na szczescie babke robi sie migiem, wstawilam ja do piekarnika i poszlam w koncu sie umyc. Moj tata przyjechal akurat kiedy wyjelam gorace ciasto z piekarnika. Ma sie to wyczucie czasu! ;) W tym momencie akurat Nik zszedl na dol i spytal czy moze zjesc babke na sniadanie. :D Dziadek posiedzial jak zwykle kilka godzinek, a po jego odjezdzie wyruszylam z corka do sklepu. Bi zaczyna niestety eksperymentowac z kosmetykami. "Niestety", bo tlumacze jej, ze zepsuje sobie cere, szczegolnie, ze co chwila ja wysypuje, a to na czole, a to na brodzie. Jak to jednak ona, wykloca sie ze mna oraz M., ktory tez wtraca swoje trzy grosze, bo jest przeciwnikiem "tapety" u kobiet. ;) W koncu zgodzilam sie kupic jej korektor, ale zamowilam go przez internet i odcien przyszedl oczywiscie za jasny. Stwierdzilam, ze najlepiej popatrzec w sklepie, gdzie czesto maja tez buteleczki do sprawdzenia odcienia na skorze. To sklep typu supermarket (choc bez swiezej zywnosci), wiec przy okazji dokupilam pare rzeczy, a Bi wsiakla w kosmetyki. Patrzyla, przebierala, ale ostatecznie wziela tylko tusz do robienia "kreski". Za to wypatrzyla regal z ksiazkami i ruszyla tam w podskokach. Ostatecznie kupilam jej az 3, ale duzo chetniej wydalam ta kase na czytadla niz smarowidla do twarzy. :D Wrocilysmy do domu i reszta wieczoru minela juz na spokojnym relaksie. Oczywiscie wszyscy czuli sie wybici z rytmu przez to, ze niemal do 19 bylo jasno. ;) Malzonek poszedl spac w miare rozsadnie, ale Nik dopiero przed 23, zas Bi jeszcze czytala, kiedy kladlam sie o 23:40. :O

Jak sie obawialam, pobudka w poniedzialek nie nalezala do przyjemnych. Juz od jakiegos miesiaca wstawalam grubo po wschodzie slonca, a teraz znow o 6:30 dopiero zaczyna sie przejasniac. Na szczescie potem robilo sie coraz jasniej ekspresowo i kiedy wychodzilam z Potworkami, dzien zaczal sie juz na dobre. Bylo na plusie, wiec Bi nie miala argumentu zeby zabrac ich autem. ;) W tym samym momencie pod dom podszedl znow ten rudy kotek, wiec Starsza poleciala go wyglaskac, a ja chwycilam jeszcze garsc kocich chrupek. Tym razem, przezornie dalam mu karme nizej, na schodkach w ogrodzie. ;)

Moze Oreo go kiedys zaakceptuje, albo przynajmniej bedzie ignorowac, zamiast prychac i syczec ;)

Tego dnia byl jednak bardziej nerwowy, bo Maya biegala naokolo i choc nasza piesa miala ochote go tylko obwachac, on stroszyl sie i syczal. :D Dlugo z kotem nie zabawilismy, bo dzieciaki musialy isc na autobus. I dobrze, ze nie zwlekali (choc Bi ciezko bylo od kota odciagnac) bo jak caly zeszly tydzien dojezdzal opozniony, tak tego dnia podjechal juz o 7:23. Na przystanku byla tylko trojka z szostki dzieciakow. Kolezanka Bi - czwarta, wlasnie podjezdzala. :O Wrocilam do domu, zjadlam, ogarnelam kuchnie, przewietrzylam sypialnie i zaczelam krazyc po domu, nie mogac sobie znalezc miejsca. Pisalam Wam ostatnio, ze jak z praca nie dzialo sie nic, to nic. Jak zaczelo, to wszystko na raz! W poniedzialek rano mialam kolejna rozmowe! :D Tylko taka pierwsza, "przesiewowa", ale zawsze. Uczucia mam... mieszane, choc narazie nawet nie wiem czy przeszlam do kolejnego etapu. Troche rozgoryczona, mowilam potem M., ze kurcze, jak osiem lat temu szukalam pracy, to niemal natychmiast trafila sie idealna pozycja. A tym razem... tragedia. Pomijam prawie rok poszukiwan z minimalnymi rezultatami. Ale nawet tam gdzie sie odezwa, kazda pozycja ma jakies "ale". Praca federalna, ktora mi przepadla, byla najblizsza temu co robie, ale wiazala sie z licznymi podrozami. Wlasciwie caly czas bylabym w delegacjach. Tam gdzie bylam w zeszlym tygodniu na rozmowie osobiscie, musialabym sie cofnac jesli chodzi o "status", no i branza spozywcza, zamiast farmaceutycznej, choc podchodzi pod czesc tych samych przepisow. Tam, gdzie mialam rozmowe w poprzedni poniedzialek, z kolei branza kompletnie inna i praca tylko minimalnie zwiazana z moimi normalnymi obowiazkami. Teraz mialam kolejna rozmowe, gdzie patrzac na pozycje wydawala sie dla mnie idealna. Dobrze, ze przed rozmowa spojrzalam jeszcze raz w ogloszenie zeby przypomniec sobie czego wymagaja (inaczej pewnie bym sie zakrztusila podczas konwersacji), bo slowo "wydawala sie" bylo tu kluczowe. Wczesniej przejrzalam ogloszenie po lepkach, stwierdzilam ze pasuje mi i zlozylam podanie. Teraz przeczytalam je od deski do deski i... szczeka mi opadla. Praca jest bowiem na zmiane... nocna! Od 1 do 9 rano! :O O ludzie, no na takie cos, to ja nie bardzo sie pisze, mimo ze placa bardzo dobrze... Ale coz... Rozmowe odbylam, jesli przejde do nastepnego etapu i zaproponuja mi posade, to bede sie zastanawiac. :D Reszta dnia minela na normalych domowych obowiazkach. Po poludniu zrobilo sie 17 stopni (w cieniu), wiec wyszlam z kawa na taras, powygrzewac sie w sloncu niczym jaszczurka. Pieknie bylo! Pozniej musialam konczyc obiad zanim wroca dzieciaki, ktore oczywiscie krecily nosem. Czasem odechciewa sie gotowac. :/ Wrocil M. i kiedy w koncu wszyscy zjedli, korzystajac z wiosennej pogody poszedl umyc po zimie samochod. Poniewaz Potworki mialy zakaz elektroniki, jak to w szkolny dzien, Nik snul sie za mna krok w krok (poteznie mnie irytujac), marudzac ze mu sie nuuudzi, za to Bi szybko znalazla sobie zajecie. Kiedy na jesien malzonek dmuchal liscie, wokol warzywnika nadal rosly (i kwitly!) ostatnie floksy. Zostawil je wiec, a w rezultacie pozostala tam cala warstwa nie zebranych lisci. Mialam powiedziec M. zeby teraz to wydmuchal, poki nic tam jeszcze nie rosnie, ale Starsza stwierdzila ze pojdzie je zgrabic. Nie docenila jednak jak bardzo przyplaskane sa opadniete liscie po zimie. Wywiozla chyba 6 taczek, a nadal nie skonczyla. ;)

Bi i jej pozy ;)

W miedzyczasie Nik w koncu stwierdzil ze pojedzie zrobic koleczko na rowerze i siostra uznala ze tez wezmie swojego jednoslada. Niestety, duzo czasu nie mieli, ale tak to jest jak sie wpada na takie pomysly na ostatnia chwile. My z M. na 18 jechalismy do pana od rozliczenia podatkowego, wiec dzieciaki musialy wrocic zanim wyjedziemy z domu. Nie jechali z nami, ale mimo wszystko chcielismy zeby byli juz w srodku, a nie jezdzili po okolicy. Na szczescie wrocili na czas i moglismy spokojnie wyruszyc. U pana ksiegowego dostalismy dobre wiadomosci, bo z rozliczenia federalnego choc raz dostaniemy zwrot. Pomoglo zapewne to, ze bylam caly rok bezrobotna. :( Za to z rozliczenia stanowego, musimy zaplacic... $11. Smiech na sali; tyle to juz powinni darowac, bo serio, szkoda znaczka na koperte. ;) Wrocilismy do chalupy, zajezdzajac jeszcze po kawe. Przez nasze wieczorne jazdy, dzieciaki nie pojechaly na trening, bo musieliby sie spoznic, wiec uznalismy ze bez sensu leciec na leb na szyje. Wieczor minal wiec na prysznicach i relaksie.

We wtorek rano w mojego kota wstapilo zuoooo. :O Pewnie dlatego, ze poprzedni wieczor spedzila w domu, no ale nikt jej nie zmuszal, tak? Mogla wyjsc; ktorys ze "slug" otworzylby poslusznie drzwi. ;) W kazdym razie, o 5:30 zaczela swoje cyrki z lazeniem po sypialniach i darciem ryja pyszczka. Przypominam, ze dopiero co zmienilismy czas i jeszcze trzy dni wczesniej bylaby to 4:30 rano. Ciemno choc oko wykol, a ta lazi i sie drze. Nie chcialo mi sie schodzic az na dol, ale w koncu stwierdzilam, ze zamkne ja w lazience, to chociaz przytlumi jej wrzaski. Kiedy jednak wstalam, kiciul natychmiast zbiegl po schodach na dol. W takim razie zamknelam drzwi do sypialni i wrocilam do lozka. :) O dziwo, potem juz Oreo nie slyszalam, wiec chyba nie wrocila na gore. Nie wiem o co temu zwierzakowi chodzi; przydalby sie jakis koci behawiorysta. :D Kiedy godzine pozniej wstalam, Nik wlasnie zrywal sie z lozka, twierdzac ze nie slyszal budzika. Nie wydaje mi sie, bo jego telefon trabi niczym lokomotywa. Podejrzewam, ze raczej go wylaczyl i zasnal spowrotem. Do wyjscia jednak wszyscy zebrali sie na czas. Autobus podjechal o 7:24, wiec prawie zgodnie z rozkladem, mlodziez odjechala, a ja wrocilam do domku. Mialam 2.5 godziny na sniadanie, lekkie odgruzowanie i wyszykowanie sie do wyjscia. Musialam pozalatwiac sprawy i jak wyszlam z domu o 10, tak wrocilam dopiero przed 13. Na szczescie nadal zostalo mi troche czasu na relaks przed powrotem brygady. ;) Tego dnia ponownie mielismy dzien niczym wiosne. Po poludniu temperatura doszla do 17 stopni, choc dosc mocno wialo i odczuwalna pokazalo jako 14. Tak czy owak, zupelnie nie-marcowo. :) Wrocily dzieciaki, a po nich M. Kiedy zjedli, Potworki stwierdzily ze przejada sie na rowerze. Malzonek za to robil porzadki w swoich rzeczach i znalazl zapomniany pistolet na srut. Kupil go kiedys jako taki "straszak", bo choc mozna tym zrobic lekka krzywde, to ukatrupic moooze wiewiorke, nic wiekszego. ;) W kazdym razie, kiedy dzieciaki zobaczyly, zaczely od razu dopytywac czy moga postrzelac. Znalezli jakies pudelko, stare wiadro i plastikowy kubek i zaczeli celowac. O dziwo Bi wychodzilo to duzo lepiej niz Kokusiowi.

Wiem, znalezli sobie miejsce - obok smietnikow... :D

On nie mial cierpliwosci i wolal wystrzelac cala serie niczym z karabinu maszynowego, bez bawienia sie w tak banalna rzecz, jak celowanie. :D Jak to we wtorek, odpuscilismy basen, wiec mieli dosc czasu na odrabianie lekcji. Bi pracowala nad prezentacja na temat cukrzycy, ktora miala przedstawic na naukach scislych, zas Nik przygotowywal sie do pisania wypracowania na temat rewolucji w... Chinach. Przygotowanie polegalo na znalezieniu artykulow w internecie, na podstawie ktorych mial oprzec wypracowanie. Dziwne maja sposoby, bo material przerobiony na lekcjach, ale teraz maja znalezc przynajmniej 3 artykuly na ten temat. Cztery, jesli chce sie miec szanse na A. ;) Nik chcial, ale z drugiej strony, powiedzial ze ostatnio mial problem z czasem zeby opisac dwa i nauczyciel obnizyl mu ocene. Twierdzil, ze nie ma szans zdazyc z 4. Coz, zobaczymy; ciesze sie, ze chociaz probuje.

Oreo ponownie zostala na noc w domu i niestety w srode znowu od rana swirowala. Tym razem byla prawie 6 kiedy zaczela bieganie po sypialniach i mrrrrauczenie. Wstala Bi, ale czy kot zszedl za nia na dol? Nie. Dalej lazil i pomrukiwal. Oboje z Kokusiem budzimy sie o tej samej porze, ale on zwykle zrywa sie z lozka pierwszy. Slyszalam jak wstaje i czlapie po schodach i tym razem bylam pewna, ze Oreo pobiegnie za nim. Nooo, nie. :D Przylazla do mojej sypialni, drapala pazurami w szafke i pomiaukiwala. A kiedy oparlam sie o zaglowek zeby sie pomalu dobudzac, wskoczyla radosnie na lozko i mruczac wpakowala mi sie na brzuch i pelen pecherz. Normalnie kiciul chce mnie za wszelka cene obudzic, a ja mam ochote go zamknac na noc w garazu. :D W kazdym razie, wszyscy wstalismy i zebralismy sie do wyjscia. Bi cos tam przebakiwala ze moze bym ich zabrala autem, ale termometr pokazywal 5 stopni na plusie, wiec nie bylo mowy. Niestety, nie zauwazylam, ze mocno wialo i potem okazalo sie, ze czujnik (osloniety od wiatru) przeklamal i odczuwalna temperatura byla duzo nizsza. Cieszylam sie, ze zalozylam kurtke, ale Potworki staly w bluzach, wiec musialo im byc raczej nieprzyjemnie. Na szczescie autobus ponownie dojechal o normalnej porze. Oni pojechali sie szkolic, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Sniadanie, ogarnac sie i musialam sie szykowac do wyjscia. Jechalam na kolejna rozmowe o prace, huhuhu! :D Kierunek podobny co ostatnio, choc pod koniec odbijalam do innej miejscowosci. To ta firma o ktorej pisalam, ze operuja w zupelnie innej branzy. No coz... Mialam rozmowe z trzema osobami, z ktorymi pracowalabym na codzien, a dodatkowo na koniec wpadl jeszcze jakis inzynier. Chyba zeby sobie na mnie rzucic okiem, bo z tego co widzialam, byl szefem innego departamentu. ;) W kazdym razie, nie jestem zbyt zadowolona z tej rozmowy. Zawsze zjada mnie stres, nie przychodza mi do glowy zadne pytania, a tym bardziej tu, gdzie nie mam pojecia o turbinach i elektrowniach. :D Poza tym, stwierdzam ze atmosfera byla troche dretwa, mimo ze poza typowymi pytaniami na rozmowie o prace, pojawily sie takie "zyciowe". Nie pomoglo to, ze wszyscy (lacznie z panem inzynierem) byli ode mnie mlodsi, niektorzy znacznie. Jedna z dziewczyn, z ktora mialabym pracowac, chyba byla jeszcze przed 30stka. Mnie roznica wieku absolutnie nie przeszkadza, ale podejrzewam ze oni woleliby miec w grupie kogos, z kim mieliby jakies wspolne tematy. No ale zobaczymy. Po rozmowie z tamta agencja rzadowa tez wydawalo mi sie, ze poszlo mi slabo, a jednak prace mi zaproponowali. Wracajac do chalupy, musialam zalatwic jeszcze po drodze kilka spraw i dojechalam dopiero o 12. Rozpiescila mnie ostatnia pogoda, ale tego dnia, mimo pieknego slonca, bylo ledwie 10 stopni (choc jak na marzec to niezle) i wial zimny wiatr, wiec musialam sie mocno opatulac plaszczem. Myslalam, ze dla rozluznienia porobie cos w ogrodzie, ale chlod zagonil mnie do domu. Na szczescie ostatnio sporo pogotowalismy i mielismy pelna lodowke, wiec nie musialam sie brac za pichcenie, tylko relaksowac po stresach. :) Wrocily dzieciaki, potem M. i po obiedzie Bi czytala, a Nik odrabial lekcje. Malzonek wlaczyl tv, a ja krecilam sie jak zwykle skladajac jakies pranie i ogarniajac naczynia. Potworki w koncu (nie byli od poniedzialku w zeszlym tygodniu) pojechaly na basen, ale M. zdecydowal sie pojechac z nimi i zostac na silowni. Nie zdarzylo to sie juz od kilku miesiecy, wiec do konca nie wierzylam ze pojedzie. A jednak. ;) To jedna z rzadkich zalet zmiany czasu na wiosenny. Po 18 jest nadal zupelnie jasno, wiec dla wszystkich wieksza motywacja zeby wyruszyc z domu. Oni pojechali, a ja mialam 1.5 godziny spokoju, choc ostatnio mam go tyle, ze zupelnie nie robilo mi to roznicy. ;) Po powrocie cala trojka siadla do kolacji, prysznice i czas do spania.

Czwartek rozpoczal sie o tej samej porze, choc bylam nieco lepiej wyspana, bowiem kiciul (choc zostal w domu na noc) odpuscil sobie lazenie po sypialniach. Zeby nie bylo za fajnie, ranek byl pochmurny, wiec po zmianie czasu praktycznie zupelnie ciemny. Wstawalo sie wiec slabo, ale w sumie, zanim czlowiek przyzwyczai sie do przestawionych zegarkow, ranki beda ciezsze i juz. Odbija sie to tez na dzieciakach i Bi urzadzila pyskowke az musialam na nia huknac, ze ma sie uspokoic albo nie wytrzymam i ja trzepne. A poszlo o glupote, konkretnie o zawiezienie ich na przystanek autem. Tego dnia temperatura byla podobna do srodowej, ale bez wiatru, wiec uznalam ze to niepotrzebne. Panna zaczela jednak jeki, ze skoro nie pracuje to moglabym ich w ogole codziennie zawozic nie tylko na przystanek, ale do szkoly. Na poczatku zazartowalam, ze szkoda na to benzyny, ale jak to z Bi kiedy jest bez humoru, zaczela isc w zaparte, ze dzieci sa wazniejsze niz benzyna. Od slowa do slowa, mimo ze probowalam nadal sobie zartowac, panna oznajmila ze jestem leniwa, bo siedze w domu i moglabym ich zawiezc. Tutaj juz sie wkurzylam i opierdzielilam pannice za brak szacunku i przypomnialam, ze w Polsce dzieciaki jezdza komunikacja miejska, a ona ma autobus, ktory zawozi ja pod sama szkole. Oczywiscie Bi, z jej charakterkiem, musi miec ostatnie slowo, wiec caly czas probowala mnie przekrzyczec ze swoimi "racjami", az w koncu skonczylo sie dla niej porzadnym opierdzielem. Miala szczescie, ze akurat wychodzilismy, bo nie wiem czy nie oberwalaby kapciem przez ten uparty leb. :D Potworki pomaszerowaly na autobus, choc ten dojechal dopiero o 7:26. Niby tylko 2 minuty pozniej, ale robi roznice kiedy sie tam sterczy. Ja w tym czasie porzucalam pileczkie psiurowi, a potem wrocilam do domu na sniadanie. W koncu nadszedl dzien w tym tygodniu, gdzie nie musialam nigdzie jechac, ani nie mialam zadnej rozmowy. Z ulga delektowalam sie spokojem. :) Za to musialam zabrac sie za sprzatanie pietra, bo i podlogi byly tragiczne i kurz wszedzie straszyl. Kiedy odgruzowalam w koncu to wszystko i siadlam z kawa, w skrzynce znalazlam maila od Kokusia. Pisal, ze zle sie czuje i mu zimno. Suuuper. Mialam zasugerowac zeby poszedl do pielegniarki, ale sam dopisal, ze pisza ten referat na naukach socjalnych i chce go skonczyc. Co za pilny uczen! :D Napisalam zeby poszedl do pielegniarki jak skonczy, ale nie wiedzialam czy w ogole przeczyta mojego maila... Swietnie po prostu. Dzien wczesniej lekko odchrzakiwal, ale nie wydawalo sie to jakies powazne. Rano tez mowil, ze czuje sie "slaby", ale to jego dosc powszechna poranna dolegliwosc, wiec go zignorowalam. No ale wygladalo, ze jednak cos go bralo, ech... W miedzyczasie zadzwonilam do mojej siostry, z ktora przegadalam prawie 2 godziny. Dawno ze soba nie rozmawialysmy, wiec nazbieralo sie tematow. ;) Kiedy wyszlam wystawic na ulice smietniki (zabieraja smieci w piatkowe ranki), niestety przy tarasie znalazlam ptasie truchelko. Wyglada na to, ze w Oreo ponownie obudzil sie mysliwy, ech... Wrocily ze szkoly dzieciaki i na dzien dobry zmierzylam Kokusiowi temperature, bo nadal twierdzil, ze mu zimno. Termometr pokazal 37.3, wiec bez tragedii, ale jednak stan podgoraczkowy. A Nik ma tak, ze tylko troche podwyzszona temperatura, zaraz scina go z nog. Poza tym mial wyraznie zawalony nos i troche odkaslywal. Wygladalo na mocne przeziebienie, ale syn oczywiscie od razu zaczal dopytywac czy pojdzie w piatek do szkoly. Podobno w czwartek strasznie sie meczyl i dwie lekcje prawie przespal. ;) Poniewaz jednak nie jestem zwolennikiem trzymania dzieciakow w domu przy byle katarku, wiec bezlitosnie odpowiedzialam, ze zobaczymy co bedzie wieczorem oraz rano. Na basen oczywiscie jednak nie pojechali. Zalamac sie mozna, bo placimy za ta druzyne plywacka, a tymczasem w zeszlym tygodniu byli tylko raz i w tym ponownie pojechali tylko w srode. :/ W dodatku, w piatek mieli miec na basenie impreze z rozdaniem dyplomow oraz wstazek, zeby uczcic zakonczenie zimowego sezonu zawodow. Teraz jednak uczestnictwo Potworkow stanelo pod znakiem zapytania... Popoludnie oraz wieczor minely bez sensacji, a przed spaniem dalam Kokusiowi termometr ponownie. Tym razem pokazal rowne 38, niestety wiec temperatura rosla, szczegolnie ze lekarstwo dopiero przestawalo dzialac. Oczywiscie jasne bylo, ze do szkoly kolejnego dnia nie pojdzie...

Poniewaz starsze dziecko normalnie jechalo na lekcje, wiec w piatek trzeba bylo wstac jak zwykle. Najlepsze, ze Nik i zapomnial wylaczyc budzika, i ze powiedzialam mu wieczorem, ze zostaje w domu. Zerwal sie jak zwykle i kiedy doczlapalam zeby mu powiedziec zeby wracal do lozka, juz zaczal sie ubierac. ;) Zeszlam na dol do corki, ktora pierwsze co, spytala oczywiscie czy brat idzie do szkoly. Spodziewalam sie marudzenia, ale o dziwo dziecko stwierdzilo, ze tego dnia ma najfajniejszy plan, z ulubionymi przedmiotami i cieszy sie, ze jedzie. Za to zabralam ja samochodem, bo choc nasz termometr, schowany w kaciku werandy pokazywal 4 stopnie, ale telefon twierdzil, ze bylo 0. Bi odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do domu. Okazalo sie, ze Nik nie mogl juz zasnac, wiec siedzial w lozku i gral na telefonie. Zrobilam mu sniadanie, dalam lekarstwo i przy okazji zmierzylam temperature. Pokazalo 36.9, wiec bez tragedii, ale leciutko podwyzszona, a byl wczesny ranek. W czasie kiedy jadl, przewietrzylam jego sypialnie zeby pozbyc sie choc troche wirusow, wypilam kawe i musialam sie zbierac do wyjscia. Poza tygodniowymi zakupami, mialam do zalatwienia sprawe na... poczcie. Na szczescie tym razem prywatnie, a nie zawodowo. :D Dzien wczesniej mialam dostac przesylke, ale choc widzialam przejezdzajacego listonosza, nic nie dostalam. Dopiero o 16:36 pokazalo mi, ze zostala dostarczona do... schowka na paczki. Hmmm... problem w tym, ze zadnego schowka nie posiadam, a za to po pracy we "wspanialym" urzedzie pocztowym wiem, ze takie schowki sa zwykle w blokach lub osiedlach domkow szeregowych. Do tego godzina, o ktorej (poza poniedzialkami) wiekszosc listonoszy juz dawno skonczylo prace, a zreszta naszego na osiedlu widzialam okolo 13. Wygladalo mi to tak, ze moja paczka zostala zapomniana w aucie. Zdarzalo sie i mi, tylko ze wowczas w skanerze zaznaczalam ja jako "niedostarczona". Oczywiscie istnialo tez ryzyko, ze ktos faktycznie dostarczyl ja omylkowo na jakies osiedle z grupowymi skrzynkami i schowkami na paczki. Dlatego stwierdzilam, ze najlepiej pojechac na poczte z samego rana, zanim listonosze wyjada, bo wtedy jest szansa, ze albo paczke znajda, albo manager bedzie mogl sprawdzic bezposrednio z listonoszem, co moglo sie z nia stac. Problem bowiem z tym, ze kiedy paczka zaznaczona zostanie jako "dostarczona", znika ze skanerow i potem moze sobie lezec calymi dniami zanim ktos sie zorientuje, ze zaszla jakas pomylka. Wolalam wiec to od razu wyjasnic. Najpierw probowalam zadzwonic, ale nie bylo szans przebic sie przez niekonczace sie opcje. :D Podjechalam i na szczescie o 9 rano byly pustki, wiec od razu moglam wyluszczyc sprawe. Tak jak mialam nadzieje, w ciagu 10 minut odnalezli moja przesylke, czyli wrocila dzien wczesniej na poczte. Sprawdzila sie wiec moja pierwsza teoria, ze zostala przeoczona w aucie. ;) Pozniej pojechalam juz na normalne zakupy i do chalupy. Nik niestety kaszlal niczym gruzlik, mial czerwony nos i wypieki na buzi, wiec faktycznie wygladal na chorego. Przynajmniej nie irytowalam sie, ze niepotrzebnie zostawilam go w domu. ;) Za to po poludniu mial tylko 36.1, wiec wygladalo to po prostu na mocniejsze przeziebienie. Mialam nadzieje, ze po weekendzie wroci juz normalnie do szkoly. Wiekszosc dnia przeleciala nudnawo. Nik byl bez apetytu, a M. mial po pracy podjechac po sushi, wiec nie wciskalam mu na sile niewiadomo ile jedzenia, a przynajmniej nie musialam stac przy garach. ;) Z tej pracy, w ktorej mialam rozmowe w srode nadal cisza, za to z tej, gdzie mialam rozmowe telefoniczna w poniedzialek, napisali ze chca umowic mnie na nastepna. Co ciekawe, babka napisala, ze zaprasza na "pierwsza" runde rozmow o prace. To znaczy, ze ta telefoniczna, to co to bylo?! :D Niestety, kobitka tez jest jakas rekrutantka, a liczylam ze kolejna rozmowa to juz bedzie z jakims managerem. Tymczasem zapowiada sie ponownie taki wywiad "przesiewowy". Ile mozna?! :/ W miare jak uplywal dzien, Mlodszy wygladal coraz lepiej i przyznawal, ze lepiej sie tez czuje, choc nos mial obtarty niemal do krwi. Ze szkoly dojechala Bi, a zaraz po niej z pracy M., ktory wyszedl pol godziny wczesniej zeby jak najszybciej przywiezc obiad. Jak pisalam wyzej, tego dnia na basenie trenerzy organizowali bankiet z okazji zakonczenia zimowego sezonu zawodow, ale poniewaz Nik byl chory, nie bylam pewna czy pojedziemy. Moglaby pojechac tylko Bi, ale stwierdzila, ze samej jej sie nie chce, mimo ze plywania nie bylo. ;) Ostatecznie jednak Mlodszy stwierdzil ze czuje sie w miare dobrze i chce jechac. Poniewaz caly dzien temperature mial normalna, stwierdzilam ze ok, mozemy podjechac, bo bankiet jest tylko raz w roku, wiec szkoda jakby go ominal. Impreza rozpoczela sie rozdaniem wszystkim dyplomow oraz wstazek zdobytych w zawodach. Pozniej mozna bylo zrobic dzieciakom pamiatkowe zdjecie.

Dopiero patrzac na to zdjecie zauwazylam, ze portki kupione na jesieni sa juz na niego przykrotkie :D

Po rozdaniu wszyscy (wiekszosc rodzicow tez) rzucila sie na pizze, babeczki, ciastka, czipsy i soczki. Niestety, stolow bylo malo, a dzieciaki juz na poczatku wolaly usiasc grupkami na matach do cwiczen.


Bi oraz kolezanka jako jedyne przycupnely na scenie

Jedzenie tam skonczylo sie jednak niemozliwym syfem i wspolczuje sprzatajacym.

Ze wstydem przyznaje, ze ta banda kolegow Kokusia zrobila chyba najwiekszy burdel

Na koniec glowny trener zarzadzil jeszcze zdjecie grupowe i wszyscy zaczeli sie zbierac.

Tyle dzieciakow zjawilo sie na bankiecie, a i tak ciezko bylo ich okielznac

Przymusilam tez na wychodnym dzieciaki do pamiatkowego zdjecia ze wstazkami na tle basenu. Szczesliwi nie byli. ;)

Kto by pomyslal, ze przed sekunda przewracali oczami? :D

Impreza okazala sie ekspresowa, bo zaczela sie o 18, a tuz po 19 bylismy w domu. Wieczor to juz oczywiscie relaks i to calkowity, bo weekend zobowiazuje. ;)

Do poczytania!