Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 30 grudnia 2015

Zegnamy rok 2015, czyli w dwunastu zdjeciach na 12 miesiecy

Jaki byl ten 2015? Szybki, to napewno. Zlecial nie wiem kiedy i gdyby nie zdjecia, z trudem moglabym sobie przypomniec co wlasciwie sie wydarzylo. Kwartal z calego roku spedzilismy z moimi tesciami. Nie bylo latwo ani szczegolnie przyjemnie, ale przezylam. ;) We wrzesniu Bi zaczela przedszkole. A wczesniej, w czerwcu, zaliczylismy pierwszy, rodzinny urlop od narodzin dzieci.

A poza tym, w wielkim skrocie, co dzialo sie przez cale 12 miesiecy:

Styczen - zdecydowanie, poprzednia zima byla mrozna i sniezna. Snieg popadywal juz od polowy listopada. Zrobil sobie przerwe na Boze Narodzenie (jakby inaczej), ale w styczniu rozhulal sie na dobre!



Luty - coz, byl to miesiac przylotu tesciow. Na domiar zlego maz konczyl wlasny "projekt" i w weekendy praktycznie nie bylo go w domu. Swietna ucieczka okazaly sie wyprawy z Bi na lodowisko. ;)



Marzec - rodzice przypomnieli sobie, ze hej! zima sie konczy, a my na nartach nie bylismy! Udalo sie nieco nadrobic straty, ale matka czuje niedosyt i liczy na powtorke w tym roku. ;)



Kwiecien - Wielkanoc



Maj - 4 Urodziny Bi (oraz wyjazd tesciow! :D)



Czerwiec - wakacje w Poludniowej Karolinie. To zdecydowanie trzeba kiedys powtorzyc! ;)



Lipiec - upaly, nowy basenik i niekonczace sie chlapanie popoludniami



Sierpien - pierwsze powazne plony z ogrodka



Wrzesien - przedszkole! Najwazniejsze i najbardziej przelomowe wydarzenie w minionym roku!



Pazdziernik - pierwsza przedszkolna wycieczka i pierwsza przyjazn




Listopad - Harvest Lunch w przedszkolu oraz Swieto Dziekczynienia. Tu chyba tez wypada nadmienic, ze poraz pierwszy od 8 lat upieklismy, jak nakazuje tradycja, calego indora. ;)



Grudzien - Mikolajki, Boze Narodzenie, ale przede wszystkim 3 Urodziny Kokusia



Jakie wrazenia? Nie byl to rok przelomowy, nie bylo "fajerwerkow". Jedynym wyjatkowym wydarzeniem bylo rozpoczecie przez Bi przedszkola. To zas nie jest jakis wielki przelom, tylko raczej normalna kolej rzeczy. Nie zdarzylo sie tez nic tragicznego, uprocz straty ciazy w listopadzie. Poniewaz jednak ta ciaza skonczyla sie tak naprawde szybciej niz zaczela, strata jest malenka, maciupenka, nie nazwalabym jej tragedia...

To byl spokojny rok. Zupelnie jak poprzedni - 2014. A jednak tamten wspominam z przyjemnoscia, bez wahania mowie, ze byl to dobry rok. A 2015 zegnam bez zalu. Koncowka nie byla dla mnie zbyt pomyslna. Czuje sie zmeczona, smutna, zniechecona. Zaczynam podejrzewac, ze odbija mi sie czkawka stres zwiazany z przylotem tesciow, rozpoczeciem przez Starsza przedszkola oraz listopadowa strata. Niby wszystko to przeszlo i minelo, ale cialo kumuluje negatywne emocje i teraz, w czasie przelomu, nowego poczatku, daje znac, ze jednak nie wszystko jest tak, jak powinno.

Czekam na 2016. Czekam z niepokojem, nie wiedzac co przyniesie, choc w tym niepokoju jest mimo wszystko sporo nadziei. Boje sie miec jej za duzo, zeby potem nie zleciec z hukiem z wyzyn. Ale ona tam jest, tli sie w podswiadomosci i sprawia, ze jednak jestem ciekawa jak zapisze sie w kronikach pamieci Nowy Rok...

***

Ale jeszcze na momencik zostanmy w terazniejszosci. W ostatnim poscie napisalam, ze mamy szanse na pierwszy w tym sezonie snieg. No coz, "snieg" okazal sie mocno pomieszny z deszczem, a skoczyl sie jako marznaca mzawka. Nie bylo mowy zeby wypuscic Potwory na taka pogode, mimo, ze one nie mialy oczywiscie co do tego zadnych watpliwosci. ;) Bi miala szczescie w nieszczesciu, bo zmuszona bylam zabrac ja na dlugo odwlekane szczepienie przeciw grypie, a przy okazji podreptala troche po mokrej brei, ktora mielismy zamiast sniegu. Radosci bylo co niemiara! ;)


Taki nam sie niespodziewanie zimowy zrobil krajobraz! ;)

Z tym cholernym szczepieniem wkurzyli mnie tak, ze w ktoryms momencie powiedzialam M., ze wypisuje Bi z tego pieprzonego przedszkola i niech sie wszyscy ode mnie odczepia. Od zeszlego tygodnia bowiem, dostalam telefon od szkolnej pielegniarki, maile od dwoch nauczycielek, ponownie od pielegniarki oraz od administratorki z urzedu miasta. Wszystkie straszace, ze bez zaswiadczenia o szczepieniu Bi po feriach swiatecznych nie moze wrocic do przedszkola. Nawet moj szef, ktoremu wpieniona o tym opowiadalam, smial sie (jemu latwo, bo on dzieci nie ma), ze to jacys cholerni Nazisci...
W kazdym razie Bi wydobrzala po zeszlotygodniowej jelitowce, wiec stwierdzilam, ze teraz albo nigdy, bo tylko patrzec jak znow cos gdzies podlapie. Dziecko mam wiec zaszczepione, z czego wcale nie jestem zadowolona, ale jakos musze to przelknac. Przy okazji podjechalam tez do urzedu miasta i Nik zostal wpisany na liste przyjec do przedszkola. Oficjalnie czekamy na wiadomosc do lutego, ale babka powiedziala, ze jak juz jedno dziecko jest w systemie szkol, to z przyjeciem drugiego nie powinno byc problemu...
Udalo mi sie tez przedluzyc zalegla recepte na tabletki przeciw robakom dla Mai. ;) Dosc pracowita mam koncowke roku. Jutro jade z Bi do dentysty, bo ze zgroza zauwazylam przy myciu jej zebow, ze chyba ma ubytek w jedym z trzonowcow. W listopadzie miala przeglad i wszystko bylo ok, a tu takie cos! :/

***

Poki co Kochane moje, wroce tu raczej najwczesniej w przyszlym tygodniu, a wiec:

DO SIEGO ROKU!!!

poniedziałek, 28 grudnia 2015

No i "po"

Po Swietach oczywiscie. I wiecie co? Nie zaluje. Nie wiem co sie ze mna dzieje. Nie wiem gdzie podzialam sie "ja" z zeszlego roku, ktora podchodzila do Bozego Narodzenia z entuzjazmem rownym niemal podnieceniu swojej 3-letniej wowczas corki. Tamta radosna, mloda (przynajmniej duchem) kobieta zniknela, a na jej miejsce pojawila sie starsza zaledwie o rok, ale wydawaloby sie, ze o 10, zgorzkniala, zniechecona, smutna, ale jednoczesnie ciagle poirytowana baba...

Jedno jest pewne: te Swieta zdecydowanie NIE byly magiczne. I tak naprawde nie wiem co bylo tego przyczyna. Czy fakt, ze pracowalam az do srody? Czy rozplywajace sie ciasto na pierniki? Czy one same, zupelnie niesmaczne? Czy popis temperamentu mojego meza w przedwigilijny wieczor? Zakalec w serniku? Czy fakt, ze moj laptop, ktory wrocil z naprawy raptem miesiac temu, postanowil wyzionac ducha akurat na Swieta? Niemal godzinne spoznienie gosci w wigilijny wieczor? A pozniej zupelne olanie nas i niepojawienie sie w swiateczny poranek? Zyczenia trzeciego potomka przy oplatku, kiedy nadal mam w pamieci nasza listopadowa strate? Czy to, ze Potworki przestymulowane (i mimo prob oraz checi, "przeslodzone") odstawialy caly, dlugi weekend takie cyrki, ze tylko je za drzwi wystawic?

Nie wiem czy to byla zbyt wielka kumulacja, czy co? Niby to zwyczajne, malutkie prztyczki w nos od losu, zadna tragedia sie nie wydarzyla. A jednak po kazdym takim "prztyczku", coraz bardziej mialam ochote odwolac Boze Narodzenie i przeniesc je na jakis inny termin. Myslalam, ze moze spowiedz da mi jakies ukojenie. Moje stale czytelniczki wiedza, ze moja wiara jest niezbyt gleboka, a za to usiana watpliwosciami, ale chodze do spowiedzi i to nawet calkiem regularnie (tu juz kredyt nalezy sie M., bo to on mnie ciagnie, nieraz wrecz "za uszy"). I czesto czulam sie po niej taka... lzejsza. Tym razem pech przesladowal mnie nawet w kosciele. Chcac zaoszczedzic sobie stania w dlugiej kolejce, podeszlam do ksiedza, ktory siedzial posrodku na dostawionym krzesle. Ludzie za bardzo nie chcieli do niego isc, bo bylo sie tam ogolnie na widoku z kazdego zakamarka kosciola. Ja zazwyczaj tez tego nie lubie, tym razem jednak zostawilam na kuchence pyrkajacy bigos, wiec zalezalo mi na czasie. No coz... Ksiadz byl mlody i najwyrazniej nadal pelen entuzjazmu, co normalnie poczytalabym za zalete, ale niestety zywo zainteresowal sie moimi "grzeszkami", zaczal wypytywac o szczegoly, itd. Potem walnal mi dlugasny wyklad, a na koniec zadal taka pokute, ze zaczelam sie zastanawiac kiedy znajde na nia czas posrod swiatecznej goraczki... Najwyrazniej zostalam pokarana za chec szybszego "odfajkowania" spowiedzi... :/

W kazdym razie w I dzien Swiat mialam juz taki humor, ze nie tylko najchetniej zakopalabym sie pod koldre, ale i porzadnie sobie poryczala... Zamiast cieszyc sie z czasu z rodzina, mnie przesladuja mysli o przemijaniu, chorobach, smierci. W nocy mam koszmary. Ogolnie czuje sie strasznie zestresowana i spanikowana. Tak, spanikowana, to chyba odpowiednie slowo, mimo, ze nie potrafie nawet dobrze okreslic czego sie boje. A! Boje sie, ze to poczatek jakiejs depresji lub nerwicy. Co do ktorej nie mam nawet za bardzo powodu... A do okresu zostal mi (od dzis) tydzien, wiec w Swieta to raczej PMS (jeszcze) nie byl. Nawet na hormony nie ma jak zwalic... :(

Wisienka na torcie byly swiateczne rozmowy na skypie z siorka. Moja mamuska odwalila jej na Swieta taki numer, ze biedula opowiadajac mi o tym, az sie poplakala... Nie bede sie tu wdawac w szczegoly, bo czasem az mi wstyd, ze jestem spokrewniona z taka osoba... Jak ja sie ciesze, ze mieszkam caly ocean od niej!!! Oczywiscie kiedy rozmawialam z nia w II dzien Swiat, usilowala odwrocic kota ogonem i zrobic z siebie ofiare. To jej stala zagrywka, ale sorry Batory, nie ze mna te numery, za dlugo juz ja znam...

Same wiec widzicie... Kolorowo nie bylo. Wszystko to jednak byloby do przelkniecia lub zbycia wzruszeniem ramion, tylko z jakiegos powodu zbieglo sie to z moja kiepska kondycja psychiczna...

Mimo calej mojej grudniowej niecheci do Swiat (bo tak naprawde caly miesiac myslalam o nich z niechecia) postanowilam wycisnac z nich jak najwiecej. I udalo mi sie wylapac jakies mile chwile, chociaz to raptem "skrawki". Ale ogrzewaja nieco serce... Zreszta, czytajac blogi widze, ze nie jestem w tym roku odosobniona. Czasem mam wrazenie, ze rzeczywiscie cos wisi w powietrzu. To juz nie pierwszy raz kiedy wiekszosc blogow wspolnie narzeka i poplakuje na klawiature...

No a co z tymi bardziej sympatycznymi chwilami, zapytacie?

Zaraz, zaraz, gdzez to ja Was zostawilam...

Aha, w poniedzialek, z Bibusiowa jelitowka! :)

No coz, po poniedzialkowym poscie (blogowym, nie kulinarnym), mialysmy z Bi jeszcze jedna akcje "rzygankowa", ktora skonczyla sie kompletna zmiana garderoby, a takze praniem koca, poszewki, poduszki oraz dwoch pokrowcow z poduch nowego naroznika. Nie macie pojecia jak ja sobie gratuluje kupna naroznika, ktory mozna "wyprac"!!! :)

Tak jak jednak przypuszczalam, we wtorek Bi zachowywala sie juz jakby w zyciu nie chorowala. Domagala sie tez zawziecie "czekoladki", a ze staralam sie potrzymac ja na diecie, wiec przez wiekszosc dnia sluchalam jekow jaka to ona nieszczesliwa, a matka wredna... W dodatku Nika tez zatrzymalam w domu, wiec mialam dwojke brykajacych Potworow na glowie oraz deszcz za oknem, wiec nawet na dwor nie dalo sie ich wyprowadzic...

Ale zaraz, mialo byc o tych "milych" chwilach...

Eeee... W poniedzialek wieczorem, przewidujac taki obrot rzeczy, przygotowalam ciasto na pierniki. Juz przy przygotowaniu wydalo mi sie podejrzanie plynne, ale wstawilam garnek do lodowki i poszlam spac. Nastepnego dnia przystapilam do walkowania i wykrawania piernikow i sie zalamalam! W przepisie napisane bylo, ze ciasto moze sie lepic. Moze? MOZE??? Moje przyklejalo sie do dloni tak, ze musialam nia porzadnie strzepnac, zeby choc czesc sie oderwala. W przepisie napisano rowniez, zeby maki podsypywac tylko tyle, zeby ciasto dalo sie rozwalkowac. Ku*wa!!! Wysypalam dobre pol kilo, a po rozwalkowaniu i wycieciu ksztaltow, okazalo sie, ze ciasto make spod spodu praktycznie "wchlonelo" i przykleilo sie tak, ze przy probach przeniesienia ciastek na blaszke, kompletnie sie rozwalily! Oj, polecialo w strone biednych piernikow sporo przeklenstw! Koniec koncow musialam dodac 3x tyle maki co w przepisie, zeby cokolwiek dalo sie z tym cholernym ciastem zrobic. A korzystalam ze strony Moje Wypieki, polecanej na kilku blogach. Nie wiem skad taka porazka. Z Martusia W. doszlysmy do wniosku, ze to moze byc wina maki. W kazdym razie pierniki wyszly beznadziejne.



Niemal pozbawione tego cudownego, korzennego zapachu i w smaku tez nie powalajace. :/ Ale w zasadzie upieklam je glownie po to zeby dzieci mialy troche zabawy dekorujac je. Pamietam jednak, ze zeszloroczne zniknely z talerza i choinki ekspresowo, a w tym leza (i wisza) i nie ma na nie chetnych. ;)

Potworki jednak przystapily z zapalem do malowania.



Nie dajcie sie zwiesc wyrazowi skupienia na tej malej buzce. Nikowi cierpliwosci starczylo na "az" jeden piernik. :D



Bi za to jak sie dorwala, to udekorowala cala reszte.


No dobra, przy niektorych matka nieco pomogla, ale Bi naprawde wykonala lwia czesc pracy. :)

Kilkakrotnie zdazylam ponarzekac na blogu na to, ze pracowalam az do srody wlacznie. Okazalo sie jednak, ze zadzialalo to na moja korzysc. Wiedzac, ze nie mam nawet jednego calego dnia, kiedy moge zniknac miedzy garami a odkurzaniem, musialam spiac dupke i zorganizowac sie nieco lepiej. I tak, bigos robilam od soboty, po troszku kazdego dnia, az do wtorku. We wtorek upieklam sernik (a wczesniej te potworne pierniki), w srode po pracy machnelam makowiec, kutie oraz salatke sledziowa, a na Wigilie zostala mi jeszcze jedna salatka, sprzatanie oraz szybki prysznic. Barszcz oraz rybke w sosie cytrynowym robil M. W ten sposob wiekszosc przygotowac poszla calkiem sprawnie i bez stresu. Pomoglo tez, ze jak widzicie, nasze menu bylo raczej skromne. Ciotka M. przyniosla jeszcze pierogi, rybke oraz salatke. I to wszystko, chociaz na 7 osob (w tym dwoje dzieci, ktore z wigilijnych przysmakow zjadly tylko barszczu) bylo tego az nadto. W lodowce zaczelo sie poluzniac dopiero wczoraj. W mojej talii nie poluzuje sie jeszcze dlugo. :D

A stres wigilijny dogonil mnie, a jakze. Juz po poludniu, kiedy zblizala sie 16, goscie mieli przyjechac na 17, a ja nie moglam sie dowolac meza, ktory grzebal przy aucie (no gdziezby indziej...). Tymczasem chcialam juz nakrywac do stolu, ktory to maz musial mi rozlozyc, bo sama nie dam rady. Nie mowiac juz o tym, ze nadal nawet nie zaczal brac sie za ta cholerna rybe... Koniec koncow okazalo sie, ze M. mial nosa, bo chociaz moj tato zjawil sie punktualnie, to ciotka M. zajechala prawie o 18, a i tak czekalismy na nia z wieczerza. Moj pospiech byl wiec zupelnie niepotrzebny...

Co poza tym zapamietalam z przygotowan? Sledzie! Dziewczyny, nie macie pojecia jak mi sie chcialo sledzi!!! I dalej chce! Nawet piszac to zaczyna mi cieknac slinka! ;) Wsciekla bylam na sama siebie, bo cos mi sie pomylilo w obliczeniach i Matjasow kupilam na styk. A kiedy kroilam je do salatek, mialam ochote sama pozrec ze 3 opakowania. ;) Taka mialam "chcice" na te rybki, ze zupelnie ignorujac preferencje reszty rodziny, zrobilam dwie salatki sledziowe. I pochlonelam niemal cale sama. Nabawilam sie permanentnego wzdecia i odbijalo mi sie tymi sledziami caly weekend. Ale warto pocierpiec, bo pyszne byly. W najblizszy weekend w polskim sklepie robie zaopatrzenie na matjasy, machne sobie znow salatke i bede ja jadla sama przez tydzien, a co! :D

Poza tym otwieranie prezentow z Bi to gwarantowana dawka dobrego humoru. W tym roku ponownie zrobilismy numer z podlozeniem prezentow pod choinke, podczas kiedy ja krazylam z Potworkami przed domem wypatrujac Mikolaja. Smiac mi sie chcialo, kiedy na niebie pojawily sie migajace punkciki sygnalizujace samolot, ale Bi oswiadczyla, ze to napewno sanie Mikolaja i zaczela skakac ze szczescia. Tego skakania bylo zreszta duzo wiecej. ;)

W kazdym razie w koncu M. zawolal nas do srodka, oswiadczajac, ze Mikolaj juz byl, ale sie bardzo spieszyl i nie mogl na nas zaczekac. Potem tata czytal imiona odbiorcow, a dzieciaki rozdawaly wszystkim paczuszki i torebki.



Jak widac, Bi ledwie mogla opanowac ciekawosc. A ekscytacja na widok kazdej paczuszki (nawet nie swojej) nie miala granic. ;)



Moje starsze dziecko odpakowalo wlasne prezenty, pomoglo je rozwinac bratu, po czym chodzilo od osoby do osoby nudzac, zeby ci sztywni dorosli tez odpakowali swoje paczki. ;)

Tegoroczne Swieta niewatpliwie sponsorowala Kraina Lodu. Bi dostala plecak z Elsa i Anna, spiwor (taki biwakowy; czyzby to niema sugestia wakacji z Potworami?) oraz suknie Elsy, o ktora dusila mnie juz od dluzszego czasu.



 Ten tren okazal sie zmora. Juz w Wigilie Bi na niego nadepnela, poslizgnela sie i poleciala jak dluga do tylu, na glowe... :/

Zeby nie bylo wojny, Nik tez dostal stroj do przebrania:



Od Swiat nie mamy wiec w domu Bi oraz Nika, tylko krolowa Else oraz Strazaka Sama. ;)

Z prezentow dla dzieci jestem bardzo zadowolona. Dostaly tylko po jednej, zawalajacej miejsce zabawce. Natomiast NIE jestem zadowolona z ilosci slodyczy, ktora znalazla sie w ich paczkach. Ale to nic. Wszystko juz zostalo skonfiskowane i schowane gleboko w szafie. Nie mniej zastanawia mnie to zamilowanie dalszej rodziny do obdarowywania dzieci lakociami. Zabawki to za malo? :/

Dla matki rowniez Mikolaj okazal sie hojny. Nie dosc, ze dostala perfumy, o ktore prosila, to jeszcze w bonusie flakonik innych. I o dziwo, flakonik "trafiony", bo wiecie jak to bywa z gustami. ;) Poza tym, w II dzien Swiat, ktorego tutaj nie ma, malzonek uparl sie, ze kupi mi nowego laptoka. Po dlugiej konsultacji z kolega - informatykiem oraz mna sama (gdzie przewracal oczami, bo "baba" to musi miec ladne i zgrabne, zamiast szybkie i nowoczesne :D) pojechal i przywiozl mi nowe cacko. Po czym... musial jechac znow je wymienic, bo po wlaczeniu okazalo sie, ze laptok ma uszkodzony ekran. Ale juz nowy kompek wydaje sie dzialac bez zarzutu. ;)

Poza tym, w sobote zrobilam zdjecie ekranu z pogoda na ten tydzien. Widzicie wtorek, czyli jutro? Mamy szanse na pierwszy w tym sezonie snieg. ;)


A na koniec wiadomosc miesiaca (ktora znam od 2 tygodni, ale zapomnialam sie podzielic): ZDALAM moj egzamin! Juhuuu!!!!

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przedswiatecznie

Halo, tu jelitowka! :)

Nom, dopadlo i Bi... Zaczela narzekac na bol brzucha w idealnym momencie, czyli kiedy wlasnie zapielam ja w fotelik samochodowy. :D No rychlo w czas! Od razu przelecialo mi przez glowe, ze to TO i zaczela tluc sie jedna mysl: "Co robic, co robic, co robic???". Poniewaz jednak bylismy juz zapakowani, a nie bylam w pracy juz w piatek, wypadalo sie chociaz pokazac i przejrzec stosik papierow, ktory urosl na biurku podczas mojej nieobecnosci. Tym bardziej, ze dziecko pomiedzy narzekaniem na bol brzucha, spiewalo piosenki i wyklocalo sie zawziecie z bratem. Az TAK chore wiec nie bylo...

Stan wzglednego zdrowia nie trwal zbyt dlugo, bo juz okolo 9 odebralam telefon od pielegniarki, ze Bi zle sie czuje, boli ja brzuszek i jest bardzo blada. Rada nie rada, dokonczylam to co mialo byc zrobione na "wczoraj", reszte zignorowalam i pojechalam po Starsza. Biedna Bi zdazyla w miedzy czasie zasnac. Trzeba przyznac, ze panie sie nia zaopiekowaly i polozyly w kantorku nauczycielek. No nic, obudzilam biedule, przy wyjsciu zaczelam wpisywac godzine odebrania, Bi pochylila sie, zeby zobaczyc co robie i w tym momencie nastapil chlust! A raczej CHLUST!!! Hmm... oszczedze Wam szczegolow, napisze tylko, ze przez chwile w klasie nastal gwar i wesolosc, bo wszystkie dzieciaki zbiegly sie, zeby przyjrzec sie co sie stalo. ;) Na szczescie panie szybko ogarnely dzieciarnie, zadzwonily po woznego, Bi (ktora zreszta poczula sie od razu lepiej i zaczela razno podskakiwac) zostala przebrana (szkoda, ze matka, ktorej garderoba tez ucierpiala, nie nosi ze soba zapasowej odziezy...) i moglysmy wyruszac do domu.

I tak siedzimy. Bi znow narzeka na bol brzucha, chociaz trudno powiedziec czy to rzeczywiscie bol, czy mdlosci... W kazdym razie rzyganko narazie sie nie powtorzylo. No i corka zalatwila mi dzien wolnego, bo zgodnie z regulaminem przedszkola, dziecko wymiotujace (lub goraczkujace) musi zostac w domu 24 godziny po ustapieniu objawow... Zalowalam, ze nie moge wziac wolnego na przygotowania swiateczne? Zalowalam. No to mam za swoje! :) Teraz mam dzien wolnego, ale w towarzystwie Potworow (bo Nik zapewne tez zostanie jutro w domu) raczej malo co uda mi sie zrobic... No coz, zobaczymy. Dzis postaram sie przygotowac ciasto piernikowe. Zakladam, ze juz jutro Bi poczuje sie duzo lepiej. Moze upieczemy chociaz pierniczki? A moze nawet machne sernik? Bo na salatki to troche za wczesnie...

No wlasnie, jak Wasze przygotowania? Bo moje leza i kwicza! :D W weekend dokonalam kilku czynnosci odswietnie-doczyszczajacych wokol domostwa oraz zaczelam bigos. I na tym sie skonczylo. Typowe sprzatanie, czyli kurze i podlogi zostawiam na Wigilie, bo inaczej bede to robic dwa razy, a po co? ;) Poza tym gotowac, piec i kroic bede chyba w srode w nocy. ;) Co sie da, zaczne jutro, ale wiadomo, duzo sie nie da, jesli na Wigilie ma to byc w miare swieze. ;)

Przed Swietami raczej juz nic nie napisze, wiec zostawiam Was z fotami Potwornickich, ktore zrobilam kilka tygodni temu, usilujac strzelic fajne ujecie na kartki swiateczne. Tiaaa... Potrzebowalam JEDNO ladne zdjecie, tymczasem na chyba 10 prob, zadne nie bylo idealne... Trzeba oddac sprawiedliwosc Bi, ze pozowala bardzo grzecznie, za to jej brat robil wszystko zeby popsuc kazde ujecie. Zreszta, popatrzcie same.

Bylo wzajemne ciaganie sie za antenki:



Byly wyglupy Malego Klauna:



Bylo szczerzenie sie do aparatu w parodii usmiechu:



W koncu jedna fota wyszla zadowalajaco:




Wesolych Swiat Bozego Narodzenia!!!
Niech beda cieple, rodzinne i spokojne!!!

piątek, 18 grudnia 2015

Wirusowisko oraz z serii: w tym domu sie gada!

Oj...

Znowu w domu... Fajnie by bylo gdybym wziela sobie dzionek wolnego na swiateczne porzadki... Niestety... Tym razem areszt domowy wymuszony. Moje poniedzialkowe nudnosci oraz bol brzucha, ktore mialam nadzieje, ze wywolal tunczyk z saszetki, na ktorego pokusilam sie w niedziele, okazuja sie jednak jelitowka. Na zasadzie: entliczek pentliczek, malowany stoliczek, trafilo w Nika... :/ Nocke mielismy wesola, z dwukrotnym przebieraniem, zmiana poscieli oraz myciem podlogi. Kolejny "chlust" z samego ranka, po zderzeniu podraznionego zoladka z kakao (no wiem, glupota, ale tatus nie pomyslal)... Od tamtego czasu narazie spokoj (jest 13:30). Oby tak dalej...

No i siedze sobie w domu z marudzacym, chociaz podejrzanie energicznym synem (jak to jest, ze JA po rzyganku nie mam nawet sily sie podniesc, a on szaleje jak gdyby nigdy nic? :/) oraz corka. I pluje sobie w brode, bowiem rano dalam Bi wybor: moze albo zostac z nami w domu albo pojsc do przedszkola, do kolezanek oraz zabawy. Oczywiscie wybrala opcje #1. Teraz zaluje, ze w ogole dalam jej wybor. Od rana bowiem nie robi nic innego, tylko drazni brata, dokucza mu na potege i jeczy, ze sie nudzi. Nie slucha, robi na przekor, a kiedy w koncu podniose glos, ryczy... Ja zas, po praktycznie nieprzespanej nocy, nie mam sily ani ochoty jej zabawiac... Nawet planowane robienie ozdob na choinke mnie nie neci... Przeszlo mi przez mysl pieczenie pierniczkow, ale to niechybnie skonczylo by sie degustacja. A ze ta dla Nika jest mocno niewskazana, wiec pierniki odpadaja... No i martwie sie, ze nastepna w kolejce do wirusa jest wlasnie Bi, a tymczasem na wtorek zaplanowane mamy szczepienie przeciw grypie, ktore odbebniamy naprawde na ostatnia chwile. Dostalam juz i maila i telefon od szkolnej pielegniarki, przekazalam, ze mamy juz termin szczepienia, a tu masz ci los. Jelitowka po domu krazy... :(

Poki co jednak, korzystajac z potworkowej drzemki oraz zeby zostawic Wam ociupinke lepszego humoru na weekend, wrzucam Wasza ulubiona serie. Sporo sie tego uzbieralo, ale inne posty mialy pierwszenstwo. ;)


***

Pieczemy muffinki. Matka zrzedzi, bo w mace grudki, w kakao grudki i jak to ma sie ladnie wymieszac...
Matka (mruczy sama do siebie): "Powinnam byla przesiac make i kakao, ale sie nie chcialo, to teraz mam..."
Bi (ze smutkiem): "Przepraszam, bo ja mialam ci przypomniec, ale zapomnialam..."

Hehe... Dla jasnosci. Nigdy nic Bi nie mowilam o przesiewaniu maki do pieczenia. Nie wiem skad w niej to poczucie winy. ;)


***

Do indyka na swieto Dziekczynienia, upieklismy slodkie ziemniaki. Jak wiadomo, slodkie ziemniaki sa w srodku pomaranczowe.

Bi: "A dlaczego mamy ziemniaki marchewkowe?"


***

Babcia pokazala sie na Skypie z walkami we wlosach.

Bi: "O! Babcia ma kulki na glowie!"


***

Spora konsternacje wywolala dekoracja na salatce przyniesionej przez ciotke M., wykonana z natki pietruszki oraz paseczkow buraczkow.

Bi (o naci): "A po co ta trawa?"
Nik (o buraczkach): "A moge zjesc ta galaretke?"

W drugim przypadku dowcipna matka dala chetnemu dziecku posmakowac, ale jakos "galaretka" mu nie podeszla. ;)


***

Bi zainteresowala sie rzadkiem buteleczek stojacych na polce. Rzeczywiscie sporo tego, bo multiwitaminy matki, ojca oraz dzieci, kwasy omega-3 (teoretycznie dla obojga Potworow, w praktyce lykane tylko przez Bi), glukosamina na bolace kolano matki, witaminy psa, syropki na przeziebienie, buteleczka lekarstwa przeciwgoraczkowego, itd. Matka cierpliwie wymienia co jest na co.

Bi: "A na glowe?"

Jak bunty 2-, 3- i kto wie ilu-latka jeszcze troche potrwaja, to niechybnie i lekarstwa na glowe sie tam pojawia. ;)


***

Bi wyciagnela z szuflady dawno zapomniana koszulke nocna, ale po nalozeniu, oburzyla sie:

"Mamo, widac mi tylek!"


***

Po kapieli, zabieram Nika do pokoju i kaze sie mu wejsc na kanape mowiac, ze chce go jeszcze raz dokladnie wszedzie wytrzec. W zamysle mam paszki oraz pachwinki, ale syn przerywa mi pytajac:

"Jajka?"


***

Nik, w przyplywie czulosci, o reniferze - maskotce:

"Wezmem go do babci, bo ja go kocham, bo to moj psyjaciel i bendem go chlonil i tsymal o tak, pod paszka"


***

"Intymnych" tekstow ciag dalszy. Podczas zabawy, M., ktory mial ubrane tylko bokserki, odslonil nieco za duzo. Nik z podziwem w glosie:

"Tata, ale mas duzego dyndusia!"


***

Nik potrafi nieraz pokazac nienaganne maniery mlodego gentlemana.

Do dziadka, po otrzymaniu prezentu urodzinowego: "To baldzo milo z twojej stlony, ze mi kupiles takie autko!"


***

W zwiazku z urodzinami Mlodszego, Bi zaczela dopytywac sie kiedy beda jej urodziny. Poniewaz nie rozroznia jeszcze miesiacy ani nawet za bardzo por roku, zaczelam tlumaczyc, ze najpierw przyjdzie zima, spadnie snieg (no powiedzmy, bo w tym roku to watpliwe), a potem nadejdzie wiosna, zrobi sie cieplo, wyrosna kwiatki, ptaszki beda budowac gniazdka i wlasnie wtedy beda jej urodziny.

Bi: "A ja sie urodzilam w lato, bo lubie kwiatki, ptaszki i sloneczko?"

Hmm... Chyba za wczesnie na tlumaczenie, ze urodzila sie wio-sna, bo rodzice bzykneli sie skutecznie latem? :D


***

Bi gada teraz plynnie przeskakujac z polskiego na angielski, albo mieszajac oba w jednym zdaniu.
Z zapamietanych "kwiatkow":

Przybiega na skarge: "Mama, Kokus jumpnal mi na plecy!" [od jump - skakac]

"Kokus, jak nie bedziesz practicing to sie nie nauczysz!"

"Mamo, a dziadek robi mi w pokoju mess!"


***

A zeby nie bylo, ze tylko dzieciom polsko-angielskie srodowisko sprawia trudnosc, ostatnio popisal sie (znowu!) tata. Opowiadal bratu o etapach, przez ktore musza przejsc w jego fabryce czesci samolotowe.

M.: "Tam sie poliszuje kawalki." [od polish - polerowac]

Bez komentarza... :D


***

Zycze Wam milego i zdrowego, ostatniego weekendu przed Swietami! Aaaaaa, to juz?!

wtorek, 15 grudnia 2015

O trzyletniaku w 9 punktach oraz pare slow o urodzinach

No to jak to jest miec (znow) w domu trzylatka???

Nooo, nie wiem jak to jest z Waszymi trzylatkami, ale moj jest oczywiscie najsprytniejszy, najmadrzejszy i najslodszy (jak akurat humorek dopisuje)! :)

Troszke zarty sie mnie trzymaja, ale tylko troszke. ;) Bo tak naprawde posiadanie na stanie trzyletniego chlopczyka, nie rozni sie az tak bardzo od posiadania 35- czy 34-miesiaczniaka na ten przyklad. Tradycyjnie jednak zerknelam sobie na opis 2.5-letniego Kokusia i tu juz roznice sa! ;)

Szybkie dane techniczne po wczorajszym bilansie:

waga: 16,780g
wzrost: 97.2

Ida z Bi leb w leb! Wiem, wiem, dzieci nie powinno sie porownywac, ale nie moge sie powstrzymac, bo zwyczajnie sprawia mi to frajde. Poza tym takie tam niewinne zestwienie wzrostu oraz wagi, nikomu raczej nie szkodzi... ;) W kazdym razie 3-letnia Bi byla tylko o niecale 200 gram lzejsza i zaledwie 6 mm wyzsza. Niesamowite, ze tak rowno rosna te moje Potwory i to od samego poczatku! :)

Sam bilans przebiegl jak to przy Niku. Spokojnie i wesolo. Mlodszy z zapalem skakal po kolorowych kafelkach, pokazywal odpowiednie kolory oraz zwierzatka na tapecie. Spodobalo mu sie mierzenie cisnienia oraz saturacji tlenu. Potulnie dal sobie zajrzec w buzie, oczy oraz uszy i z entuzjazmem wydobywal z siebie jak najglebsze oddechy. I caly czas nawijal. Komentowal, zadawal pytania, az lekarka smiala sie, ze straszna z niego gadula. No ba! Powtarzam to od ponad roku! :D

No dobrze, a teraz na szybko (jak sie uda), co zmienilo sie od czerwca.

Po pierwsze: odpieluchowanie! Kiedy pisalam ostatnie podsumowanie, bylam lekko podlamana, ze znow nocnikowanie odsunelo nam sie w czasie. Ale chociaz przez kolejne 6 miesiecy odpieluchowanie przezylo troche wzlotow oraz sporo upadkow, to jednak dopielam swego! Udalo sie przed 3 urodzinami! Dotyczy tylko pieluchy w dzien, ale to i tak spory postep. Teraz trzeba bedzie popracowac nad "sucha" drzemka zanim Nik pojdzie do przedszkola. Na szczescie zostalo na to jeszcze 9 miesiecy. ;)

Po drugie: samodzielnosc. Pomalu, pomalutku i tu widac postepy. A w kazdym razie jakies zainteresowanie. ;) Nakarmic sie samodzielnie Nik nakarmi. Czy to widelec, czy lyzka, da sobie rade. Z zupa co prawda idzie gorzej, bo wiekszosc cieczy splywa z lyzki, ale z glodu nie padnie. ;) Jedzenie wiec mamy opanowane. Nik to jednak leniuszek. Nawet kiedy ma na talerzu pokrojona w kosteczke kanapke, woli zeby kto inny podawal mu ja do buzi. Hrabia sie znalazl! ;)

Znacznie gorzej ma sie za to sprawa z ubieraniem. Oraz rozbieraniem. Jeszcze 2-3 miesiace temu, Nik nie wykazywal zainteresowania samoobsluga w tym wzgledzie. ZADNEGO! Ale w miare zblizania sie 3 urodzin, cos zaczelo sie zmieniac. Najpierw, wraz z odpieluchowaniem, Nik nauczyl sie sciagac portki oraz majty. Szkoda, ze zazwyczaj woli jednak byc wyreczonym przez matke. ;) Podciagania portek z powrotem, nadal nie opanowal. W najlepszym przypadku podciaga przod, a z tylu swieci golym tylkiem. ;) Poza tym nauczyl sie zdejmowac buty, skarpety oraz kurtke. Zakladanie jak narazie ogranicza sie do kapci, a i to tylko dlatego, ze sa w miare luzne i elastyczne. ;) Jakis tydzien temu Nik podjal jednak proby samodzielnego nakladania spodni. Narazie wiekszosc zmagan konczy sie z dwiema nogami w jednej nogawce oraz wsciekloscia zainteresowanego, ale czasem jednak udaje sie zalozyc je poprawnie. Przynajmniej do wysokosci dupki. ;) Zdejmowania gory (o nakladaniu nawet jeszcze nie mysle) Nik nawet sie narazie nie podejmuje.
Wiem, wiekszosc mam corek wlasnie sie zalamala. Zreszta, ja sama czasem nie moge uwierzyc jak pod tym wzgledem Nik rozni sie od Bi. Starsza, w wieku DWOCH lat potrafila sie samodzielnie rozebrac i ubrac. Kokus, jesli opanuje to do kolejnych urodzin, to bedzie spory sukces. :) Zreszta to samo powiedziala mi wczoraj pediatra. Z jakiegos powodu wiekszosc malych chlopcow nie pali sie do samodzielnego oporzadzania wlasnej osoby. Nik jest tylko potwierdzeniem reguly. Co jest z tymi chlopakami?! :D

Po trzecie: mala motoryka. No coz... Nik nadal na kartce lubi maznac kilka kresek, po czym uznaje, ze i tak wlozyl w to sporo wysilku. I zwiewa. ;) Zupelnie porzucil tez kolorowanki, ktore jeszcze rok temu calkiem lubil, a w kazdym razie podejmowal proby zamalowania kartki. Zupelnie niespodziewanie jednak, te male paluszki, wydawaloby sie bez cwiczenia, nabieraja sprawnosci. Kilka dni temu Nik uznal, ze sam odklei papierki od naklejek. Nie bardzo wierzylam, ze mu sie uda, ale spotkalo mnie zaskoczenie, bo poradzil sobie swietnie! :)

Po czwarte: recytuje wierszyki, dialogi z bajek, ale to juz robil od dluzszego czasu. Natomiast od niedawna spiewa tez piosenki. Dotychczas przygladal sie podejrzliwie wyspiewujacej siostrze, dopominal sie piosenek na YouTube, ale sam nie chcial zaspiewac. Teraz przekrzykuja sie z Bi, bo kazde oczywiscie chce byc slyszane glosniej. ;)
Podobnie, Nik w koncu zainteresowal sie tancem. Dotychczas lubil sie przygladac Bi "tanczacej" do Krasnoludkow czy Glowa, ramiona, kolana, piety, ale na proby namowy, zeby sam sprobowal, reagowal fochem. Teraz sam tancuje. ;) Musze kiedys nagrac Potwory jak razem spiewaja i nasladuja kazdy ruch Elsy przy piosence Let it go. Mimo, ze glowna bohaterka glownie tam maszeruje i biega, dla Bi i Nika to najwyrazniej tez kroki taneczne. ;)

Po piate: aktualnosci "zebowe". To juz bedzie ostatnie az do wypadania mleczakow, bowiem w koncu wylazla mu ostatnia piatka i uzebienie liczy okragle 20 sztuk. :)

Po szoste: charakterek. Niestety koniec zabkowania wcale nie oznacza konca marudzenia, atakow zlosci, wrzaskow, tupania nogami i tym podobnych. A szkoda... W ogole to nie wiem kto wymyslil slynny "bunt dwulatka", bo w przypadku mojego syna jednak bunt trzylatka okazuje sie bardziej dokuczliwym dla otoczenia. ;) Nik ma temperamencik, nie da sie ukryc. Kiedy sie rozzlosci (a zdarza sie to, bagatelka, kilkadziesiat razy dziennie), albo tupie noga, albo ostatnio wali raczka w co popadnie i to z calej sily. Ostatnio rabiac tak w podloge, poparzyl na mnie z wsciekloscia i doslownie wysyczal: "Chcem zeby mnie lacka bolala!". Powtarzanie starego, dobrego "Na zlosc mamie zlamie sobie reke", chyba nie ma wiekszego sensu... ;)
Oprocz zlosci i buntu, Nik marudzi. Jojczy. Smeci. Od pobudki, po pozny wieczor. W praktyce wyglada to tak, ze wstaje, przychodzi do ojca i jeczy: "Taaataaa, chcem wstaaac! Taaataaa! Wstawaaaaj! Tataaa, wstajeeeemy!". I tak do skutku. W koncu ojciec poirytowany zwleka sie z lozka. Nik cieszy sie. Przez jakas minutke, bo predko zaczyna skandowac: "Tataaaa, kakauuuukooo! Chcem kaaaakaaaauuukoooo! Kakaaaauuukooo tataaa!". Potrafi tak marudzic przez bite 5 minut, dopoki w koncu nie dostanie w rece kubka z ukochanym, porannym napojem. Wtedy nastepuje chwila ciszy. Krotka niestety, bo Nik wypija duszkiem, po czym rozlega sie: "Chcem sie ublaaaac! Tata/mama, ubies mnieeee! Ublaaac sie chceeem!". W razie niespelnienia lub niewreczenia obiektow marudzenia, nastepuje wrzask, ryk i opisane wczesniej tupanie oraz walenie lapka (jeszcze na szczescie nie piescia) w mebel badz podloge. Trzeba jednak przyznac tej malej paskudzie, ze wystarczy sie zasmucic, powiedziec, ze nam przykro, ze sie na nas zlosci (albo jak ostatnio bezlitosna matka, wzruszyc ramionami i mruknac: "Trudno, nie lubisz mnie to nie, jakos przezyje"), a natychmiast leci i przytula sie z calej sily, zeby pokazac, ze jednak lubi, a nawet kocha. I wraca slodki, maly Kokus. Przynajmniej na kilka minut. ;)

Po siodme: mam nadzieje, ze nie zapesze, ale wyglada na to ze wyrosl z zanoszenia sie az do omdlenia. Zanosi sie nadal czesto, bo i zlosci sie co i rusz. Kilka razy byl juz bardzo, bardzo blisko. Juz M. wychodzil z pokoju, bo nie moze na to patrzec (ja jakos nauczylam sie zachowywac zimna krew, zreszta ja go zazwyczaj przy takich akcjach trzymam, wiec trudno zebym go rzucila i wyszla :D), ale Mlody jakos sie w ostatniej chwili wybranial. Ostatnio zemdlal pod koniec zimy, jeszcze podczas wizyty tesciow. Czyli jeszcze niecaly rok temu, nie mniej jednak tak dluga przerwa nigdy wczesniej mu sie nie zdarzyla. Mamy wiec cicha nadzieje, ze Nik ma coraz lepsza kontrole nad swoim cialem i omdlenia juz sie nie powtorza.

Po osme: nadal najwieksza fascynacja sa dla Nika pojazdy. Traktory, pociagi, ciezarowki to jego najwieksze milosci. Pokazuje mi kazdy mijany autobus, na widok TIRa az macha nogami z podniecenia. Kiedy nasz dom mija straz pozarna, karetka czy policja (wszystko jedno, byle wylo i blyskalo), malo ze skory nie wyskoczy. :) Ukochana bajka nadal jest "Tomek", chociaz "Paw Patrol" ostatnio zdobywa coraz wieksza popularnosc.

Po dziewiate: a pisalam juz, ze to straszna gadula??? :D

***

W sobote oficjalnie swietowalismy urodzinki Mlodszego. Tradycyjnie zaprosilismy tylko dziadka oraz ciotke M. wraz ze swoim "panem", bedacych rownoczesnie chrzestnymi Nika. Nie wiem kiedy moj syn doczeka sie prawdziwego przyjecia urodzinowego. Moze za rok? ;) Czasem czuje sie winna, ale Mlody urodzil sie o tak zwariowanej porze roku, ze w ogole nie mam glowy do organizowania "kinderbalu". Chociaz, moglo byc gorzej. Jedna z corek mojej kuzynki urodzila sie w samo Boze Narodzenie, 25 grudnia. ;)

Mialam zamowic Nikowi tort z wizerunkiem Tomka, ale tu zaprotestowal maz. Uparl sie, ze na "przyjeciu" beda glownie dorosli, wiec tort powinien byc taki, zeby smakowal doroslym. Zamowilismy wiec tiramisu z pobliskiej, polskiej piekarni. Mniam, mniam, niebo w gebie! Wszyscy zjedlismy po dokladce, co sie rzadko zdarza. Tylko Bi poprzestala na jednym kawalku, chyba ja tort lekko zmulil. ;) A solenizant... nawet nie posmakowal wlasnego torcika! :)

Trzy spostrzezenia:

* Zaden z gosci nie napisal poprawnie imienia Nika. Chyba jednak wybralismy je za trudne. Co ciekawe, napisali je w dwoch roznych wersjach, ale obie zawieraly bledy. ;)

*Chrzestny sprezentowal Mlodemu zastaw policyjny, kompletny z pistoletem oraz palka. :O Wiem, ze to chlopak i w ogole, ale osobiscie jestem przeciwna takim zabawkom. Nie lubie niczego co promuje jakakolwiek przemoc. Na szczescie palka szybko zostala rzucona w kat, a z pistoletu tak ciezko sie strzela, ze tylko Bi od czasu do czasu sie do niego przymierza. ;)

*Dziadek sprezentowal wnusi (chociaz to nie jej swieto) lalke z "My Little Pony". Trzeba przyznac, ze Bi sie nawet spodobala, chociaz bajki nie zna. Kocha figurki kucykow, ale kreskowka jakos jej nie wciagnela. Wiem jednak, ze moja siostrzenica ja uwielbia. W kazdym razie poraz pierwszy mialam okazje przyjrzec sie tym lalkom z bliska. Matko, co za brzydactwa! :) To ja juz wole Barbie! Przynajmniej buzie maja ladne... A to? Nieksztaltne, wyglada raczej na kukle niz lalke, kolory jakies nienaturalne... Przypomina mi te szkaradztwa z Monster High. Cale szczescie, ze zanim Bi podrosnie ta moda (mam nadzieje) odejdzie juz w zapomnienie (moda na Monster High, kucyki juz jakos przetrzymam, chociaz raza moje umilowanie do piekna)... ;)

A na koniec pozostalo wrzucic kilka urodzinowych zdjec:






(Jak widac zdmuchiwanie swieczki ciezka sprawa. Starsza siostra musi pomoc :D)

czwartek, 10 grudnia 2015

3 lata minely jak jeden dzien

Dzisiaj matka siedzi i roni lze za lza... ;)

Ja sie nie zgadzam, protestuje i nie dowierzam! Chociaz data mowi sama za siebie. Malutki Kokus konczy 3 lata! No jak to! Przeciez ja dopiero co zerwalam sie w nocy ze snu, bo cos mi "mokro" bylo! ;) Dopiero co jechalam na sale operacyjna telepiac sie ze stresu i przerazenia! A potem otrzymalam malenkie zawiniatko i ze zdziwieniem odkrylam, ze moj syn jest brunetem! Tak tak, nie wiem czy pamietacie, ale Nik urodzil sie z ciemnymi wloskami. Patrzac teraz na niego, nikt by w to nie uwierzyl. Szkoda, ze juz konczac 3 miesiace byl blondynem... ;)

O, takie to bylo malenkie:


(4-dniowy Nik)

Ale szybko roslo:


(Polroczny Kokus)


(9-misieczna Bambaryla, zwana tez Wojciechem Mannem)

Tak wygladala roczna Klusia:



A tak dwulatek, rok temu:



A porzadnych zdjec 3-letniego Kokusia brak... ;) Dzis dzien pracujacy, wiec rano nie mialam czasu pstrykac fotek (a nawet gdybym pstryknela, nie byloby czasu wgrywac ;p). Najlepsze mam zrobione swiezo po postrzyzynach, ponad miesiac temu. Coz, musi wystarczyc. ;)



W poniedzialek bilans trzylatka, bede miala swieze pomiary, wtedy opisze jaki jest trzyletni Niko. :)

A poki co, ide sobie pochlipac... ;)

wtorek, 8 grudnia 2015

Wszyscy pisza o Mikolajkach, pisze i ja!

Ale nie tylko.

Bo najpierw o egzaminie.

Po zdziwieniu Martusi W. wnioskuje, ze nie pisalam o nim na blogu? ;) Bardzo mozliwe, bo chociaz zglosilam sie do podejscia do niego gdzies w marcu, to potem skrupulatnie spychalam go w najdalsze czeluscie pamieci. Az do polowy pazdziernika, kiedy spychac sie juz nie dalo, bo trzeba bylo sie uczyc. ;)
Egzamin zdawalam, zeby uzyskac tytul certyfikowanego audytora. Tym sie wlasnie zajmuje, nie wiem, pisalam kiedys? Jestem audytorem w laboratorium, w ktorym pracuje.

No i...? Zapytacie...

No i nie wiem nic na 100%, bo wyniki za okolo 10 dni (chociaz kolega, ktory zdawal go 2 lata temu mowi, ze przeciagnelo sie do 3-4 tygodni...), ale podejrzewam, ze doopa bedzie... Wstyd jak cholera... Nie oblalam zadnego egzaminu od pierwszego roku studiow...
Egzamin byl 5-godzinny, ze 150 pytaniami, z ktorych ostatnie 25 nalezaly do dokumentacji z autentycznych audytow. Mozna bylo miec ze soba notatki. Wydaje sie, ze bajka, co? Ja tez tak myslalam... Piec godzin na 150 pytan i jeszcze mozna zajrzec do ksiazki? Luuuzik! Tiaaa... Egzamin okazal sie trudny jak jasna cholera. Wiekszosc pytan opisywala jakis przypadek i konczyla sie mniej wiecej "W tej sytuacji, doswiadczony auditor powinien zrobic..." i tu nastepowaly 4 mozliwe odpowiedzi, z ktorych dwie wydawaly sie rownie poprawne, a trzecia calkiem prawdopodobna... :/ Ksiazka tu nie pomoze, trzeba bylo zgadywac, ktora jest NAJpoprawniejsza...

Moim najwiekszym wrogiem okazal sie jednak czas. Egzamin pisalam w ogromnej sali konferencyjnej pobliskiego uniwerku. Zegar byl na jej drugim koncu i chocbym nie wiem jak sie marszczyla i przesuwala okulary, godzine bardziej zgadywalam niz widzialam. Komorki nie mozna bylo miec przy sobie, a zegarka na reke nie posiadam. W rezultacie odpowiadalam na pytania w swoim, wydawalo mi sie szybkim tempie, co jakis czas usilujac sprawdzic cos w ksiazce. Ksiazka ma niemal 800 stron, wiec znalezc w niej cokolwiek, nawet jesli zna sie mniej wiecej rozdzial, zakrawa na cud. Popelnilam klasyczny blad, spedzajac zbyt duzo czasu grzebiac w ksiedze, zamiast trzaskac odpowiedzi. W rezultacie, kiedy prowadzacy zapowiedzial, ze zostalo pol godziny, ja mialam jeszcze prawie 40 pytan, w tym te 25, na ktore trzeba bylo odpowiedziec bazujac na dokumentacji, ktora z kolei trzeba bylo przeczytac. Po lebkach, bo po lebkach, ale bez tego odpowiedzi sie nie znalazlo. Ostatnie 30 min. bylo wiec wyscigiem z czasem. Tak sie spieszylam, ze jedno pytanie pominelam! Dobrze ze prowadzacy sprawdzal karty odpowiedzi, zauwazyl i dal mi te kilka dodatkowych minut na wpisanie odpowiedzi...

Nastawiona jestem wiec malo optymistycznie i bardzo sie uciesze jesli otrzymanie wynikow przeciagnie sie do 3 tygodni albo dluzej. Przynajmniej nie popsuja mi humoru na Swieta. :/

Jak zdam, to sie pochwale na blogu. Jak zapadnie na ten temat cisza, to juz bedziecie wiedzialy, jaki otrzymalam wynik. ;)

Teraz cos przyjemniejszego, czyli Potworkowe Mikolajki! Tegoroczne obfitowaly w atrakcje, bowiem zbiegly sie w czasie z przyjeciem bozonarodzeniowym dla dzieci, organizowanym przez nasz kosciol.

Poniewaz M. nie potrafi trzymac jezyka za zebami, Bi juz od kilku dni dopytywala sie kiedy przychodzi ten Mikolaj? W sobote wieczor poszla spac bez szemrania i oswiadczyla, ze chce szybko zasnac, bo wtedy wczesniej przyjdzie ranek i prezenty. W przeciwienstwie do brata, ktory tematu Mikolaja jeszcze do konca nie ogarnia i wymyslal, kombinowal, marudzil oraz wrzeszczal ze zlosci i nawet grozba, ze dostanie rozge, nie pomogla. ;)

W kazdym razie przyszedl niedzielny poranek i Bi zaczela poszukiwania prezentow. Musze przyznac, ze mama (ekhem... Mikolaj!) miala w tym roku nie lada zagroske, co podarowac Potworkom. Kilka dni pozniej nastepuja bowiem urodziny Mlodszego, za chwile Swieta, dzieciarnia i tak sie oblowi. Dodatkowo, toniemy doslownie w morzu zabawek, wiec chcialam ich uniknac choc w ten jeden dzien. Chcialam jednak dac im cos, z czego beda jednak mieli frajde. Padlo na kartonowy domek, o taki:



Dzieciaki uwielbiaja, kiedy robimy im namiot z koca narzuconego na krzesla, a Bi dodatkowo uwielbia kolorowac, wiec wiedzialam, ze prezent bedzie trafiony.
Starszyzna natychmiast zabrala sie do pracy, zaczynajac od kominow:



Mlodszyzna najpierw cos tam przebakiwala, ze gdzie sa prezenty (hmm... a domek to co?!), ale w koncu i Nik zlapal za flamaster (najpierw musialam przekonac Bi, ze zarowno domek jak i flamastry sa wspolne i ze wypadaloby sie podzielic z bratem... Skonczylo sie awantura... Te dzieci... Bez komentarza...) i wykrzesal z siebie odrobine tworczego entuzjazmu.



Ogolnie, jesli ktoras z Was myslala nad podobnym prezentem, to polecam! Fajna sprawa. Nasz domek okazal sie bardzo trwaly i w dodatku mozna go skladac. Ostrzegam tylko co do rozmiaru. Nasz okazal sie ogromny i zajal pol salonu. Zaluje, ze kupujac nie zlapalam za miarke i nie sprawdzilam najpierw jaki bedzie duzy. Lepszy bylby nieco mniejszy model. ;) Nie przejmuje sie jednak az tak strasznie, bo wiem, ze kiedy tylko Potwory okaza znudzenie nowa "zabawka", wyniesie sie ja na dwor i zwyczajnie sfajczy w ognisku. ;)

Po poludniu zas wyruszylismy na przyjecie. Tu musze przyznac, ze albo klania sie roznica wieku, albo plci, albo to wplyw przedszkola, bo Bi skorzystala z kazdej zabawy. Wystala w kolejce po kolibra z balonikow. Dala sobie pomalowac buzie. Udekorowala wlasnorecznie ciastko.



Zaplotla naszyjnik z cukierkow. Przygotowala kartke swiateczna.



A Nik? Nik nie chcial skorzystac z zadnej zabawy, za to zazyczyl sobie miecz z balona. Prosba spelniona.



Jak sie okazalo kiepski byl to pomysl. Reszte czasu "przed-Mikolajowego", Nik spedzil usilujac stracic tym mieczem bombki z choinki. Chlopaczysko! :D Nie pomagaly upomnienia, proby zajecia go czymkolwiek innym, w koncu grozby. Az sie boje co bedzie z nasza choika, ktora juz stoi w rogu pokoju, ale ktorej jeszcze nie udekorowalismy... ;)

W koncu Mikolaj zlitowal sie i wszedl do sali. I tu pokazuje sie zupelnie inne oblicze Kokusia. Akurat stalam z nim przy wejsciu, wiec bylam jedna z pierwszych osob, ktore zauwazyly goscia w czerwonym kubraku. Pokazalam go Nikowi, a on... Podbiegl i sie do faceta przytulil! :D Po czym polecial za reszta dzieci, ktore szybko otoczyly go koleczkiem.


A Bi? Ta akurat zajeta byla nawlekaniem zelkow na cukierkowy sznurek i strzelila focha, kiedy jej przerwalam, zeby oznajmic, ze przyszedl najwazniejszy gosc. :D W koncu jednak skonczyla i laskawie dolaczyla do Nika na dywanie. Ten zas najpierw wykrzyknal na caly glos "To moja Bibusia!!!", po czym... zaczal ja dzgac po glowie mieczem, ktory nadal trzymal w lapce. ;)



Kiedy siostra go ofuknela, zaczal nim tracac jakiegos chlopczyka z przodu. ;)



W koncu musialam wkroczyc, przecisnac sie zygzakiem miedzy dzieciarnia i zabrac mu to cholerne narzedzie tortur. :)
Tym razem oboje z Bi sami podeszli po prezenty. Nie bylo kurczowego trzymania sie maminej reki. Nawet foty dali sobie strzelic, chociaz bez entuzjazmu. ;)






Tym razem prezenty trafione, bo Bi dostala co prawda lalke, ale Arielke z Malej Syrenki, w stylu Barbie. A ze jedna Barbie juz ma i traktuje ja jako mame dla mniejszych laleczek, wiec ucieszyla sie, ze dostala kolejna. Nik za to mial farta, bo dostal auto i figurke z moze nie ukochanego (nadal nic nie przebije Tomka), ale lubianego Paw Patrol. Przynajmniej w tym roku nie bylo ryku, ze chce ciezarowe, uff... :D

I tak minely nam Mikolajki. Przyjecie odbylo sie w samiutkim srodku dnia, wiec sila rzeczy Potwory nie uciely sobie drzemki. Tych 10 minut w samochodzie nie ma nawet co liczyc... To, plus fakt, ze na przyjeciu byly tylko ciastka, ciasteczka, krakersy i slodki sok, sprawily, ze juz o 18 dzieciaki ryczaly, krzyczaly, tupaly nogami i ogolnie byly nie do zniesienia. Nadmiar wrazen Nik odreagowywal nawet w nocy, kiedy budzil sie co godzine z wrzaskiem i gadal cos o Mikolaju. Biedne te maluchy, dorosly nawet nie zdaje sobie sprawy jak one wszystko przezywaja... :D Za to nastepnego ranka rozczulil mnie kiedy wzial pod pache maskotke  - renifera (rowniez otrzymanego na przyjeciu) i oswiadczyl:

"Wezmem go do babci, bo ja go kocham, bo to moj psyjaciel i bede go chlonil i tsymal o tak, pod paszka".

Takie to ostatnio nieznosne, nieusluchane i tupiace o byle co odnozami, a takie potrafi byc slodkie i kochane. ;)

Wraz z egzaminem, odhaczylam najmniej przyjemny dzien grudnia. Myslalam, ze po sobocie wpadne z hukiem w radosna atmosfere swiateczna, a tu doopa... Moze to przewidywany wynik wspomnianego egzaminu, moze okres, moze zmeczenie PMSem, ktory w tym miesiacu wyjatkowo dal popalic (serio, dawno nie zatrzymalam tyle wody. Rece mi spuchly tak, ze pierscionek zareczynowy obtarl mi serdeczny palec), moze fakt, ze w nastepnym tygodniu mamy audyt, ktory bede musiala poprowadzic bo jest z klientem, nad ktorego projektami zazwyczaj pracuje... A moze po prostu za duzo mam na glowie. Moja grudniowa lista do zalatwienia wyglada bowiem tak:

kolaz ze zdjeciami do przedszkola na czwartek
kupic zabawke i pizamke na zbiorke charytatywna, rowniez w przedszkolu, na piatek
urodziny Nika w weekend
bilans 3-latka w poniedzialek
audyt w srode
lekarz we wtorek (to bede musiala przeniesc, bo dzien przed audytem nie bede mogla urwac sie za bardzo z pracy)
umowic sie do pediatry na wymagane w tutejszych przedszkolach szczepienie przeciw grypie z Bi
zadzwonic do weta w sprawie odebrania tabletek na robaki dla Mai na kolejne polrocze
zapakowac paczke dla mamy i rodziny siostry do Polski

Oprocz tego mam tylko czesc prezentow swiatecznych dla Potworkow (a raczej zastanawiam sie czy jest sens kupowac cos wiecej), dla reszty, wlaczajac w to meza, nie mam nic. Czas tez pomalu pomyslec nad swiatecznym menu, porobic listy zakupow, itd. Chcialabym tez popiec z dziecmi pierniczki, porobic wlasnoreczne dekoracje na choinke, tylko kiedy? :/

A potem maz kwasno komentuje, ze zapomnialam ugotowac ryz do gulaszu... Mi zas ciagle po glowie krazy wszystko co musze zalatwic i co chwila zerkam w kalendarz zeby sprawdzic czy o niczym nie zapomnialam... :/

Coraz mniej mi sie ten grudzien podoba. Zamiast czuc spokoj i radosc, ja odczuwam tylko zabieganie oraz panike. :(

Dobra, uciekam zanim rozrzedze sie Wam tu na dobre. ;) Odezwe sie pewnie w okolicach czwartku, kiedy moj syn (jak to dumnie brzmi!) skonczy 3 lata!

wtorek, 1 grudnia 2015

Kilka(set) slow na ten tydzien :)

Kazda wolna chwile w pracy poswiecam teraz przygotowaniom do sobotniego egzaminu. W domu tez staram sie przysiasc, ale wiadomo jak to bywa przy dwojce energicznych dzieci oraz codziennych obowiazkach. Najczesciej jak w koncu zapada cisza i moge sie skupic, powieki mi opadaja, a literki rozlaza sie po calej stronie. I tyle z nauki... Dlatego zostaje praca, ale tutaj tez roznie bywa. Nie moge rzucic wszystkiego, wystawic na trzwiach tabliczki "nie przeszkadzac!" i zaszyc sie w ksiazkach. A szkoda...

Dlatego bedzie to jedyny post w tym tygodniu. Na wiecej zwyczajnie nie mam czasu. ;)

1. Mamy dzis Rocznice slubu cywilnego! Osma - pizmowa!!! Jak czasem patrze na mojego chlopa, to nie dowierzam, ze tyle razem wytrzymalismy! ;) Nie mniej uwazam te 8 lat za calkiem udane. Nie zawsze bylo zgodnie oraz kolorowo, ale zazwyczaj chyba wystarczy. W koncu sekretem udanego malzenstwa jest sztuka kompromisu. Oraz umiejetnosc przygryzienia jezyka od czasu do czasu. ;)
W kazdym razie mam nadzieje, ze przezyjemy razem kolejne 42 rocznice i doczekamy Zlotych Godow! :D

2. Tradycyjnie zadnych obchodow rocznicowych nie bedzie. W miniony weekend za to troche sie "rozerwalismy", po swojemu. Poraz pierwszy (!) od narodzin dzieci, po polozeniu narybku spac, zalaczylismy film, zasiedlismy wygodnie na kanapie, w lapki wzielismy przekaski i z blogoscia wlepilismy patrzalki w ekran. I tak 3 dni pod rzad! Maz mial chyba cicha nadzieje, ze ogladanie skonczy sie jak za bezdzietnych czasow, kiedy zazwyczaj w polowie oddawalismy sie nieco bardziej, hmmm... fizycznym przyjemnosciom. ;) Ma facet pecha, bo nie po to czekalam 3 lata na obejrzenie Hobbita, zeby teraz "marnowac" choc kilka minut filmu. ;)
Niestety, chociaz sam film sie podobal, koncowka mocno mnie rozczarowala... Jednak wole chociaz namiastke hollywoodzkiego happy-endu. A tu zostal jednak smutek... :/
Za to nocne przesiadywanie zaplacilismy porannymi worami pod oczami i spazmatycznym ziewaniem. Za stara jestem juz na kladzenie sie do lozka o 1 nad ranem, kiedy wiadomo, ze najpozniej o 7, przy uchu rozlegnie sie jekliwe "Chcem kakauuuukoooo!!!". :D

3. Jak wspomnialam wczesniej, w sobote mam egzamin. Sama sie na niego zdecydowalam i teraz pluje sobie w brode. Nie chce mi sie uczyc, nie moge sie skupic, a tematyka jest sucha i nudna jak flaki z olejem. Zaczelam sie do niego uczyc w polowie pazdziernika, myslac, ze luzik, poltora miesiaca spokojnie wystarczy na przerobienie materialu oraz na powtorki. Blad! Egzamin za 4 dni, a ja jeszcze nie przerobilam kursu. O powtorkach moge sobie pomarzyc. Dlatego planuje wziac czwartek oraz piatek wolne i poswiecic cale na nauke. Mam nadzieje, ze nic nie pokrzyzuje mi planow, bo wtedy marnie to widze...
Zaczynam tez odczuwac przed-egzaminacyjny stres. Ma on potrwac 5 godzin. To kurcze jak matura! Zeby bylo weselej, w piatek mam planowo dostac okres. I jak znam zycie, jak raz bylabym wdzieczna za opoznienie, tak przyjdzie na czas... Nie wiem jak przezyje pieciogodzinny egzamin polaczony z kobiecymi dolegliwosciami. Bedzie sie dzialo i to nie w pozytywnym znaczeniu... :/

4. Ciekawi Was moze jak wygladal Harvest Lunch w przedszkolu Bi? ;)
Wlasciwie to nie bylo to nic az tak specjalnego. Nie wiem ile rodzin zjawilo sie na sniadaniu, ale na lunchu, oprocz mnie, bylo moze 4-5 innych rodzicow. Kilkoro przyprowadzilo osobe towarzyszaca. ;) Lunch rozpoczal sie od przedstawienia z udzialem dzieci. Przedstawialy tradycyjna, amerykanska opowiastke "Stone Soup" i oczywiscie bylo duzo smiechu, bo maluchy czesc choralna zapamietaly, ale juz z indywidualnymi rolami bylo kiepsko. I nie to, ze mialy cos mowic. Nie, ich zadaniem bylo tylko wrzucenie do kotla odpowiednich warzyw. Niestety, zbyt skupione byly na mieszajacej w garze nauczycielce i zapomnialy, ze trzymaja w rece plastikowa marchewke czy kukurydze. ;) Z jedzenia oczekiwalam czegos typowo "dziekczynnego", czyli indyka albo cosik dyniowego. Tu nastapilo kompletne rozczarowanie, bo dostalam makaron z sosem, jakas dziwna zapiekanke z platkami kukurydzianymi na wierzchu (przyznaje, ze w smaku nie byla zla) oraz polmisek wedlin oraz serow... Kazdy przysiadl sobie przy stoliku ze swoim dzieckiem, poskubal jedzenia i tyle. Calosc trwala okolo godziny. Impreza na sto fajerkow. ;)
Poprzedzajacy "impreze" wieczor, spedzilam piekac obiecane dyniowe muffinki. I tu pierwsza porazka. Nie bardzo moglam zmniejszyc temperature pieczenia do mini muffinek, bo ta juz wg. przepisu wynosila 180 stopni. Skrocilam czas pieczenia, ale pierwsza partia wyszla sucha i z twarda skorupa na wierzchu. Przy drugiej czas pieczenia skrocilam jeszcze bardziej, ale efekt pozyskalam taki sam. Z resztek ciasta upieklam wiec kilka normalnej wielkosci muffinek. Wyszly odrobine lepsze, ale tez zbyt suche i twarde na wierzchu... W dodatku, zamiast ladnego, karmelkowego koloru, ktory pamietam z zeszlego roku, te wyszly brazowe z dziwnym, zielonkawym odcieniem. Malo zachecajace krotko mowiac... Nie mam pojecia gdzie schrzanilam sprawe, ale wiadomo nie od dzis, ze u mnie muffiny to loteria, a jak jeszcze zalezy mi, zeby wyszly, to efekt jest rzecz jasna odwrotny... :/


(Bi ze swoja "psiapsiolka". To na glowach mialo imitowac indianskie pioropusze, jako ze opowiadanie to tak naprawde indianska przypowiesc, a i Swieto Indyka pochodzi z czasow pierwszych kolonizatorow)

5. Nasze domowe Swieto Dziekczynienia uplynelo dosc spokojnie, zwazywszy na to, ze Mlodszy podlapal gdzies wirusa, kaszlal niemozliwie i byl marudny jak tylko moze byc chory, trzyletni mezczyzna. :) Poraz pierwszy od 8 lat upieklismy calego indyka z nadzieniem. Tak tak, pierwsze cale ptaszysko pieklismy ostatnio tuz przed slubem. Potem nam sie nie chcialo, szczegolnie, ze zadne z nas szczegolnie za indykiem nie przepada. Musze jednak przyznac, ze tym razem wyszedl calkiem smaczny i nawet dosc soczysty. Jak na indyka oczywiscie. Nadal utrzymuje, ze raz do roku to moj limit. :) Dzieci zdecydowanie podzielaja moje zdanie, bowiem Bi troche poskubala miesko, ale zjadla niewiele, Nik za to nawet go nie tknal. Ten w ogole zbojkotowal uroczysty obiad i marudzeniem wymusil tosta z dzemem. Nie wiem co z niego za Amerykanin. :D

6. Tak jak wspomnialam, znow rodzinnie zmagamy sie z wirusem. Zaczelo sie od Nika, ktory w sobote tak kaszlal, ze w koncu nie poszedl na drzemke, bo kolejne ataki nie dawaly mu zasnac. Pod wieczor dorobil sie tez stanu podgoraczkowego... Na szczescie w niedziele bylo juz duzo lepiej i mam nadzieje, ze przynajmniej on wychodzi na prosta. Wkrotce po Niku, polegl M., a zaraz po nim Bi. Ta ostatnia ma tak obtarty nos, ze zal na nia patrzec. Nie moge jej przetlumaczyc, ze nos wyciera sie chusteczka i bardzo delikatnie. Rekaw jest w koncu lepszy, a ze robi to wrecz obsesyjnie, naciera sobie skore niemal do krwi... :/
Dzis za to smarczec zaczelam ja. A juz myslalam, ze sie wybronie. Niestety, w sam raz do nauki na sobote, doszla mi pekajaca glowa i kapiacy nos. Do tego okres i obawiam sie, ze obleje zwyczajnie z powodu zlosliwosci losu...
Ciekawa tez jestem czy czeka nas kolejny 2-miesieczny maraton chorobowy? Oby nie... Spokoj mielismy niecaly miesiac i znow sie zaczyna...

7. Zeby uratowac swoj honor (glownie we wlasnych oczach), upieklam w niedziele ponownie muffinki bananowo - maslankowe. Te wyszly mieciutkie i pyszne, wiec ponownie uwierzylam w swoje umiejetnosci piekarnicze. Moglam od razu upiec te na przyjecie, jako ze przepis mam juz chyba opanowany do perfekcji... ;)

8. Nasz dom zostal opanowany przez szal Krainy Lodu. Piosenka "Let it go" bokiem mi juz wychodzi (jak i reszta przyspiewek z tej bajki), poniewaz Bi moglaby jej sluchac po 10 razy, raz za razem... Jedyna akceptowana ostatnio fryzura jest warkocz, bo ona chce wygladac jak Elsa (w Polsce to chyba byla Elza, tak?). Doprasza sie tez niebieskiej sukni. Tu chyba pole do popisu bedzie mial Mikolaj. :)
Bajka ta wyszla 2 lata temu, kiedy Bi byla stanowczo zbyt mala, zeby zabrac ja do kina, ale trzeba bedzie w czasie przerwy swiatecznej ja zgrac i puscic zakochanemu dziecku. Obawiam sie tylko, ze potem mozemy byc zmuszeni ogladac ja codziennie przez miesiac. ;)

9. Nasze starsze dziecko doprowadzilo nas tez ostatnio nieomal do plasniecia szczekami o podloge, kiedy znienacka, przy obiedzie, polozylo sobie reke na piersi i gladko wyrecytowalo:

"I pledge the allegiance,
To the flag of United States of America,
And the republic for which it stands.
One nation, under God, with liberty and justice for all."

Dla niewtajemniczonych: to jest przysiega, ktora dzieci recytuja w podstawowce, codziennie przed rozpoczeciem lekcji. Nie wiedzialam, ze robia juz to w przedszkolu. :)
Padlismy! Ja tu karmie corke zupa pomidorowa, nie omawiamy ani przedszkola, a juz napewno nie Ameryki, a tu cos takiego! :)
Tak wlasnie ucza tu patriotyzmu. Od malego. :)

10. To juz punkt ostatni. Bardzo sie ciesze, ze mamy dzis 1 grudnia. Juz od kilku lat listopad oznacza dla mnie stress oraz pecha i nawet moje urodziny go nie osladzaja. A tegoroczny pobil wszystkie poprzednie na glowe, w negatywnym znaczeniu. Ciesze sie, ze sie skonczyl.
Pierwsza polowa grudnia rowniez bedzie zaganiana i nerwowa, ale to juz zupelnie inna bajka. Mimo wszystko, myslac o grudniu czuje cieplo na sercu. Coraz wiecej mijanych domow ma swiatelka oraz dekoracje. I nawet bozonarodzeniowe piosenki w kazdym sklepie, przestaly mnie draznic. Od wybicia 1 grudnia sa dozwolone. ;) Sama puszczam je w aucie i podczas jazdy spiewamy sobie z Potworkami na caly glos. :)

(Swiateczne akcenty w kafejkach. Nawet takie drobiazgi poprawiaja humor)
 
 Trzymajcie sie! Do przeczytania za tydzien! ;)

wtorek, 24 listopada 2015

A co tak poza tym?

Mocno ostatnio bloga zanidbalam. Wlasciwie "niemal porzucilam" byloby wlasciwszym okresleniem. ;) Wypadaloby nadrobic nieco i napisac co ogolnie slychac w Potworkowie. Dawno juz nie serwowalam Wam jednego z moich slynnych tasiemcow. :D

Zartuje, postaram sie strescic, z naciskiem na postaram. Nie chce mi sie jednak myslec o jakiejs logicznej chronologii, wiec bedzie troche chaotycznie. ;)

Po pierwsze, mamy nowe lozko! Nie, nie to, ktore poczatkowo zamowilismy. Zamowienie tamtego zostalo anulowane i to przez sprzedawce, nie nas. I to po odczekaniu 3 tygodni, ktore potrzebowal na zrealizowanie zamowienia, pamietacie? Buc jeden! :(
Trudno, po dlugich debatach i kreceniu nosem, znalezlismy inne, ktore mniej wiecej pasuje do pokoju stylem (szukalismy czegos lekkiego i nowoczesnego, a nie amerykanskiego, gigantycznego i rownie topornego loza z kolumnami oraz baldachimem. :D) Czegos, co wejdzie do naszej niewielkiej sypialni i jej calkowicie nie zdominuje. Chyba sie udalo, chociaz lozko jest bardzo proste, zwyczajne i nie do konca takie "wymarzone". Poza tym jest biale, a reszte mebli mamy z naturalnego drewna, ale co tam. I tak ten "sosnowy" kolor troche nam sie juz opatrzyl. Przemalujemy stoliki oraz komody i bedzie git. :)

Tak jak planowalismy, lozko kupilismy o "rozmiar" wieksze od starego. Zafundowalismy tez sobie nowy materac. Zreszta stary i tak kwalifikowal sie do wymiany. To byl jeszcze moj panienski zakup, mial 12 lat i byl strasznie ugnieciony i odksztalcony w miejscach, na ktorych spalismy. Podobno materace powinno sie wymieniac co okolo 10 lat, wiec wstrzelilismy sie niemal idealnie. Nowy... Coz, zawsze wydawalo mi sie, ze lubie twarde materace, ale z tym chyba lekko przesadzilismy. Kiedy sie klade, mam wrazenie, ze spie na desce. Oczywiscie az tak zle nie jest, ale materac naprawde ugina sie pode mna tylko w niewielkim stopniu. :)
Za kazdym razem kiedy wchodze w dzien do sypialni, nowe lozko "patrzy" na mnie tak zachecajaco, ze marze, zeby sie juz polozyc spac. Tez tak macie? ;) Tyle, ze to chyba bardziej rezultat zwyklego lenistwa, niz niesamowitej wygody. :) Nie mniej jednak, mamy teraz tyle miejsca, ze w nocy zupelnie sie nie dotykamy, gdzie wczesniej co chwila stukalismy sie kolanami. I nawet kiedy w niedziele rano oba Potwory wepchaly sie do malzenskiego loza, dla wszystkich starczylo miejsca. :)

W zeszly czwartek mialam u Bi w przedszkolu "wywiadowke". Dziwna sprawa, wywiadowka juz w przedszkolu, ale poniewaz rozmijam sie z nauczycielka Starszej, wiec bylo mi to bardzo na reke. Dowiedzialam sie, ze Bi zrobila od poczatku roku niesamowity postep. Dogaduje sie po angielsku z dziecmi oraz paniami, bawi z innymi dziewczynkami (chlopcow unika, ale to calkiem normalne w tym wieku), od czasu do czasu urzadza placze, bo jest osobka dosc emocjonalna, ale juz bez ekstremalnych histerii. Jest tez (i tu parsknelam) uparta, chociaz poprawnosc polityczna nakazuje paniom okreslac ja jako "self - directed". Nie mam pojecia jak to przetlumaczyc. :D
W kazdym razie wiekszosc zadan Bi wykonuje na poziomie swoich amerykanskich kolegow. Jest podobno bardzo dobra w zagadnieniach matematycznych. To zdecydowanie nie po matce. :D Ale uwaga! Bi nie dodaje, ani nie odejmuje. Zagadnienia matematyczne w tym wieku to zadania w stylu sortowania, sekwencji, ustawiania przedmiotow od najmniejszego do najwiekszego itd. ;) Jeszcze spokojnie moze wiec wyjsc z niej matematyczne beztalencie, po mamusi. :D Mala motoryke ma rozwinieta na poziomie niemal zerowki, co mnie nie dziwi, bo spedza cale godziny rysujac, odrysowujac i kolorujac. Jedyne z czym ma problem, to podawanie przykladow wyrazow zaczynajacych sie na okreslona litere, ale tu klania sie nadal ograniczone angielskie slownictwo. Nadrobi, w koncu do przedszkola chodzi dopiero niecale 3 miesiace. :)

W czwartek Swieto Dziekczynienia, a jutro w przedszkolu Harvest Lunch. Zobowiazalam sie, ze przyjde i obiecalam upiec dyniowe muffinki. I teraz zaluje. Jakos mi entuzjazm opadl i nie chce mi sie ani dzisiaj piec, ani brac udzialu w lunch'u. M. zdziwiony pyta co ja sie tak angazuje w zycie przedszkolne. Szczerze to sama nie wiem, ale zaangazowanie pomalu mnie opuszcza. Zimno jest, a jak jest zimno, to nic mi sie nie chce. ;) Slowo sie jednak rzeklo i juz wczoraj zaczelam przygotowania, bowiem umknelo mojej pamieci, ze trzy posiadane przeze mnie dynie nadal stoja sobie na frontowych schodkach w nienaruszonym stanie. A do muffinek potrzebne mi sa one w formie musu. :) Co bylo robic, wzielam mniejsza (majac nadzieje, ze skorka bedzie delikatniejsza) i zabralam sie do obierania. I juz teraz pamietam dlaczego w zeszlym roku tak sie na ta czynnosc napsioczylam. Ku**a, nienawidze obierac dyni! Jeszcze dzis boli mnie prawa reka! Zreszta, jestem durna, bo gdybym zabrala sie za to wczesniej, zamiast obierac i gotowac, upieklabym dynie w piekarniku i potem elegancko zeskrobala miazsz ze skorki. Madry Polak po szkodzie. :(

W kazdym razie dynia ugotowana, dzis tylko ja zblenduje i moge sie zabierac za pieczenie. Za rada nauczycielki maja to byc muffiny miniaturowe. Na poczatku sceptycznie podeszlam do tego pomyslu, glownie dlatego, ze nie mialam odpowiedniej blaszki. A na jedna okazje szkoda mi bylo jej kupowac. Potem jednak stwierdzilam, ze te kilkanascie $ to nie fortuna, a wyjdzie wiecej babeczek. Na probe upieklam w sobote miniaturowe muffiny bananowo - maslankowe i okazuje sie, ze ich niewielki rozmiar ma jedna zalete. Nie wiem jak Wasze pociechy, ale moje Potworki, chociaz ochoczo rzucaja sie na babeczki, zazwyczaj zjadaja tylko ich czubek, a reszte tylko dziubia, albo po prostu zostawiaja. I siegaja po nastepna. ;) A te malenkie muffinki, wpychaja sobie od razu cale do buzi i w rezultacie zjadaja w calosci! :) Nic sie nie marnuje, a jak jeszcze da sie w nich przemycic jakies zdrowsze skladniki, to w ogole rewelacja! Nastepne bede chciala sprobowac marchewkowe. Taka szybsza alternatywa dla ciasta marchewkowego. I nic to, ze ja, aby poczuc smak, musze zjesc tych mini muffinek 5 naraz. ;)

Jak to w Hameryce bywa, nastroj bozonarodzeniowy atakuje mnie ze wszystkich stron juz od okolo 2 tygodni. W kafejkach swiateczne kubki. "Rockin' around the Christmas tree" grane w niemal kazdym sklepie. O calych alejkach ozdob, bombek oraz choinek juz nie wspomne. Jedna z radiostacji juz od piatku nadaje wylacznie bozonarodzeniowa muzyke. Szal! :) Spora grupa ludzi z pracy planuje ubrac choinki w nadchodzacy weekend. Jedna z dziewczyn postawila ja juz w miniony. ;) Ja planuje tylko zawiesic swiatelka na plocie, wykorzystujac ostatki cieplejszej pogody. Nie ma nic gorszego niz rozplatywanie sznurka z zaroweczkami, kiedy rece ci kostnieja, a buty przymarzaja do chodnika. ;)

Wiesci z frontu nikowo - pieluchowego. W koncu poczynilismy widoczny postep. Nik wola na kupsko rowniez u opiekunki. Poza tym na krotsze wypady z domu zabieramy go bez pieluchy. Ostatnio wyjscie przeciagnelo nam sie do niemal 3 godzin i wytrzymal! Moge wiec z duma powiedziec, ze z nocnikowaniem (w dzien, bo po nocy pieluchomajty nadal ma po kolana :D) wyrobilismy sie przed 3 urodzinami. Zeby bylo lepiej, od kilku dni na siusianie Nik domaga sie sadzania na kibelek, a nie nocnik. Jeszcze niech opanuje kupe do kibelka i pozegnamy nocnik na zawsze. ;)
Dla rownowagi, zeby rodzice zbytnio sobie nie gratulowali, kiedy w sobote odwiedzilismy znajomych, Nik najpierw zlal sie w majtki, a nastepnie, raptem 10 minut po tym jak go przebralam, strzelil w gacie kloca. ;) Nie mam pojecia co to za zacmienie mu sie wlaczylo. Pomyslalabym, ze sie zabawil i zapomnial, ale co chwila pytalam czy nie musi na nocnik, a poza tym zeby sie zalatwic stawal w bezruchu, czyli czul, ze "robi". Ale poniewaz to jednorazowy wybryk, w dodatku w obcym miejscu, udam, ze sie nie liczy. :)

A tak w ogole dociera do Was, ze rowno za miesiac Wigilia? Ja tradycyjnie jestem w szoku, ze juz prawie grudzien. Teraz w ogole czas mi poleci ekspresowo, bo pojutrze Indyk, za tydzien w sobote mam egzamin cos-jak-zawodowy, niecaly tydzien pozniej sa urodziny Nika, a potem to juz jedna noga bedziemy w Bozym Narodzeniu. :D

PS. Zapomnialam wgrac ostatnich zdjec... Moze wieczorem dorzuce. ;)

piątek, 20 listopada 2015

Raz, dwa, trzy, proba mikrofonu...

Jak juz zdecydowalam sie cos napisac, okazuje sie, ze blogger sie na mnie obrazil i pokazuje w Waszych listach, ze najnowszy post byl dwa dni temu. ;)

No wiec sprostowanie. Nowy post wrzucilam jakas godzine temu i znajdziecie go pod obecnym komunikatem. :)

Na rozruch - Wasza ulubiona seria: w tym domu sie gada :)

Czas wrocic. Chyba. ;)

Z blogiem jest tak, ze jak sie w nim "siedzi" regularnie, to jest i motywacja i inspiracja. Ale jak juz pojawi sie przerwa, to kaplica. :)

No, ale jestem.

Chyba. :D

Zaczne od powiedzonek Potworkow, ktore zapisywalam przez ostatnie 3 tygodnie. Niewiele tego, bo i zbytniego nastroju do smiechu nie bylo...


***

Na poczatek - angielszczyzna. Tu zawodzi mnie pamiec, bo Bi nagle zaczela do brata gadac glownie w jez. angielskim. Co ciekawe, do mnie oraz M. mowi po polsku, czasem tylko wymsknie sie jej cos po angielsku. A do brata - odwrotnie! Nie wiem czy jakos jej sie z przedszkolem kojarzy, ze inne dzieci nie rozumieja polskiego? :)

W kazdym razie, Nik ma brzydki zwyczaj siadania z nozkami ulozonymi w literke W, z czym walczymy odkad nauczyl sie samodzielnego siedzenia. Kiedy wiec my zdzieramy sobie gardla, raz za razem powtarzajac: "Nik, wyprostuj nogi, albo usiadz po turecku. Nik, wyprostuj nogi! Nik, po turecku!", Bi tez musi wtracic swoje trzy grosze:

"Kokus, zrob criss-cross, apple sauce!"


***

Bi: "A my dzis w przedszkolu gralismy soccer!"
Mama: "O tak? I jak graliscie?"
Bi: "Rzucalismy pilke i lapalismy i kikalismy!" [od kick = kopac :D]


***

Nik tez nie pozostaje dluzny i ostatnio, kiedy z trudem wybronil sie przed upadkiem z jezdzika, na ktorym wyprawial jakies skomplikowane piruety, westchnal z ulga:

"Phew, that was close!"


***

Teraz juz po polsku. ;)


Nik, po skonczeniu dzikiego wycia (nawet juz nie pamietam o co), z pretensja:

"Mamo, mam klopelki na buzi!"

Nie pytajcie mnie dlaczego sam nie mogl sobie lez obetrzec... :)


***

Nik wsadzil sobie od tylu reke w gacie i zawziecie tam grzebie, stekajac ze zloscia.
Mama: "Nik, wyjmij raczke z majtek. Czego ty tam wlasciwie szukasz?"
Nik: "Boli!"
Mama: "Co cie tam boli?"
Nik: "Dupecka..."


***

Przekrecenia beda sie jeszcze dlugo, dlugo pojawiac. W koncu polski jezyk, trudna jezyk. :D

Nik: "Bibi ublaj sie sybciej!"


***

A czasem klania sie kultura osobista. Wszystkich domownikow, a zwlaszcza tych najstarszych, bo Nik nie wzial sobie tego z powietrza:

"Mama cy ty zglupialas?!"


***

Dla odmiany potrafi tez byc slodziutki niczym miodek:

Nik: "Bibuniu, nie mozes jus spic, ja juz stalem i wypilem moje kakauecko!"


***

Wydawalo by sie, ze nasze dzieci, bedac regularnie w kosciele, sa dosc obeznane ze statuetkami i obrazami swietych oraz niebios. Tymczasem w sklepach nastapil wysyp bozonarodzeniowych slodyczy. Oprocz czekoladowych Mikolajow we wszelkich rozmiarach, sa takze aniolki. Ostatnio Bi przyniosla mi takiego aniolka, pytajac:

"Mamo, a kupisz mi ta wrozke?"


***

Tata: "Musimy wlaczyc swiatlo, bo nie bedziesz nic widzial i wpadniesz na sciane."
Nik: "I lospadniem sie na kawalki!"


***

Teraz bedzie o kobiecej fizjologii. Jak ktos sie brzydzi, niech ominie. ;)

Podczas ostatniego okresu nakapalam niechcacy krwia na dywanik w lazience. Zanim zdazylam wyniesc go do prania, zobaczyla to Bi. Poniewaz nie kryje sie specjalnie z miesiaczka przed dziecmi, Bi cos niecos na ten temat wie. Zobaczywszy plamy na dywaniku i matke zakladajaca podpaske, pyta ze wspolczuciem:

"Twoja sisia nie czuje sie najlepiej?"


***

I to by bylo na tyle. Na zakonczenie fota Potworkow ucinajacych sobie popoludniowa drzemke na nowym narozniku. ;)





Chcialabym zyc w swiecie, gdzie wszystkie dzieci maja mozliwosc takiego spokojnego, bezpiecznego snu...


Robi sie rzewnie zamiast smiesznie, wiec czym predzej uciekam. Milego weekendu!

poniedziałek, 16 listopada 2015

Meldunek

Poniewaz niektore z Was sie o mnie martwia (dzieki Asiu i Martusiu :*), postanowilam napisac kilka slow.

Dziekuje Wam wszystkim i kazdej z osobna za komentarze pod poprzednim postem. Wasze wsparcie naprawde bardzo mi pomoglo. Jestem tez w smutnym szoku, jak wiele z Was dzieli moje przykre doswiadczenie. Wiedzialam juz wczesniej, ze poronienia w pierwszym trymestrze zdarzaja sie bardzo czesto, ale chyba do konca nie zdawalam sobie sprawy jak czesto. Nawet w niewielkiej grupce moich "czytaczek" przydarzylo sie to niemal polowie, statystyki sa wiec przygnebiajace...

Jak sie czuje?

Psychicznie - lepiej. Juz nie poplakuje srednio co pol godziny. Owszem, kilka razy dziennie zazwyczaj zdarzy sie cos, co mi przypomni i lzy staja w oczach, ale jest postep. Najbardziej pomaga oczywiscie obecnosc Potworkow, ale fakt, ze zycie plynie dalej i trzeba isc do pracy, ugotowac obiac oraz zrobic pranie, rowniez pozwala zajac umysl i odgonic smutne mysli. Pomalu dochodze tez do etapu, gdzie zaczynam "cieszyc" sie z tego, ze wszystko skonczylo sie tak wczesnie. Gdyby minelo jeszcze kilka tygodni, gdybym zobaczyla bijace serduszko, raczki, fikajace nozki itd., byloby znacznie ciezej. Zaluje, ze zrobilam ten glupi test. Wolalabym zyc w blogiej nieswiadomosci i wmawiac sobie, ze to byl tylko bardzo opozniony okres...

Fizycznie - w porzadku. Okres sie skonczyl i wbrew moim obawom nie byl ani dluzszy, ani duzo bardziej obfity niz normalnie. Zostal mi tylko maly problem natury medycznej, ale mam nadzieje, ze skonczy sie na niepokoju.

Wszystko to jednak sprawia, ze jakos odrzuca mnie od blogowania... Wchodze, czytam, sprawdzam co u Was, ale na pisanie brak checi...


Od piatku duzo mysle tez o Paryzu. Swiat gwaltownie sie kurczy i jest coraz mniej bezpieczny... Chcialabym moc zabrac dzieci i przeniesc sie na bezludna wyspe gdzies na srodku oceanu. Jak najdalej od reszty tej chorej cywilizacji...


Trzymajcie sie. Jestem pewna, ze niedlugo wroce. W koncu w przyszlym tygodniu Indyk, zaraz potem Milolajki, urodziny Nika oraz Boze Narodzenie. Bedzie o czym pisac, a ja napewno zapragne zachowac te wspomnienia...

Do przeczytania!

niedziela, 8 listopada 2015

Bylo sobie zycie...

We wtorek, 3 listopada zobaczylam na tescie dwie kreski.

Okres spoznial mi sie 3 dni, co nie jest u mnie regula, ale tez zdarza sie od czasu do czasu. Nie mniej dziwne klucie w podbrzuszu, niemozliwy bol piersi i metaliczny posmak nasion slonecznika, sprawily, ze czulam, ze cos sie "swieci". Test tylko potwierdzil moje przypuszczenia.

Nie powiem, ze pierwsza reakcja byla radosc. Nazwalabym to raczej szokiem polaczonym z przerazeniem, pt. Jak my to ogarniemy?!

Po pierwszym szoku przyszlo jednak szczescie.

Bo przeciez zawsze myslelismy o trojce.
Bo patrzac na Nika, niewiadomo kiedy urosl w malego chlopczyka. Trzecie tez niepostrzezenie sie odchowa.
Bo owszem, finansowo bedzie jeszcze ciezej, ale jak cos, ruszy sie oszczednosci. Na szczescie je mamy.

Maz zaczal juz planowac wymiane jednego z aut na wieksze, bo zadne z naszych pojazdow nie pomiesci trojki dzieci w fotelikach czy nawet nakladkach. Zaplanowalismy juz przyszle przemeblowanie pokoi dzieciecych. Juz zaplanowalismy urlop M. i logistyke opieki nad Potworkami kiedy bede w szpitalu. Malzonek planowal poprosic swoich rodzicow o przyjazd i opieke nad niemowlakiem po moim powrocie do pracy, zeby nie musiec oddawac malenstwa do zlobka... Juz wyobrazalismy sobie jak w Swieta oglosimy rodzinie radosna wiadomosc...


Nasze szczescie trwalo 3 dni...

Trzy dni po pozytywnym tescie zaczelam plamic. Dzien pozniej po prostu dostalam okres... Na dzien przed moimi urodzinami. Co za ironia!

I wiem, ze to byla po prostu ciaza biochemiczna, ze sie zdarza i to bardzo czesto.

Ze gdyby nie ewidentne objawy oraz test, nawet nie zauwazylabym, ze bylam w ciazy.
Ze pierwsza moja mysla bylo "o ja pitole!" i to bynajmniej nie z radoscia.
Ze przez te kilka dni przesladowalo mnie poczucie, ze krzywdze Potworki. Ze nie pojade z Bi na narty. Latem nie pojedziemy ani na urlop ani na plaze, bo jak? Z noworodkiem?
Ze nie bede mogla poswiecic Nikowi tyle czasu co Bi na poczatku jego przedszkolnej przygody.
Ze nasze w koncu nieco poukladane zycie znow bedzie wywrocone do gory nogami i trzeba je bedzie porzadkowac od nowa...
Ze malenstwo moze byc chore. W koncu ja juz mlodka nie jestem.

I wiele innych, malo optymistycznych mysli...

I teraz czuje sie winna...

Teraz mi zal...

Zal za tym zyciem, ktore zgaslo zanim tak naprawde zdazylo zaistniec...

poniedziałek, 2 listopada 2015

4-i-pol latka czyli tasiemca przedszkolnego cd. :)

Dzisiaj Bi konczy rowno 4 lata i 6 miesiecy. Czas na specjalny post tylko o niej i dla niej. :)

Moja cudowna duza-mala dziewczynka... Duza, bo wysoka jak na swoj wiek oraz jak sie u nas mowilo - "nabita" i nieraz, kiedy biore ja na rece, stekam z wysilku "Bi, ale z ciebie juz baba", wywolujac tym rzecz jasna wielkie oburzenie. Mimo jednak wygladu sporo starszej panienki, zachowanie Bibusi przypomina mi czesto, ze to jednak jeszcze maly 4-latek. ;)

Najwazniejsza (a przynajmniej najbardziej namacalna) zmiana ostatniego polrocza jest brak pieluchy na noc. Szkoda, ze nie byl to swiadomy wybor Bi, tylko inicjatywa rodzicow... Mala Dama co rano wstawala z pampersem niemal po kolana, ale nie wiedzielismy czy sika w nocy nieswiadomie, czy budzi sie i wiedzac, ze ma pieluche na tylku beztrosko sobie w nia posikuje... Liczylam na to, iz z czasem sama oswiadczy, ze jest juz za duza na pieluchomajtki. Niestety, przeliczylam sie. Moja corka jest wygodna. ;) W koncu jednak stwierdzilismy z M., ze jesli nie sprobujemy, to Bi bedzie spac w pampersie do 6 urodzin, jak nie dluzej. Kupilam podklady na lozko, schowalam ostatnie kilka pieluchomajtek i zaczelismy. Przyznaje, ze pierwsze 2 tygodnie byly brutalne. Bi budzila sie zasikana srednio co drugi dzien. Po przebraniu jej, zmianie przescieradla oraz podkladu, wracalam do swojego lozka kompletnie rozbudzona. W rezultacie przewalalam sie z boku na bok nie mogac zasnac, w dodatku zaczynalo mi burczec w brzuchu, co dodatkowo utrudnialo zasniecie i rano czulam sie jak zombie. ;) O dziwo jednak, po 2 tygodniach Bi zalapala o co w tym chodzi i zaczela wstawac na siusianie. Zeby jeszcze chodzila do lazienki sama, byloby idealnie! ;) Nie ma jednak tak dobrze. Bi budzi mnie za kazdym razem, domagajac sie towarzystwa. Przyznaje jednak, ze takie kilkuminutowe pobudki nie robia juz na mnie wiekszego wrazenia. Obawialam sie, ze stress zwiazany z przedszkolem moze nam popsuc dopiero co osiagniety sukces, ale na szczescie nic sie nie dzialo. A od jakiegos miesiaca, coraz czesciej zdarza sie Bi przespac cala noc, bez siusiania! :)

Efektem ubocznym, choc zaskakujacym wstawania na siku, jest przestanie nawiedzania przez Bi naszego malzenskiego loza. Szczerze, to jestem bardzo zaskoczona, bo spodziewalam sie odwrotnosci. Bylam przygotowana, ze rozbudzona Bi, tym bardziej bedzie wpychac sie do nas. Tymczasem zdarzylo sie to raptem dwukrotnie, przy czym za kazdym razem ostro zaprotestowalismy tlumaczac, ze na naszym lozku nie ma podkladu w razie gdyby sie posikala. Pochlipala przez chwilke, po czym pomaszerowala do siebie. I juz nie przychodzi! Wieksze lozko nadal jednak sie przyda, bo w weekendowe poranki przybiegaja do nas oboje z Nikiem i rozpychaja sie niemilosiernie, klocac sie kto lezy kolo mamy, kto kolo taty, a kto osmiela sie trzymac nogi w poprzek. ;)

Podczas ostatniego polrocza, w Bi obudzila sie dziewczynka. No, moze nie do konca, bo Starsza zawsze byla dziewczeca. Lubi sie stroic, nie da sobie przyciac wlosow, godzinami potrafi przegladac sie w lustrze w nowej sukience, itd. Przy podsumowaniu z okazji 4 urodzin, napisalam jednak, ze nie lubi bawic sie lalkami. I rzeczywiscie nigdy jej one nie ciagnely. Juz chetniej podbierala auta bratu, a lalki kurzyly sie na polce. Az odziedziczylismy po corce znajomego M., domek dla lalek. Zastanawialam sie juz wczesniej czy by takowego Bi nie sprezentowac, ale widzac jej niechec do lalek stwierdzilam, ze beda to pieniadze wyrzucone w bloto. Kiedy jednak kolega M. zaproponowal domek, uznalam, ze czemu nie, w razie czego sie go zwyczajnie wyrzuci i juz. No i prosze jaka niespodzianka. Nagle laleczki Bi zyskaly miejsce do spania i do zabawy, a przy tym sa przebierane, wozone samochodem do "przedszkola" oraz na jazde konna, bo Bi ma przeciez cala "stadnine". ;)

No wlasnie, fascynacja konmi nie ustaje. Bi nadal az piszczy kiedy ubiera na siebie bluzeczke z wizerunkiem jakiegos galopujacego mustanga. Zebra zreszta tez sie nada. ;) A ja naprawde powaznie zaczynam zastanawiac sie nad zapisaniem ja na lekcje jazdy konnej. Niech dziewczyna zobaczy czy stanie sie to jej pasja... Ale to na wiosne. Zima, mam nadzieje, ze uda nam sie poszlifowac Bibusiowa jazde na nartach. Jesli uda mi sie malzonka z domu wyciagnac w snieg oraz mroz... ;)

Co tu jeszcze dodac o 4.5-letniej Bi? Nadal jest koszmarnym niejadkiem. Najchetniej przetrwalaby o rosolku z makaronem i nie daj Boze zeby tam plywala jakas marcheweczka! Przedszkolnego jedzenia nie rusza, ale z tego co sama jej pakuje, tez dobra polowe przynosi z powrotem. :/ Do domu przyjezdza wyglodniala jak wilk, ale oczywiscie na wszystko kreci nosem, ryczac, ze chce zelki...

Odkad poszla do przedszkola, mamy ciagly problem z zachowaniem. Bi zawsze byla charakterna, ale teraz jest po prostu otwarcie nieposluszna i pyskata. Najwiekszy problem zauwazamy jednak w jej relacjach z bratem, bo kiedy Nik odmawia zabawy z nia, Bi potrafi go zlosliwie popchnac lub nawet opluc. Podejrzewam, ze moga to byc zachowania obserwowane w przedszkolu. Tlumaczymy, tlumaczymy i tlumaczymy, ale efekty jak narazie sa mizerne.

No i doszlismy do tematu przedszkola. :) W poprzednim poscie zamierzalam dodac jak Bi sie tam odnajduje po okresie adaptacyjnym, ale juz zabraklo mi czasu (i miejsca). ;)

Okazuje sie, ze Starsza odnajduje sie tam, moze nie swietnie, ale bardzo dobrze! :) Rozpoznaje z imienia inne dzieci, potrafi powiedziec jak nazywa sie ta, czy inna pani (a to nie takie proste, bo posluguja sie nazwiskami), mialam tez okazje sie przekonac, ze sama zagaduje panie i swoja przyjacioleczke. Po angielsku rzecz jasna. Niby oczywista oczywistosc, a matka rozdziawia gebe ze zdziwienia. ;)

Jak pamietacie, pierwsze 3 tygodnie to byl pozegnaniowy hardkor. Wycie, wierzganie i wyszarpywanie sie trzymajacym ja paniom. :O Po tym jednak czasie minelo jak reka odjal, a teraz stwierdzam, ze te 3 tygodnie to jednak nie tak duzo. Oczywiscie, kiedy akurat trwaly, to ciagnely sie jak guma z gaci, ale slyszalam juz historie niczym z horroru, o dzieciach ryczacych kilka miesiecy, a nie tygodni. Z perspektywy czasu oswiadczam wiec, ze adaptacja przeszla relatywnie sprawnie. ;)

Pierwszym czynnikiem, ktory sprawil, ze Bi zaczela sie w przedszkolu odnajdywac bylo znalezienie przyjaciolki.
Kiedy, w czasie tych pierwszych, koszmarnych tygodni wspomnialam z westchnieniem mojej szacownej mamusi, ze Bi tak chciala isc do przedszkola i miec kolezanki, ta zjechala mnie z gory na dol. Oswiadczyla, ze nienawidzi kiedy rodzice tlumacza sie, ze "Ja nie rozumiem dlaczego on(a) tak placze, przeciez tak chcial(a) do dzieci!". Posluchalam sobie, ze to zazwyczaj rodzicom sie wydaje, ze dziecko chce do dzieci, tymczasem przecietny 3-latek wcale nie nawiazuje jeszcze aktywnych kontaktow... No i moze i nieco racji ma, w koncu to ona jest pedagogiem, a nie ja, ale ja za to jestem matka swojej corki. ;) Ktora to corka cale lato dopytywala sie, kiedy idzie do tego przedszkola, bo ona chce miec kolezanki. Nie zapominajmy tez, ze mowa o 4-latce, a dzieci w tym wieku zaczynaja wlasnie pomalu odkrywac zabawy z rowiesnikami. Zreszta, koniec koncow, jak to czesto bywa w "potyczkach" z moja mamusia, wyszlo na moje. Odkad Bi blizej sie zaprzyjaznila z mala Sukri, maszeruje do przedszkola w podskokach. Kiedy pewnego dnia minelysmy mame owej dziewczynki, Bi wiedzac, ze jej kolezanka jest juz w przedszkolu, wyrwala do przodu tak, ze ledwie moglam ja dogonic. :D



Drugim zas czynnikiem, ktory sprawil, ze Bi lubi swoje przedszkole, jest to, ze tam ciagle sie cos dzieje! Jak pisalam ostatnio, ciesze sie, ze nie napisalam podumowania we wrzesniu, bo wrzesien to byl miesiac "na rozruch". Natomiast w pazdzierniku panie porzadnie sie juz rozkrecily z atrakcjami. A wiec w pazdzierniku dzieciaki mialy wycieczke na farme, Jesienny Festiwal oraz Dzien Dyni. W listopadzie ruszyl project zwany "Fun Fridays", gdzie w pierwszy piatek kazdego miesiaca beda organizowane atrakcje w przedszkolu dla calych rodzin. Szkoda, ze przedszkole uparcie nie chce wyjsc naprzeciw pracujacym rodzicom i organizuje je rano. Ja niestety nie moge brac kolejnego ranka wolnego (w listopadzie sa znow dwa "swieta", kiedy przedszkole jest zamkniete, oprocz tego zamykaja wczesniej z okazji Thanksgiving, a dodatkowo Bi ma dentyste, wiec i tak co i rusz bede sie zwalniac i urywac), wiec akurat "Fun Fridays" sobie odpuszcze. Ale zaloze sie, ze dzieciaki beda mialy frajde. Poza tym, z okazji Swieta Dziekczynienia, przedszkole chce zorganizowac dla calych rodzin "Harvest Breakfast" oraz "Harvest Lunch". Tutaj prosza jednak, aby rodzice, ktorzy wezma udzial, wczesniej zadeklarowali czy wybieraja sniadanie czy lunch oraz co ugotuja. :O Ja zamierzam przyjsc na lunch (w ten sposob bede mogla pojsc do pracy na pol dnia) i upiec jakis deser. Ciekawe, ze w liscie z poczatku roku bylo napisane wyraznie, ze na imprezy szkolne nie wolno przynosic domowego jedzenia, a teraz zachecaja do upichcenia jakiejs tradycyjnej potrawy. Ciekawe czy gdybym przyniosla gar bigosu, to ktokolwiek osmielilby sie tego posmakowac? :)
Jesli juz mowa o tradycjach, to z kolei w grudniu wlasnie o nich jest mowa. Kazda rodzina ma sie zadeklarowac, zeby opowiedziec o tradycjach swiatecznych (lub zimowych), kultywowanych w domu. Mozna to zrobic w dowolnej formie. Panie bardzo zachecaja, zeby rodzic, badz ktorys z dziadkow przyszedl i osobiscie opowiedzial o ichnich rodzinnych tradycjach. Ja tam dziekuje, nie mam zamiaru wystepowac przed grupka usmarkanych, zadajacych million pytan przedszkolakow. Mam taka dwojke w domu, wystarczy. :) Zamierzam przygotowac kolaz ze zdjeciami z naszego poprzedniego Bozego Narodzenia (cale szczescie, ze tyle ich pstrykam!).
Jak widzicie w przedszkolu Bi co i rusz cos sie dzieje. To wszystko to plany tylko na najblizsze 2 miesiace, a co bedzie dalej?! Jako rodzic wkurzam sie, bo musze kombinowac z urywaniem sie z pracy, przygotowywaniem wszystkiego, itd. Ale dla dzieciakow musi to byc frajda, kiedy nie dosc, ze ciagle maja jakis wyjatkowy dzien, to jeszcze mama lub tata biora w tym udzial. Ba, nawet cholerne "show and tell" to atrakcja! Wlasnie dzisiejszego ranka Bi zapytala kiedy znow bedzie je miala, bo chciala cos pokazac w klasie. Musialam troche ostudzic jej zapal, bo jakos nadal nie dotarlo do niej, ze nie mozna przyniesc cokolwiek wpadnie nam w rece, tylko zadany jest temat. Swoja droga, ciekawe czy Bi nadal bedzie miala tyle entuzjazmu za kilka lat, kiedy bedzie musiala juz przygotowac sobie przemowe i wystapic przed cala klasa? :)




Tak to wyglada z przedszkolem. Przyjaciolka + ciagle atrakcje = Bi uwielbiajaca swoje "pre-school". :) Codziennie odbieram ja rozesmiana i podekscytowana, ze moze pokazac mi co robili. Najczesciej sa to niezliczone ilosci rysunkow i kolorowanek. ;) Dzieki temu widze tez jak szybko zmienia sie jej styl rysowania. Na przyklad, na tych rysunkach koni:

Znow wgralo sie bokiem... :/


Dzielilo je raptem kilka dni, a roznica jest kolosalna. Na pierwszym, koniki od ludzi rozni wylacznie to, ze konie maja wyraznie 4 nogi z kopytami. Na drugim, postac ma juz bardziej "konski" ksztalt. I nic nie szkodzi, ze tylne nogi wyrastaja mu z ogona. :D Widze tez, ze nauka pisania i literek, na ktora jej rodzona matka tak psioczyla, sprawia jej wielka radosc. ;) Nie tylko pisze swoje imie:

Czasem prawie-poprawnie :)
Innym razem od prawej do lewej i z brakujacym "c" ;)

W czytanych ksiazeczkach rozpoznaje tez litery. Troche zreszta w smieszny sposob. Poniewaz ucza sie ich w przedszkolu glownie na podstawie imion, pokazuje mi np. literke "T" i mowi "O, Thomas!", albo na "S" powie "A tu Sukri!". Powtarzam za kazdym razem, ze "Tak, T jak Thomas, S jak Sukri". Glownie zapamietuje pierwsze litery, ale ostatnio zobaczyla "W" i oswiadczyla, ze tam jest napisane Matthew. ;) Podobnie kiedys zauwazyla literke "i" i potrafila rozpoznac, ze wystepuje ona rowniez w jej imieniu. Takze, dumna jestem, no. ;)

A na koniec bonusik. Obiecalam Wam zdjecie szkolne Bi. Za rada Iwosi, nie bawilam sie w skanowanie, tylko pstryknelam fote zdjeciu, ktore mam w pracy oparte o komputer. ;)