Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 29 sierpnia 2020

Areszt domowy, tydzien #24

Wlasciwie powinnam chyba zmienic tytul, bo ostatnio troche wiecej ruszamy sie z domu, nie to co jeszcze w kwietniu, kiedy robilismy po poludniu koleczko po osiedlu, a tak to tylko dom i ogrod. Ale poki szkola sie nie zaczela (oby sie, kurna, faktycznie zaczela :/) pociagne jeszcze z tym "aresztem domowym". ;)

Co do samego tygodnia... Kto zgadnie, od czego zaczela sie sobota?! Ktos, cos?!

No jak od czego, od treningu przeciez! :D Potworki, jak zwykle w sobote, cale chetne. Niestety, mimo, ze od piatku wrocil upal i na dworze juz o 8 rano bylo bardzo cieplo, woda w basenie nie zdazyla sie jeszcze ponownie zagrzac, dzieciaki staly wiec zanurzone i szczekaly zebami, a po treningu nawet nie za bardzo mialy ochoty pobawic sie na glebokiej czesci. Szok! ;)

Trener tlumaczy malolatom jakies tajniki plywackie ;)

Przy okazji zagadal ze mna jeden z trenerow i chwalil Potworki. Bi ma nienaganna technike i ambitne podejscie, a Nik, choc jego technika narazie pozostawia troche do zyczenia (ale postep jest), ma cudowna osobowosc i wprowadza mnostwo pozytywnej energii. Takie slowa to balsam na matczyne serducho. :)

To u gory to Bi. ;) Moje dziecko zawsze odkrywa jedno ucho, przez co robi sie "klapciate", ale upiera sie, ze inaczej nie slyszy instrukcji. Dziwne, ze inni jakos slysza. :D

Po treningu jak zwykle obralismy kierunek po kawe dla matki i niezdrowe napoje dla Potworkow. Ciekawe kiedy Potworki odpuszcza. Pewnie dopiero jak temperatury spadna do 15 stopni i sama im oznajmie, ze to nie pogoda na mrozone napoje. ;)
Cala sobote M. walczyl tez z szafka do lazienki. Skubane szuflady nijak nie chcialy sie dopasowac do wystajacych ze sciany oraz podlogi rurek! Odplyw udalo sie w koncu M.przyciac (ktos "zdolny" skleil dwie takie same czesci rury, w rezultacie wystawala na dobre 15 cm ze sciany. Niestety, nawet wtedy, po dokreceniu kolanka oraz rury ze zlewu, zmuszony byl wyciac dziure w tylnej sciance gornej szuflady. na szczescie w niczym ona nie przeszkadza. :)
Z odplywem udalo mu sie wiec uporac w sobote, ale za to rurki doprowadzajace wode go pokonaly. Juz raz wczesniej przycial glowne rury idace z piwnicy, ale teraz okazalo sie, ze sa nadal za dlugie i po przykreceniu rurek idacych juz bezposrednio do zlewu, dolna szuflada przy zamykaniu uderza w gwint. Mi wydawalo sie to tak nieznaczne, ze gotowa bylam machnac reka. Moj malzonek - perfekcjonista oswiadczyl jednak, ze w koncu gwint wypaczy sie i peknie i bedziemy mieli powodz. Nie moglo tak zostac i juz. ;) Tym razem dziura w szufladzie musialaby byc rowniez w dnie, bo rury ida od podlogi, wiec odpadalo. Pozostala tylko opcja obciecia rur jeszcze mocniej i dodanie kolanek, zeby przesunac doplyw wody blizej sciany. W tym momencie zrobil sie jednak wieczor, wiec wyprawa po kolanka musiala poczekac.
Zaprawde powiadam Wam, nic nie przychodzi latwo z ta lazienka! Na kazdym kroku jakies problemy i potkniecia! :O

Aha! wroce jeszcze na moment do piatku, bo ostatnio juz nie chcialam tego wciskac.
Otoz, siedze sobie o zmierzchu na tarasie, delektujac sie cieplym wieczorem oraz cykaniem swierszczy i pasikonikow, az tu mi nagle cos sporego skacze po tarasie! :O
Nasza "klozetowa" zaba, ktora wypuscilismy w ogrodze, wrocila! Najwyrazniej mieszkanie w kibelku jej podpasowalo. :D Poniewaz zabka jest rzekotka, wiec wspiecie sie po slupkach na taras nie sprawilo jej wiekszych trudnosci, a potem hop, hop, zmierzala w strone zacisznego mieszkanka. :D

Obecnie stary kibelek zostal juz z tarasu usuniety, wiec ciekawe czy zabka nadal w nim "mieszka"? ;)

Niedziela zaczela sie (poza msza) wyprawa do sklepu budowlanego po cholerne kolanka. Po powrocie, M. zakrecil wode w calym domu i zabral sie za przycinanie rur, a tam... woda leci! Moze nie "sika" z calej sily, widac, ze cisnienie mniejsze, ale mimo wszystko w jednej chwili zaczela zalewac lazienke! :O I skad, kurna?! Malzonek, trzesacymi sie rekoma, jak najszybciej przycial rurki, a po zalozeniu na nie kranikow, na szczescie woda przestala leciec, ufff... Ale i tak wyszedl z tego przemoczony, podobnie jak lazienka. Dobrze, ze na kuchnie nie polecialo i ze wszedzie sa kafle... ;)
Szafka w koncu zawisla, obie szuflady sie domykaja i kran tez zostal podlaczony. Tutaj tez nie obylo sie bez "przygod", choc tej akurat sie spodziewalismy. Kiedy bowiem M. odkrecil na probe wode, okazalo sie, ze po stronie cieplej leci zimna, a po stronie zimnej ciepla! Kran M. wynalazl na Amazon i kilka osob narzekalo na to w opisach produktu. Tu jednak "naprawa" byla prosta. Wystarczylo przelozyc rurki doprowadzajace wode. ;)
W niedziele odwiedzil nas tez moj tata, wiec malzonek moj wykorzystal go do pomocy we wniesieniu na gore i zamontowania nowego kibla. Tak, nawet "sracz" wymienilismy. ;) Stary byl dla nas za wysoki i zadne nie lubilo siedziec opierajac sie o podloge ledwie czubkami palcow, a poza tym mial brzydki, kremowy kolor i nie pasowal do lazienki kompletnie.
W kazdym razie nawet tu nie obylo sie bez problemow. Mimo, ze M. wszystko wczesniej wymierzyl, okazalo sie, ze rura doprowadzajaca wode do kibla wychodzi z podlogi tak blisko, ze nie da sie juz do niej przykrecic rurki do toalety. Po prostu gwint sie nie miescil. Na szczescie kibelek przy ziemi sie zweza, wiec M. (znow!) przycial i doslownie na styk, ale obie rurki dalo sie polaczyc. Inaczej musialby kuc nasze swiezo polozone kafelki i przerabiac cala hydraulike! :O

W poniedzialek malzonek zawiesil lustro oraz wieszak na recznik oraz przycial drzwi do lazienki oraz rozsuwane drzwiczki, za ktorymi schowana jest pralka oraz suszarka. Nawet tu nie moglo byc bowiem prosto. Nowe kafle sa grubsze od starych, wiec drzwi szorowalyby po nich przy otwieraniu oraz zamykaniu. Ta lazienka to po prostu jedna zagwozdka za druga! :D
W koncu jednak, po ponad miesiacu (albo 3 tygodniach, jesli nie policzymy tygodnia gdzie nie bylo pradu) zostala ukonczona!!! Wreszcie! No, z grubsza, bo zostaly jeszcze takie drobiazgi jak dodanie obrazkow na sciany i innych dekoracji. Glowne prace remontowe jednak zostaly zakonczone, ku uldze chyba wszystkich domownikow. A mi, przyznaje sie bez bicia, nowe pomieszczenie podoba sie tak bardzo, ze czesto staje sobie w drzwiach zeby po prostu popatrzec... :D W porownaniu ze starym wystrojem teraz jest schludnie, jasno i kapke nowoczesniej...

Dla porownania: tak lazienka wygladala "przed"

A tak prezentuje sie obecnie - witamy w XXI wieku ;)

Uwielbiam ten kran, choc nie moge przestac ponuro zastanawiac sie, jak szybko Potworki go zepsuja... ;)

W poniedzialek Potworki szalaly w naszym basenie, a potem na treningu, na ktorym zjawili sie jako... jedyni z grupy! :O Przed treningiem, od godziny slychac bylo grzmoty, na horyzoncie majaczyly ciemne chmury, ale w koncu wszystko przeszlo bokiem. Najwyrazniej jednak ludzie uznali ze nie ma co sie pchac skoro moze przejsc burza i odpuscili. A Potworki mialy trening niemal indywidualny. :)

A we wtorek... Ha! We wtorek przyszykowalam dla dzieciakow prawdziwa gratke!
Pamietacie jak napisalam, iz nagle dotarlo do mnie, ze wakacje sie koncza, a my praktycznie nie ruszamy sie z domu? Postanowilam choc troche nadrobic atrakcje dla Potworkow. Nie wszystko sie da z powodu obostrzen oraz limitu czasu (dzieci nie maja treningow tylko we wtorki, piatki oraz niedziele), ale sledze gdzie by tu mozna pojechac zeby bylo w miare bezpiecznie, nie beda nas mordowac maseczkami, no i gdzie Potworki beda mialy frajde oczywiscie. :) W tym tygodniu moj wybor padl na park rozrywki, w ktorym bylismy rok temu. Wtedy zle spojrzalam na godziny otwarcia i choc Potworki poszalaly na karuzelach, to kiedy przeszlismy do parku wodnego, doslownie pol godziny pozniej go zamknieto. Pomyslalam, ze tym razem fajnie byloby wrocic, ale tylko do wodnej czesci. Mimo bowiem, ze uwazam, iz sytuacja jest mocno rozdmuchana przez media, wierze jednak, ze jakis tam wirus krazy. Nie usmiechalo mi sie wiec puszczac Potworki na karuzele, gdzie beda dotykac siedzen, barierek, pasow, itd. Bi ma w dodatku paskudny zwyczaj oblizywania palcow, fuj! Nie mowiac juz o tym, ze mamy upaly ponad 30-stopniowe, a tam wszedzie trzeba nosic maseczki. Dziekuje, postoje. Uznalam jednak, ze aquapark z chlorowana woda, powinien byc i bezpieczny i przyjemniejszy, szczegolnie, ze kiedy kapiesz sie w wodzie, to nikt chyba nie bedzie wymagal od ciebie maski na gebie, c'nie?!
Pechowo, kiedy weszlam na ich strone okazalo sie, ze z powodu tegorocznych obostrzezen, ten park, w ktorym bylismy rok temu, od polowy sierpnia zamkniety jest w tygodniu, a po dlugim weekendzie na poczatku wrzesnia, maja go zamknac na ten sezon kompletnie. Troche bylam rozczarowana, bo aquapark tam jest calkiem spory, nie mowiac juz o tym ze oddalony jest od nas o jakies 25 minut jazdy. Nie mialam ochoty pchac sie tam w weekend kiedy oblozenie jest najwieksze i pewnie ciezko sie dostac. Chcialam jechac w tygodniu, we wtorek albo w piatek, kiedy dzieci nie maja treningu. Moj wybor padl wiec na inny park. Ten oddalony jest od nas juz o 45 minut jazdy i jest duzo mniejszy, ale akurat dla Potworkow taki w sam raz. Nastolatkom moze juz byc tam nudno, ale dzieciaki w wieku wczesnoszkolnym i mlodsze beda mialy frajde. Uprzedzilam M., ze ja jade z Potworkami, a on moze sie urwac z pracy wczesniej i jechac z nami, albo nie - jego wybor. ;) O dziwo zdecydowal sie jechac nawet bez wiekszego marudzenia, choc musial sobie mruknac, ze jak zwykle wymyslam. ;) Wiecie, moj maz zawsze uwaza, ze dzieciakom sie w doopach przewraca, bo maja dom z ogrodem, a w nim basen, wiec powinno im to wystarczyc az nadto. A ja... zgadzam sie poniekad, ze Potworki maja duzo, nie mowie, ze nie... Ale rozumiem tez potrzebe zobaczenia i doswiadczenia czegos innego, pojechania gdzies, zmiany otoczenia... Przez miesiace zamkniecia odczuwam to jeszcze bardziej...

W kazdym razie, ustalilam z M., ze jedziemy we wtorek, bo zapowiadano 33 stopnie, wiec pogoda idealna na zabawy w wodzie. Rano budze sie, w telefonie sprawdzam prognozy, a tam juz od rana 40% szans na burze... Ku*wa! Jeszcze poprzedniego wieczora pokazywali caly dzien slonca! :/ Tak to jednak tutaj bywa, ze przy upalach atmosfera jest bardzo niestabilna i przelotne burze pojawiaja sie doslownie znikad. Zazwyczaj jednak po poludniu, a nie juz od rana. :/ Spogladam za okno, a tam slonce, hmmm... Zdecydowalam, ze przy takiej pogodzie niczego nie mozna byc pewnym, a ze jest goraco, to jedziemy. Powiedzialam Potworkom, dzieciarnia z radosci malo chalupy nie rozniosla, a tymczasem pol godziny pozniej nagle zachmurzylo sie i... zaczelo padac! :O Ku*wa po raz drugi!!! :D Na szczescie pogode mamy zmienna niczym w gorach. Czterdziesci minut pozniej bylo po deszczu i choc caly czas sie chmurzylo i straszylo kolejna ulewa, jakos nie padalo. A w drodze na miejsce, chmury zostawilismy za soba i przez caly pobyt tam, mielismy pelne slonce i upal do omdlenia. :)

Przyznaje, ze jadac w srodku tygodnia, zaraz po porannym otwarciu, spodziewalam sie pustek, szczegolnie, ze na stronie internetowej parku napisane bylo jak byk, ze wpuszczaja tylko 25% ludzi, co normalnie. Martwilam sie nawet, ze sie nie zalapiemy! W takim razie az boje sie myslec jak ten park wyglada przy normalnym oblozeniu, bo dla mnie tam byly po prostu tluuumy. Z tego co jednak zaobserwowalam, to wiekszosc parku faktycznie swiecila pustkami. Na karuzelach prawie pusto. Cale te 25% oblozenia skoncentrowalo sie na wodnej czesci parku! :O Co lepsze, poniewaz czlowiek siedzi tam caly czas w wodzie, praktycznie nikt poza pracownikami nie nosil maseczek, choc widzialam kilku wariatow wylazacych z basenu w przemoczonej, ociekajacej woda masce. :D Z megafonow co chwila oglaszano, ze maski sa obowiazkowe na terenie parku i poza aquaparkiem ludzie je rzeczywiscie nosili, ale na plazy i zjezdzalniach czlowiek czul sie praktycznie jak podczas kazdego innego roku w parku rozrywki. Nie powiem, fajne uczucie. :)
Szczegolow nie mam co Wam zbytnio opowiadac, bo bylo typowo dla takich miejsc: wdrapywanie sie po schodach, czesto ciagnac za soba gigantyczny ponton, czekanie w kolejce, a potem siuuuu... w dol! ;)

To byla jedna z najmniejszych zjezdzalni. Mniejsze mialy juz limit maksymalnego wzrostu i Potworki sie nie zalapaly :D

Czy sie podobalo? ;)

M. "przydal" sie tak naprawde tylko w jednym momencie. Poszlam z Bi na jedna z wiekszych zjezdzalni, bo bala sie sama zjechac, wiec Nika zostawilam pod czujnym okiem ojca.

Z tych zjechali tylko raz. Kokusiowi sie podobalo, ale Bi stlukla lokiec tak, ze miala na nim zdarta skore oraz podpuchnietego siniaka i wiecej zadne sie nie odwazylo ;)

Potem zjechalam z tej samej zjezdzalni z synem, a on... tak sie wystraszyl, ze niemal poplakal! Ten moj maly kamikadze i milosnik mocnych wrazen! :O W efekcie, na jakis czas z nim utknelam (choc osobiscie wole "stojaca" wode i nie jestem fanka takich zjezdzalni), zanim w koncu odkryl inna zjezdzalnie, duza ale spokojna, bez naglych spadkow. Wtedy w koncu moglam Potworki zostawic same sobie, choc caly czas krazylam w poblizu, patrzac jak wdrapuja sie po schodach i czekajac az zjada. I przypominajac po sto razy, ze maja trzymac sie razem, bowiem Nik, podniecony, wystrzeliwal jak z procy i lecial, zeby ponownie stanac w kolejce. Siostra? Co tam siostra, gdzies jest, co sie bedzie przejmowal! ;)

Nik leci podniecony, a w tle Bi wlasnie wylatuje z rury

Potwory dziela sie wrazeniami, a tak naprawde, to przymusilam Kokusia, zeby stanal z boku i poczekal na Bi ;)

Na koniec Potworkom wystarczylo mocniejszych wrazen i chcialy pobawic sie w "zwyklym" jeziorze. ;) Wyszly wreszcie rozczarowane, bo probowali lapac ryby, ktore podplywaly na wydzielona dla ludzi czesc, ale zadnej nie udalo im sie chwycic. ;) Zabawy wtrazniej im jednak wystarczylo, bo po trzech godzinach zabawy, w koncu sami wylezli z wody i oznajmili, ze chca wracac do domu. :D

Nie pytajcie po kim to dziecko (Bi mam na mysli, oczywiscie ;P) ma takie miny. Nie po mnie, tyle wiem... :D

A M.? Przesiedzial calutkie 3 godziny, ktore tam spedzilismy, przemieszczajac sie tylko za nami po parku. Ani na moment nie wyszedl z cienia i nie zamoczyl nawet stopy. :D
Ja zas popelnilam kardynalny blad, bowiem zapomnialam... kremu z filtrem! Kiedy wychodzilismy z domu chmurzylo sie i jakos nie tknelo mnie, ze warto byloby sie posmarowac. Przypomnialo mi sie w polowie drogi, kiedy za pozno bylo, zeby wracac, ale uznalam, ze juz jestesmy przeciez opaleni, wiec nie powinno nas strzaskac. Tiaaa... Spalilam czolo oraz nos, dekold mam koloru raka, a kark buraka. Spieklam tez jedno udo, bo akurat tak bylam odwrocona pilnujac dzieci. Bi ma czerwona buzie, a na ramionkach oraz dekoldzie idealnie odzwierciedlony kroj kostiumu. Nik wrocil z purpura na pleckach, ale ze jako jedyny w rodzinie, ktory opala sie latwo i szybko, juz kolejnego dnia mial je po prostu ciemnobrazowe. Szczesciarz. ;)
Mowie Wam, czlowiek stary i glupi... Co roku mamy przygody ze slonecznymi poparzeniami i co roku przynajmniej raz zapomnie czy uznam, ze bedzie ok, a nie jest... :/

Tym wtorkowym wyjazdem, calkiem niespodziewanie zrobilismy sobie prezent z okazji Rocznicy. Niespodziewanie, bo oboje kompletnie o niej zapomnielismy!!! :D Z perspektywy czasu stwierdzam, ze slub pod koniec sierpnia, to nie byl dobry pomysl. To pora goraczkowych przygotowan do nowego roku szkolnego, szykowania wyprawki oraz korzystania z ostatkow lata... W tym roku czlowiek jest w ogole podwojnie oglupialy i zakrecony, wiec nie dziwota, ze nawet ja zapomnialam...
W kazdym razie, we wtorek minelo nam 8 lat od slubu koscielnego i fajnie wyszlo, ze akurat tego dnia M. urwal sie z pracy i spedzilismy ten dzien rodzinniej. :)

W srode dzien juz minal zwyczajnie. Ja popracowalam, Potworki popluskaly sie w basenie, a pod wieczor pojechalismy na trening. Pewnie pisalam, ale przypomne, ze Bi jezdzi uparcie na treningi dla poczatkujacych, mimo ze juz rok temu trenerzy mowili ze powinna byc w grupie srednio-zaawansowanej. Narazie na treningi tej wyzszej grupy jezdzi tylko w czwartki. Tymczasem, w srode oznajmila, ze chce pojechac tez na trening grupy srednio-zaawansowanej. Cud nad Wisla! ;) Krotkotrwaly zreszta, jak sie okazalo.
Poniewaz M. byl poza domem, zmuszona bylam pojechac z obydwoma Potworkami. Najpierw Bi chlapala sie w wodzie podczas treningu Nika, potem on bawil sie na glebokiej czesci oraz gral na gierce, czekajac na siostre.  Ktora to, po 15 minutach wyszla z wody i trzesac sie jak galareta plakala, ze ona jednak w srody nie chce plywac z wyzsza grupa, ze nie jest gotowa, itd. Co sie stalo? Czym rozni sie srodowy trening od czwartkowego? Nie mam pojecia. Probowalam wypytac czy ktos powiedzial jej cos nieprzyjemnego? Podobno nie. Jakos udalo mi sie przekonac ja, ze skoro juz jest, powinna dokonczyc trening, a w przyszlym tygodniu poplywa znow z grupa poczatkujaca. Liczylam, ze jesli wroci do wody, pomalu sie uspokoi, ale po treningu nadal wyszla z niej splakana... :( Nie wiem co sie stalo, choc mysle, ze byla to kumulacja kilku rzeczy. Po pierwsze, Bi 45 minut skakala w wodzie i plywala czekajac na swoj trening, byla wiec juz troche zmeczona. Po drugie, mimo, ze obiad zjedli dosc pozno, to po powrocie do domu Potworki doslownie rzucily sie na jedzenie. Wnioskuje wiec, ze Starsza byla tez glodna. Na kolejny raz musze pamietac o spakowaniu jakichs przekasek. Nie pomoglo tez to, ze tego dnia temperatura spadla do 25 stopni, co nie jest moze tragedia, ale przy okazji wial lodowaty wiatr, a ze trening zaczynal sie o 18, wiec temperatura zaczela juz spadac, po chwili slonce zaszlo za drzewa i zrobilo sie zwyczajnie zimno. Nawet mi, mimo ze bylam ubrana. Nik, ktory w koncu przebral sie w normalne ubranie, rowniez mial gesia skorke. Mimo wiec, ze woda wydawala sie calkiem ciepla, to dzieciakom zanurzonym w niej, z mokrymi buziami oraz ramionami, musialo byc naprawde lodowato. I tak sobie mysle, ze to kombinacja chlodu, glodu oraz zmeczenia sprawila, ze Bi miala zwyczajnie dosc, choc twierdzila, jak to ona, ze to z tesknoty za mna (siedzialam na brzegu basenu! :D). Nie mniej podejrzewam, ze w kolejna srode na trening w bardziej zaawansowanej grupie nie da sie juz namowic. ;)

Czwartek zaczal sie deszczowo i ponuro. Nie lalo moze "wiadrami", ale padalo dosc porzadnie i przez jakis czas. Niestety, od czerwca pada u nas bardzo malo, a za to do niedawna bylo prawie non stop baaardzo goraco. W rezultacie, gleba jest tak sucha, ze jak tylko przestalo padac i wyszlo slonce, momentalnie znow wyschla. Normalnie jakby nie spadla ani kropla. Mlode pedy truskawek, zamiast sie ukorzeniac, pousychaly. :( Czas warzywnika dobiegl praktycznie konca. O cukiniach, ktore przygniecione zwalonym drzewem padly, juz pisalam. Baklazany cos mi zezarlo. Sadzac po sladach zebow, albo wiewiorki, zwykle albo ziemne. Ogorki oraz groszek zostaly zmasakrowane przez zuki przypominajace stonke, tylko mniejsze. :/ Warzywnik wyglada juz po prostu jak pobojowisko. Czekam tylko az dojrzeje do zerwania reszta pomidorow, bo te jakos sie trzymaja i trzeba bedzie to wszystko zrownac z ziemia i czekac na kolejny sezon. Smutno. :(

Na piatek zaprosilam synka sasiadow na zabawe z Nikiem, a przy okazji kolezanke Bi (wraz z "ogonkiem" - siostra). U tego chlopca Potworki byly poplywac w basenie jeszcze w czerwcu. Cale wakacje myslalam o zaproszeniu go do nas i ciagle sie nie skladalo. W koncu zaprosilam go na poczatku sierpnia, po czym... przyszedl sztorm, drzewo zwalilo sie na przyczepe i przez tydzien nie bylo pradu! :D I znow chwila minela zanim czlowiek na powrot sie ogarnal. W koncu jednak dotarlo do mnie, ze zostal niecaly tydzien wakacji, wiec teraz albo nigdy! ;) Napisalam do jednej sasiadki, do drugiej, obie odpisaly entuzjastycznie na tak (kto by sie nie cieszyl wizja pozbycia malych potworow na 2 godziny...) i jak na zawolanie... Nik zaczal narzekac, ze gardlo boli go przy przelykaniu! :O

No by Was cos nie trafilo?! :D
Poza bolem gardla, Nikowi jednak absolutnie nic nie dolegalo. Byl pelen energii, temperatura w normie, nawet wrzeszczal jak zwykle, wiec chyba az tak to gardlo mu nie dokuczalo... ;) Z Nikiem jest tez ten problem, ze juz 3 razy w zyciu mial bakteryjne zapalenia gardla, ale bywalo tez, ze bralam go do lekarza z bolem gardla i nic... Przeziebienie i tyle. Stwierdzilam, ze trzeba poczekac i zobaczyc czy cos sie z tego rozwinie, tylko co z dzieciakami zaproszonymi do zabawy? Kolejnego dnia gardlo przestalo az tak dokuczc, za to przyszedl... katar. :O Napisalam uczciwie do sasiadek, ze Nik sie przeziebil. Ostatnio mielismy kilka chlodniejszych dni, woda na basenie sie wychlodzila, a ze treningi sa poznym popoludniem, wiec kiedy dzieciaki wychodzily z wody, szczekaly zebami z zimna. Nawet mi, siedzacej na brzegu, bylo zimno. No, ale poniewaz "grasuje" korona, wiec ostrzeglam lojalnie, ze moje dziecko cos zlapalo i ch*j wie, co to. ;) Na szczescie sasiadki zdecydowaly sie jednak przyslac dzieci do zabawy, mimo ze jedna nie posyla ich do szkoly. Takie podwojne standardy. ;)

W koncu mialam 5-osobowa bande na prawie 4 godziny i wierzcie mi, pod koniec juz wysiadalam. Gdybym mogla, teleportowalabym towarzystwo do domu, a Potworki prosto do lozek. ;)
Zabawy dzieciakow zaczynaja uplywac u nas utartym schematem.

Chlopaki, jak to chlopaki, musieli postrzelac do siebie z wodnych karabinow ;) (zignorujcie prosze ten burdel w tle - to pozostalosci remontowe)

Az nie wiem co bedzie jak Potwory zazycza sobie kolegow zima. ;) Teraz, latem, banda wpada do basenu, przerzuca sie na wodne balony, po czym znow wskakuje do basenu.

Wszystkie zdjecia z tegorocznych zabaw wygladaja tak samo, zmieniaja sie tylko dzieci ;)

Nie wiem, czy dobrze bedzie widac, ale dziewczynki upchnely w stroje mase balonow, wykorzystujac to do nabrania przewagi nad chlopcami, ktorzy nie majac jak ich wcisnac, szybko pozbyli sie "amunicji" i zwiewali potem przed pannami po calym ogrodzie :D

Wrzeszczac przy tym i piszczac, az cieszylam sie, ze jedni z naszych sasiadow wyjechali. ;) Mama chlopczyka, ktory nas odwiedzil powiedziala, ze slyszala dzieciaki az u siebie na ogrodzie, a mieszka kilkanascie domow dalej... :O

To zdjecie wzbudza we mnie straszna nostalgie. Bije z niego taka cudowna, wakacyjna beztroska. Ktora juz za kilka dni dobiega konca, buuu...

Poczatkowo zaprosilam dzieciaki na dwie godziny, ale jedna z sasiadek wspomniala, ze ma meetingi, wiec zgodzilam sie na trzy. Potem oczywiscie sie spoznila, mlodziez nie chciala sie rozstac i zrobily sie praktycznie cztery... Musze powalczyc z asertywnoscia, bo stwierdzam, ze jednak te dwie godziny to taki moj limit. Potem robie sie juz padnieta i zniecierpliwiona i co kilka minut zerkam na zegarek, klnac na wolno uplywajacy czas i marzac zeby rodzice laskawie zabrali juz swoje latorosle do wlasnych domow. ;)

Szkola "obudzila" sie i zarzuca mailami, informacjami, przypomnieniami, itd. Niektore dostalam wczesniej, ale machnelam reka i nawet nie sprawdzilam dokladniej, z racji ze zostalo wtedy jeszcze pare tygodni. I tak, kilka dni temu przeczytalam w koncu liste wyslana do rodzicow, w ktorej sa punkty, ktore co rano maja sprawdzic zanim puszcza dzieci do szkoly. Punkty tycza sie oczywiscie wszelkich oznak chorobowych. Przeczytalam i... wszystko mi opadlo. Niektore byly oczywiste. Wiadomo, jesli mialo sie kontakt z osoba z potwierdzonym zarazeniem covid-19, albo podrozowalo sie do innego Stanu z listy "do kwarantanny". Jesli dziecko ma goraczke powyzej 38 stopni, wymioty albo biegunke. To wszystko oczywiste. Potem robi sie jednak bardziej "interesujaco". Otoz, w Hamerykanskich placowkach mieli zazwyczaj dosc luzne podejscie jesli chodzi o typowe dzieciece przypadlosci jak katarki i kaszelki. Nieraz, bedac w przedszkolu czy szkole, widzialam jak 3/4 grupy kaszle niczym gruzlicy i ma gile po pas. I nikt sie tym szczegolnie nie przejmowal. Az przyszedl wielki, straszny koronawirus. ;) O ile zatrzymanie w domu dziecka z kaszlem rozumiem, bo to jeden z klasycznych objawow covid-u, okazuje sie jednak, ze do szkoly nie wolno mi bedzie poslac dziecka nawet z lekkim katarkiem! Kuzwa... Jest to o tyle problematyczne, ze w sezonie jesienno - zimowym Nik ma katar co chwila i co gorsza, ciagnie mu sie on po 2-3 tygodnie! Wyglada wiec na to, ze nawet jesli szkola pozostanie otwarta, to duzo on do niej nie pochodzi, oj nie...

Szczerze, to az sie boje jak to wszystko wyjdzie w praniu...
Jeszcze lepszy numer to taki, ze w piatek dzieciaki mialy miec "meet and greet" z nowymi nauczycielkami. To zawsze byl rodzaj "dnia otwartego", kiedy dzieci moga przyjsc do szkoly, poznac pania, zobaczyc ktorzy koledzy sa z nimi w klasie, itd. W tym roku oczywiscie wszystko... wirtualnie. Bezsens. Jak te dzieciaki maja obejrzec klase, znalezc swoja lawke? Jak maja zamienic pare slow sam na sam z nauczycielka??? Juz sam pomysl byl "od czapy", a w dodatku szkoly w naszym miasteczku wybraly sobie akurat TEN dzien na modernizacje lacz internetowych. Mialo im zajac kilka minut, a w rezultacie internet padl na kilka godzin. :D Nauczycielka Bi jakos polaczyla sie z dzieciakami przez telefon, ale pani Kokusia nie pojawila sie wcale...
Nie wroze wielkiego powodzenia wirtualnym lekcjom! :D

Tak wyglada zapoznanie z nowa nauczycielka oraz reszta klasy w roku 2020. Po-raz-ka...

Za to Potworki wyraznie nie moga sie doczekac i ostatnio ulubina zabawa jest ta w... szkole. Oczywiscie w zabawie nie moga byc zwyklymi uczniami podstawowki, czy nawet gimnazju. Toz to nudne by bylo. Pakuja wiec do plecakow przybory i odgrywaja scenki z... high school. ;)

Na zakonczenie, coz... Przed nami "interesujacy" tydzien. Potworki zalicza dzien wirtualnych lekcji oraz, po pieciu miesiacach, dwa dni prawdziwej szkoly. Oby Nik sie wykurowal i nikt nie wyprosil go na 2-tygodniowa kwarantanne. :D
Przyjemnego weekendu, a wszystkim blogowym szkolniakom oraz przedszkolakom, zycze fajnego powrotu do placowek!!!

sobota, 22 sierpnia 2020

Areszt domowy, tydzien #23

Kolejny tydzien, a raczej sobota, zaczela sie jak zwykle od treningu, a potem wyprawy po kawe dla matki oraz niezdrowe napoje dla Potworkow. A co tam, raz w tygodniu moga. Zreszta, lato sie pomalu konczy i niedlugo za zimno bedzie na mrozone napoje. ;)
Tym razem zadne z dzieciakow nawet nie wspomnialo o placu zabaw. Niezle. Od wiosny slyszalam ciagle: kiedy na plac zabaw, kiedy na plac zabaw. I co? Poszli dwa razy i sie skonczylo! :D

W sobote usmazylam tez po raz drugi placki z wlasnej cukinii! W koncu znalazlam przepis, ktory mi wychodzi i ktory (prawie) wszystkim smakuje. Jedynie Nik kwiczy, ze "this is disgusting!", ale umowmy sie, jak mamy na obiad cos, czego naprawde nie znosi, szlocha nad talerzem i je godzine. Tutaj jojczy, ze "obrzydliwe", ale je, wiec chyba nie jest takie zle. ;)


Rok temu zrobilam tylko jedno podejscie do cukiniowych placuszkow i sie poddalam. Troche pewnie byla to wina przepisu, bo pamietam, ze kompletnie nie podeszly mi smakowo, a troche za malo je odsaczalam i  w rezultacie kompletnie sie rozpadaly i przywieraly do patelni. Cukinie z mojego ogrodu zawsze sa bardzo soczyste, wiec teraz juz wiem ze musze starta odstawic zeby puscila sok, a potem naprawde mocno ja odcisnac, mimo, ze w przepisie wyraznie jest napisane, zeby tego nie robic. Dodatkowo, maki dodaje prawie dwa razy wiecej niz w przepisie. Juz sie nauczylam, ze tutejsza maka jest jednak inna. :) Poza tym, w plackach jest tylko cukinia, szczypior (tez wlasny z ogrodka), maka oraz jajka. No i przyprawy oczywiscie. Na stosunkowo niewielka ilosc warzywa, sa dwa jaja, wiec dla mnie placuszki smakuja niczym omlet ze szczypiorkiem. M. twierdzi, ze dla niego to zupelnie jak placki ziemniaczane, ale to akurat bzdura, bo ja nie znosze plackow ziemniaczanych i od samego zapachu robi mi sie niedobrze. Te placuszki zas mi bardzo smakuja, wiec wiadomka, ze sa zupelnie inne. :D

Reszta weekendu minela bez wiekszych sensacji. Zreszta, po ostatnich wydarzeniach, troche spokoju jest bardzo mile widziane. ;) W niedziele byl znow tak deszczowy, zimny i nieprzyjemny dzien, ze nosa z domu nie wysciubilismy, M. wiekszosc czasu przedrzemal i nawet moj tata nie przyjechal w obowiazkowe, cotygodniowe odwiedziny. ;) Moze to zreszta dobrze, bo w zeszlym tygodniu musial zrobic badanie na koronawirusa! :O Dziewczyna jego szefa poleciala sobie w odwiedziny do rodziny w Kalifornii, gdzie obecnie zachorowania rosna jak szalone i przywiozla wirusa w prezencie! ;) Nie wiem dlaczego robila badanie, czy sie zle czula, czy na lotnisku robia, w kazdym razie dostala wynik pozytywny, a zaraz po niej jej facet, czyli szef mojego taty! :O Mimo, ze prace maja w 99% na swiezym powietrzu i z reguly samotna lub w parach, to jednak kazdy po cos do biura raz dziennie zachodzi. Wszyscy pracownicy zostali wiec wyslani na testy. Moj tata, o dziwo, wynik mial juz po dwoch dniach. Negatywny na szczescie, chociaz zastanawiam sie, jak wiarygodne bylo to badanie. ;) Nie wiem bowiem jak odbywa sie to w Polsce, ale tutaj w kazdym punkcie inaczej. Jednemu z kolegow taty test robila pielegniarka. Patyczek wsadzila mu w jedna dziurke, ale za to tak gleboko, ze malo sie nie porzygal. Moj tata za to test zrobil sobie... sam. Pielegniarka przygladala mu sie i mowila co ma robic, ale nie asystowala. Tata musial pogmerac sobie w jednej dziurce i potrzymac 14 sekund, po czym przelozyc do drugiej dziurki, znow posmyrac i przytrzymac. W dodatku mowil, ze na patyczku byla jakby kulka, ktora pokazuje jak gleboko trzeba go wlozyc, ale on do tej kulki nie wsadzil, a pielegniarka machnela reka, ze wystarczy. Ktos na blogach, Litermatka chyba, pisal z kolei, ze mial pobierany wymaz i z nosa i z gardla... No to jak te badania sa robione, ze w kazdym miejscu inaczej?! Przeciez zeby byly wiarygodne, powinny byc przeprowadzane wedlug jakiejs konkretnej procedury! A tak, to chyba loteria komu wyjdzie zarazenie, a komu nie... :/

Poniedzialek minal bez sensacji i wlasciwie nie ruszalismy sie z domu, poza treningiem Potworkow. Akurat przyszlo ochlodzenie, noce sa bardzo zimne i woda, nawet w duzym basenie, dosc mocno sie schlodzila. Dodac do tego nizsze temperatury i nieprzyjemny wiatr i dzieciaki po wyjsciu z wody szczekaja zebami. Ale zabawy w glebokiej czesci, nie odpuszcza. ;)

Czasem proba zrobienia zdjecia konczy sie tak: Bi odwrocona, a po Niku zostal tylko "plusk" :D

We wtorek wybieralam sie z Potworkami na szkolne zakupy, poniewaz w koncu dostalismy listy. Jakos co roku tak jest, ze dzieciaki przynosza niewykorzystane przybory do domu, a po wakacjach nagle okazuje sie, ze tego nie ma, to sie konczy, to napoczete... I wlasciwie wszystko poza nozyczkami oraz linijka trzeba kupowac od nowa. Na szczescie nie ma tego duzo, ot 1-2 zeszyty, olowki, kredki, dlugopisy... Takie tam duperele. Wkurzajace jest to, iz lista jest podwojna: do szkoly i do domu, bo wiekszosc przyborow szkolnych zostanie w klasie, a przeciez polowe czasu (przynajmniej na poczatku roku) dzieciaki beda sie uczyc zdalnie. Ulga jedynie, ze rzeczy takie jak blok, kredki czy klej, zawsze w domu sa. Nikowi dodatkowo musialam kupic piornik, bo w poprzednich latach go nie potrzebowal oraz nowy plecak. Bi zostawiam z zeszlego roku, bo przeciez i tak nosila go tylko 7 miesiecy. ;) Natomiast Nik jeszcze w zeszlym roku mial taki bardziej sztywny tornister, w ktory dosc czesto nie mogl sie zapakowac jesli musial przyniesc cos dodatkowego. Poza tym, w tym roku dzieciaki beda nosic w te i nazad szkolne laptopy, wiec wiekszy plecak stal sie musem. ;)

W kazdym razem, wybiegajac myslami do wyprawy do sklepu, przyszedl mi na mysl kompletnie inny kierunek. Ostatnio dotarlo bowiem do mnie, ze od marca siedze z Potworkami w domu, cale wakacje (poza jedynym kempingiem na poczatku lipca) tez kisimy sie na naszym osiedlu, a tymczasem za 2 tygodnie zaczyna sie szkola i biedne dzieciaki (ze o ich matce nie wspomne ;P) nigdzie nie jezdza, nic nie widza. W kolko te same krajobrazy.
I we wtorek mnie olsnilo: przeciez nawet nie bylismy na farmie (tej z zeszlorocznych urodzin Bi), ktora mamy niecale 20 minut od domu! Na moj pomysl, Potworki oczywiscie niemal nie podskoczyly pod sufit z radosci. Zebralismy sie i pojechalismy.

Ten kuc nauczony jest, zeby kopac plot dopominajac sie o zarcie. W rezultacie kopie go caly czas :D

Na miejscu oczywiscie pelnia szczescia. Ciekawa sprawa, ze dla moich dzieciakow, frajda wieksza niz glaskanie oraz karmienie zwierzat, bylo... lapanie kur! Po farmie walesa sie luzem cala masa drobiu i Potworki uparly sie zlapac wszystkie po kolei. I musze przyznac, ze calkiem niezle im szlo, kury bowiem czekaly na sypane ziarno i prawie przed ludzmi nie zwiewaly. :) Az w koncu jakis malutki, ale zadziorny kogucik sie wkurzyl i pogonil towarzystwo dziobiac po lydkach, ku uciesze obserwujacych to rodzicow! :D

Osiolki maja cudowne usposobienie i ogolnie lubia ludzi

Krzeselko :D

Wielkie konie pociagowe

Bi musiala miec fote z kazdym koniem na farmie, choc ten faktycznie jest wyjatkowo piekny ;)

W srodku (gdzie, jak widac, obowiazuja maseczki) jak zwykle bryka stadko kurczat

Poniewaz zawsze jest tak, ze jak nic sie nie dzieje, to nic, a jak zaczyna sie dziac, to wszystko na raz, po poludniu wpadla do mnie kolezanka z corkami. M. marudzil, ze po co ludzi zapraszam jak dolna lazienka dalej nie gotowa, ze po co obcy maja wlazic na gore i zagladac nam do sypialni, itd... Kurcze, kolezanki nie widzialam prawie miesiac, z lazienka mamy tydzien poslizgu przez brak pradu i jazdy po przyczepke i wyglada, ze jeszcze z tydzien zejdzie... Nie bede czekac az malzonek skonczy, bo zima mnie zastanie. :D
A potem okazalo sie, ze kolezanka i tak do lazienki nie poszla i M. zrzedzil zupelnie bez powodu. ;)
Tym razem jej mlodsza panna nie dala sie zamknac z nami na tarasie. Widzac bawiacych sie starszakow, wrzaskiem wymusila, zeby zejsc z nia na podworko. Tak wiec dreptalysmy za prawie 2-latka po calym ogrodzie. Mloda okazala sie przy okazji byc bardzo zadziorna i zabierala Bi, Nikowi oraz swojej siostrze, po kolei hulajnogi, hula hop, skakanki, itd. Starszaki uciekali i chowali sie przed nia jak mogli, ale gdzie tam! Zaraz ich przyfilowala i byl krzyk, bo ona chce robic to, co oni! :D Usmialam sie za wszystkie czasy, bo dawno nie mialam do czynienia z takim berbeciem i to w dodatku tak charakternym! ;)

W srode w koncu dojechalismy na szkolne zakupy i... chyba nikt, tak jak dziecko, nie cieszy sie z kilku dlugopisow i kredek. :D Potworki wybieraly, przebieraly, kombinowaly, jeczaly oczywiscie przy okazji o milion rzeczy niezwiazanych ze szkola, ale w koncu wyszly szczesliwe. Tym bardziej, ze naciagnely matke o pare nieplanowanych rzeczy, jak notatniki oraz slodycze. Pelnia szczescia. ;)

Po powrocie natychmiast trzeba bylo wszystko porozdzielac, odpakowac i obejrzec na wszystkie strony...

Po poludniu jak zwykle byl trening.

Potworki plywaly, matka sie relaksowala, czyli prawidlowo ;)

Bi pol treningu mekolila, ze nalewa jej sie woda do srodka gogli. W koncu zaoferowalam, ze moge jej przyciasnic, ale okazalo sie, ze jedna strona zachodzila jej na czepek, wiec nie dosysaly sie tak, jak powinny...

Chyba odbija sie na nas to, ze tyle czasu siedzimy na tylkach i nic sie nie dzieje. Wystarczyly dwa lekko intensywniejsze dni, zeby Nik zasypial w polowie czytanego rozdzialu ksiazki, a Bi smecila, ze nie chce isc na plywanie. Zreszta, nawet mnie w srode glowa rypala, wiec widac, ze kompletnie odzwyczailismy sie od biegania z miejsca na miejsce i zadan do odhaczenia. ;) Coz, mam nadzieje, ze szkola rozpocznie sie wedlug planu i znow zlapiemy jako taki rytm (do konca sie nie da, skoro dzieci maja chodzic co drugi tydzien... :/).
Dlaczego pisze, ze "mam nadzieje", skoro rok szkolny za pasem? Bo poniewaz albowiem nie nadazam za zarzadem naszego Stanu. Jeszcze miesiac temu, szkoly mialy prowadzic normalne lekcje i rodzice mieli wybor czy chca poslac dzieci do szkoly, czy zatrzymac na nauczaniu zdalnym. Niestety, nauczyciele sa tutaj zrzeszeni w zwiazki zawodowe, ktore preznie dzialaja i "chronia" swoich pracownikow. Zwiazki te wywarly taka presje na Stan, ze w koncu gubernator sie ugial i oglosil, ze kazde miasteczko moze samo zdecydowac w jakim systemie otworzy szkoly (poza calkowicie zdalnym nauczaniem). Pisalam juz o tym. Ok, wszyscy to przelkneli. Rodzice (nooo, nie wszyscy) oraz wiele dzieci przelykalo glownie lzy, ale coz. ;) Tymczasem teraz, kiedy zostaly niecale dwa tygodnie, nagle w stolicy naszego Stanu, odbywaja sie protesty zwiazkow zawodowych nauczycieli, ze szkoly nie sa gotowe na otwarcie! Serio?! Teraz jest na to odpowiedni czas?!
Boje sie, ze Stan znow sie ugnie, pozwoli miejscowosciom na wprowadzenie wylacznie nauczania zdalnego, one radosnie pojda wlasnie ta najlatwiejsza droga i tyle bedzie z marzenia o powrocie do szkoly. :/

W dodatku, wokol mnie jest jakas plaga spanikowanych rodzicow! Nasz Stan otwiera sie baaardzo pomalu, pozytywnych testow mamy okolo 1% i wszystko wydaje sie w miare pod kontrola. W szkolach zamontowano specjalna wentylacje, zakupiono setki litrow mydla oraz plynu do dezynfekcji, bedzie obowiazek noszenia maseczek (z przerwami) oraz dystansu spolecznego. Wiekszosc moich sasiadek jeszcze na poczatku wakacji twierdzilo, ze jesli szkoly sie otworza, one wysylaja dzieci z powrotem. Potem jednak wiele duzych firm oraz biur stanowych, oglosilo, ze wiekszosc pracownikow pozostanie w trybie zdalnym przynajmniej do konca roku. I tak jedna z moich sasiadek, dwa czy trzy tygodnie temu stwierdzila, ze skoro ani ona ani maz nie wracaja narazie "fizycznie" do pracy, to postanowili dac corkom wybor czy chca uczyc sie z domu, czy jezdzic do szkoly. Czaicie to?! Osmio oraz jedenastolatce! Sasiadka argumentowala, ze jesli dziewczyny wroca do szkoly, to nie beda mogli sie w weekendy spotykac z dziadkami (moze jej rodzice sa jacys pos*ani...) ani dalsza rodzina. Najsmieszniejsze jest to, ze te dziewczynki na poczatku sierpnia chodzily przez tydzien na polkolonie, a nastepny tydzien maja spedzic w Maine na jakims wielkim zjezdzie rodzinnym! I tutaj im wirus nie grozi, ale w szkole juz tak?! Nazwijcie to jak chcecie, ale jestem przekonana, ze sasiedzi sa zwyczajnie leniwi. Nie chce im sie rano zrywac, szykowac, zawozic do szkoly lub sterczec na przystanku, itd. A dzieciaki, jak to dzieciaki, jesli odpowiednio przekaze im sie wady i zalety, raczej zawsze wybiora lekcje z domu, gdzie latwiej bedzie sie wymigac od tego czy owego, no i nie trzeba sie wczesniej zrywac, a do nauki mozna siasc w pizamie i z paczka chipsow. ;)
Druga sasiadka, mama najlepszej przyjaciolki Bi, jeszcze dwa tygodnie temu twierdzila stanowczo, ze jej dziewczyny wracaja do szkoly. A potem cos jej sie odmienilo. Od srody zamecza mnie wiadomosciami, ze miota sie i nie wie co robic, ale chyba jednak zostawi corki w domu. Tutaj sytuacja jest jeszcze zabawniejsza, ona i jej maz piastuja bowiem wysokie stanowiska i w rezultacie, praca zdalna wyglada u nich tak, ze od godziny 9 do 18 praktycznie nie odchodza od komputerow. Sasiadka sama opowiadala mi, ze jej dziewczyny, w czasie nauki zdalnej, byly kompletnie niedopilnowane i nie robily 2/3 zadan. Kiedy tylko otworzono u nas polkolonie, sasiedzi natychmiast zapisali na nie dzieciaki, gdzie chodzily dobry miesiac. W miedzyczasie pojechali na ponad tydzien w odwiedziny do jej brata, mieszkajacego w Stanie, po powrocie z ktorego obowiazuje kwarantanna, bowiem nastapil tam gwaltowny wzrost zachorowan na covid. I ona teraz nagle mowi mi, ze boi sie poslac corki do szkoly, a zeby upewnic sie, ze tym razem podczas nauki zdalnej dziewczyny beda rzeczywiscie robic zadania, zamierza zatrudnic prywatnego korepetytora, ktory bedzie siedzial przed komputerem razem z dziecmi i "zmuszal" je do nauki! Smiech na sali! Najbardziej zas irytujace jest to, ze sasiadka przesyla mi artykuly, w ktorych ludzie wyznaja powody, dla ktorych nie posylaja dzieci do szkol. Najwyrazniej za wszelka cene probuje mnie przekonac, zebym moze i ja zostawila Potworki w domu. Mowy nie ma! :D Nie mam zamiaru dawac im zadnego wyboru, kombinowac z korepetytorami (niektorym to sie naprawde... przewraca...), wracaja do szkoly i juz. ;)

Noooo... Para lekko poszla mi uszami, ale juz ulzylo. Tylko palce bola od wscieklego walenia w klawiature. :D

W czwartek popoludniu mialam okazje przekonac sie jak to jest miec czworaczki. ;) Mama najlepszego kumpla Nika, ktora jest nauczycielka i musi przygotowac klase przed poczatkiem roku, spytala czy H. moglby przyjsc sie pobawic pare godzin kiedy ona podjedzie do szkoly. Ja tam na to jak na lato, tym bardziej, ze Nik prosil o "play date" z kolega od dluzszego czasu. Przy okazji zas zaprosilam siostre blizniaczke kolegi, z ktora Bi zna sie jeszcze z przedszkola i widuje w szkole. Mialam wiec cala bande i jej "meska" polowa zachowywala sie wlasnie tak. Niczym banda. To jest wrecz niesamowite jak chlopcom wlacza sie instynkt brojenia we wlasnym towarzystwie. Potworki sa bowiem przeciez ogolnie pelne energii, glosne i zwariowane, a jednak w towarzystwie siostry, Nik wykazuje choc troche oglady. Moze dlatego, ze ona zawsze nim rzadzi. ;) We dwoch, chlopcy jednak zmienili sie w mini tornada, ktore biegaly gora - dol domu, wrzeszczac ile sil w plucach i strzelajac w siebie z NERF gunow. :O Zaczepiali tez bez powodu dziewczynki, ktore grzecznie wyciagnely Barbie, a nawet wpadli im bezczelnie do pokoju, gdzie przebieraly sie w stroje kapielowe! :O Po prostu para oszolomow! ;) Az spytalam H. czy przypadkiem nie zjadl przed wyjsciem paczki cukierkow, bo wydawal sie byc po prostu w transie: slepy i gluchy na wszystko, byle tylko biegac, biegac i wrzeszczec. A za nim moj Nik. Masakra... ;) Przebiegli chalupe kilkadziesiat razy wzdluz i wszerz, powywalali wszystkie zabawki z plastikowych pojemnikow, porzucali sie wodnymi balonami, wskoczyli do basenu, po czym w koncu zjawila sie po blizniaki mama, ufff... :D

Dobrze, ze na poczatku sezonu kupilam wielka pake tych balonow, bo sa hitem za kazdym razem kiedy odwiedzaja nas jakies dzieci :)

Blizniaki maja wielki basen przy domu, wiec nawet nie mialy wielkiej ochoty na pluskanie. Dopiero po bitwie na balony, stwierdzili, ze i tak juz sa mokrzy, wiec czemu by nie ;)

A co robily dziewczynki, kiedy chlopcy latali jak para dzikow? Bawily sie lalkami, lub siedzialy na kocu i tarasie, oddajac sie dyskusjom na dziewczece tematy! Inny swiat. ;)

Tak sie bawia dziewczynki :D

W piatek moj malzonek niespodziewanie urwal sie z pracy wczesniej i zawital w domu juz o 11. Nie bardzo bylo mi to na reke, bowiem mialam pilne zadanie z pracy do skonczenia, a obecnosc M. zawsze kompletnie rozpiep**a mi plan dnia. Na szczescie dosc szybko uporalam sie z tym co musialam dokonczyc i zamiast zabierac sie za kolejne zadanie, stwierdzilam, ze pojade na spozywcze zakupy. Od marca robil je M., ale od kilku dni zawzial sie zeby w koncu skonczyc lazienke, wiec postanowilam go troche wyreczyc. Okazuje sie jednak, ze zakupy o 13 po poludniu w piatek, to kiepski pomysl. Nie chodzi nawet o tlumy ludzi, choc nie powiem, bylo ich sporo. Najgorzej jednak, ze byly puste polki, a pracownicy dopiero wykladali towar! Kurcze! Wiem, ze sporo sklepow ograniczyla godziny otwarcia zeby pozwolic pracownikom na dokladna sterylizacje wszystkiego oraz nadazenie z wykladaniem towaru i co? Dalej wszystko nieogarniete. :/ Nie ma jogurtow, nie ma psiego zarcia, lodow dwa rodzaje na krzyz... Mleka resztka tak gleboko, ze musialam wchodzic daleko do tej ich chlodni i panikowalam, ze drzwi sie za mna zamkna i tam utkne. ;)

Rowniez w piatek, dostalam w koncu maile z przydzialem nauczycielek dla Potworkow i rozpikaly sie wiadomosci kto ma kogo i z kim bedzie w klasie. Przypomne, ze tutaj co roku zmienia sie glowny nauczyciel oraz dzieci z kazdego rocznika sa mieszane. Bi ma szczescie i bedzie ze swoja najlepsza kolezanka oraz inna dziewczynka, ale Nik w tym roku trafil fatalnie. Jeszcze w czerwcu mozna bylo podac imiona ulubionych kolegow i szkola pisala, ze w miare mozliwosci umieszcza dzieci razem. U Bi sie udalo. U Nika podalam imiona dwoch najlepszych kumpli i co?! Oni sa razem w klasie, a Nika rozdzielili! :/ Nie wiem, czy ktos sie pomylil, czy co, ale Mlodszy byl tak rozczarowany, ze sie poplakal. Mam nadzieje jednak, poniewaz to juz czwarty rok Kokusia w tej szkole, a co roku dzieci sa mieszane, ze znajdzie sie w klasie jeszcze kilku innych chlopcow, ktorych zna.

Po poludniu napisala do mnie kolezanka czy nie chcialabym podjechac z dzieciakami do parku z placem wodnym. Po kilku chlodniejszych dniach znow przyszly upaly ponad 30-stopniowe, wiec mimo ze po zakupach nogi w doope mi wchodzily, uznalam, ze niech dzieciarnia ma troche frajdy, a ja najwyzej klapne na lawke i sie z niej nie rusze. ;) Zebralysmy sie w koncu w parku we trzy i fajnie, bo nasze dzieciaki tworza ferajne po dwie dziewczynki i dwoch chlopcow oraz dwojke maluchow do kompletu. Jeden z "maluchow" 4.5-letni, uparcie chodzil za starszymi dziewczynkami, a one czasem wyraznie dawaly do zrozumienia, ze nie maja ochoty na taki "ogonek". :D

Corka mojej kolezanki jest z rocznika Nika, tylko ze stycznia, a wiec mlodsza od Bi o 8 miesiecy, ale za to prawie o pol glowy wyzsza :O

Najmlodszy maluch mial inne dzieci gdzies, ale za to niestety ciagal za soba swoja mame, a wraz z mama jej nieszczesne kolezanki. ;) Ogolnie jednak cala banda biegala jak dzika od placu wodnego, poprzez plac zabaw, az po czesc parkowa pod drzewami. Na wolnej przestrzeni jakos sie dogaduja, bo w domach roznie to bywa. ;) Najwazniejsze jednak, ze sie wyszalali na swiezym powietrzu, a my - matki, moglysmy nagadac sie do woli. :)

Chlopaki w domu (czy naszym, czy kolegi) wiecznie sie kloca albo na siebie skarza, a w parku, prosze jaka zgoda ;)

Z innej beczki, na srodowej telekonferencji, szef oglosil, ze wyplata powinna znow zaczac wplywac do... polowy wrzesnia! Czyli znow bedziemy dwie - trzy w plecy! :( Najgorzej, ze choc chcialabym pieprznac wszystkim i przestac cokolwiek robic, to jak na zlosc, po raz pierwszy od marca (poza nieszczesnym szkoleniem) mam zadania, ktore musze zrobic i odeslac i to jak najszybciej. :/ Mam jednak nadzieje uporac sie z nimi do polowy przyszlego tygodnia, a potem zamierzam umyc raczki i zrobic sobie urlopik dopoki nie dostane wyplaty. ;) No chyba, ze znow mnie czyms zarzuca... :/
Jeszcze "lepsze" jest to, ze podczas telekonferencji szef dal do zrozumienia, ze ma nadzieje, ze w dni kiedy dzieci maja szkole, ja bede przychodzic do biura! Na koncu jezyka mialam, ze bardzo chetnie, ale nie za darmo. Udalo mi sie jednak grzecznie to przemilczec. ;)

Przyjemniejszym tematem (dla mnie, dla M. raczej nie) jest remoncik lazienki, choc oboje jestesmy juz nim porzadnie zmeczeni. Malzonek, wiadomo, ma dosc przychodzenia z pracy i ciecia oraz kladzenia do wieczora kafelkow, choc to juz jest koncoweczka. Ja mam po prostu dosc balaganu, pylu po fugach oraz kleju do kafli rozniesionym po calym dole, na wpol zlozonej szafki stojacej w salonie, nowym kiblu w garazu w przejsciu pomiedzy autami, a starym stojacym na tarasie... Zaczyna mnie to wszystko pomalu mierzic, tym bardziej, ze gdyby nie cholerny brak pradu oraz jazda po przyczepe, podejrzewam, ze lazienka bylaby juz skonczona. A tak, chaos otacza mnie nadal... :/ Ale z przyjemnoscia patrze na to, jak pomalu wszystko nabiera ksztaltu i nie moge sie doczekac efektu koncowego. :)

Najpierw podloga zostala skonczona i zafugowana, potem zaczely sie pojawiac kafle na scianach

Nastepnie "wskoczyl" wzorek, ktorego pierwotnie wcale mialo nie byc, ale okazalo sie, ze cztery kafle nie zakryja do konca sladow po dorabianiu dolnej czesci sciany i trzeba bylo cos wymyslic :)

Az w koncu doszly pozostale kafle oraz wykonczenie. Obecnie M. mocuje sie juz z szafka oraz docinaniem i dopasowywaniem rurek, bo przeciez za pieknie by bylo gdyby tak wszystko pasowalo :D

I to by bylo na tyle. Jak widac, po szalonych dwoch tygodniach nastal duzo spokojniejszy, choc wyjatkowo towarzyski. I o to w sumie chodzi. W koncu zostalo tylko 1.5 tygodnia wakacji. Jedna z moich kolezanek jest nauczycielka i juz od nastepnego czwartku ma szkolenia. Potworki rozpoczynaja lekcje 2 wrzesnia. Za to dzieciaki kumpeli, w innym miasteczku, zaczynaja dopiero 11-ego. :O
Tak czy owak, czas luzu (przynajmniej dla dzieci) dobiega konca. Trzeba te ostatnie dni wycisnac jak cytrynke. :D

sobota, 15 sierpnia 2020

Areszt domowy, tydzien #21 - katastrofa! + tydzien #22, w ktorym zaczynamy wychodzic na prosta

Anula sie martwila (dzieki jeszcze raz maila!), ale juz pisze co sie dzialo, a dzialo sie duzo i w duzej mierze niefajnie.

Ale po kolei.

Pierwszy dzien sierpnia rozpoczal sie znow pobudka wczesniejsza niz bym sobie zyczyla. Ale coz, jak druzyna plywacka wzywa. Tak na marginesie, to na 8 rano ma grupa poczatkujacych, natomiast srednio-zaawansowana przychodzi na 7:30, zas zaawansowana juz na 7! Swoja droga, ciekawa jestem ile osob przyjezdza, bo nawet w grupie zaawansowanej, wiekszosc mlodziezy ma najwyzej 14-15 lat, nie maja wiec prawka i jacys biedni rodzice musza ich dowozic na te nieludzka godzine. Nie mowiac juz, ze nastolatki slyna z tego, ze lubia sobie pospac. ;)
W tamta sobote w kazdym razie, obudzilam sie nawet w miare kontaktujaca, ale kiedy wstalam okazalo sie, ze Nik jeszcze w najlepsze spi. Rozwazylam powrot w pielesze, ale Bi byla juz na nogach i dopytywala o sniadanie, wiec stwierdzilam, ze poudaje choc raz troskliwa matke, ktora zrywa sie skoro swit zeby dzieciom sniadanko machnac. ;)
Na szczescie wystarczylo przemaszerowac pare razy korytarzem na dole, trzasnac drzwiami wypuszczajac psa i spiacy krolewicz sie obudzil. Przygotowania rowniez poszly nam jakos sprawniej i w ten sposob z garazu wyjezdzalismy o 8:02. I pal szesc, ze trening sie juz zaczal. ;) Zawsze to postep w porownaniu do zeszlego tygodnia (przypominam, ze wyjechalismy wtedy o 8:11) i tego sie trzymam. :D

Nikowi cos sie nie chce lewa noga odpowiednio odginac przy stylu "zabka". Trener kazal mu wyjsc z wody i maszerowac "na pingwinka" wzdluz brzegu :D

Na treningu jak to w sobote: cisza i spokoj, slonko i relaks. :) Po treningu dalam Potworkom 20 minut na zabawe w glebokiej czesci basenu, a potem pojechalismy.

Niechcacy uchwycilam Kokusia w locie ;)

Tak jak przewidywalam, plac zabaw po sobotnim treningu stanie sie chyba obowiazkowym punktem programu, choc tym razem Nik chcial jechac, a Bi nie. I wez tu dogodz obojgu. Poniewaz jednak po mrozone napoje chcieli juz jechac oboje, a plac byl po drodze, to stwierdzilam, ze na 15 minut mozemy sie zatrzymac. :)

Panna Bi oznajmila, ze zrobi karmnik dla ptakow, po czym, jak to ona, uparla sie, ze juz terazzaraznatychmiast musimy jechac po ziarna, a kiedy zaprotestowalam, obrazila sie i odmowila spojrzenia w aparat

Sobota byla znow upalna, wiec napisalam do sasiadki, czy jej dziewczynki nie chca przyjsc pochlapac sie w basenie. Zapytalam w sumie "pro forma", bo Bi suszyla mi glowe o spotkanie z przyjaciolka od dwoch tygodni. Tak naprawde to wlasnie dostalam okres i nie mialam ochoty na pilnowanie bandy dzieciakow. Spodziewalam sie, ze i tak pewnie beda mieli jakies weekendowe plany. Tymczasem: niespodzianka! Sasiadka odpisala, ze chetnie corki podesle. Cholercia... :D
W ten sposob mialam cale popoludnie z glowy. Dzieciarnia najpierw plawila sie w basenie, a pozniej zazyczyla bitwy na wodne balony. Potem znow wskoczyla do basenu, po czym oznajmila, ze jest glodna. ;)

Banda :)

Nie ma to jak pooblewac sie lodowata woda ;)

A na koniec, kiedy sasiadka przyszla w koncu po swoja progniture, zaproponowalam zebysmy usiadly sobie na tarasie ze szklankami soku, a ona, ku mojemu zaskoczeniu, sie zgodzila! Tak mam za bycie uprzejma, bo naprawde to chcialam, zeby juz zabrala swoje panny i zebym mogla w spokoju usiasc z ksiazka na fotelu. A tu doopa. ;) Ale nie ma tego zlego. Sasiadke szczerze lubie, a ze spotkanie z kolezanka mi nie wyszlo, to nadrobilam troche babskich plotek. ;) Bi wybawila sie z kumpela i tylko Nik, choc niby bawil sie z nimi, to momentami trzymal jednak troche na uboczu. Musze mu zaprosic kolege na ktores popoludnie, bo ma pecha, ze jego ulubieni kumple mieszkaja dalej i trzeba sie z nimi umawiac z wyprzedzeniem... ;)

Niedziela byla pochmurna, duszna i burzowa. Co chwila lalo jak z cebra i byl to pierwszy dzien od dawna, kiedy Potworki nie wskoczyly do basenu. Przyjechal za to dziadek i oddal sie z wnukiem "meskim" zabawom. ;)

Nik ostatnio ma manie biegania bez koszuli. Nie wiem, co to za nowa "moda", ale czasem awanturuje sie nawet, ze nie nalozy gory od pizamy :O

W poniedzialek wrocilo slonce, choc tylko na jeden dzien. Bylo znow niemozliwie goraco i zalowalam, ze mam okres i nie moge wlezc z Potworkami do basenu. ;) Oni jednak skorzystali, a potem jeszcze poprawili na treningu. Az im zazdroscilam. :D

A we wtorek dotarl do nas Isaias. Huragan, ktory jakos w weekend przemknal nad Floryda oraz reszta poludnia kraju i ktorym owo poludnie straszyli a koniec koncow nie wyrzadzil tam chyba jakichs niespodziewanie wielkich szkod. W miedzyczasie zdegradowano go z huraganu na "tropikalny sztorm" i na naszej polnocy nikt sie nim specjalnie nie przejal.

I to byl blad.

Poczatkowo nic nie zapowiadalo katastrofy. Wtorek zaczal sie duszno, pochmurno, z lekkim deszczem oraz mocnym wiatrem - ale bez szalu. Dopiero okolo poludnia, kiedy wyszlam z Potworkami na dwor, wichura zaczela sie wzmagac do tego stopnia, ze po 15 minutach stwierdzilam, ze moze lepiej wrocic do domu zanim cos nam spadnie na glowy. Jak sie pozniej okazalo, mysli mialam prorocze. :/
Od tamtego czasu robilo sie tylko gorzej. Deszcz zacinal od czasu do czasu, ale to nie on byl problemem, tylko wiatr. Wychowalam sie w Trojmiescie, wiec nadmorskie wichury sa mi niestraszne. Tutaj tez doswiadczylam kilku porzadnych wiatrow, a nawet i huraganu ktorejs tam kategorii. Podobno, bo mimo, ze Isaias byl "tylko" tropikalnym sztormem, to czegos takiego jeszcze nie widzialam. Moze to skutek mieszkania na osiedlu polozonym na wzgorzu, ale drzewa doslownie giely sie wpol i kazde wyjrzenie przez okno przyplacalam zoladkiem w gardle. Sasiadka powiedziala mi pozniej, ze na ich posesji jest kilka martwych drzew, ktorych nie zdazyli sciac i spedzili caly dzien w piwnicy, bojac sie, ze ktores zwali sie na dom.
Pracowalam sobie wiec dosc nerwowo, co chwila spogladajac za okno, gdzie nasze zabawki do basenu fruwaly po calym ogrodzie az wyladowaly gleboko w zagajniku z tylu domu. W ktoryms momencie weszlam do kuchni i odruchowo spojrzalam na kuchenke, a tam... nic. W sensie wyswietlacza. Ciemno. To samo na mikrofali. To zas oznaczalo tylko jedno - sztorm odcial nam prad! :/ Nosz kurna! Musicie wiedziec, ze w Hameryce, a przynajmniej na moim zadupiu, infrastruktura jest stara i prymitywna. Slupy elektryczne sa drewniane i mimo regularnej wymiany, przy kazdym wiekszym wietrze lamia sie niczym zapalki, ciagnac za soba linie energetyczne. Nie mowiac juz o liniach zerwanych przez liczne drzewa i przerosniete galezie. Oznacza to niestety, ze po kazdej burzy kilkadziesiat tysiecy ludzi zostaje bez pradu, ale jakos nie jest to wystarczajaca motywacja dla Stanu, zeby cos z tym w koncu zrobic. :/
I choc brak pradu poczatkowo zirytowal, szybko okazalo sie, ze to nie byl on naszym najwiekszym problemem. O 15:30, jak zwykle M. wrocil z pracy i choc sytuacja na dworze przypominala armagedon, zamiast szybko wejsc do domu, podreptal uprzejmie do sasiada, zeby zamknac im parasol latajacy po calym tarasie (sasiedzi byli na wakacjach). I w tym momencie, drzewo rosnace na pograniczu naszych posesji, zdecydowalo sie zlamac i runac! :O Moglo poleciec na taras sasiadow oraz stojacego tam, spanikowanego M. (mowil potem, ze slyszal jak trzaska, ale nie byl w stanie stwierdzic, ktore konkretnie drzewo i w ktora strone poleci), wybralo jednak... nasza przyczepke! :O

Tak, niestety, tyl naszej przyczepy, ktora wiernie sluzyla nam czwarty rok, zostal zmasakrowany... :(

Na zdjeciu z daleka nawet nie wyglada to az tak zle jak z bliska, ale uwierzcie mi, przyczepa nie powinna stac z "nosem" do gory ;)

Kiedy wieczorem wiatr zaczal przycichac, poszlismy obejrzec dokladniej te ruine, ktora zostala z naszego ogrodu. Najwyzsze galezie z korony zwalonego drzewa wpadly do basenu i cud, ze zadna go nie przebila.

To zdjecie zrobilam juz po scieciu przez M. galezi wiszacych i lezacych w basenie

Poza tym jednak moje kwiaty zostaly polamane lub zmiazdzone. Ciezar drzewa oraz sila uderzenia zwalila kilka kamieni z murku, a jego czesc w ogole przygiela na zewnatrz. Z dwoch moich cukini oraz kopru zostalo cale nic. Pomidory byly poprzewracane, ale po podniesieniu okazalo sie, ze nie odniosly wiekszych obrazen.
Najgorzej oberwala jednak przyczepa, bo na niej to cholerne drzewo sie zatrzymalo.

Tu widac "winowajce" oraz rozwalony dach oraz sciane przyczepy, choc z zewnatrz i tak to wszystko wygladalo nienajgorzej

Z pozoru zdrowy dab, dopiero kiedy polowa jego spadla, okazalo sie, ze ta odnoga musiala zaczac zycie jako galaz i byla tylko czesciowo przyczepiona do glownego pnia. :( Poczatkowo ciezko bylo nawet sprawdzic uszkodzenia, bo przyczepka stala deba. W srodku widac bylo, ze sufit nad lozkiem pietrowym kompletnie sie zapadl, lodowka jakos wysunela sie ze swojego schowka i nawet obudowa siedziska w jadalni wyskoczyla z ram i sie wygiela.

Tak wygladal tyl przyczepy od srodka. Niewiadomo gdzie sciana, gdzie sufit, gdzie drzwi...

Dopiero kilka dni pozniej, kiedy drzewo zostalo zdjete z przyczepy, mozna bylo zobaczyc, ze nie tylko cala czesc dachu byla wgieta, ale nad lozkiem dzieci oraz nad lazienka swiecily dwie wielkie dziury.

A tu widok na gorne lozko pietrowe. Po lewej wyrazna dziura pomiedzy sciana a sufitem. Jedna z trzech :/

Kolejna dziura, niewiadomo skad znalazla sie pod lozkiem Potworkow. Naokolo sufit smetnie zwisal, za polamanymi listwami widac bylo kable, laczenia, itd. Dodatkowo, poniewaz przyczepa przez pare dni utrzymywala sie podniesiona do gory oraz przekrzywiona na jedna strone i przygnieciona drzewskiem, jedna z osi sie wykrzywila i kolo wyraznie bylo odgiete w bok.
No obraz nedzy i rozpaczy po prostu. Zeby dodac jeszcze do naszego przygnebienia, w nadchodzacy weekend mielismy jechac na kolejny kemping. Poniewaz ten rok jest jaki jest, wszyscy tak na niego czekalismy... Znalazlam piekne miejsce ze szlakami spacerowymi przy wodospadach oraz basenem dla Potworkow... I doopa.

Reszte poprzedniego tygodnia spedzilam pograzona w jakims marazmie. Co spojrzalam na przyczepe, to plakac mi sie chcialo. Facet, ktory scina drzewa obiecal, ze zjawi sie w ciagu dwoch dni zeby sciagnac drzewo z przyczepy, po czym sluch po nim zaginal. Ubezpieczenie umylo rece i zaoferowalo jakies smiesznie niskie pieniadze... A na dodatek... nadal nie odzyskalismy cholernego pradu!
Na poczatku nie mialam nawet sily sie wsciekac. Raczej wyc mialam ochote. W miare jednak jak mijaly dni, rosla moja frustracja. Elektrownia w naszym Stanie rowno poleciala po bandzie! Dziewiec lat temu mielismy straszna pazdziernikowa burze sniezna (tak, sniezna, w pazdzierniku), ktora pozwalala drzewa, pozrywala linie i sparalizowala Stan. My nie mielismy wtedy pradu 10 dni! :O Po tym, nastapila wielka akcja scinania oraz przycinania wszystkich drzew rosnacych blisko lini. Kolejne dwa sezony wszystko bylo rowno ciete. A potem... elektrownia spoczela na laurach i kolejne 7-8 lat wszystko rozrastalo sie od nowa. Nie mowiac juz, ze nikt nie ma ochoty powymieniac drewnianych slupow na aluminiowe. Az przyszedl kolejny wiekszy sztorm, kiedy przewidywano, ze okolo 380,000 ludzi zostanie bez pradu! :O Juz samo to jest dla mnie chore. Przeciez, do cholery, jesli infrastruktura bylaby porzadnie utrzymana, tak naprawde nikt nie powinien stracic pradu, lub powinny to byc pojedyncze jednostki. Tymczasem elektrownia przewidywala juz 380 tysiecy (!) ludzi. Bez pradu zostalo zas niemal dwa razy tyle! W dodatku postepy w naprawie posuwaly sie do przodu w tempie iscie slimaczym. Obecnie Stan ma poprowadzic dochodzenie w sprawie przygotowania elektrowni do sztormu oraz niwelowania jego skutkow, bowiem kilkaset tysiecy ludzi potracilo prad na wiele dni. I o ile pierwsze dwa dni byly nadal rzeskie i bez wilgotnosci, to w kolejnych nadeszla fala upalow i bez klimy bardzo ciezko bylo wytrzymac, szczegolnie w nocy. Kiedy zaczynam pisac, w poniedzialek, nadal okolo 50,000 osob jest bez pradu. Tydzien po sztormie! Ja rozumiem, ze pozwalane drzewa, ktore trzeba pociac i zebrac z lini zanim uda sie je ponownie podlaczyc, ale TYDZIEN?! Teraz uwazam sie za szczesciare, bo u nas prad wlaczyli po 4 dniach oraz 6 godzinach.
Czas miedzy wtorkowym popoludniem oraz sobotnim wieczorem kiedy w koncu odzyskalismy prad (Bi oraz ja odtanczylysmy maly taniec radosci, a M. nie uwierzyl mi, kiedy wypadlam na taras krzyczac, ze prad, prad mamy! :D) minal mi na snuciu sie z kata w kat i czekaniu az go podlacza. Bez pradu nie mielismy internetu, a i siec komorkowa sie zbiesila i zasieg co chwila znikal. Sasiedzi maja telefony w zupelnie innej sieci i tez to samo sie dzialo, wiec slupy oraz anteny komorkowe rowniez oberwaly. Dlatego tez tak malo mnie tu bylo. Na szczescie i dzieki kempingom, mamy agregator. Nie taki typowy podlaczany do domow, tylko mniejszy, kompaktowy, ale dosc wydajny. Na szczescie mamy lato, wiec ogrzewanie nie bylo potrzebne. W dwa ostatnie dni bez pradu przydalaby sie klima, ale jakos wytrzymalismy. Najbardziej chodzilo nam o to, zeby podlaczyc lodowke i nie stracic jedzenia. Jak na zlosc, doslownie poprzedniego dnia przed sztormem M. zrobil wielkie zakupy spozywcze, lodowka pekala w szwach, a tu pradu zabraklo! Na szczescie agregator dal rade i nic sie nie popsulo. Niestety, poza tym mozna bylo tylko naladowac telefon (gdzie moj i tak byl praktycznie bezuzyteczny, bo ani nie moglam zadzwonic, ani wyslac smsa... dobrze, ze do mnie mozna sie bylo dodzwonic) i podlaczalam czajnik lub ekspres do kawy, ale agregator wtedy chodzil tak glosno, ze balam sie, ze nam padnie i co wtedy? Robilam to wiec maksymalnie dwa razy dziennie. Niestety, nie znosze zimnej kawy, wiec chodzilam dodatkowo nieszczesliwa. ;) Kuchenke mamy na prad, wiec nie moglam nawet nic odgrzac. Zywilam sie z dziecmi glownie suchym i zimnym prowiantem i tylko raz dziennie M. przywozil nam a to pizze, a to chinczyka, zeby zjesc cos cieplego. Paradoksalnie, kiedy odcielo prad, w pierwszej chwili pomyslalam, ze ok, w przyczepce mam kuchenke na gaz, to moge tam zawsze cos odgrzac. A pol godziny pozniej przyczepke trafil szlag. :/ Musialam tez przeprosic sie ze zmywaniem recznym, choc powiem Wam, ze zimna woda to mozna se... nie wiem co zrobic, ale na pewno nie dokladnie pozmywac. Jakims cudem, rury idace do lazienek na gorze musza przechodzic blisko zewnetrznych scian, a ze bylo goraco, woda leciala prawie ciepla. Nie goraca, ale cieplejsza niz letnia. Wiadomo, ze tylko przez chwile, ale wystarczylo, bo mycie sie zimna woda mnie przerasta. ;)

Napisze Wam tez, jakie z niektorych ludzi sa hieny. Wiecie, tutaj wielu Polakow okresla innych rodakow, pogardliwym slowem "polaczki". Zawsze mam troche mieszane uczucia kiedy to slysze (i czasem uzywam), bo w koncu sama jestem Polka, ale do niektorych osobnikow pasuje jak ulal.
Pamietacie, ze mielismy drzewo na przyczepie. Wiedzielismy, ze samemu bedzie M. bardzo ciezko to drzewo usunac, z racji, ze wbilo sie ono doslownie w dach. Zadzwonil wiec do faceta, ktory rok temu scial nam kilka drzew kolo szopki. Gosciu powiedzial, ze przyjedzie w srode lub czwartek, po czym... znikl. Nie przyjechal w zaden z tych dni, ani w piatek, nie zadzwonil, nic.

Dzieciarnia sie obok tej przyczepy beztrosko bawila, a ja panikowalam, zeby drzewo sie nie obsunelo i jej na kogos nie zwalilo

W piatek po pracy, M. stwierdzil, ze drzewsko lezy i miazdzy nam pol ogrodu, wiec sprobuje po kawaleczku je poodcinac, a jak dojdzie do przyczepy, to zobaczy czy uda mu sie cos wykombinowac. I tak caly wieczor moj malzonek odcinal galezie, a potem po kawalku pien. Ja odsuwalam zas kazda odcieta czesc na bok, az zrobily sie dla mnie za grube i za ciezkie.

W tych galeziach (ta kupa na zdjeciu to moze 1/10 tego, co lezalo na ogrodzie) Potworki urzadzily sobie tor przeszkod. Nie pytajcie, jak potem wygladaly ich nogi - zadrapanie na zadrapaniu...

W koncu M. dotarl do czesci drzewa, gdzie nie bylo juz zadnych odnog, tylko pojedynczy pien lezacy na przyczepie i opierajacy sie dalej o ziemie. Tutaj, przy kazdym ruchu pila, cale drzewo sie trzeslo, a przyczepka podniosla sie do gory i przegiela jeszcze bardziej niz wczesniej. M. wystraszyl sie, ze runie na bok i odpuscil nie wiedzac co robic.
Strasznie wiec sie ucieszylismy, kiedy facet od drzew znienacka zadzwonil w sobote rano, ze moze sie u nas zjawic za dwie godziny. Kiedy ekipa przyjechala, mialam ochote ich wszystkich usciskac! Wzieli podnosnik, przytrzymali drzewo, ucieli kawal, przczepka opadla na dol, a potem chlopom zostalo juz pociac pien na kawalki oraz zmielic wszystkie galezie oraz liscie.

Podnosza drzewo z naszej przyczepy. Wybaczcie jakosc zdjecia - zrobione przez okno. Jak widac podjazd zapelnil nam ciezki sprzet i nie chcialam sie tam platac

Po tym pozostalo oczywiscie sie rozliczyc i tu wlasnie dochodzimy do sedna oraz dlaczego ten konkretny wlasciciel firmy zasluguje na miano "polaczek". Ekipa ta, rok temu, za sciecie dwoch naprawde wielkich drzew oraz 4-5 mniejszych, wziela $1700. Tym razem wiec, za jedno drzewo, z ktorego 2/3 M. juz pocial, spodziewalam sie, ze zaplacimy nie wiecej niz $500. Tia... Wlasciciel nie tylko zaspiewal nam $1000, ale jeszcze bezczelnie skomentowal, ze jak na obecna sytuacje to naprawde dobra cena! Kuzwa, naprawde?! Fakt, ze wtedy byla wczesna wiosna i pewnie nie mieli wielu zlecen. Teraz, po sztormie, zwalilo sie tyle drzew, ze gosciu zapewne nie moze sie opedzic od roboty. No ale dla mnie tym bardziej! Masz kupe zlecen, to po co jeszcze z ludzi zdzierasz? Widzisz, ze mamy zmiazdzona przyczepe, ze nie mamy od kilku dni pradu, ze nie mamy wyjscia, bo ktos musi nam drzewo z dachu przyczepy sciagnac. I co robi taki "polaczek"? Zaciera rece, ze ma latwy zarobek od kogos, kogo sytuacja pozbawila mozliwosci powiedzenia "nie". :(
Mowie Wam, cala ta sytuacja pozostawila wiekszy niesmak niz "wybryki" elektrowni.

Caly tamten tydzien, to ogolnie byl jeden pech oraz kiepskie wiadomosci. Jedna z nich co prawda odebralam dopiero w ten poniedzialek, ale ze wyslana zostala w zeszla srode, wiec zaliczam ja do poprzedniego tygodnia. ;) Otoz, moj wspanialy szef, oglosil, ze kolejna wyplata zostanie opozniona o 1-3 tygodnie!!! Dodatkowy smaczek? Wyplaty dostajemy co dwa tygodnie, wiec jesli opozni sie o 3 tygodnie, zahaczy juz o kolejna! :O Powinnam sie chyba bardziej zalamac, ale ze juz cala wiosne byly opoznienia, ktore potem szef nadrobil, wiec jakos tak mam cien nadziei, ze i tym razem tak bedzie... Zobaczymy.

Bardziej zalamala mnie inna wiadomosc. Ta, mimo internetu w telefonie ktory pojawil sie i znikal, zdolala jakos przyjsc na skrzynke. Teraz mysle sobie, ze mogla nie przychodzic. Zylabym sobie dodatkowych kilka dni w blogiej nieswiadomosci. ;)
Wiadomosc tyczy sie rozpoczecia SZKOLY i pewnie mozecie sie domyslic, co zawierala. Otoz, ponad miesiac temu, gubernator naszego Stanu oglosil, ze w zwiazku z mala iloscia hospitalizacji oraz zgonow na covid-19, szkoly maja zostac we wrzesniu normalnie otwarte. To byla najlepsza wiadomosc od marca! Niestety, gubernator spotkal sie z protestami oraz pretensjami ze strony nauczycieli, rodzicow oraz urzednikow z wydzialu oswiaty. Wobec oporu, pozwolil rodzicom zdecydowac, czy chca poslac dzieci do szkoly, czy uczyc w systemie zdalnym, z domu. Niestety, to nie wystarczylo. Ugial sie w koncu pod presja i oglosil, ze kazde miasteczko moze samo zdecydowac, czy otworzy szkoly w normalnym systemie, czy w mieszanym (polaczenie nauczania w szkole oraz zdalnego). Tylko na wylacznie nauczanie zdalne, miasteczka musialyby miec pozwolenie zarzadu Stanu.
I co zrobil wydzial oswiaty w moim miasteczku?! Ktory, zaznacze, od miesiaca przygotowywal sie na powrot uczniow do szkoly na "pelen etat"? Czym predzej oznajmil, ze jednak powrot do szkoly odbedzie sie w systemie mieszanym! A niech ich, kuzwa, ges kopnie! I zeby jeszcze to nauczanie "mieszane" odbylo sie w stylu, ze dzieci beda w szkole 2-3 dni, a pozostale dni w domu. O nie! Za prosto i za logicznie by bylo!!! Pisalam juz chyba, ze nasze miasteczko (jakbym dorwala tego, kto to wymyslil, udusilabym golymi recami!) bedzie mialo rotacje uczniow tygodniowa! Poczatek roku bedzie wiec wygladal tak, ze szkola rozpocznie sie 2 wrzesnia, ale tego akurat dnia Potworki zostana w domu. Nowe nauczycielki wiec oraz nowych kolegow, poznaja... przez ekran komputera! Nastepne dwa dni, w czwartek oraz piatek, pojda jednak do szkoly, po czym kolejny tydzien... spedza w domu, na nauczaniu zdalnym. Okurwamacjaciepierdole!!! Jaki ch*j to wymyslil????

Mielismy wiec zmasakrowana przyczepe, brak pradu przez ponad 4 dni oraz taka wiadomosc! Czy ktos sie dziwi, ze bliska bylam zalamania nerwowego?! Pozniej doszla wiadomosc o wyplacie i pierwsza mysla bylo, ze o nie! Nie placicie, ja nic nie robie! Potem jednak przyszlo otrzezwienie, ze ku*wa, przy takim systemie szkoly, to naprawde nie jest pora na zmiane pracy! Juz widze jak mowie potencjalnemu pracodwacy, ze sorry, wie pan, ale ja moge pracowac co drugi tydzien... Smiech na sali! Ktos, kto wymyslil taki uklad, musi albo nie miec dzieci, albo miec je juz dorosle! Po prostu utrudnili maksymalnie zycie kazdego pracujacego rodzica! :/

Tak wlasnie minal tydzien #21. W zasadzie to pisze ostatnio od soboty do soboty, wiec teoretycznie skonczyl sie na usunieciu drzewa z przyczepy, ktore pozostawilo po sobie mocny niesmak.

Pozniej zas wydarzenia potoczyly sie blyskawicznie. Od wtorku zastanawialismy sie co zrobic z rozwalona przyczepa i co z pozostalymi dwoma kempingami. Nie chcielismy rezygnowac z wyjazdow kompletnie, tym bardziej, ze ten rok ogolnie byl i jest bezjajowy i do pupy. Niemrawo i bez humoru, rozgladalismy sie tez po ogloszeniach sprzedazy przyczep. Patrzylismy glownie pod katem jak wyglada rynek, bo dopoki stala nam na ogrodzie stara przyczepka, nie bylo mowy o kupnie czegokolwiek. Nie usmiechalo nam sie placic za przechowywanie nowej na jakims placu. Opcje ze stara tak naprawde mielismy mocno ograniczone. Pozostalo albo ja oddac jakiejs organizacji charytatywnej, odholowac na wysypisko (gdzie jeszcze musielibysmy doplacic za pozbycie sie jej!) albo sprobowac sprzedac. Oczywiscie sprzedac jako uszkodzona, liczac na to, ze znajdzie sie kupiec, ktory albo zna sie na tym i umie naprawic, albo skupuje takie przyczepy na czesci. Logicznym bylo wiec, ze sprobujemy ja opylic. M. uczciwie opisal uszkodzenia i wstawil zdjecia. I wiecie co? Ludzie to sa jednak w wiekszosci jelopy. Nie minelo 20 minut od zamieszczenia ogloszenia, a smsy po prostu rozsadzaly telefon! Z tym, ze 95% ludu pytalo podniecone, czy oferta nadal aktualna i ze oni moga juz za 15 minut u nas byc z pieniedzmi. Dopiero kiedy M. studzil ich entuzjazm pytaniem czy obejrzeli wszystkie zdjecia, po chwili odpowiadali, ze aaaa, to dziekuja, albo nie odzywali sie juz w ogole. Po prostu wiekszosci ludzi mignelo tylko przelotnie zdjecie, a przykuwala uwage cena. Z racji uszkodzen, wystawilismy przyczepe za mniej niz 1/3 jej wartosci gdyby byla cala i w efekcie ludzie, zamiast dokladnie wszystko sprawdzic, mysleli, ze lapia najlepszy interes swiata! ;)
Wsrod setek bezsensownych wiadomosci (z niektorych zrywalismy boki, jak np. "I need this camper, pleeeeaaase!") znalazlo sie jednak kilka, gdzie wyraznie ludzie znali sie na rzeczy, pytali konkretnie o uszkodzenia, ich czas, papierologie, itd. I wyobrazcie sobie, ze juz w niedziele rano nasza przyczepka trafila do nowego wlasciciela! Wiadomo, stracilismy na niej dobre kilka tysiecy dolarow, ale ze mielismy juz wizje doplacania do pozostawienia jej na wysypisku, to jakos to przelknelismy. ;)

Jeden problem mielismy z glowy. Teraz pozostala kwestia kempingow. Poniewaz na podworku zrobilo nam sie niespodziewanie miejsce, jeszcze tego samego dnia pojechalismy obejrzec inna przyczepe. Zerkalismy na nia od poprzedniego wtorku, spodziewajac sie jednak, ze zniknie zanim my zdolamy pozbyc sie starej. Na szczescie nie zniknela, urzadzilismy wiec sobie 2-godzinna wycieczke (w jedna strone), zeby ja obejrzec. Przyczepa uzywana, kilkuletnia, ale w swietnym stanie. Na taka sama, ale nowiutka, patrzylismy zeszlej jesieni, korcilo nas bowiem, zeby wymienic naszego "staruszka" na funkiel nowke niesmigana. Nie macie pojecia jak ja sie ciesze, ze wtedy ostatecznie dalismy sobie spokoj! Teraz bowiem drzewo wyladowaloby na nowiutkiej przyczepie, zamiast starej! :O
Obecnie tez przemknelo nam przez mysl, zeby kupic nowa, w koncu jednak zrezygnowalismy. Splacamy nadal auto M. oraz moje (od niedawna mam nowa fure!) i nie potrzeba nam kolejnych kredytow.
Koniec koncow, w poniedzialek M. wyszedl z pracy wczesniej, wybral z banku kase i odbylismy 2-godzinna podroz ponownie, wracajac juz z nowa przyczepa. ;)

Nowa przyczepa ma fajna, wysuwana jadalnie oraz loze malzenskie, ktore podnosi sie do gory, a pod nim znajduje sie kanapa. Dzieki temu robi sie naprawde przestronnie. A kto najbardziej cieszy sie z nowego nabytku? Dzieciaki, wiadomo ;)

Niestety, poprzedni wlasciciele nie mieli jej jeszcze splaconej, wiec po wplaceniu do banku roznicy, beda musieli dostac i przeslac nam pozniej akt wlasnosci. Dopiero wtedy bedziemy mogli zarejstrowac ja na siebie i gdzies jechac. Kemping, na ktory mielismy jechac w te niedziele, musialam wiec odwolac. Mam nadzieje, ze wyrobimy sie na kolejny...

A we wtorek... sprzedalismy moje stare autko! :D Od miesiaca wystawione na sprzedaz i nie wzbudzajace wiekszego zainteresowania, az tu nagle znalazl sie chetny, przyjechal i kupil! :O Podejrzewam, ze sasiedzi, ktorzy przygladali sie temu zza plota, stwierdzili, ze za nami nie da sie nadazyc. Tak samo okreslil to zreszta kolega M., z ktorym rozmawial w srode. ;)
A mnie scisnelo w gardle na widok odjezdzajacej przyczepy, a kiedy dwa dni pozniej nowa wlascicielka odjezdzala "moim" autem, autentycznie stanely mi lzy w oczach. Autko wiernie sluzylo mi przez 5 lat i bylo naprawde bezproblemowe. Pojechalismy nim raz do Poludniowej Karoliny (14 godzin), raz na Floryde (18 godzin), nie mowiac juz o niezliczonych lokalnych wycieczkach oraz codziennej jezdzie do pracy i nazad i zmienialismy w nim tylko olej. No i tej wiosny akumulator, po tym jak Bi zostawila drzwi otwarte, kompletnie go rozladowala i pozniej juz nie ladowal sie jak trzeba...

Jak widzicie, te dwa tygodnie to bylo szalenstwo, zarowno przykre, jak i pozytywne. Z tego wszystkiego, remont lazienki stanal w miejscu. Malzonek polozyl podloge, a potem zabraklo pradu i tyle.

Moja wymarzona mozaika <3 Nie mam aktualnego zdjecia, ale obecnie podloga jest juz skonczona i zafugowana

Za to stara muszla klozetowa, ktora nadal (!) stoi na tarasie, dorobila sie mieszkanca :D

Bi miala ochote go zatrzymac, ale balam sie, ze na spolke z Kokusiem zamecza (miloscia) stworzenie i kazalam wypuscic w ogrodzie ;)

Co dzialo sie przez reszte tygodnia? W srode w koncu znow ruszyly treningi.

Plynie sobie Bi...

W zeszlym tygodniu odbyl sie tylko poniedzialkowy, a potem klub, tak jak my, nie mal pradu. W ten poniedzialek prad juz byl, ale po tygodniu nie dzialajacych pomp, stan wody pozostawial sporo do zyczenia i trening znow odwolano. W srode na szczescie juz odbyl sie normalnie, ku radosci Potworkow.

Plynie i Nik... A matka siedzi na lezaczku, w cieniu, z ksiazka... :D

W srode tez, zostalam uzadlona i to przez... trzmiela, ze wszystkich owadow! :O To ja caly czas powtarzam dzieciakom, ze trzmiele to takie spokojne, wlochate misiaki i bez prowokacji nie uzadla i masz! ;) W sumie dobrze, ze padlo na mnie, a nie Potworki. Gorzej, ze nie mam pojecia, co go tak rozezlilo. Wyciagalam spokojnie zabawki z basenu i chowalam je do siatki, a tu nagle jak mi cos przeleci nad glowa raz, drugi, trzeci! Zamajtalam wlosami, ale zorientowalam sie, ze cos nie gra i zaczelam biec w kierunku domu. Za pozno. Usiadl mi skubaniec na przedramie i uzadlil! No i za co?! ;) Albo jakis oglupialy sie trafil, albo gdzies tam maja gniazdo i na nie nadepnelam. Dziwne to jednak, bo przeciez my wokol basenu ciagle lazimy i nigdy ani tam gniazda nie zauwazylam, ani nic nikogo wczesniej nie zaatakowalo... Boje sie tylko teraz, ze w koncu uzadlone zostanie ktores z Potworkow. :( Jeszcze kolejnego dnia lape wokol uzadlenia mialam podpuchnieta i swedziala jak jasna cholera...
Kolejnego dnia moja teoria z gniazdem runela, bo jakis wsciekly trzmiel zaczal wokol nas krazyc w zupelnie innej czesci ogrodu, a raczej zaraz kolo domu. Najpierw krazyl wokol Bi, ktora z wrzaskiem wbiegla na taras i z tamtad do srodka. Potem przeniosl sie na Nika, ktory probowal przemknac sie bokiem w strone garazu. Mlody uciekl z krzykiem, ale w tym momencie podeszlam ja i trzmiel zaczal gniewnie krazyc wokol mnie. Wbieglam do garazu i jeszcze tam slyszalam bzyczenie nad glowa. Nik z placzem dotarl do frontowych drzwi, bez goniacego go trzmiela, ufff. Tym razem na szczescie nikt nie zostal uzadlony, choc jest juz trzeci dzien, a moje ramie nadal swedzi. Dobrze, ze odzyskalo normalny kolor. Nie znam sie na obyczajach owadow na tyle, zeby zrozumiec co sie dzieje, tym bardziej, ze te "ataki" zdarzyly sie o roznych porach dnia i w roznych miejscach. A poza tym chodzimy po ogrodzie, dzieciaki biegaja, pies lata za pileczka i zaden trzmiel nas nie napastuje...

Co jeszcze...

Sezon na ogorki dobiegl konca, krzaczki pomalu obumieraja (nie pomaga, ze cos je strasznie zzera), ale udalo mi sie jeszcze zrobic 3 sloiki malosolnych:


Ze to koniec sezonu mozna poznac po ich ksztaltach. Albo barylki, albo jakies powykrecane na wszystkie strony. ;)



Potwory z apetytem wszamaja przerosniete okazy. :)


Jak mozna ukisic takiego giganta? ;)

Sezon na pomidory sie za to rozkrecil na dobre i M. oraz Bi nie nadazaja ze zjadaniem. Osobiscie za pomidorami nie przepadam i Nik ma to po mnie, wiec zostawiamy okazy duetowi: ojciec + corka. ;)

I codziennie tak po kilka... Kto to przeje?!

W miedzyczasie zakwitl mi kolejny mieczyk. Niestety, bylo to w czasie, kiedy nie mielismy pradu, za to mielismy rozwalona przyczepe, a ja nie mialam glowy do kwiatkow, wiec zanim rozkwitl, cos go niezle pogryzlo.

Kolor mial piekny, ale niestety za pozno zebralam sie, zeby go ratowac...

Na koniec zas, przedstawie Wam najwytrzymalszy kwiat swiata: MALWE! Te dwie byly rok temu regularnie koszone przez M. Rosna przy murku gdzie zwalilo sie drzewo i zostaly kompletnie przygniecione galeziami. Przez 3 dni lezaly tak przywalone, lodygi im troche do ziemi przygniotlo, a tymczasem, tamtaramtam... one kwitna!!!!

Slabo wyszlo na zdjeciu, ale po lewej jest rozowa (te widac), a po prawej biala, ktorej kwiaty zlewaja sie z murkiem

Polecam, zdecydowanie. :)

I tu zakoncze chyba najbardziej tasiemcowatego tasiemca w mojej karierze. Milego weekendu!