piątek, 8 listopada 2024

Czesciowo pocztowo

Sobota, 2 listopada, rozpoczela sie od solidnego wyspania. Oczywiscie tylko dla mnie i Potworkow, bo M. pracowal. Oreo jakby miala wbudowany budzik, bo ponownie obudzila mnie o 7, domagajac sie wypuszczenia. Wrocilam potem do lozka, ale tylko przysypialam po kilka minut. Z jakiegos powodu nie moglam glebiej zasnac. W koncu uslyszalam, ze wstaje Bi, wiec tez sie zwloklam.

Poznym rankiem wrocil kiciul i zostal przymuszony do miziania ;)

Nik, jak to w dzien wolny, spal prawie do 11. W koncu wszyscy powstawali, ojciec wrocil z roboty, ale wieksza czesc dnia spedzilismy raczej leniwie. Dla mnie oznaczalo to takie drobiazgi jak wstawianie prania, rozladowanie zmywarki, itd. Poza tym, Potworki i ja zbieralismy sily na wieczor. ;) Bi byla tego dnia zaproszona na urodziny do swojej przyjaciolki - sasiadki. Rodzice postanowili zabrac bande 9 panien (w tym swoje dwie corki) do kina i poprosili zeby je tam odstawic na 17, a po filmie mieli przywiezc dziewczyny do swojego domu na pizze i tort. Dla nas powstal dylemat co zrobic z kosciolem. Zwykle, jesli M. pracuje w niedziele, jezdzimy na msze w sobote na 16. Teraz jednak wiedzialam, ze wtedy w zyciu nie zdazymy zeby odwiezc Bi do kina na czas. Poczatkowo stwierdzilam, ze chlopaki moga pojechac w sobote, a ja z Bi najwyzej pojedziemy w niedziele rano. Niestety, malzonek robi cos ze swoim autem i planowal od piatku do poniedzialku jezdzic do pracy moim. Moglam wziac jego, bo to naprawde krotki dystans, no ale... nie lubie. ;) Ostatecznie stwierdzilam, ze msza zwykle konczy sie okolo 16:50, wiec najwyzej spoznimy sie te 5-10 minut. Film i tak zaczyna sie od 20-30 minut reklam. Ustalilismy wiec, ze pojedziemy do kosciola razem, a potem od razu popedzimy ze Starsza do kina. Napisalam do sasiadki zeby tylko dala mi znac w ktorej beda sali i ktore miejsca zajmuja, ale odpisala ze poczekaja. Zeby jeszcze bardziej skomplikowac mi zycie, spytala za to czy nie pomoglabym jej odwiezc dziewczyn do ich domu po filmie. Zgodzilam sie oczywiscie, choc tez zdziwilam, bo z mezem maja dwa samochody, wiec nie wiedzialam po co angazuja dodatkowa osobe. Dopiero po fakcie przeliczylam, ze swoimi autami mogliby zmiescic 8 dziewczyn, a ostatecznie bylo 10-cioro dzieciakow (o tym za chwile). Poza tym, okazalo sie, ze kilkoro gosci nie moglo jechac do kina, tylko przyjechalo prosto do ich domu, wiec maz ich zabawial az dojechala reszta. Dla mnie oznaczalo to niestety jezdzenie w kolko, czego nie lubie, ale coz... Moje dziecko tez bylo w koncu zaproszone, a nawet dwoje, bo sasiadka napisala po poludniu, ze ma wolny bilet i czy Nik nie chcialby obejrzec filmu. Milo z jej strony, bo poczatkowo Mlodszy nie byl zaproszony na ta bardzo "babska" impreze. ;) Nik zerknal sobie na reklame filmu i stwierdzil, ze obejrzy, wiec niespodziewanie do kina mielismy odstawic oboje dzieciakow. A poniewaz jak sa plany i dochodza kolejne, to nie ma jak je sobie pokomplikowac dodatkowo. M. po pracy pojechal kupic znicze i oznajmil ze chce pojechac na groby, zapalic symbolicznie swiatelka. Jak pisalam w poprzednim poscie, jestem obecnie kompletnie rozkojarzona i groby oraz znicze zupelnie wylecialy mi z glowy. A malzonek oczywiscie nie mogl o tym pomyslec w piatek, kiedy nie ruszalam sie z Potworkami z domu. Nie, przypomnial sobie w sobote. Pytam kiedy on chce na te groby jechac? Wieczorem. Kiedy wieczorem, jak Bi miala wrocic z imprezki przed 21?! Zaproponowalam, ze w sumie co za roznica i skoro nie pojechalismy w piatek, to moze pojechalibysmy w niedziele, ale nie, ten pomysl sie M. nie spodobal i stwierdzil, ze moze w takim razie przed kosciolem. Ze wyjedziemy 15 minut szybciej i pojedziemy na cmentarz, ktory znajduje sie kilka minut od swiatyni. Machnelam reka, ze mi wsio ryba, wiec tak zrobilismy. Zupelnie to bylo bez sensu, bo przy okazji malzonek kupil az 8 zniczy (po cholere, skoro nie mamy tu pochowanego nikogo z rodziny?!), wiec biegalismy od grobu do grobu, M. poganial Potworki zeby szybko decydowali gdzie chca je zapalic (oni wybierali), krotka modlitwa i juz pedzilismy do nastepnego.

Tak w srodku dnia, przy slonecznej pogodzie, to zadna atmosfera ;)

Jesli chce dzieciaki nauczyc zeby przyjezdzali kiedys na nasze groby i pomodlili sie w zadumie i skupieniu, to... osiagnal cos wrecz przeciwnego. ;) Pozniej wskoczylismy w auto i pojechalismy na msze, a po niej pedem do kina. Ostatecznie spoznilismy sie tylko 6 minut, wiec calkiem przyzwoicie. Tyle to mozna przyjechac pozniej kiedy po prostu utknie sie w korkach. ;) Ustalilam z sasiadka, ze przyjade o 19:20, bo mniej wiecej o tej porze powinien sie skonczyc film, po czym wrocilismy z M. do domu. Dziwnie tak jakos bez dzieciakow. ;) Niestety, na relaks nie mielismy niewiadomo ile czasu, a dodatkowo przypomnialo mi sie, ze kolejnego dnia miala byc niedziela, a wiec obowiazkowa wizyta mojego taty. Wypadaloby wiec upiec jakies ciacho. Wiedzialam, ze po odwiezieniu dziewczyn do sasiadki bede musiala za jakas godzine odebrac Bi, a pozniej bedzie juz naprawde poznawo, wiec wolalam sie za to zabrac teraz. Padlo znow na banana bread, bo M. ponownie dokupil bananow (zawsze to robi bo lubi je jak sa jeszcze zielonkawe, a one szybko dojrzewaja, jemu juz nie smakuja i potem nie dajemy rady ich przejesc), wiec znowu mialam kilka w brazowe kropki. Udalo mi sie wszystko wymieszac i wstawic ciasto do piekarnika, ale oczywiscie zdazylo sie upiec tylko czesciowo, a juz musialam pedzic spowrotem do kina. Pojechalam i choc bylam na czas, i Nik i sasiadka zdazyli juz napisac do mnie, ze film sie skonczyl . :D
Cala kinowa ferajna

Potem okazalo sie, ze bande pannic cholernie trudno bylo zagonic do aut. Dla mnie bez sensu bylo zapraszac taka gromade, bo dziewczyny niechybnie podzielily sie na grupki, zamiast spedzac czas razem. Nik mial na szczescie do towarzystwa mlodsza sasiadke, choc zachwycony banda wariaciunci nie byl i poprosil zebym go podrzucila po drodze do domu. ;) W ogole nie wiem jak sasiadka sobie wyobrazala zabranie z kina dziewczyn, bo sama mogla zabrac tylko 4 i dobrze, ze po rozlozeniu trzeciego rzedu siedzen, moje auto jest 7-osobowe, bo dalam rade zmiescic pozostala szostke. Musieliby albo angazowac dwa dodatkowe (osobowe) samochody, albo ograniczyc nieco liste gosci, co pewnie byloby rozsadniejsze. No ale oni slyna z takich duzych imprez, nawet teraz, kiedy dziewczyny sa duzo starsze. W kazdym razie, zawiozlam przydzielona mi gromadke do ich domu, po drodze odstawiajac Kokusia, a potem wrocilam do domu. Poczatkowo sasiadka pisala, ze panny beda do odebrania o 20:45, ale po kinie wyslala wiadomosc, ze maja lekkie opoznienie i zeby przyjechac po nie o 21:30. Ech... To tyle ze spokojnego wieczora... Pojechalam o ustalonej godzinie, ale wiadomo ze Bi ledwie mozna bylo wyciagnac do domu... Mimo, ze pojechalam tylko pare domow dalej, wzielam auto, bo nasze osiedle jest slabo oswietlone, a sasiedzi maja dluuugi podjazd, otoczony szpalerem tui i bardzo mroczny. O tej porze roku boje sie niedzwiedzi, wiec nie lubie lazic nawet z latarka. Zreszta, w nocy mial byc tylko 1 stopien (temperatura spadla i w dzien bylo zaledwie 14), a Bi pojechala w samej bluzie, wiec wolalam zeby nie przemarzla. Pogratulowalam sobie decyzji pozniej, juz w lozku, kiedy gdzies blisko, zdecydowanie na naszej ulicy, strasznie glosno wyly kojoty. :O Cieszylam sie, ze nie ide przez osiedle i ze Oreo byla bezpiecznie w domu. Dla nieuswiadomionych, kojoty czesto na koty... poluja. Dla nich to zdobycz jak kazda inna.

Dzieki temu, ze jednak udalo sie zaliczyc kosciol w sobote, w niedziele moglam z Potworkami odespac intensywny wieczor. Tej nocy wreszcie zmienilismy czas, wiec kiedy Oreo zaczela poranne wrzaski, moj telefon pokazal 6:30 rano. Zieeew... Wypuscilam upierdliwca i zagrzebalam sie spowrotem w koldre. Budzik zadzwonil o 8:30 i strach sie bac ile bym spala bez niego, bo wedlug starego czasu bylaby juz 9:30. ;) Polezalam chwilke i wreszcie wstalam, bo Bi zwykle, nawet jak wstaje pierwsza, nie pomysli zeby wypuscic psiura, a po tylu godzinach siersciuchowi musi sie chciec siusiu... Nika zbudzilam o 10:30, bo starego czasu byloby juz prawie poludnie. ;) W ogole przez ta zmiane ciagle panikowalam, bo patrze na zegarek, a tam juz 11 dochodzi, wiec spiesze sie zeby ogarnac co nieco przed przyjazdem dziadka, a takze umyc sie i przebrac z pizamy. Dopiero kiedy biegiem wpadlam na gore i spojrzalam na telefon, dotarlo do mnie, ze komorki przestawily sie same, ale zapomnialam przesunac czas na kuchence i mikrofali! Dlatego zerkalam na nie i zastanawialam sie gdzie mi tak czas ucieka, tymczasem po prostu pokazywaly "stara" godzine. ;) Wreszcie przyjechal z pracy M., a niedlugo potem moj tata. Dziadek przywiozl niestety papiery zebym pomogla mu wypelnic formularz na bezrobocie. Niestety, jak ja mam nadzieje konczyc moja przygode z urzedem pracy, to moj tata ja zaczyna. :D Wypisalismy co trzeba i potem posiedzielismy przy obiedzie, deserze i kawce. Kiedy dziadek pojechal, pozostalo nam juz tylko spokojnie cieszyc sie reszta popoludnia i wieczorem.

Kiciul wrocil po poludniu do domu i odsypial wariactwa

Ku mojemu zdumieniu, Nik zabral sie za sprzatanie biurka oraz szafki nocnej. Odkad sama posprzatalam mu na polce z zabawkami oraz komodzie, przymierzal sie do tego, ale brakowalo mu mobilizacji. Teraz w koncu sie przelamal i az zbieralam szczeke z podlogi. Przy okazji mnie irytowal, bo co chwila przybiegal z jakas duperela i pytal czy wyrzucic ja, czy zostawic. W 99% mowilam zeby wyrzucil. I tak ma problem z pozbywaniem sie zabaweczek i drobiazgow, wiec powiedzialam mu, ze w razie watpliwosci, niech wyrzuca. :D Po jakims czasie po prostu do niego dolaczylam, najpierw jako wsparcie moralne, a potem zaczelam pomagac mu w czystkach. Nadal ma trzy pojemniki (w tym jeden ogromny) z roznymi przypadkowymi zabawkami, ktore tez trzeba przejrzec, ale przynajmniej biurko i stolik nie wygladaja juz jakby przeszlo po nich tornado. ;) Pozniej trzeba juz bylo przygotowac sniadaniowki, plecaki, zagonic pewnego opierajacego sie panicza pod prysznic, itd. A jesli o tym "paniczu" mowa, to mial on caly dlugi weekend na odrobienie lekcji, ale oczywiscie przypomnial sobie o matematyce o... 18. Zaczal odrabiac, ale potem poszedl po rozum do glowy i sprawdzil plan lekcji. Okazalo sie, ze matmy w poniedzialek nie mial, wiec radosnie odrabianie porzucil, mimo ze przekonywalam zeby skonczyl i mial juz z glowy. No pooo cooo?! :D

Poniedzialek zaczal sie wczesnie, ale po zmianie czasu bylo juz jasno, wiec sama przebudzilam sie pol godziny przed budzikiem i potem tylko przysypialam po kilka minut. To wlasnie najbardziej lubie w zimowej zmianie czasu, ze przez jakis czas rano bedzie jasniej i latwiej bedzie sie wstawalo. Obudzilam Kokusia i poszlam na dol szykowac sniadaniowki. Na dzien dobry musialam opierdzielic Bi, bo Oreo od kilkunastu minut chodzila od drzwi do drzwi i wrzeszczala zeby ja wypuscic. Nik jeszcze spi, ja jestem u gory, a krolewna siedzi, je sniadanie i tylka nie ruszy. Dziwie sie zreszta, ze nie irytuje jej takie zawodzenie przy uchu... Kiedy Mlodszy zszedl na sniadanie, ja wspielam sie na gore zeby sie umyc i ubrac, a po chwili czas byl wychodzic. Tej nocy mielismy solidny przymrozek, -3 stopnie i kiedy wychodzilismy nadal bylo tylko -1. Kokusia udalo mi sie namowic na gruba kurtko - bluze, bo nadal odkaszluje i ma zapchane ucho. Bi stwierdzila ze wystarczy jej zwykla bluza. Miala pechuncia, bo autobus przyjechal chyba najpozniej od poczatku roku szkolnego - o 7:28. Ja stalam w lzejszej, jesiennej kurtce i bylo mi chlodno... W koncu mlodziez odjechala i moglam wrocic do chalupy. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe na energie i zmusilam sie do odkurzania i mycia podlogi na gorze... Skonczylam, chwile ochlonelam i trzeba bylo konczyc obiad.

Odpoczywalam na kanapie z takim uroczym towarzyszem

Wrocily Potworki, zadowolone, bo po dlugim weekendzie byly jeden dzien w szkole, po czym wtorek znow mialy wolne. Taki hamerykancki zwyczaj ze wybory sa zawsze w pierwszy wtorek listopada, a ze lokale wyborcze znajduja sie w szkolach, wiec lekcje sa odwolane. Dzieciaki zjadly obiad, wrocil M. i w szoku bylam, bo Nik sam z siebie zabral sie za odrabianie lekcji. Przy swiezo posprzatanym biurku, ha! ;) Bi za to wiekszosc wieczora przemarudzila, ze nie chce isc na basen. Nie byli niemal dwa tygodnie, wiec wiadomo ze po takiej przerwie ciezko wrocic, ale mam wrazenie, ze u Starszej wlacza sie ponowna niechec do plywania wyczynowego. Tylko patrzec, a znow zrezygnuje. :/ Oczywiscie Nik nadal od czasu do czasu odkaslywal i twierdzil ze ucho ma zatkane, ale stwierdzilam, ze skoro po tak dlugim czasie nadal nie ozdrowial, to trudno. Albo sam pomalu dojdzie do siebie, albo rozlozy go konkretnie. Skoro siedzenie w domu nic nie daje, to moze dobre plukanie chlorowana woda przyniesie jakis efekt. ;) Malzonek przedrzemal na kanapie cale popoludnie i juz sie psychicznie nastawialam, ze jednakto  ja bede musiala z nimi pojechac, ale o dziwo wstal, przebral sie i pojechal. Mialam wiec chwilke dla siebie, na spokojne wypicie wieczornej kawusi, a potem staralam sie tak utrafic czasowo, zeby przygotowac kolacje mniej wiecej na ich powrot. Prawie mi sie udalo, tylko ze Bi stwierdzila, ze najpierw poleci sie wykapac, wiec potem jadla zimne, bo nie chciala zeby jej odgrzewac. ;)

We wtorek wiec M. rano pojechal do pracy, ale ja i dzieciaki moglismy pospac dluzej. Osobiscie spalam dosc kiepsko, a przez zmiane czasu, wczesniej (w stosunku do godziny) zrobilo sie jasno, wiec wstalam o 8:40 i zdziwilam sie, bo bylam pierwsza. Zwykle wyprzedza mnie Bi, ale tym razem jeszcze spala, choc zeszla na dol kilka minut pozniej. Ciekawe do ktorej siedziala dzien wczesniej, bo jak sie kladlam, jeszcze patrzyla w lozku w telefon... Nik oczywiscie wstal dopiero o 10:45, mimo ze wieczorem padl niczym mucha. ;) Kiedy zeszlam do kuchni, odkrylam Oreo spiaca na tarasie, na pojemniku z poduszkami. Wieczorem zawolalam ja, ale podeszla pod drzwi, pokrecila sie, po czym pobiegla spowrotem na ogrod. Okazalo sie, ze to samo zrobila o 3 nad ranem kiedy zawolala ja M. Coz, skoro wybrala nocne buszowanie, to jej sprawa. Wazne, ze nic jej nie zjadlo, a po ostatnim przymrozku, tej nocy mielismy 9 stopni, wiec prawie upal. ;) Oczywiscie przez reszte dnia odsypiala nocne harce na swojej wiezy.

Same zdjecia kota w tym poscie :D

Dzieciaki oraz ja tez mielismy leniwy dzionek. Kiedy juz Nik laskawie zjadl sniadanie i sie ubral, wyciagnelismy z szopki rowery i ruszylismy do biblioteki. Po kilku chlodniejszych dniach, a nawet nocnych przymrozkach, tego dnia wrocilo lato. Mielismy 22 stopnie i nawet spory wiatr nie dawal zbytniej ochlody. Pod high school oczywiscie zebraly sie tlumy, bo ludzie zjezdzali na glosowanie. A to bylo ledwie po 12; strach sie bac jak tam wygladalo pod wieczor, kiedy wszyscy przyjezdzali glosowac po pracy. :O W bibliotece Bi wziela trzy ksiazki, a Nik dwa filmy - ponownie Pottera; obsesja jakas. Wrocilismy do chalupy i oczywiscie Mlodszy od razu chcial zeby mu zapodac film. Wlaczylam i oni ogladali, a ja wstawialam pranie i krzatalam sie po domu. Na szczescie malzonek mial po pracy jechac po sushi, wiec odpadal mi obiad. Dojechal w koncu M., zjedlismy i Nik zgadal sie z najlepszym kumplem, zeby pojezdzic na rowerach. Pokrazyli po osiedlach do zmroku, ktory o tej porze roku zapadu juz niestety dosc wczesnie.

Zanim kolega odjechal, zagrali tez rundke kosza

Bi probowala sie skontaktowac z kolezanka, ale ta odpowiedziala ze jest u innej. I Starsza i ja na smierc zapomnialysmy, ze grupa jej kolezanek znow wymyslila sobie wyjscie, tym razem powiedzialam jednak corce, ze musi ominac. Mam wrazenie, ze ostatnio ciagle sie gdzies spotyka i umawia, albo ja gdzies zawoze, odwoze, przywoze... :D Za duzo tego i nawet chyba sama Bi doszla do takiego wniosku, bo nawet bardzo nie nalegala. Dopiero pozniej doczytalam, ze wyjscie mialo byc z okazji urodzin jednej kolezanki, wiec troszke mi sie glupio zrobilo, ale trudno. Dziewczyny jechaly do parku linowego mieszczacego sie w budynku, wiec miejsce ciekawe, ale oddalone od nas o 45 minut. Nie chcialo mi sie jechac taki kawal, tym bardziej ze to dzien powszedni, wiec M. w pracy, a to oznacza, ze musialabym ciagnac tez ze soba Kokusia, bo nie zostawie go samego na pol dnia. Dodatkowo, miejsce drogie, bo kosztuje $42 za dwie godziny zabawy. Mama kolezanki proponowala, ze moze niektore panny wziac swoim samochodem, ale to kobieta, ktora widzialam raptem 3-4 razy na oczy i to glownie przelotnie, wiec nie powierze jej dziecka... Wiem, nadopiekuncza jestem... W kazdym razie, dzieki temu ze odpadl ten wyjazd, mielismy naprawde spokojny dzien, a potem wieczor, bez zadnego pospiechu. Troche posiedzielismy z M. przed tv, ale malzonek poszedl dosc wczesnie do lozka, choc zszedl pozniej ponownie na dol, bo stwierdzil, ze sledzi caly czas wiadomosci wyborcze i nie moze spac. :D Jesli o polityke chodzi, idziemy w zupelnie odwrotnych kierunkach. Im jestem starsza, tym mniej mnie ona interesuje i szczerze mowiac, patrzac na kandydatow, wolalabym zeby pojawil sie ktos trzeci, bo zaden mnie nie przekonywal. Za to malzonek przezywa niczym mrowka okres, a jeszcze 8 lat temu nawet nie poszedl na wybory bo uwazal, ze Hameryka to nie jego kraj (mimo ze mial juz obywatelstwo) i nie obchodzi go kto bedzie prezydentem. :D Poza tym wieczor to tylko prysznice, wstawienie zmywarki i pakowanie sniadaniowek oraz podlaczenie Chrome book'ow do ladowania, bo nastepnego dnia Potworki mialy juz normalnie szkole. Tego dnia musialam tez zapodac psiurowi comiesieczna tabletke na robaki, a obu zwierzakom kropelki na pchly i kleszcze. Kropelki kota sa tez na robaki wewnetrzne i cale szczescie. Nie wyobrazam sobie wcisnac jej tabletki, bo nawet kropelki wymagaja pomocy drugiej osoby, ktora "unieruchomi" kiciula. Oreo wila sie jak piskorz i mrauczala ostrzegawczo, a wypuszczona wystrzelila jak z procy i schowala sie pod stol. :D Maya za to pozarla tabletke jak przysmaczka i bez oporu pozwolila polac sobie grzbiet kropelkami. Taki kontrast. :D

Sroda to juz normalna, ranna pobudka, choc po zmianie czasu wstaje sie calkiem przyjemnie. Niestety, swiatlo dzienne budzi kiciula, ktory urzadzil wrzaski o 5:58, bo najwyrazniej bylo dla niej wystarczajaco jasno zeby rozpoczac ogrodowy patrol. ;) Obudzilismy sie, majac juz nowego prezydenta, choc oficjalne zaprzysiezenie dopiero w styczniu. Bylam nieco zaskoczona, bo ostatnie wybory to byl cyrk i glosy podliczane chyba do poludnia. A tu prosze, szybko i bezbolesnie. ;) Jedni swietuja, drudzy odgrazaja sie na Fejsie, ze jak zobacza, ze ktos sie chwali, to go zablokuja. :D Kompletnie nie rozumiem az takiego fanatyzmu... Dzieciaki pojechaly do szkoly bez wiekszych oporow, choc tez bez entuzjazmu. Bi ciezko wzdychala, ze oprocz trzech dni w tym, czekaja ich dwa cieeezkie tygodnie. "Ciezkie" czyli bez zadnego dnia wolnego lub skroconego. Potem bowiem nastapi tydzien kiedy beda mieli dwa pelne dni, jeden skrocony, a pozniej 4-dniowy weekend z okazji Indyka. ;) Autobus ponownie dotarl dosc pozno - o 7:27, tego dnia jednak juz od rana mielismy 16 stopni.

Kto to widzial zeby tak sie ubierac w listopadzie? :D

Mialam narzucony sweter na krotki rekawek i zastanawialam sie czy go nie zdjac, bo z dlugimi spodniami, bylo mi niemal "za" cieplo. Potworki wreszcie odjechaly, a ja wrocilam do chalupy zjesc sniadanie i czekac na telefon z Urzedu Pracy. Tak jak sie w niedziele obawialam, nie zaplacili mi za poprzedni tydzien, wiec chcialam to wyjasnic. Okazalo sie, ze (zgodnie z moimi przewidywaniamu) zrobil sie balagan, bo wedlug dokumentow ze starej pracy, powinnam byla wrocic do niej w poniedzialek. Tymczasem zaznaczylam, ze nie wrocilam, za to zrobilam kilka godzin w innym miejscu. Na szczescie udalo sie to rozsuplac i pani poinformowala, ze zaplaca, minus oczywiscie to, co powinni mi wyplacic z poczty. Potem zabralam sie za sprzatanie, bo tym razem dol potrzebowal odkurzacza oraz mopa. Fajnie tak odgruzowywac chalupe i przy okazji ja wietrzyc. Juz poznym rankiem zrobilo sie 25 stopni, wiec pootwieralam wszystkie okna, zeby zrobic przewiew. Choc przyznaje, ze te skoki temperatury sa meczace. Trzy dni "lata", a potem przymrozki w nocy. Dwa dni chlodu i znow niemal upaly. Organizm kompletnie sie rozregulowuje. Na szczescie, w nastepnym tygodniu temperatura ma sie utrzymywac na mniej wiecej tym samym poziomie. Bedzie nadal cieplo jak na listopad, ale przynajmniej caly czas okolo kilkunastu stopni. Po sprzataniu chwile odsapnelam, po czym musialam sie zabrac za obiad. Zrobilam Potworkom najprostsze i chyba najnudniejsze (smakowo) danie, czyli parowki "nadziewane" makaronem. Takie mdle cos, a kiedy wrocili ze szkoly, Nik az podskoczyl ze szczescia i zaczal mi dziekowac, bo "to jego ulubione!". :D Malzonek pracowal przez przerwe, wiec wrocil do domu w tym samym czasie co dzieciaki, ale tylko wpadl, rzucil rzeczy z roboty i popedzil zmienic opony w aucie. Poniewaz od kilku dni jezdzil do pracy moim autem, wiec korzystajac, ze w koncu mi je "oddal", pojechalam na zakupy, bo zaczelam juz widziec dno w pojemniku z psim zarciem. Przy okazji dokupilam zapas kociego. ;) Zabraly sie tez ze mna Potworki, tak dla wyrwania z domu, wiec po powrocie szybko zaczelam ich zaganiac do lekcji. Nik, to chodzace roztrzepanie, przyszedl spanikowany, ze kartka z zadaniem domowym, musiala mu gdzies wyleciec. Pytam retorycznie czy on nosi foldery do gory nogami, czy cos? ;) Co bylo robic, poradzilam zeby nastepnego dnia powiedzial pani, ze zgubil, przeprosil ja i poprosil o nowa kopie. Potem Mlodszy wpadl na pomysl, ze moze zadania przekopiowac na kartke z klucza odpowiedzi. Tak juz lepiej, bo przynajmniej bedzie zrobiona. Powtorzylam tylko zeby powiedzial pani, ze zgubil wlasciwa kartke i dlatego przepisal na zeszytowa. Mlodszy poszedl na gore kopiowac rownania, a po chwili przybiegl ucieszony, ze zapomnial, ale tego dnia maja zadanie na stronie w internecie! Czyli nic nie zgubil. Caly Nik... Skleroza i rozkojarzenie... :D W kazdym razie, poszedl odrabiac i tu musze nadmienic, ze Potworki ostatnio zaczely robic prace domowa w swoich pokojach, zamiast okupowac jadalniany stol. To kolejny wyznacznik nowej ery w naszym domu, bo jeszcze w zeszlym roku, ba! - miesiac temu, nie mozna ich bylo przekonac, ze u siebie maja cisze, spokoj i mniej rozpraszaczy. Musieli sami dojsc do tego wniosku... Tak czy owak, odrobili lekcje i o dziwo oboje we wlasnych pokojach pozostali, az przyszla pora jechac na basen. Oboje nadal lekko smarcza i narzekaja na przytkane uszy, ale Kokusiowi chyba w koncu przechodzi kaszel, a ze nie chodzili dwa tygodnie bez zadnej widocznej poprawy, stwierdzilam, ze beda musieli miec wyrazna goraczke zeby znow ominac trening. :/ Malzonek poprzedniego wieczora oraz nocy sledzil splywajace glosy wyborcow i spal tylko dwie godziny, a poza tym stwierdzil, ze miesnie nadal bola go po poniedzialku, wiec nie chcial jechac na silownie. Musialam wiec zabrac Potworki ja, ale tylko podwiozlam ich pod drzwi i wrocilam do domu. Posiedzialam chwile z mezem, ktory poszedl spac o rekordowej porze, nakarmilam zwierzaki i zaraz trzeba bylo jechac po dzieci, bo trenerzy maja w zwyczaju konczyc o 15 minut wczesniej. Tak jak podejrzewalam, przyjechalam i zobaczylam moze 5 minut treningu, po czym wszyscy zaczeli wychodzic z wody.

Nie ma zycia bez wyglupow

Wrocilismy, szybka kolacja i wlasciwie nastapila pora spania. Naprawde tesknie za czasami kiedy dzieciaki mialy treningi na 17 i po powrocie zostawal jeszcze kawal wieczoru. ;)

Czwartek byl bardzo meczacy i niemozliwie stresujacy. Na ten dzien mialam wyznaczone szkolenie i test z jazdy wozem pocztowym. To niestety mialo sie rozpoczac o... 6:55. Rano!!! Oznaczalo to, ze budzik musialam ustawic na 5:10. Niestety, stres sprawil, ze spalam fatalnie. Najpierw przebudzil mnie odglos odsuwanych drzwi na taras kiedy M. wpuszczal Oreo. Kiciul znow "zabalowal" i nie wrocil do domu wieczorem. Pozniej przysnelam, ale ponownie obudzilo mnie walenie w pobliskiej cementowni. Spojrzalam na zegarek i bylo ledwie po 3 nad ranem! :O Tym razem niestety nie moglam za cholere zasnac ponownie. Przewracalam sie z boku na bok, usilowalam nakierowac mysli na cos przyjemnego... Niestety, wizja kolejnego dnia skutecznie przyspieszala akcje serca. ;) Kiedy w koncu przysnelam, wydawalo mi sie oczywiscie, ze tylko co przymknelam oczy, a zadzwonil budzik. Nawet po zmianie czasu, o tej porze bylo zupelnie ciemno, choc zanim musialam wyjezdzac, juz sie przejasnilo. Tak wczesna pora treningu oznaczala, ze wyjezdzalam z chalupy przed Potworkami, ponownie wiec musieli wyjsc sami, poblokowac bramkami przejscie dla psiura i zamknac drzwi. Ja za to wpakowalam sie w takie korki, ze na miejsce dotarlam ledwie przed 7. Mialam juz wizje, ze mnie nie wpuszcza, ale na szczescie pan nawet nie spytal dlaczego sie spoznilam. Sam kurs jazdy przywolal horror z mlodosci, czyli robienia prawka w Polsce. Ponownie musialam sie zmierzyc z parkowaniem rownoleglym oraz tylem. :O Najlepsze, ze na nauce bezpiecznej jazdy ucza, ze tym pojazdem cofac mozna tylko w kryzysowych sytuacjach, ba!, w aucie jak byk jest wielki napis: "Unikac cofania jesli to mozliwe", ale upieraja sie, ze jesli juz musisz cofnac, to musisz tez wiedziec jak zrobic to bezpiecznie. Nie mozna odmowic im racji. ;) Busikiem bez lusterka wstecznego, to niezly wyczyn. Pojazd ma co prawda lusterko, ktore pokazuje co jest bezposrednio za nim, ale sprawdza je sie w odbiciu innego, wiec mialam straszny problem z ocena odleglosci. A jeszcze akurat slonce bylo za mna i oslepialo i nie bylo szans; za kazdym razem albo bylam praktycznie na slupku, albo pol metra przed nim. Na szczescie na to pan instruktor az tak nie zwracal uwagi. Gorzej, ze na placu mieli ustawiony caly tor przeszkod i uparli sie, ze ma byc przejechany w okreslonej kolejnosci: parkowanie rownolegle - wyjazd - zawrocic - cztery skrzynki na listy, przy ktorych trzeba bylo udawac dostarczenie poczty, zakret do stopu na wprost - w lewo - nawrocic - zrobic koleczko ponownie do stopu na wprost - w lewo - nawrocic tym razem do stopu na ukos - udawac, ze jest to skrzyzowanie z ograniczona widocznoscia - w prawo - wycofac na miejsce parkingowe z wycentrowaniem - wyjechac - wycofac na miejsc parkingowe boczne. Wszystko okraszone oczywiscie wlaczaniem kierunkowskazow i wychylaniem sie do przodu zeby spojrzec za okna oraz we wszystkie lusterka. Jak widac, po prawie czterech godzinach, zapamietalam kolejnosc, ale na poczatku nie bylo mi do smiechu. Instruktor dawal mnostwo wskazowek, w stylu: jak tylny zderzak zrowna sie z linia, przekrec kierownice do oporu w prawo; jak w lewym lusterku zobaczysz trzeci slupek, przekrec kierownice dwa razy, itd. Dodatkowo co chwila wolal oczywiscie, ze dlaczego skrecam w prawo, jak mialam teraz jechac w lewo, a ja skupialam sie na odpowiednim przekrecaniu kierownicy i zapominalam kolejnosci toru przeszkod i mylily mi sie kierunkowskazy. Co w sumie wydaje mi sie kretynskie, bo co za roznica w jakiej kolejnosci zalicze stopy oraz parkowania, jesli przejade je wszystkie?! Nie mowiac juz o tym, ze pojazdy te maja kierownice strasznie lekko chodzaca i najmniejszy ruch sprawial, ze kola skrecaly, chocby lekko i juz manewr nie wyszedl... Pan instruktor byl w sumie bardzo sympatyczny, ale kilka razy pokazal umieszczone na scianie kamery i przypomnial, ze caly czas jestesmy obserwowani i jesli bede popelniala bledy, nie bedzie mogl zaliczyc mi jazdy. Nie ma jak podniesc na duchu. :D Po dwoch godzinach pan wydawal sie lekko zaniepokojony moim brakiem zdolnosci, ale zrobil przerwe na kawe i po niej jakims cudem w koncu zaczelam co nieco lapac, choc nadal zapominalam kolejnosci przejazdu przez placyk. ;) Instruktor laskawie stwierdzil, ze robie postep, wiec da mi dodatkowe pol godziny na placu zebym jeszcze pocwiczyla. Dla mnie to byla kara! :D Pozniej zrobil kolejna przerwe, po czym spytal czy jestem gotowa wyjechac na miasto. Kurcze, ja juz nie moglam sie doczekac wyjazdu z tego cholernego placu! Jazda po miescie poszla juz w miare gladko, bo w koncu jezdze od ponad 20 lat i choc parkowania nigdy nie lubilam i wole parkowac gdzies z tylu, gdzie bede miala latwy wyjazd, to jedynym "wypadkiem" jaki mi sie zdarzyl, bylo roztrzaskanie drzwi auta we wlasnym garazu. ;) I po jakims czasie sam instruktor stwierdzil laskawie, ze niezle mi idzie. Oczywiscie kilka bledow sie trafilo, ale niewielkie. Najwieksza moja bolaczka bylo to, ze te busiki maja kierownice z prawej strony i przez to jakos automatycznie zjezdzalam bardziej do lewej, czyli do lini oddzielajacej pasy ruchu. A ze w busiku lusterka solidnie wystaja, wiec istnialo ryzyko, ze przejezdzajace auto mi je skosi. ;) Po 45 minutach jazdy z nauka, instruktor spytal czy chce teraz podjac jazde testowa (bez jego instrukcji), czy wole wrocic na plac i jeszcze pocwiczyc. No co za pytanie! :O Nie po to mecze sie caly ranek, zeby teraz odpuscic! Poza tym, jego pytanie zachwialo moja pewnoscia, bo pomyslalam, ze tak kiepsko mi idzie, ze chce mnie oblac. Stwierdzilam jednak, ze sprobuje. No i zdalam! :D Czy czuje sie swobodnie w tym busiku? Absolutnie nie. Ale certyfikat mam, a z autem bede miala okazje lepiej obeznac sie juz w pracy. Dodam jeszcze, ze tego dnia byly moje urodziny, wiec dostalam niechcacy od instruktora prezencik. :D A na koniec, nie wiem co to byla za cicho-sza z tymi testami z jazdy, ze nikt nie chcial powiedziec co bedzie jak nie zdasz. Pan oznajmil, ze gdybym nie zdala, moglabym wrocic innego dnia i sprobowac jeszcze raz. Tyle, ze to mogloby byc za 2-3 tygodnie, w dodatku wiele osob, zniecheconych, juz nie wraca, a poza tym poczta placi nam za te godziny, a kiedy ktos wroci, placa mu kolejny raz, wiec staraja sie wszystkich certyfikowac za pierwszym razem. :D Calosc miala sie skonczyc o 12:30, wiec zakladalam ze na 13 bede w domu. Tymczasem dostalam dodatkowe pol godziny, potem jazda przez miasto tez sie lekko przedluzyla bo wszedzie byl straszny ruch i wrocilam dopiero tuz przed 14. Wykonczona i z takim bolem glowy, jakiego nie mialam juz dawno... Nie wiedzialam, ze ten tor przeszkod beda mieli zupelnie za budynkiem i nie bede miala jak wrocic do wlasnego auta, a w nim zostawilam i przekaski i wode. Nie dosc wiec, ze stres, to jeszcze przez tyle godzin nic nie pilam, nie ma sie wiec co dziwic, ze lepetyna mi pekala... Wpadlam do domu i szybko zaczelam konczyc obiad. Myslalam, ze bede miala kupe czasu, a zostala mi niecala godzina do przyjazdu Bi. Tego dnia autobusem wracala sama, bowiem Nik w koncu przyznal, ze potrzebuje pomocy z matematyka i zostal po lekcjach. A ze obecna szkola dzieciakow, jest po drodze M. z pracy, a dodatkowo, zostajac dluzej, Nik musial poczekac na niego tylko kilka minut, wiec zlozylo sie idealnie. Chlopaki zrobily mi niespodzianke i zajechaly po drodze po urodzinowego kwiatka dla mnie. Niestety, wiadomo jakie kwiaty najczesniej sprzedaja o tej porze roku. Dostalam... chryzanteme. Taka ozdobna, dwukolorowa odmiane, ale jednak jak na nagrobek. :D Dzieciaki odrobily lekcje, my z M. posiedzielismy i nadszedl czas na trening. Malzonek stwierdzil, ze sie starzeje, bo po poniedzialku nadal byl caly obolaly, wiec zawiozl tylko dzieciaki, a potem ja ich odebralam.

Ktos przyuwazyl, ze pstrykam zdjecie ;)

Trening jak zwykle skonczyl sie 10 minut wczesniej, a w czwartki zaczyna sie ogolnie o wczesniejszej godzinie, wiec o 20 bylismy w domu. Szybkie prysznice i do lozek. 

W piatek rano moglam juz normalnie wstac z Potworkami, ale w domu ponownie nie siedzialam. Dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy, zjadlam sniadanie, umalowalam oko i na 8:30 jechalam na "swoja" poczte. :D Tego dnia mialam tzw. "shadow day", czyli jezdzilam z jednym z listonoszy i uczylam sie jego trasy, bo na poczatek mam byc jego zastepca. Facet okazal sie troche mlodszy ode mnie i bardzo sympatyczny. Nie mial tez jakichs konkretnych oczekiwan co do tego jak bede wykonywac jego prace, co podobno jest przywara starszych listonoszy, ktorzy maja pretensje do zastepcow, ze cos wykonali inaczej. Jedna dobra wiadomoscia jest to, ze ta poczta nie ma niedzielnego rozwozenia paczek Amazonu, wiec przynajmniej o to nie musze sie martwic. Kiepska wiadomoscia jest to, ze facet jest mlody, ma rodzine, wiec zalezy mu na zarobkach, a to oznacza, ze bierze wolne tylko w poniedzialki. :/ Praca raz w tygodniu, to zadna praca... :( Kolejna kiepska wiadomoscia jest to, ze jest tu czworo takich zastepcow (nie pamietam czy liczac mnie, czy jestem piata), wiec chwile moze zajac zanim doczekam sie swojej stalej trasy. Dwie osoby podobno maja odejsc w ciagu nastepnych kilku miesiecy, ale gwarancji nie ma. A nawet potem zostaje jeszcze jedna albo dwie osoby przede mna. :( A wisienka na torcie bylo to, ze zupelnie nie odpowiada mi ta trasa. Facet ktory mnie szkolil zachwalal, ze pracowal w kilku okolicznych miastach, zaliczyl kilkadziesiat tras i ta jest najlepsza. Co w niej fajnego? Polowa skrzynek to domy, a polowa to bloki lub domki szeregowe (condominiums) oraz firmy, wiec zamiast po prostu wysunac reke przez okno i wsadzic listy do skrzynki, trzeba wysiasc i albo zaniesc poczte do recepcji, albo otworzyc wielkie grupowe skrzynie z przegrodkami i pieczolowicie wkladac wszystko na odpowiednie poleczki. Rob (gosciu, ktory mnie uczyl) cieszy sie, bo jego trasa nie jest w sumie strasznie dluga, ale przez to ze tyle musi wysiadac, obliczona jest na 8 godzin. On ma juz taka wprawe, ze potrafi ja objechac w 4-5, ale wedlug przepisow pocztowych, placone ma za cale osiem. Nie dziwie sie, ze chlopu sie to podoba, ale ja tam wolalabym jezdzic dluzej, ale siedziec w aucie, bez wysiadania. :D W kazdym razie, spodziewalam sie, ze skocze gdzies o 15-16, tymczasem juz o 13:30 bylismy spowrotem na poczcie, Rob pokazal mi jeszcze co robic z listami zebranymi na trasie, lub takimi, ktorych z jakiegos powodu nie dalo sie dostarczyc i bylam wolna. Dostalam tez moj pierwszy czek, ale dostarczyl mi raczej frustracje niz radosc. Na poczcie placa co dwa tygodnie i to byl wlasnie dzien wyplaty. Wiadomo ze za ten dzien nie mogli wczesniej przygotowac czeku. Nawet za jazde dzien wczesniej moze bylo za wczesnie. Ale w poprzednim tygodniu zrobilam 8 godzin w poniedzialek i 6 w srode, tymczasem zaplacili mi tylko za osiem... Zwariowac mozna, skoro juz od poczatku sa problemy i niescislosci. :/ Wracajac do chalupy, mialam jeszcze jechac na zakupy, ale taka bylam pogrozona we wlasnych myslach, ze dopiero we wlasnym garazu olsnilo mnie, ze nie skrecilam do supermarketu. :D No coz... Weszlam na gore, poszlam do lazienki, napilam sie i pojechalam spowrotem. Kiedy (ponownie) wrocilam, Potworki juz byly w domu, a po chwili M. dojechal z piatkowa pizza. Mielismy z grubsza spokojny wieczor, gdyby nie to, ze Nik zaczal narzekac, ze... boli go ucho! Tylko tego brakowalo... Nie dosc, ze wieczor, to jeszcze piatek. Najlepsza pora na chorobe, ale w sumie obawialam sie, ze to jego przedluzajace sie przeziebienie moze sie tak wlasnie skoczyc. :/ Sobote bede musiala wiec zaczac od telefonu do pediatry. Na szczescie maja dyzurny na ten dzien, ale nie wiem czy dadza rade go przyjac... Fajnie sie weekend zaczyna. :(

Trzymajcie sie!

piątek, 1 listopada 2024

Stresujacy koniec pazdziernika

Sobota, 26 pazdziernika, byla meczaca, choc bardziej dla dzieciakow, niz rodzicow. Tymczasem to matka wieczorem narzekala jaka straaasznie jest wymordowana. :D Bi i jej kolezanki znowu wymyslaja sobie atrakcje i spotkania towarzyskie, a rodzice musza sie dostosowac. Tym razem jedna (to prawie zawsze jest ta sama; cos na tylku usiedziec nie moze) wpadla na pomysl zeby wybrac sie do naszego lokalnego parku rozrywki. O tej porze roku jest otwarty tylko w weekendy, ale poza normalnymi karuzelami oraz kolejkami gorskimi, maja tez straszydla, dom duchow i takie tam atrakcje typowo na Halloween. Kolezanka, ktora wymyslila cala ta wyprawe, byla juz tam z rodzina, ale tak im sie spodobalo, ze chciala pojechac jeszcze raz, z kolezankami. Poczatkowo planowaly jechac tam same, potem tylko 2-3 i oboje z M. nie bylismy zachwyceni. Malzonek w ktoryms momencie w ogole powiedzial, ze za male sa zeby tak samopas lazic. Na szczescie rodzice kolezanki chyba sami stwierdzili ze to nie przejdzie, wiec dodali ze beda tam tez oni, a potem dolaczyla inna mama. Zreszta, przeczytalam pozniej w regulaminie parku, ze dzieci 13-letnie i mlodsze, musza byc pod opieka doroslych, a na jednego doroslego moze przypadac czworo nieletnich. Nawet wiec gdyby dziewczyny nie wiem jak chcialy, nie dalyby rady byc tam same, chociaz nie jestem pewna czy ta zasada jest surowo przestrzegana... Skoro jednak panny mialy opieke doroslych, M. jakos juz ta wycieczke przelknal. ;) Im bardziej sie ona zblizala, tym wiecej zastanawialam sie nad logistyka. W tym parku bylam nie raz, ale nigdy nikogo tam nie podwozilam, samej nie zostajac. A przy wjezdzie od razu stoi budka i trzeba zaplacic za parking. I zeby to jakies grosze, ale parking kosztuje $30! Troche duzo zeby tylko zaparkowac i przeprowadzic corke do wejscia... Przeszukalam strone internetowa parku w poszukiwaniu jakiegos miejsca gdzie mozna podjechac i kogos wysadzic, a w koncu napisalam do mam innych dziewczyn, czy jest taka mozliwosc. Okazuje sie, ze nie ma. :O Na szczescie mama kolezanki zaoferowala, ze mozemy dziewczyny zawiezc do ich domu i potem rowniez od nich je odebrac, zebysmy nie musieli placic za parking. Przyznaje, ze bylo to z ich strony bardzo mile. Umowilismy sie, ze odstawimy corki okolo 13, wiec ranek byl w sumie calkiem spokojny i powolny. Dla mnie i Potworkow, bo M., choc mial wolne, nie spal od wczesnego ranka. Tym razem jednak nie z wlasnej woli. W koncu znalazl narty dla Kokusia i umowil sie na ich odebranie. Facet, ktory je sprzedawal, mieszka o godzine od nas, ale napisal, ze w sobote rano bedzie w pracy w miescie oddalonym o okolo pol godziny. Niestety, mogl sie spotkac z M. albo przed praca, o 6:30 rano, albo po, o 18. Malzonek stwierdzil ze i tak rano nie moze spac, wiec pojedzie i przynajmniej ominie korki. ;) W ten sposob, w dzien wolny musial sie zerwac o 5:30, ale oznajmil tylko, ze czego sie nie robi dla dzieci. Tymczasem to konkretne dziecko, zeszlo potem na dol zle jak osa i oznajmilo, ze nie podoba mu sie kolor (pomaranczowy), po czym wrocilo do lozka. Moj syn niestety jest jak ja - obudzony to wkurzony, a M., ucieszony zakupem, po powrocie od razu chwycil buty i zaczal je dopasowywac i przypinac do nart. Dla niezorientowanych, wpinane buty glosno trzaskaja, co potegowane jest jeszcze kiedy robi sie to na drewnianych podlogach i w akustycznym domu. ;) Ja tez to slyszalam, ale na szczescie juz nie spalam, tylko dobudzalam sie patrzac w telefon. Tak czy siak, po sniadaniu Potworki mialy sporo czasu na relaks, choc Bi, podniecona, wlasciwie podrygiwala po calym domu, nie mogac sie doczekac. Wreszcie, przed 13, zapakowalysmy sie do auta i pojechalam odwiezc ja do kolezanki. Bilet kupilam jej przez internet, wiec przy wejsciu musiala tylko pokazac kod. Wiecej dylematu mialam z jedzeniem, bo jadac na cale popoludnie, wiedzialam ze musi zglodniec. Tymczasem, park juz rok temu wprowadzil obroty bezgotowkowe. :O Dla mnie to nie problem, bo zaplace karta bankowa lub kredytowa, ale co mam robic z dzieckiem? Niektore kolezanki Bi maja wlasne karty, ale ja uwazam, ze moze z tym poczekac az bedzie zarabiac wlasne pieniadze, tym bardziej ze w Hameryce juz 15-latki lapia weekendowe i wakacyjne zatrudnienie. Nie chcialam polegac na rodzicach kolezanki, bo ci juz przeciez robili mi spora przysluge, zabierajac Starsza ze soba. Dalam wiec corce jedna z moich kart kredytowych, przestrzegajac ze jak ja zgubi, to bedzie miala szlaban na spotkania z kolezankami na pol roku. :D Nic nie mowilam M., bo juz sobie wyobrazam to gadanie: a co jak wyleci jej z kieszeni, a co jak ktos ukradnie i nabije mi na nia fortune, a czy ufam dzieciakowi, a on by nie dawal, ale robie to na wlasna odpowiedzialnosc, itd. Na szczescie panna przywiozla karte spowrotem, cala i zdrowa. ;) W ciagu dnia dostalam od dwoch mam, ktore byly z dziewczynami kilka zdjec, gdzie widac bylo ze sa rozesmiane i zadowolone.

Banda w komplecie
 
Mnie tez nie dane bylo posiedziec spokojnie w domu. Kilka dni wczesniej Nik dowiedzial sie ze Bi jedzie do tego parku rozrywki i spuscil nos na kwinte. Powiedzialam mu, ze jesli chce, mozemy sie tam razem wybrac i dolaczymy do dziewczyn. Mlodszy jednak oznajmil, ze to nie o park mu chodzi, tylko o to, ze Starsza co chwila ma okazje spotkac sie z kolezankami. Coz, to niczyja wina, ze dziewczyny sa jakies takie zorganizowane i przedsiebiorcze, a chlopaki nawet na glupi spacer nie potrafia sie spotkac... Szkoda mi bylo syna, wiec zaproponowalam, ze moge gdzies go zabrac z jego ulubionym kumplem. Poczatkowo myslalam o go-kartach, ale ku mojemu zdumieniu, Nik powiedzial, ze tam jest za glosno i sie jezdzi i nie mozna normalnie pogadac. No dobrze, no to cos innego. Poczatkowo Mlodszy wspominal o trampolinach (bo tam przeciez cichutko jest :D), ale potem przypomnialo mi sie, ze gdzies mignela mi reklama filmu, ktory akurat wchodzil do kin, a ktory Potworki bardzo chcialy zobaczyc - Venom. Po sprawdzeniu okazalo sie, ze akurat w czwartek wchodzil na ekrany. Zaproponowalam wiec Kokusiowi, ze mozemy zabrac jego kolege do kina (gdzie w sumie i tak nie mozna pogadac ;P), a on az podskoczyl ze szczescia i oznajmil, ze jesli kolega nie bedzie mogl, to chce pojechac tylko ze mna. Kolega na szczescie mogl. ;) Kiedy wrocilam do chalupy po odwiezieniu Bi, H. akurat dojezdzal juz do naszego domu. Chlopaki chwile pograli w kosza, a potem ich zgarnelam i pojechalismy. Poczatek seansu zaznaczony byl na 14:15, ale wiedzac ze najpierw jest kupa reklam, o tej porze dopiero wyjechalismy. Na miejscu chlopaki chcieli sobie kupic jeszcze popcorn i napoje, a potem Nik nie mogl sie zdecydowac co nalac do kubka.

Za duzy wybor i dziecko sie gubi :D
 
Kiedy jednak w koncu weszlismy na sale, film akurat sie zaczynal, wiec dotarlismy idealnie. Poczatkowo myslalam zeby chlopakow wyslac samych, ale nie chcialo mi sie wracac do domu i krazyc w te i we w te, nie mialam tez ochoty spedzic dwoch godzin lazac po okolicznych sklepach. Ostatecznie uznalam, ze rownie dobrze moge go obejrzec, a ze ceny o tej porze dnia sa tanie jak barszcz, wiec wzielam bilet tez sobie. Chlopakom produkcja oczywiscie bardzo sie podobala, mnie mniej, bo mialam wrazenie, ze cala fabula w sumie srednio trzyma sie kupy i skacze z wydarzenia na wydarzenie, byle ciagle dziala sie jakas akcja. ;)

"Uciekli" ode mnie na dalsze fotele, bo chcieli rozkladane, a nasze byly zepsute
 
Po filmie wrocilismy do nas, gdzie mlodziez jeszcze chwile pograla (o dziwo w kosza, a nie na Playstation), a potem kolega pojechal.

Przyfilowani przez okno jadalni
 
Zagonilam mlodszego pod prysznic zeby mial juz to z glowy i upieklam chlebek bananowy, bo znow uzbieral nam sie stos przejrzalych owocow. Oczywiscie dopiero co go wstawilam do pieczenia, kiedy dostalam sms'a, ze dziewczyny wyjezdzaja z parku rozrywki i powinny byc do odebrania za okolo 40 minut. Mialam zatrudnic malzonka do sprawdzenia czy ciasto upieklo sie jak trzeba i wylaczenia piekarnika, ale litosciwie zaoferowal, ze to on pojedzie po corke. Panna wrocila zachwycona, choc tez wyraznie wykonczona. Nie dziwie sie, skoro spedzily tam ponad 6 godzin, poza przejazdzkami niemal caly czas chodzac... Bi powiedziala ze ominela kilka kolejek gorskich, na ktore szly jej kolezanki, bo nie chciala zeby zrobilo jej sie niedobrze. Za to, na koniec poszly do domu strachow i okazal sie na tyle straszny, ze w ktoryms momencie sie... poplakala. Przyznala jednak ze byla juz wtedy bardzo zmeczona i wlasciwie to chciala wracac do domu, stad ta ekstremalna reakcja. ;) Obydwa Potworki mialy wiec tego dnia calkiem mocne przezycia i spac poszly w miare wczesnie i bez jekow, ze jest weekend.

Poniewaz wiedzialam ze dzieciaki, a szczegolnie Bi, byly zmeczone, poza tym Nik nadal kaszlal, wiec chcialam zeby porzadnie sie wyspali. Dlatego, choc planowalam zabrac ich na msze o 9:30, kiedy budzik zadzwonil i po ciszy w domu wywnioskowalam, ze wszyscy nadal spia, przesunelam go na pozniejsza godzine i jeszcze sie powylegiwalam. Starsza nastawila swoj na 8:30, a kiedy wstalam okazalo sie, ze Mlodszy tez sie wlasnie obudzil. Do kosciola pojechalismy wiec na 11, a potem od razu napisalam do taty, ze juz jestem, bo dopytywal (dobrze, ze glos mialam wylaczony) czy moze wpasc na kawe. Dziadek dojechal niemal o tej samej porze co M., ktory pojechal godzine pozniej do pracy, wiec rowniez godzine pozniej z niej wyszedl. Poniewaz moj tata mial w srodku tygodnia urodziny, wiec dzieciaki zlozyly mu zyczenia, a Bi wreczyla zrobione na szydelku, "trzymadlo" na pomadke ochronna. Nie wiedziala co dziadkowi zrobic, wiec zasugerowalam taka szybka (bo malutka) i w miare pozyteczna rzecz. ;) Potem symbolicznie wbilam swieczki w chlebek bananowy, zapalilismy je i zaspiewalismy mojemu tacie Sto Lat. Pechowo, kiedy probowalam zrobic zdjecie dziadkowi zdmuchujacemu je, Nik wszedl mi w kadr. :/

Oto co z tego wyszlo :D
 
Tata jak zwykle posiedzial pare godzinek, a kiedy pojechal mielismy miec juz spokojne popoludnie oraz wieczor. Ostatecznie tylko kiciul z tego skorzystal, przesypiajac wiekszosc dnia na lozku Kokusia. ;)
Spiaca mordeczka

Malzonek za to ulegl blaganiom Kokusia i zasiadl do zamowienia mu telefonu, a przy okazji dodania czwartej linii i zmiany sieci. Nieuchronnie bowiem zblizaja sie urodziny Mlodszego i choc zostal jeszcze ponad miesiac, tym razem syn nie odpuszczal i uparcie przypominal, ze Bi dostala telefon miesiac przed urodzinami, wiec on tez chce go dostac wczesniej. I nie przyjmowal do wiadomosci, ze Starsza otrzymala go z takim wyprzedzeniem zupelnym przypadkiem, bo M. dostal ulotke o promocji. W koncu szanowny ojciec ugial sie pod presja i przejrzal oferty. Jak sie okazalo, w naszej sieci, kiedy jest sie juz ich klientami, o promocji mozna sobie pomarzyc. ;) W poprzedniej (do ktorej chetnie bym wrocila, bo miala duzo lepszy zasieg) niestety jest tak drogo, ze nawet jako nowi klienci, po dodaniu kolejnej linii placilibysmy niemal dwa razy tyle. Fuksem jednak (dla Kokusia) w trzeciej mieli niezla okazje. Bedziemy placic tylko $30 wiecej niz obecnie, ale dodamy linie dla Mlodszego (wraz telefonem), a nasza pozostala trojka dostala nowsze modele srajfonow. W ten sposob Bi otrzymala wlasny prezent urodzinowy pol roku wczesniej, bo chciala lepszy telefon. Trzeba przyznac ze biorac go, sugerowalismy sie, ze dzieciak moze zaraz zgubic lub zmasakrowac i wybralismy naprawde beznadziejny model, choc nie znajac sie na Samsungach, wyszlo to dopiero "w praniu". Starszej tak naprawde bylo wszystko jedno czy bedzie to Samsung czy iPhone, byle nowszy. Wybierajac wiec, M. wzial najlepsze, jakie dawali za darmo (z 3-letnim kontraktem), czyli 15-stki. Nie sa to wiec najnowsze modele, ale dla Bi bedzie to spore unowoczesnienie, a my z M. mielismy 13-tki, wiec tez pojdziemy ten krok do przodu, choc pewnie duzej roznicy nie zauwazymy. Co prawda jestem rozczarowana, bo moj stary model to byl "mini", a teraz juz go nie ma. Nie znosze upychac w kieszeniach i torebce wielkiego "kloca", ale coz, bede musiala przywyknac. :/ I tak wzielam najmniejszy z mozliwych, bo po prostu 15-stke, a reszta wybrala 15 Pro Max, wiec najwieksze. :O Szkopul w tym, ze malzonek pojechal do sklepu sieci komorkowej, gdzie powiedzieli mu, ze ta promocja jest tylko przy zamowieniu przez internet. Spedzil wiec ponad godzine z wirtualnym przedstawicielem, ktory mial milion pytan oraz dodatkowych ofert, zeby zlozyc cale zamowienie... A na koniec cos kliknal i okazalo sie, ze wylaczyl sobie okienko z komunikacja! :O To bylo juz w momencie podsumowania, ale wydawalo sie, ze bedzie musial polaczyc sie kolejny raz i zaczac od nowa. Malzonek porzadnie poprzeklinal i wyrywalby sobie wlosy z glowy, gdyby nie byla ogolona. :D Na szczescie, po kilku minutach dostal potwierdzenie transakcji, wiec jednak wszystko przeszlo. ;) Dzieciaki az przebieraly nozkami i chyba spac nie mogly, niczym przed Bozym Narodzeniem, za to rodzice podeszli do tego ze wzruszeniem ramion. Osobiscie planowalam zostac z moim starym aparacikiem jeszcze przynajmniej rok, ale coz. ;) Wieczorem poszlam wziac prysznic, myslac ponuro o tym, co czeka mnie kolejnego dnia. Pozniej przygotowalam sniadaniowki oraz ubrania dzieciakom i sobie, czego nie musialam robic od praktycznie roku. :O

Poniedzialek musialam wiec zaczac wczesniej niz zwykle, choc Bi i tak wyprzedzila mnie o kilka minut. ;) Mimo naszych rozmow z nia, ze nadal sie rozwija, (moze) rosnie, ze potrzebuje byc porzadnie wyspana zeby funkcjonowac w szkole, panna nadal wstaje skoro swit. Wyszykowalam sie jak co rano, z ta roznica, ze musialam tez od razu zjesc sniadanie i umalowac oko. ;) Spakowalam Potworkom sniadaniowki, nalalam wody do bidonow, a w miedzyczasie obudzilam Kokusia, zeby i on sie szykowal. Sprawdzilam w telefonie ruch na autostradzie i pokazalo ze jedzie rozsadnym tempem, a przynajmniej nigdzie nie bylo zadnego wypadku i zatoru. Wyslalam wiec Potworki na przystanek i konczylam szykowanie. Zanim wyszlam z domu, oni juz odjechali. Okazalo sie, ze telefon "sklamal", bo choc nie bylo korkow, to ruch na drodze byl taki, ze nie dalo sie nawet rozwinac wiekszej predkosci. Po prostu caly czas jechal czlowiek miedzy autami, bez mozliwosci skutecznego wyprzedzenia. Poczatkowo nawigacja pokazala, ze powinnam dojechac z 6-minutowym zapasem, ale po drodze ten zapas stopniowo sie kurczyl i ostatecznie zostaly mi dwie minuty. Coz, dobre i to. ;) Dojechalam do chyba glownej siedziby poczty w moim Stanie, gdzie mialam calodniowe szkolenie. Dostalam tymczasowa przepustke i zasiadlam w pokoju bez okien, z 10-oma innymi osobami. Szkolenie ogolnie bylo (tak jak sie obawialam) nudne niczym flaki z olejem, o tym czego nie wolno jako pracownik pocztowy, a co trzeba wykonywac, jak sie zachowywac, itd. Prowadzacy byli sympatyczni, ale wedlug mnie srednio przygotowani, bo zachwalali urzad pocztowy pod niebiosa, tylko ze opowiadajac o kazdym "przywileju", czy dodatkach, od razu dodawali, ze "och, ale to dopiero jak przejdziecie na stala trase". No dobrze, tyle ze przejscie na stala trase zalezy glownie od tego, do ktorego urzedu pocztowego trafisz. Jedni przejda po kilku miesiacach, inni po 10 latach, jesli wytrwaja tak dlugo. Tak samo z przyslugujacymi swietami. "Prawdziwi" listonosze maja wolne 11 federalnych swiat. Tacy poletatowi jak ja, poki co 6. Tylko, ze prowadzacy nie byl w stanie nawet wymienic ktore to swieta! Rozumiem, ze on tam juz ma dozywotnia ciepla posadke, ale szkoli nowych pracownikow, wiec takie podstawy powinien wiedziec! Poki co, okazuje sie ze przysluguje mi tylko ubezpieczenie zdrowotne (w Hameryce to akurat wazne) oraz moge wypracowac sobie platne wolne. Na 80 przepracowanych godzin, beda mi naliczac 4 godziny wolnego, czyli srednio 1 dzien na miesiac. To tyle dobrego, bo poza tym to raczej kicha. Moja pozycja (czytalam cos innego, a tu prosze) moze byc zatrudniona tylko na 40 godzin tygodniowo, co wynosi okolo 2-3 dni. Jesli to przekrocze, nie tylko nie bede miala zaplacone za nadgodziny, ale bede po prostu pracowac za darmo. :O Dodatkowo, szkolenie dotyczylo prac w calej poczcie, tymczasem w naszej grupie byli sami nowi listonosze. Nie bylo nikogo, kto bedzie pracowal w okienku, ani sortowal listy. I rozumiem, ze tak wypadlo, ale musielismy obejrzec mnostwo filmikow o sortowaniu paczek oraz kartek oraz zachowaniu przy kasie, co zupelnie nas nie dotyczylo. Przesiedzielismy tam 8 godzin, a wlasciwie 9, bo doliczyli przerwe na lunch, a mogli spokojnie skrocic wszystko o 2 godziny...

W czasie przerwy pobieglam po kawe i na kawalku trawnika obok budynku, znalazlam pomnik, ktory pracownicy pocztowi wystawili... samym sobie :D

A "najlepsze", ze musielismy odbebnic to calodzienne szkolenie (na szczescie maja nam za nie zaplacic), w srode mielismy przyjechac na kolejne 6 godzin, a kilkukrotnie powtorzyli, ze bedziemy miec test z prowadzenia wozu pocztowego, ale jesli go nie zdamy, nie dostaniemy tej pracy. Suuuper... Jaki jest wiec sens w tylu godzinach szkolenia, "witania" na poczcie, jak potem mam oblac jazde i mnie wywala? Nie lepiej zaczac od prowadzenia busika? Tym bardziej, ze jak juz to zdam, to potem bede sie musiala umowic do "mojego" urzedu zeby spedzic dzien patrzac na kogos, a pozniej bede miala 4-dniowa akademie dla listonoszy. I tu znowu - co za dziwna kolejnosc. Wedlug mnie, najpierw powinna byc akademia, a potem moge juz zapoznawac sie z wlasciwym miejscem pracy. No bezsens totalny. Czy wynioslam z tego cos pozytecznego? Na szczescie tak. Po pierwsze, poczta ma osobny urzad zajmujacy sie ochrona i audytami. Nie mam ochoty zostac pocztowym "policjantem", ale ten departament kontroli i audytow to sobie sprawdze. Poza tym, kiedys weszlam na strone rzadu i popatrzylam na federalne pozycje zatrudnienia. Wiekszosc z nich miala obok znaczek oznaczajacy, ze oferta pracy jest tylko dla aktualnych pracownikow federalnych. No i super, bo jako urzednik pocztowy, dostalam juz swoj federalny numerek, wiec moge skladac podania rowniez na te "wewnetrzne" prace. Kiedy wreszcie puscili nas do domu, wybieglam stamtad jak na skrzydlach. Niestety, byla 16:45, a musialam przejechac przez stolyce naszego Stanu, ktora slynie z popoludniowych korkow. Tym razem tez nie zawiodla. To znaczy, ruch moze nie stal, tylko pomalutku jechal do przodu, ale w takim tempie, ze szybciej przejechalabym rowerem... :/ A nastepnie utknelam w korku we wlasnej miejscowosci. To tez klasyk, ale nie ma sie co dziwic, skoro przez miasteczko przechodzi jedna glowna arteria... Do domu dotarlam wiec wymordowana oraz glodna, bo podczas przerwy poszlam do Dunkin' Donuts (ktory byl po drugiej stronie ulicy), ale kupilam tylko kawe; jesli o jedzenie chodzi, pozostalam przy przekaskach z domu. Malzonek akurat dmuchal liscie z przodu ogrodu, bo zaczeli juz jezdzic i je zbierac, wiec to tylko kwestia czasu az dotra na nasza ulice. Kiedy skonczyl, stwierdzil ze na silownie juz mu sie nie chce i najwyzej zawiezie Potworki i zostawi. Mnie tez sie nie chcialo, wiec prawie sie ucieszylam, ze Bi nadal narzekala ze boli ja gardlo. Nik za to, ktory zaczal chorowac tydzien wczesniej, najpierw cierpial na bol gardla i stan podgoraczkowy, potem dostal chrypy, nastepnie zaczal kaszlec, a tego dnia doszedl mu... katar. :O Normalnie zamiast zdrowiec, to dochodzily mu kolejne objawy... Stwierdzilismy wiec, ze lepiej obojgu basen odpuscic. Wieczor zlecial oczywiscie ekspresowo, bo przeciez dojechalam dopiero o 17:30. Za to bardzo sie ucieszylam, ze na kolejny dzien musze szykowac tylko Potworki. ;)

We wtorek pobudka rano, ale i tak pozniej niz dzien wczesniej, wiec ta 6:30 wydawala sie niemal luksusem. :D Po bardzo suchej jesieni i ostatnich wichurach, z drzew opadly niemal wszystkie liscie i widze przystanek dzieciakow jak na dloni, przyszlo mi wiec do glowy, zeby nie wychodzic, tylko popatrzec na nich przez okno. Zrobilo mi sie jednak zal psiura, bo przeciez on uwielbia ganiac za swoja pileczka, ktora zwykle jej rzucam gdy z daleka "pilnuje" przystanku. Dzien wczesniej wypuscilam tylko biedna Maye na siusiu, a pol godziny pozniej zostala zamknieta w domu do 14:50, bo o tej porze zwykle dojezdzaja Potworki. Nie chcialo mi sie wiec, ale przymusilam sie zeby jak zwykle wyjsc z dzieciakami i zabawic siersciucha. Na szczescie autobus dosc szybko przyjechal i wrocilam do chalupy. Dzien zlecial ekspresowo, bo mialam... rozmowe o prace. :O Tak, tak, jedno miejsce przypomnialo sobie o mnie. Po trzech miesiacach. :O Rozmowe mialam o 11:30, wiec tak ni w gruche, ni w pietruche, bo ciezko mi bylo sie skupic na czyms konkretnym kiedy na nia czekalam. Ocyzwiscie staralam sie zrobic cos pozytecznego, ogarnelam kuchnie, wstawilam zmywarke, przewietrzylam sypialnie, itd. Glownie jednak chodzilam w kolko po domu bez celu, zerkajac co chwila na zegarek... W koncu sie doczekalam i... byla to jedna z moich chyba bardziej intensywnych rozmow o prace. Duzo dostalam pytan w stylu "Jaki byl twoj najwiekszy konflikt w pracy i co cie to nauczylo?". Maglowaly mnie na zmiane dwie osoby, a calosc zajela godzine. :O Pod koniec zaczelam juz chrypnac, mimo ze popijalam przygotowana przezornie kawe. Nie oczekuje propozycji pracy, bo na niektore pytania ciezko bylo mi na poczekaniu cos sobie przypomniec, lub wrecz wymyslec. A pozycja ta i tak, choc zwiazana z moim doswiadczeniem zawodowym, od poczatku wydawala sie, ze to za wysokie progi na moje nogi. ;) W kazdym razie przezylam i potem moglam juz odetchnac, choc nabuzowana adrenalina, kolejny kwadrans krazylam po pokojach nie mogac zebrac mysli. Pozniej musialam juz sie zebrac do kupy i skonczyc przygotowywanie obiadu, zeby byl gotowy na przyjazd Potworkow. Dojechali i az przebierali nozkami, tego dnia bowiem przyszly nowe telefony, ale M. powiedzial im zeby nic nie wlaczali, bo najpierw trzeba je aktywowac. Wiecie jakich pokladow cierpliwosci wymagalo od nich to pol godziny czekania?! :D Okazalo sie tez przy okazji, ze Bi ma zapchany nos, nadal pobolewa ja gardlo, a Nik kaszle, wiec stwierdzilismy, ze trzeba basen odpusic... Zreszta, potem aktywacja wszystkich telefonow tyle zajela, ze i tak pewnie by nie pojechali... Dojechal z pracy malzonek i zabral sie za elektronike. Ku rozpaczy Potworkow (bo tyyyle to trwalo :D), najpierw posciagal ochronne folie i zalozyl szkielka na ekrany. Potem zaczela sie zabawa w aktywacje. Na pierwszy ogien poszedl telefon Kokusia, bo wiadomo, ze on na niego najbardziej czekal. ;) Z telefonami naszej pozostalej trojki, sprawa byla bardziej skomplikowana, bo wszyscy chcielismy poprzenosic dane, apki, zdjecia, itd. Pierwsza byla Bi, jako kolejna przytupujaca niecierpliwie, ale przez to, ze miala Samsunga a przenosila wszystko na Srajfona, musiala polaczyc je kabelkami i cale przesylanie trwalo wieki, czyli prawie godzine. ;) Powiedzialam M., ze mnie nie zalezy i moge poczekac az zrobi swoj, ale uparl sie, ze teraz ja. No dobra... Tu Srajfon i tu Srajfon, wiec pomimo ponad 6000 (!) zdjec, telefony przerzucily dane w pol godziny. W koncu malzonek wzial sie za swoj i... zonk. Gdyby nie to, ze bylo pozno i M. zmeczony, czlowiek zwijal by sie ze smiechu, ze wszystkim zrobil bezproblemowo, a jego telefon sie zbiesil. Jak tylko zaczal sie laczyc ze starym telefonem M, wyskoczylo (na nowym) ze potrzebuje software update. Malzonek westchnal i kliknal zeby sobie to zrobil, a telefon pokazal wiadomosc o tym, czego bedzie dotyczyla ta zmiana i... zastygl. Ja juz po chwili zrozumialam, ze sie zawiesil, bo nie dalo sie nic zrobic, nawet przesunac strony dalej, zeby przeczytac do konca opis zmian. Malzonek jednak uparcie czekal, bo "moze ruszy". Kiedy po polgodzinie nic sie nie zadzialo, zrobil aktualizacje oprogramowania w starym telefonie. Dalej nic. Poradzilam zeby zrestartowal zawieszony nowy, ale nie. Bedzie czekal. Potem poradzilam zeby pojechal do sklepu sieci komorkowej, bo zostalo 40 minut do zamkniecia. Nie, jemu sie nie chce. Do tego sklepu mamy zawrotne 5-10 minut jazdy, ale okey... W koncu posluchal mnie i zrestartowal telefon. Wtedy wreszcie cos sie ruszylo, pokazalo ze przenosi pliki ze starego telefonu, ale nadal wygladalo to dziwnie, bo stary nie pokazal nic. W koncu nowy telefon oglosil radosnie, ze przenosiny skonczone. Taaa... Tylko, ze przeniosl sobie to, na co mial ochote, czyli czesc zdjec, kontakty, ale juz nie wiadomosci i zadnych apek. A, poza Whatsappem, ktory sluzy po prostu do komunikacji, M. ma mnostwo waznych zwiazanych z kontami bankowymi i finansami. :O Byla oczywiscie fura przeklenstw, ale moja rada (po raz kolejny) zeby podjechal do sklepu, wywolala tylko wzruszenie ramion. Poradzilam wiec zeby zobaczyl na YouTube jak poprzenosic dane z telefonow. Nie, malzonek wpadl juz w taki "amok" rozpaczy, ze miotal sie po calej jadalni, przeklinajac raz po raz i pytajac sie losu dlaczego wszystkim przenosiny poszly bezproblemowo, a jemu oczywiscie jest pod gorke. :D Zrobila sie juz na tyle pozna godzina, ze zaczelam szykowac sniadaniowki dla dzieciakow i siebie, bo kolejnego dnia znow mialam wybyc na "szkolenie". Potem poszlam przygotowac ubrania zeby rano sie nie miotac, umylam sie, poczytalam Kokusiowi, a jak wreszcie zeszlam na dol, M. radosnie oznajmia, ze od nowa robi przenosiny danych. Kiedy wyrazilam zdziwienie, odpowiedzial z duma, ze sprawdzil sobie na YouTube jak to zrobic. No tak, tylko to JA to zasugerowalam i jakos dla mnie nie ma zadnego kredytu. ;) W kazdym razie, tym razem wszystko przenioslo sie jak trzeba, ale trwalo grubo ponad godzine. Potem jeszcze szybko chcielismy poustawiac lokalizacje, zeby moc znalezc swoje telefony, ale okazalo sie, ze choc z nami poszlo w miare sprawnie, to Nik, jako ze ma ponizej 13 lat, nie mial zalozonego Apple ID, ktore mu na szybko zakladalam, ale bylo juz tak pozno, ze lokalizacje ustawil tylko M., po czym wygonilam dzieciaki do spania, a i malzonek sie polozyl. Dla niego zostaly i tak najwyzej 4 godziny snu, a wszystko przez glupie telefony. ;)

Srode zaczelam duzo wczesniej niz bym sobie zyczyla. Z powodow dla mnie zupelnie niezrozumialych, poniedzialkowe szkolenie bylo na 8 rano, ale srodowe, z bezpiecznej jazdy (jako listonosz, nie ogolnie, bo przeciez wszyscy mamy prawko) juz na 7:30, przy czym w poniedzialek babka ostrzegla, ze srodowi szkoleniowcy sa dosc "staroswieccy" i zeby lepiej zaplanowac przyjazd na 7:20, bo spoznialskich nie wpuszczaja. Co okazalo sie nie do konca prawda, bo ktos przyszedl kilka minut po czasie i facet tylko spytal dlaczego sie spoznil, po czym ostrzegl, ze na konkretna nauke jazdy musi byc na czas, bo inaczej go nie wezma. Kolejna osoba zjawila sie po 8 i tej juz nie wpuscili, choc wedlug mnie, spokojnie mogli, bo gosciu prowadzacy byl tak flegmatyczny i powolny, a dodatkowo na poczatku sporo czasu wypisywalismy formularze, ze tak naprawde duzo tej osoby nie ominelo. W kazdym razie, tak wczesne rozpoczecie, oznaczalo ze musialam wstac o nieboskiej godzinie - 5:40. Nie pamietam kiedy ostatnio musialam sie zrywac tak wczesnie! :D Oznaczalo to rowniez chrzest bojowy dla Potworkow, bo tego dnia musieli wyjsc sami na autobus. Tu najbardziej sie obawialismy, ze wyjda i nie zatrzasna drzwi, choc po fakcie okazalo sie, ze drzwi zamkneli, bramki przesuneli zeby Maya nie lazila po domu, ale nie... zgasili lampki w kuchni! :D Wiadomo, ze teraz rano trzeba wlaczac swiatlo, no i palilo sie caly ranek i wczesne popoludnie. ;) Szkolenie bylo w zasadzie dosc nudne i poza kilkoma wymogami ktorych nie ma w zwyklym aucie, innym rodzajem pasow bezpieczenstwa, tak naprawde wszystko opieralo sie o zdrowy rozsadek. Tak jak napisalam, prowadzacy mial strasznie dziwna maniere i traktowal nas troche jak niewydolnych umyslowo. Mowil powoli i spokojnym glosem, a zebysmy mu nie zasneli, co chwila kazal kazdemu przeczytac cos z ekranu, lub mowiac, zwracal sie po imieniu do tej lub tamtej osoby. Specjalnie przygotowal kartki z naszymi imionami, zeby wiedziec kto jest kim. Czulam sie troche jak w szkole, co bylo czesciowo zabawne, a czesciowo irytujace. Kiedy zrobil przerwe, oznajmil, ze ten, kto sie spozni, bedzie musial zaspiewac piosenke. ;) 

Sala, w ktorej mielismy szkolenie, znajdowala sie obok sortowni zajmujacej caly parter budynku. Jesli kiedys zastanawialiscie sie jak wyglada taka pocztowa "sortownia", to jest bardzo zautomatyzowana. To tylko malusienki jej wycinek, bo wlasciwie to nie wolno tam robic zdjec ;)

Naogladalismy sie tez mnostwa filmikow z kolizji z pocztowymi busikami (wiele smiertelnych) gdzie kierowca wylecial przez okno lub drzwi (jechal z otwartymi, bo one sa przesuwne i nie zapial pasow), gdzie busik wpadl do rowu i listonosza przygniotl, z potracen rowerzystow, malych dzieci i innych, "radosnych" wydarzen. Ze juz o calej serii zgniecionych skrzynek pocztowych przy cofaniu, obitych aut, wozow, ktore zostawione na biegu sobie odjechaly i cud ze zatrzymaly sie na drzewie a nie innym czlowieku, juz nie wspomne. Szkolenie trwalo (z przerwami) 6 godzin i przyznaje, ze odczuwam lekka paranoje, o co zapewne im chodzilo. :D Niestety, nauke jazdy busikiem i test z niej, mam miec dopiero w nastepny czwartek. :O Tak, jak pisalam przy poniedzialku, zupelnie bez sensu maja organizacje szkolen. Chcialabym miec to juz za soba, a jestem jedna z ostatnich testowanych w mojej grupie, bo biora tylko 2-3 osoby dziennie. W dodatku, test bedzie zawieral cofanie busikiem, a to odbywa sie za pomoca bocznych lusterek, bo nie ma nawet wstecznego. Wiekszosc tych pojazdow jest z wczesnych lat 90-tych (!), wiec o kamerze, czy czujnikach na zderzaku, mozna sobie pomarzyc. Jestem nastawiona mocno sceptycznie co do moich zdolnosci, a jeszcze spytalam pana co sie stanie jesli obleje (myslac, ze moze mozna przyjsc w innym terminie, bo masz 3 godziny na pocwiczenie jazdy i test; dla niektorych to moze byc za krotko), a on na to, ze ci, ktorzy zadaja to pytanie, najczesciej oblewaja i ze przeciez moge sobie zlozyc podanie gdzie indziej, bo nie kazdy musi byc listonoszem. :O Swietnie sie zapowiada...  Ucieszylam sie za to, ze choc Potworki musialy wyjsc na autobus same, to do domu wrocilam przed nimi. Dotarlam jednak raptem pol godziny wczesniej, a tego dnia grafik byl nieco mocniej napiety, wiec nie mialam czasu na skomplikowane dania i przygotowalam po prostu hot-dogi. Potworki dojechaly, podalam im jedzenie i po chwili musialam sie zbierac z Kokusiem do wyjscia. Tego dnia mial ostatnie spotkanie w klubie rowerow gorskich. Pechowo, M. juz kolejny raz umowil sie do mechanika akurat na srode, wiec znow musialam upchnac rower Mlodszego w moim aucie. Jakosc sie udalo, dojechalismy nad jezioro i banda wyruszyla.

Odjezdzaja na ostatnia w tym sezonie przejazdzke
 
Czekajac na syna, urzadzilam sobie spacer w pieknej, jesiennej scenerii, choc ta "jesien" to tylko z nazwy, bo mielismy 24 stopnie i bylam w szortach oraz krotkim rekawku. ;) Kiedy chlopcy wrocili, z racji ze bylo to ostatnie spotkanie, prowadzacy urzadzil im mala imprezke. Przy okazji, sprawdzilam sobie tego "kolesia" w Google i okazuje sie, ze to nie jakis tam przypadkowy pasjonat gorskich rowerow, tylko jeden z dyrektorow zarzadzajcych calym tym klubem nad jeziorem! :O Nic dziwnego, ze kiedy tydzien wczesniej rodzice pytali czy cos doniesc na ta "impreze", machna reka, ze nie trzeba. Pewnie wszystko poszlo i tak na konto klubu. :D Najpierw byla pizza, a potem lody.

Po skonsumowaniu kawalka pizzy, tych lodow potem juz do konca nie wcisnal

Chlopaki zjedli w pospiechu, zeby zaliczyc jeszcze jeden zjazd z najwiekszej gorki. Pozniej w koncu udalo mi sie zagonic Nika do auta.

Pozegnalny zjazd z najwiekszego wzgorza. Zdjecia wyplaszczaja, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze jest cholernie strome, a chlopaki zjezdzaja z niego na wariata, nawet nie hamujac :O
 
Tym razem niezle sie naszamotalismy z rowerem, bo za cholere nie moglam go ustawic tak, zeby sie zmiescil. W koncu nacisnelam guzik, zeby zamknac bagaznik, a kiedy klapa opadala, pobieglam i przez boczne drzwi przytrzymalam mocniej przednie kolo roweru, zeby go troche "docisnac". ;) Na szczescie zadzialalo. Po kazdym srodowym spotkaniu Mlodszy jeczal, ze chcialby do Dunkin' Donuts, wiec skoro to bylo ostatnie, zgodzilam sie, na pozegnanie. Przyjechalismy do domu zaraz za M., a Potworki stwierdzily, ze pograja sobie jeszcze w kosza, mimo szybko zapadajacego zmierzchu.

Nik uczy siostre jakichs sztuczek z pilka ;)

Okazalo sie tez, ze Bi nie ma pracy domowej, zas Nik cos do przygotowania, ale termin dopiero za tydzien, wiec nie chcialo mu sie zaczynac.

W czwartek, z rozkosza pospalam "az" do 6:30. No co za rozpusta! :D Poranek to dzien swistaka: wstac, obudzic Kokusia, przygotowac mu sniadanie, wyszykowac sie do wyjscia i pojsc na koniec podjazdu zeby popilnowac gimnazjalistow. Ktorzy to jechali do szkoly zadowoleni niczym prosie w deszcz, bo kolejny dzien mieli miec wolny, wiec czuli sie jak w piatek. ;) Autobus podjechal dosc wczesnie, bo o 7:21, wiec szybko wrocilam do chalupy. Zanim jednak moglam wejsc do srodka, musialam wyrzucic kolejny "prezent" zostawiony przez Oreo.

Akurat gryzoni mi nie bardzo szkoda
 
Potem sniadanie, kawka i niechetnie, ale musialam szykowac sie na zakupy. Poczatkowo mialalm sprzatac, bo przez te szkolenia wylecial mi z glowy wolny piatek, kiedy jednak sobie o nim przypomnialam, stwierdzilam ze wole jechac do supermarketu, bo kolejnego dnia niechybnie mialabym ogonek w postaci Bi. ;)

Zanim pojechalam, pstryknelam zdjecie, ktorego nie pokazuje malzonkowi, bo nie wiem czy z kota nie zostaloby tylko futerko :D

W dodatku, naprawde stwierdzam, ze przez te "pocztowe" spotkania, jestem zupelnie rozkojarzona. Na smierc zapomnialam, ze czwartek to Halloween (dobrze, ze cukierki kupilam juz wczesniej), a przy okazji... urodziny M.!!! Po zakupach popedzilam wiec jeszcze do Polakowa, z nadzieja na kupno malego torcika tirmisu. Niestety nie dostalam, ale kupilam inne ciacho, zeby miec w co wepchnac swieczki. Wrocilam do domu, rozpakowalam torby, usiadlam na chwile z kolejna kawa, po czym zabralam sie za gulasz. Dobrze, ze to danie, ktore niemal robi sie "samo", bo malzonek napisal mi chwile pozniej, ze pojedzie po pracy kupic pieczone skrzydelka oraz udka kurczaka, takie "mini", bo dzieciaki je lubia. Nie ma jak ugotowac obiad, a maz wymysli sobie cos innego... :/ Wkrotce ze szkoly dojechaly Potworki, szczesliwe, bo przed nimi byl nie tylko dlugi weekend, ale tez wieczorne zbieranie cukierkow. Potem czekalismy na M., zeby przywitac go ze swieczkami na "torcie". ;)

Niespodziankaaaaa!!!
 
Bi byla troche rozczarowana, bo od miesiaca robily plany z kolezankami, ze pojada do jednej z nich i beda chodzic po jej osiedlu. Wszystko niby mialy ustalone, tymczasem rano tamta dziewczynka napisala, ze musi odwolac, bo bedzie spedzac czas z siostra, czy cos w tym stylu. Podejrzewam, ze siostra byla zazdrosna, a nie miala kolezanek do chodzenia po domach i rodzice przymusili druga zeby puscila swoje psiapsiolki kantem. ;) Dobrze, ze mialy byc trzy, wiec Bi oraz trzecia (ktora jest tez corka mojej znajomej) szybko sie zgadaly, ze moga pojsc razem. Ich osiedle jest malutkie, wiec wybraly nasze, co nie ukrywam bylo mi na reke, bo odpadalo zawiezienie i odebranienie corki. Nik, tak jak ustalil wczesniej, szedl z trzema kolegami.

Dmuchany dinozaur, dmuchany kurczak, hot-dog i ketchup. Musieli byc jedna z najzabawniejszych grup! :D
 
Juz kiedys pisalam, ze ta moja znajoma slynie ze spoznialstwa i gdzie bysmy sie z nimi nie umowili, przyjezdza sporo po czasie. Nie inaczej bylo tym razem. Miala odwiezc corke o 17:15, bo dziewczyny chcialy jeszcze spedzic razem troche czasu. Przyjechaly o... 18. ;) Na szczescie dzieciaki zaczynaja lazic po domach dopiero kiedy zapada zmrok, a nie zmienilismy jeszcze czasu, wiec o tej godzinie i tak panny nie wychodzily. Za to na dokladnie ta godzine Nik umowil sie z kolegami, wiec szybko sie przebral i pobiegl na miejsce spotkania. Zdazylam tylko calej trojce zrobic pamiatkowa fote.

Kolezanka Bi chociaz sie przebrala, Starsza poprzestala na opasce :D

Troche srednio sie zlozylo, ze w tym roku bylo naprawde wyjatkowo cieplo - 26 stopni. W dodatku, nawet po zmroku temperatura spadala bardzo opornie. Niby lepiej tak niz deszcz lub mroz, ale dzieciaki musialy zweryfikowac swoje kostiumy. Bi miala byc "cieniem", cala ubrana na czarno, ale ze bylo tak cieplo, stwierdzila, ze w dlugich spodniach oraz rekawach sie ugotuje. Ostatecznie wiec zupelnie sie nie przebrala, wyciagnela tylko z szuflady stara opaske imitujaca nietoperze uszy. :D Wreszcie zrobilo sie na tyle ciemno, ze dziewczyny ruszyly w swoja trase. Mialam niezly ubaw sprawdzajac co jakis czas ich lokalizacje, szczegolnie Kokusia, bo chlopaki wypuscili sie naprawde daleko. Sama za to przezylam spore rozczarowanie brakiem dzieciakow przychodzacych po slodycze. W ogole wydawalo mi sie, ze jakos malo ich w tym roku chodzilo po osiedlu. Dodatkowo nasz dom ma podejscie od boku i slabo oswietlone, wejscie gleboko i schowane za sciana salonu, a w dodatku zaluzje w oknie sa tak szczelne, ze praktycznie nie widac zapalonego w srodku swiatla. Do tego krzaki z przodu i chyba malo ktore dzieciaki zauwazaja, ze tu tez daja dobroci. ;) Tak sie cieszylam, ze w tym roku zostaje w domu i rozdaje slodycze, a tymczasem, poza Kokusiem i jego banda (ktorzy zaszli tylko dlatego, ze Nik chcial oproznic torbe, bo mu ciazyla :D) przyszlo zaledwie siedmioro. :O Widzialam kilka wiekszych grup, ale z (prawdopodobnie) powodow, ktore wymienilam wczesniej, do nas nie zaszli. Z drugiej strony dalo mi to spokojny wieczor na kanapie z malzonkiem. Dzieciakom nakazalam wrocic najpozniej o 20:30, pamietajac, ze kiedy dochodzi osma wiekszosc smarkaterii wraca i tak do domow. Mlodszy oburzyl sie, ze oni chcieli chodzic do 22! :D A potem sam wrocil o 19:45, bo widzial ze ruch na ulicach zamiera, a mial najdalej do domu i nie chcial wracac przez puste osiedla.

Lupy pogrupowane w kategorie :D
 
Bi i jej kumpelka przyszly o 20:15, wiec tez nie wykorzystaly calego czasu. I dobrze, bo zanim po kolezanke przyjechala mama i tak zrobila sie prawie 21.

A tu zbiory Bi
 
Malzonek juz dawno poszedl spac, a i ja czulam sie zmeczona, mimo ze nie chodzilam z Potworkami po domach. A co do tych ostatnich, to wieczorem Bi zasypiala na fotelu na siedzaco, wiec jedno bylo pewne - dobrze spali tamtej nocy. :D

Piatek, czyli pierwszy dzien nowego miesieca, dzieciaki mialy wolne z okazji hinduskiego swieta Diwali, wiec mogli odespac wieczorne lazenie. Mnie o 7 obudzila Oreo, ktora domagala sie wypuszczenia na dwor. Poczlapalam na dol, otworzylam drzwi, kiciul wybiegl, a ja wdrapalam sie spowrotem na gore i padlam do lozka. Budzik mialam nastawiony na 8:30, ale po stresujacym tygodniu z wczesnymi pobudkami, czulam sie strasznie zmeczona, wiec zamknelam jeszcze oczy "na moment". Po czym okazalo sie, ze zrobila sie 9:45. :D Kiedy wstalam, przekonalam sie, ze Bi juz nie spi, za to Nik obudzil sie dopiero tuz przed... 11. :O Zanim laskawie zszedl na sniadanie, byla prawie 12. Ogolnie caly dzien to byla bitwa zeby zjedli cos normalnego, bo torby wypchane slodyczami, niestety kusily... Byla pogoda wlasciwie "letnia" i tylko kupy brazowych lisci wszedzie, wskazywaly ze to nie ta pora roku. Znow mielismy 25 stopni i okna pootwierane na cala szerokosc. Bi, ktora jak zwykle nie mogla usiedziec na tylku, zabrala Maye na spacer, a ta wrocila ziejaca niczym po maratonie. Zdecydowanie psiur sie starzeje... :( Nik, dla odmiany, spedzil caly dzien w pizamie i na telefonie i ubral sie niewiadomo po co, prawie o 16. Dobrze sie jednak zlozylo, bo Bi zachcialo sie pojechac do biblioteki. Nie bardzo mialam ochote, ale stwierdzilam, ze troche swiezego powietrza mi nie zaszkodzi, a Mlodszy uznal ze przejedzie sie tak dla samego przejechania. Przy czym, chce otworzyc drzwi od mojej strony w garazu (zeby nimi wyjsc i oszczedzic sobie brania kluczy), a tu zonk. Jedna strona sie lekko unosi, druga ani drgnie, a motorek burczy z wysilku. Napisalam do M. zeby nie probowal otwierac moich drzwi bo cos sie moze spalic i niestety musialam wyjsc normalnymi drzwiami. ;) I wziac ze soba klucze, co zreszta jest, jak widac, calkiem dobrym pomyslem zawsze, bo niewiadomo co sie moze stac. Juz kiedys urwala sie sprezyna otwierajaca drzwi, teraz poszla linka. Nie mowiac juz o tym, ze jesli zabraknie pradu, motorek tez nie zadziala...

Kto, patrzac na to zdjecie, domyslilby sie, ze to 1 listopada?

W kazdym razie, pojechalismy do biblioteki, oddalismy ksiazki oraz filmy, a Bi zaopatrzyla sie w nowe. Wrocilismy do domu, gdzie M. juz uporal sie z drzwiami i reszta popoludnia i wieczor uplynely na ogarnianiu tego i owego, skladaniu prania, itd.

A kiciul przesiedzial kilka godzin na plocie sasiadow, czatujac na myszkujace w opadlych lisciach gryzonie

Do przeczytania!