Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 31 października 2014

W tym domu sie gada IV

Bi trzepnela brata bramka miedzy pokojem a jadalnia. Niko plakal, zostal wiec wytulony, a siostra solidnie ochrzaniona.
Chwile pozniej przychodzi i jeczy:

-Auuu, boli, boli, o tu! (pokazuje ramie)
-A co sie stalo?
-Ja udezilam blamke [uderzylam sie w bramke]
-Taak? A kiedy? (pytam powatpiewajaco, bowiem caly czas bylam w pokoju i nic nie zauwazylam)
-Jutlo...

Dla Bi jutro = wczoraj. :)

***

Prowadze auto. W ktoryms momencie trace cierpliwosc do jakiegos kretyna przede mna i wykrzykuje polglosem: Ty baranie!
Z tylu odzywa sie glosik: "Balan tam byl? Balan-buc?".

Taaa... Dobrze, ze nie wyrwal mi sie gorszy epitet... ;)

***

Bi nadal marzy o sniegu:
"Jak bedzie snieg, bedzie ladnie!"
Matka sie rozmarza: "Masz racje, wszystko bedzie biale i czyste, pieknie!"
"I beda duzie kwiatki..."

Eee... No chyba nie bardzo... ;)

***

Bi chce zeby jej wlaczyc bajke, ale prosi takim marudno-jeczacym tonem:

"Mamaaaa, jaaaa cieeeeem bapis [Bubble Guppies]! Maaamaaa, wlaaaac mi baaaajkiiii!!!"
W koncu, znudzona zluchaniem tego wycia ulegam, ale chce przy tym zachowac resztke "twarzy", wiec oznajmiam: "Bi, przestan zawodzic, wlacze ci bajke jak poprosisz ladnie i bez jeczenia"
"Ale ja nie cieeeeem laaaaadnieeee, ja ciem bziiiiidkoooo..."

***

Jedziemy autem. nagle Bi oznajmia:
"Cos tu smieldzi..."
"Tak? (pociagam nosem) Nic nie czuje... Co to moze smierdziec?"
"Moze zlobilam purku..."

Jak to mowia: kto poczul, ten wytoczyl. ;)

***

Przypomnialo mi sie przy okazji komentarza u Dorotki.
Odkad Bi nauczyla sie samodzielnie otwierac drzwi wejsciowe, tlumacze, ze trzeba je zamykac, zeby nikt obcy nam nie wszedl. Mowie wiec, zeby zamknac drzwi, zeby nam zaden dziad nie wlazl do domu. Niedawno drzwi nauczyl sie otwierac Niko, wiec strzelilam mu taka sama gadke. A na to moj synek zdziwiony: "Dziadzio?".

W ten sposob okazalo sie, ze trzeba drzwi zamykac przed Bogu ducha winnym dziadkiem. :)

***

Teraz bedzie bardzo fonetycznie. Wybaczcie, ale bez polskich liter czasem ciezko oddac wymowe Nika. ;)

Nik wchodzi do lazienki, w ktorej urzedujemy ja z M. Przechyla glowke figlarnie, macha raczka i oznajmia uprzejmie "Helou!", po czym dodaje: "Uaj ju?" [how are you].

Co za maniery. ;)

***

A jesli juz mowa o Kokusiu, to niedawno sklecil swoje, jak dotychczas najbardziej skomplikowane zdanie. Brzmialo ono tak:

"Mama bip-bip kulbas!" [mama, schoolbus zatrabil] :)



Jesienne gaduly, pomagajace tatusiowi grabic liscie:

Mala Dama:




Oraz Maly Klaun:



Happy Halloween! ;)

środa, 29 października 2014

Jesiennie

Narobilo mi sie ostatnio blogowych zaleglosci, oj narobilo! W pracy zapieprz i codziennie staje przed odwiecznym dylematem: post czy komentarze? Bo obydwu nie ogarne... Zazwyczaj czuje ogromna chec napisania co u nas (nie zeby dzialo sie cokolwiek specjalnego, ot zycie codzienne pracujacej matki i zony :p), wiec wygrywa post. A komentarze (zarowno te u Was, jak i moje odpowiedzi) leza i kwicza. :) W dodatku wyskoczyly mi w zeszlym tygodniu dwa dni wolne, kiedy siedzialam z chorymi Potworkami, a nie jest tajemnica, ze pisze glownie w pracy. Myslalam oczywiscie, ze bedac w domu w dzien, posiedze wiecej na kompie. Pffff, taaa... Nie wiem, jak te z Was, ktore nie pracuja, daja rade byc na biezaco na blogowisku... Ja nie ogarniam! Gdybym nie pracowala, pewnie szybko porzucilabym blog, bo pisalabym (w optymistycznej wersji) w tempie jednego posta na miesiac. ;)

Noooo ale... Moj blog, oprocz zaszczytnej roli pamietnika, funkcjonuje rowniez jako namiastka zycia towarzyskiego, a zycie towarzystkie ma to do siebie, ze jest raczej dialogiem, a nie monologiem. I kiedy ze wstydem zauwazylam, ze nie odpowiedzialam na komentarze pod trzema postami pod rzad, nie mowiac juz o zostawieniu sladu po sobie u Was (bo czytac - czytam, tylko z komentarzami gorzej), postanowilam, ze nie napisze nowego posta zanim nie nadrobie zaleglosci, o! I choc korcilo strasznie, zaparlam sie i voila! Komentarze u siebie "odrobione", u Was takoz (wybaczcie, ze tylko przy najnowszym poscie, niektore z Was sa tak produktywne, ze chocbym pekla, nie dam rady skomentowac kazdego posta z osobna...). Czyli mozna sie dalej wywnetrzac. :)

Przy poprzednim poscie, zupelnie zapomnialam o innym wydarzeniu. Mianowicie w mojej dalszej rodzince pojawilo sie kolejne malenstwo, synek kuzynki! Wydarzenie bardzo wazne, bowiem Niko doczekal sie w koncu kuzyna (co z tego, ze dalszego) od mojej strony. Od strony M., ma juz dwoch, a u mnie dotychczas krolowaly dziewuchy. :)

Poza tym niechcacy zesmy "popiescili" nasza biedna Maye... Jak chyba juz pisalam, mamy tzw. invisible fence, ktory dziala na zasadzie odbiornika radiowego. Czyli jest obroza oraz pudlo wysylajace fale. To pudlo sie czasem pie*rzy i kiedy sie je wylacza, nagle zaczyna gwaltownie wysylac sygnal do obrozy. Juz pare razy tak zrobilo, ale wczesniej jakos nigdy w tym czasie Maya nie miala jej na szyi. Poniewaz zdarza sie to tak rzadko, czujnosc zostala uspiona i kilka dni temu M. wylaczyl "skrzynke", a tu nagle pies leci przez dom piszczac i skowyczac! Ten sam, ktory normalnie nie wydaje z siebie glosu! W pierwszej chwili nie wiedzialam co sie dzieje, dopiero za moment uslyszalam pikanie obrozy. Zanim dopadlam psa i ja zdjelam, zdazylo ja troche pokopac... Mamy ja wlaczona na najlzejsze ustawienie, ale mimo wszystko to boli. Ach, wstyd mi, taka ze mnie roztargniona pancia... :/

Ale mialo byc o jesieni.

Zaobserwowalam, ze przy mojej pracy prawie nie ma kolorowych drzew! Chyba przez to, ze sa tam same firmy, jasno oswietlone, wielkie parking oraz oswietlona ulica. W rezultacie, drzewa maja sztucznie przedluzone swiatlo dzienne. :) Kolo domu za to, to juz inna historia. Wiele drzew jest juz zupelnie lysych, wiekszosc jest bajecznie kolorowa, tylko dab uparcie utrzymuje zielen. Ale to jest drzewo, na ktorym liscie predzej uschna nadal trzymajac sie galezi, niz zmienia kolor i opadna. :)

To jaka jest nasza jesien? Rzadko, ale czasami chlodna i mokra...



Innym razem nieco cieplejsza, sloneczna i pelna kolorow...





Bywa, ze tak ciepla, ze wystarczaja lekkie bluzy.





A przede wszystkim zapewniajaca codzienna dawke szalenstw na placu zabaw. :)



Ktora skonczy sie w nastepnym tygodniu, bowiem w koncu i my przestawiamy czas (Stany sa chyba ostatnie na "liscie"...). Z jednej strony fajnie, bo rano, kiedy wychodzimy (przed 7) bedzie jeszcze jasno. Teraz jest zupelnie ciemno i wszedzie widze niedzwiedzie... W dodatku dzis rano po ciemku wdepnelam w psia kupe (Maya musiala ja zrobic na srodku podjazdu, bo nie zbaczalam na trawe!), bleee... Za drugiej strony, okolo 16:30, kiedy zazwyczaj wracam z dzieciakami do domu, bedzie sie juz pomalu sciemniac, a wiec plac zabaw odpadnie. I znow, z jednej strony zyskam troche czasu w domu, ale z drugiej Potwory beda kompletnie niewyzyte. I tak zle i tak niedobrze. ;)

piątek, 24 października 2014

Uzupelnienie wczorajszego posta oraz debiut

Ten post poczatkowo byl kontynuacja poprzedniego. Po przeczytaniu calosci, uznalam jednak, ze jak ktos lubi tasiemce to sobie pooglada Mode na Sukces. A moje posty i tak bija rekordy. Po czym rozdzielilam go na pol. :)

A tak sobie spedzilismy poprzedni weekend:

Wspomnialam, ze mielismy gosci? I to z Kraju! Nie, nie tesciow (padlo ostatnio pytanie o nich)! ;) Zawitali do nas na jedna noc kuzyn M. z zona. Przejechali sobie cale wschodnie wybrzeze, po czym po powrocie do Nowego Jorku (skad wylatywali do Polski), postanowili odwiedzic nas na naszej "wiosce". Mialam spore obawy, bo mimo, ze to kuzyn M., oboje z zona maja po 50 lat, dorosle dzieci oraz wnuki! Zastanawialam sie czy w ogole znajdziemy wspolny jezyk, szczegolnie, ze widzialam ich tylko raz w zyciu, na naszym slubie w Polsce. Moje obawy okazaly sie bezpodstawne, bo W. jest typowym "miskiem", takim wielkim, potulnym facetem, nie okazujacym w ogole niezadowolenia, natomiast jego zona, nazwijmy ja "Ma" to wulkan energii, a przy tym niezwykle kontaktowy wulkan. ;) Ich wnuki sa niemal idealnie w wieku Bi i Nika, wiec kobitka natychmiast przejela moje dzieciaki, a one juz po godzinie jak zaczarowane, wolaly tylko w kolko ciocia Ma i ciocia Ma! Co ona z nimi wyprawiala! Tanczyla, spiewala, gonila, bawila w chowanego, rysowala... Wszystko z takim entuzjazmem i energia, jakby babka byla non stop na dopalaczach. :) Samo przygladanie wymeczylo mnie przeokrutnie... Oboje nasi goscie to tez wielcy milosnicy zwierzat, nasluchalismy sie wiec niezliczonych zachwytow nad nasza suczka. ;)

Zeby nie bylo az tak idealnie, to goscie przywiezli dla dzieciakow torbe slodyczy... Co prawda wreczyli ja mi, ale o ile Nika jeszcze moge zbyc, o tyle Bi co i rusz usilowala sie do tej torby dorwac. Poza tym ciocia Ma, mimo ze twierdzila, ze szanuje moje poglady na temat dzieci i slodyczy, co chwilka cos tam wyciagala z czelusci torebki i dawala Bi. Przylapalam na Mambie i tic-tac'ach, az boje sie co jeszcze Starsza dostala. A i Mlodszy pewnie sie nieraz zalapal... ;)

Przy okazji zabawiania (a raczej karmienia) gosci, Bi i Niko zalapali sie na dwie wizyty w przybytkach zwanych restauracjami. Ech... Mimo, ze tutejsze restauracje sa zazwyczaj niezle przystosowane do najmlodszych gosci, Nikowi nowe doswiadczenie zupelnie nie przypadlo do gustu. Namarudzil sie, nawrzeszczal, kredki sa nudne, krzeselko niewygodne, ale obok rodzicow tez nie chcial siedziec... Najlepsza rozrywka okazalo sie wysypywanie pieprzu na talerzyk i wszystko naokolo. A potem wylewanie na to sosu. Jestem pewna, ze osoby sprzatajace stoliki zdrowo nas przeklely. ;) A ja oddychalam z ulga za kazdym razem, kiedy wychodzilismy... Bi za to: cudo! Grzecznie rysowala, co prawda za duzo nie jadla, zawijala serwetki i najwazniejsze: siedziala spokojnie na tylku! Ja mozna juz bez wstydu zabierac w podobne miejsca. :)

No nic, goscie byli tylko 1 dzien i sie zmyli. W sobote dzieci niepocieszone szukaly cioci Ma, a i nam bylo jakos tak melancholijnie... W takich momentach dociera do nas jak daleko mieszkamy od reszty rodziny... Z W. i Ma zegnalismy sie slowami, ze moze za 2 lata przylecimy do Polski, to napewno ich odwiedzimy... Za 2 lata...

A wlasnie! Na powitanie gosci zjechala tez ciotka M. ze swoim facetem, wiec w czwartek wieczor urzadzilismy mini imprezke. Po polozeniu Potworow spac, siedzielismy na tarasie do prawie polnocy! Kurcze, to juz nie ta pora roku, zimno bylo jak pieron... ;) Ale ja nie o tym... Poniewaz skonczylam karmic Nika raptem 3 miesiace temu, to byla dla mnie pierwsza okazja do wypicia napojow wyskokowych od niemal 3.5 lat! He he, scielo mnie po 2 malenkich kieliszeczkach nalewki... Ma sie ta glowe... ;)

Imprezowego weekendu ciag dalszy... W sobote wieczor zaliczylismy Roczek synka znajomych. Znow nie moge sie nadziwic uplywowi czasu, bo nadal pamietam moja kolezanke "turlajaca" sie z wielkim brzuchem. A tu maly Adi skonczyl juz rok! ;) Wrazenia? Moje dzieci nadal sa "dzikie". Znajomi maja wykonczona piwnice i zrobiony tam pokoik zabaw. Z zalozenia wiec, wszystkie malolaty mialy bawic sie tam, a dorosli na gorze. I wiekszosc dzieci grzecznie (i chetnie) sie temu podporzadkowala. Ale nie moje, o nie... Bi bawila sie, owszem, ale ja lub M. musielismy byc na dole z nia. Niko za to uznal, ze najlepsza zabawa to wchodzenie i schodzenie po schodach. Zamkniety za bramka, darl sie wnieboglosy i nie dal zainteresowac zadna zabawka... Znow wiec "imprezowalismy" z M. ganiajac za Potworami i zjadajac urodzinowego torta w biegu... :/

Za to w niedziele moje dzieciaki odreagowywaly nadmiar cukru i wrazen. To byl jeden z gorszych dni odkad doczekalam sie potomstwa... I od czasu, kiedy moje dzieci staly sie nieco rozumniejsze, bo niemowlecych rykow niewiadomo-o-co nie licze... Bi ryczala o wszystko i wykazywala wszelkie objawy odstawienia od uzywki, wystawajac pod szafka ze slodyczami i uparcie probujac wynegocjowac od nas kolejnego cukierka. Niko za to odstawil w sklepie histerie stulecia. Juz kiedys napisalam, ze Mlodszy upiera sie, zeby pchac przed soba wozek sklepowy. Dotychczas jednak na proby pokierowania nim, zeby nie wpadal na ludzi i polki, reagowal dosc umiarkowana zloscia. Dobra, czasem rzucil sie na ziemie z rykiem, ale nie robil tego za kazdym razem, wiec mu odpuszczam... Tym razem jednak zbiesil sie totalnie i stanal ryczac w poprzek alejki, blokujac ja kompletnie. Ludzie patrza, probuja go bezskutecznie wyminac... Na kazda probe (nasza czy kogos obcego) przesuniecia wozka, Mlodszy reagowal wbiciem sie obiema stopami w podloge, wrzaskiem jakbysmy go przypalali i wstrzymywaniem oddechu az do zsinienia. Bylam pewna, ze nam tam zemdleje, ale jakos obeszlo sie bez tej dodatkowej atrakcji... Nie mniej, tylu spojrzen krytykujacych moje dziecko i mnie jako nieudolna matke, jeszcze chyba w zyciu nie napotkalam. ;) A i tak to chyba byly najszybsze zakupy w mojej karierze. Oblecielismy supermarket w 10 minut (cud, ze niczego nie zapomnielismy kupic), a Niko nagle przy kasie zazadal wziecia na rece, po czym sie po prostu... uspokoil! Do auta juz wsadzalam usmiechniete i paplajace radosnie dziecko! :/

Hmm... Co poza tym... Maya ma najprawdopodobniej ciaze urojona... Mowie Wam, pies to jak trzecie dziecko. Zawsze cos... Po niedawnej cieczce urosly Mai "cycki" i nie maja zamiaru sie wchlaniac... Wzielam ja do weta, bo tylne piersi (wymiona?) wydawaly mi sie bardzo twarde i balam sie, ze moze miec tam zastoj. Pani weterynarz nie stwierdzila zastoju ani infekcji, ale oznajmila, ze nie mozna wykluczyc ciazy. Tylko tego mi brakowalo! Na moje zszokowane i wydukane, ze przeciez jej pilnowalismy, a nasz ogrod jest w wiekszej czesci ogrodzony, wet "pocieszyl(a)" mnie, ze psy znane sa z kopulacji nawet przez druciane ploty, a samce probujace dostac sie do suki pokonaja najwieksza przeszkode i jesli sie nie pilnuje suni w kazdej sekundzie doby, nigdy nic nie wiadomo. Masz babo placek... Tego nawet nie bralam po uwage... Narazie babka nie wyczula potencjalnych szczeniakow, ale moze byc jeszcze na to za wczesnie. Mamy ja obserwowac przez najblizsze 3-4 tygodnie i jesli "cyce" bardziej jej sie powieksza, badz zacznie wykazywac instynkt wicia gniazda, mamy wrocic zeby sprawdzic jeszcze raz czy nie szykuje nam sie do porodu. :(

Jesli jestesmy juz przy Mai to wczoraj z kolei napedzila mi takiego stracha, ze mialam zoladek w gardle i jednoczesnie pelno w gaciach. Wypuscilam ja na dwor, w miedzyczasie zbudzila sie Bi (Nik wstal duzo wczesniej), chora, z goraczka, wiec marudna i jojczaca. Skakalam od jednego dziecka do drugiego, robiac kakauko, szukajac zgubionego misia, tlumaczac, ze nie, nie dostana paluszkow, probowalam namowic na chociaz kilka lyzeczek kaszki. Takie tam codzienne batalie kazdej matki. ;) W koncu katem oka zerknelam przez okno, a tam brama otwarta na osciez. M. zapomnial jej zamknac! K**wa, a gdzie pies?! Wygladam przez tylne drzwi, modlac sie, zeby siedziala na tarasie czekajac na wpuszczenie do srodka. Tiaaa, marzenie scietej glowy! Wychodze na taras, wolam, cmokam, gardlo sobie zdzieram. Nie ma! Ide do przodu, myslac, ze moze przebiegla naokolo domu i jest gdzies z przodu. Znowu stoje na schodkach, probujac przekrzyczec warkot przejezdzajacych samochodow. Przepadla! W tym momencie czulam juz kluche w gardle i lzy w oczach. Ja w szlafroku, dzieci w pizamkach, wiec zaczelam goraczkowo ich poganiac, tlumaczac, ze Maya uciekla i musimy szybko sie ubrac i pojechac jej szukac. Problem tylko, ze nie wiedzialam czy poleciala do tylu, w lasek, czy do przodu i wzdluz ulicy. Zalozylam jednak ta druga wersje, bo jestem pewna, ze otwarta brama to nie lada pokusa... Plan mialam, zeby wsadzic dzieciaki w auto i objechac sasiedztwo. Prawde mowiac jednak, bylam pewna ze raczej znajde jej zwloki gdzies przy drodze... Zeby bylo "weselej", w trakcie kiedy ja nawolywalam Maye raz z przodu, raz z tylu, latalam jak wsciekla, zeby nas wszystkich jak najszybciej poubierac, Bi stwierdzila z przejeciem (i lekkim zainteresowaniem) w glosie "Jus nie bedziemy miali Majusi!". Wzielam to za zly omen... Ubralam sie szybko bez mycia (a fuj!), poubieralam Potworki i gotowa bylam do wyjscia, kiedy przypadkiem spojrzalam przez tylne drzwi i kogo widza moje piekne oczy? Siersciucha we wlasnej osobie! Jest! Wrocila! W pierwszej chwili mialam ochote wziac laczka i sprac ja po dupie, ale potem poczulam taka ulge, ze tylko ja wysciskalam. I obejrzalam dokladnie, ale uszkodzen ciala nie zarejstrowalam. ;) Nie wiem gdzie byla, ale sama wydawala sie przestraszona, wiec podejrzewam, ze pobiegla do ulicy, moze probowala ja przejsc, ale auta ja obtrabily i wrocila jak niepyszna do domu...

A debiut? ;)

Doszlam do wniosku, ze jestem bardzo podatna na wplywy z zewnatrz. A ze bloga Marty czytam juz niemal 1.5 roku (Serio? Tylko? Mam wrazenie, ze to juz pare lat!), a Martusia co i rusz wspomina jak kocha dynie, a w dodatku pokazuje jakie cuda z niej wyprodukowuje, no to... Nie moglam sie w koncu nie skusic i ja! ;)

Przyznaje, ze na pierwszy raz skorzystalam z najprostszego przepisu, czyli mojego wlasnego. ;) I z tejze pieknej pani:



Stworzylam cos takiego:


 
 
Czyli leczo. :) Zrobilam je dokladnie tak, jak robie leczo z cukini, tylko zamiast cukini uzylam dyni.
 
Wnioski? Po pierwsze, nastepnym razem kupie dynie juz obrana i wypatroszona (nie wiem jak w Polsce, ale tutaj mozna takie dostac). Jak to cholerstwo ciezko sie obieralo! Po drugie, hmm... Martus, nie morduj, ale jednak wole cukinie. Przynajmniej w tym daniu. ;) Wlasciwie to po pierwszym posmakowaniu gotujacego sie leczo, myslalam, ze wszystko wyladuje w koszu. Potem jednak, kiedy juz calosc zostala dobrze doprawiona i dodalam mase koperku, uznalam, ze wlasciwie jest calkiem zjadliwa. Ktorego to zdania zupelnie nie podzielil moj malzonek. ;) Nie wiem wiec czy mi smakowalo, bo moje kubki smakowe oswoily dynie, czy po prostu koperek, ktory uwielbiam, zacmiewal wszelkie inne smaki. :)
 
Wniosek trzeci. Nie mowie dyni kategorycznego NIE. Przynajmniej jeszcze nie... Dam jej kiedys kolejna szanse. Ale napewno nie bedzie to w leczo, mysle, ze raczej w czyms slodkim. A kiedy sie odwaze to nie wiem, bo chwilowo troche sie zniechecilam... ;)
 
A na koniec przedweekendowy, zdjeciowo-nikowy bonusik.
 
Od jakiegos czasu, dla mojego syna zabawa ciastolina polega na ustawianiu kubeczkow w wieze. A jaki jest z siebie dumny jak budowla okaze sie stabilna! ;)
 

 
A jesli sobie pomyslalyscie cos w stylu "o, jaki slodki chlopczyk!", wstawiam zdjecie tej ciemniejszej strony Kokusia, niestety ostatnio bardziej popularnej...
 

 
Zdjecie nie ma oczywiscie foni, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze Mlodszy wyje w dywan podczas ataku mega-focha. ;)
 
I tym pozytywnym akcentem zostawiam Was na weekend! ;)



czwartek, 23 października 2014

Przymusowy areszt domowy

Jest takie powiedzenie, zapewne dobrze Wam znane: "chcesz rozsmieszyc Boga? Powiedz mu o swoich planach". Ja planow jako takich co prawda nie mam, mam za to istne Kongo w pracy. Papiery, papierzyska, pietrza sie na moim biurku i co chwila cos tam dokladam. A ubywa niewiele... Z jednym z naszych klientow podpisalismy umowe na dlugoterminowy projekt i dwa razy w tygodniu musimy wysylac im raporty. I pech chcial, ze to moja skromna osoba zostala wyznaczona do zajecia sie tym przedsiewzieciem. A oprocz tego sa inne zlecenia dla tego samego klienta, cala rzesza odrebnych petentow oraz nasze wewnetrzne firmowe sprawy. Szal cial. ;) Te z Was, ktore mialy przyjemnosc kiedys pracowac lub nadal pracuja w duzej korporacji, pewnie pokiwaja tylko ze wspolczuciem glowami, myslac "skads to znam...". :) W kazdym razie z niczym nie moge sobie pozwolic na nawet godzinny poslizg, bo sie nie wyrabiam. I nie tylko ja, lecz cala nasza grupa. Branie dnia wolnego bedzie w bardzo zlym guscie az do okolic Bozego Narodzenia. ;)

To teraz, jak juz nakreslilam Wam tlo, napisze, ze sroda jest wlasnie dniem wysylki jednego z obowiazkowych raportow. A ja, odpowiedzialna za ten projekt siedze sobie w domku i pisze post na bloga. :) Niko bowiem wybral sobie akurat TEN dzien na chorobe. Zaraz, wroc! Wlasciwie sygnaly ostrzegawcze wyslal juz wczoraj rano, kiedy obudzil sie podejrzanie cieply. W porannym rozgardiaszu nie mialam czasu zmierzyc mu temperatury, ale poniewaz biegal i psocil jak zawsze, stwierdzilam, ze moze ma lekki stan podgoraczkowy, a znajac sytuacje w pracy chcialam za wszelka cene uniknac dnia wolnego. Dzieciaki zostaly wiec oddelegowane do P. Marysi wraz z syropem przeciwgoraczkowym i instrukcja zeby podac go w razie potrzeby, a gdyby moj syn wygladal na naprawde chorego, zadzwonic do mnie. Coz... Nasza opiekunka ma ta wade, ze dzwoni chyba dopiero jak maluch jest doslownie umierajacy. Zazwyczaj traktuje ta ceche jako zalete, bo nie musze sie urywac z pracy dla byle kichniecia. Wczoraj jednak odebralam dziecko ze szklanymi oczami, z goraca glowa, pokladajace sie i marudzace. Cholera by to wziela. Telefon do kliniki i ufff... udalo sie nas wcisnac jeszcze tego samego dnia.

I wlasciwie to tyle konkretow. Bo lekarka nic nie znalazla... Owszem, gardlo lekko zaczerwienione. To wszystko. Posiew na obecnosc bakterii wyszedl negatywny. Diagnoza: najprawdopodobniej grypo-podobna infekcja wirusowa. Zbijac temperature i czekac az przejdzie, badz pojawia sie dodatkowe symptomy. Gdyby goraczka utrzymywala sie dluzej niz 5 dni, wrocic na kontrole. Temperatura u lekarza 39.4 C... Kolejna dawka syropu o 2 nad ranem, kiedy Kokus obudzil sie z rykiem, goracy jak zelazko. Rano glowa chlodna, ale w poludnie: 39.2 C...

I tak sobie siedze... Niestety, o ile przebywanie w domu z Bi to przyjemnosc, bo ona sporo juz zajmie sie soba, a i chetnie pomaga w domowych obowiazkach, o tyle Niko jest nadal w bardzo absorbujacym wieku. Nawet kiedy domaga sie (o zgrozo!) Teletubisiow na YouTube, upiera sie, ze mam siedziec obok. A ja, no coz, po 5 minutach tego chlamu mam odruch wymiotny. ;) Angazowanie niespelna dwulatka w moje obowiazki rowniez okazalo sie porazka. Niko ma wlasne pomysly na uzytkowanie zmiotki, brudnych naczyn ze zmywarki, a takze cukru, plynu do mycia szyb oraz butelki z oliwa z oliwek. Dosc szybko odpuscilam sobie wiec wszelkie "pozyteczne" zajecia, na rzecz rysowania, ugniatania ciastoliny i urzadzania wyscigow resorakom. :) Bo "byle" goraczka nie jest przeszkoda do szalenstw, przynajmniej nie dla Kokusia... Teraz moj kawaler spi, ale przed momentem obudzil sie (po niecalej godzinie!) i domagal spania na matce. A takiego! ;) Dobra, przyznaje, poczatkowo wzielam go na rece, ale jak tylko przysnal, udalo mi sie go polozyc na kanape. Musze tylko pilnowac, zeby sie stamtad nie zwalil, nasluchuje wiec odglosow wiercenia sie mala dupka po pokrowcu. ;)

A projekt, zapytacie? Jako przykladny (hlehlehle) pracownik, wczoraj ostrzeglam lojalnie wszelkie zaangazowane osoby, ze moge musiec zostac dzis w domu. Najwyrazniej nie potraktowali mnie powaznie... Dziewczyna, ktora jest glownym laborantem wykonujacym testy do tego zlecenia, a wiec odpowiedzialna za dostarczenie mi calej papierologii do sprawdzenia, zazwyczaj ma wszystko zrobione na tip-top i przed czasem. Zazwyczaj, ale oczywiscie nie wczoraj... Sprawdzilam wszystko co juz mialam, ale brakowalo 3 z 6 najwazniejszych sprawozdan i samych raportow... No to klops. Dzisiaj, mimo ze teoretycznie jestem na zwolnieniu, spedzilam pol godziny na telefonie, tlumaczac koledze co jeszcze zostalo do sprawdzenia i jak to ogarnac. Burza mozgow na lini trwalaby znacznie dluzej, ale na szczescie Niko wylonil sie za moimi plecami, z dobitnym stwierdzeniem, ze ma w pampersie kupe. ;)

A posta koncze dnia nastepnego (czwartek), bo syn moj ukochany zbudzil sie, uniemozliwiajac skutecznie pisanine... ;)

Chorob ciag dalszy... Niko dostal syrop przeciwgoraczkowy w poludnie i pod wieczor nie wykazal juz zadnych oznak nawracajacej temperatury. Mam nadzieje, ze kryzys zazegnany. Przynajmniej z jego strony... Bo tuz przed pora spania pokladac zaczela sie Bi. I narzekac, ze jej zimno. Termometr w ruch i chwile moment wynik: 38.6 C. Czyli przeszlo na nia... Mimo syropu przeciwgoraczkowego podanego na noc, obudzila sie przed 3 nad ranem rozgrzana jak piec... Suma sumarum, dzis z kolei siedze w domu z chora corka... Biedula, widac po niej wyraznie, ze im starsze dziecko, tym gorzej znosi goraczke. Ma temperature znacznie nizsza niz brat, bo oscylujaca w okolicach 38 stopni, ale caly czas poklada sie, narzeka, ze bola ja oczy (podejrzewam, ze pieka od goraczki) i ze ogolnie zle sie czuje. Chcialabym zeby juz jej przeszlo, serducho mnie boli kiedy patrze jak sie meczy. Mam nadzieje, ze wirus przejdzie jej, tak jak bratu, po okolo 36 godzinach...

Ostatnio nie po drodze mi ze zdjeciami, dawno zadnych tu nie wrzucalam. Ale dzis dolacze:

Pierwszy konkretny rysunek Bi. Konkretny, czyli przedstawiajacy cos innego niz kolorowe bazgroly. Poniewaz wiekszosc z Was (jak i ja) nie domyslilaby sie, co on przedstawia, dopisze, ze sa to drzewa. ;) Wiem, ze to nie dzielo na miare Picassa, ale ja tam jestem dumna.


A ponizej sama artystka pozujaca wsrod galerii wlasnych arcydziel. ;) Jak same widzicie, wiekszosc to bazgroly, ale Bi pieczolowicie i z duma przyczepia je na lodowke. Co ciekawe, ona do kazdego takiego "rysunku" ma wlasna historyjke i na pytanie co on przestawia, czestuje mnie zawila opowiescia o np. krowie idacej wykapac sie w jeziorku, po drodze zatrzymujacej sie na przekaske i zabierajacej ze soba recznik do wytarcia. ;)



A tu juz swiezutkie zdjecie, ze wczoraj. Nie wiem czy to dokladnie widac, wiec dopisze, ze moj syn wydobyl z czelusci szafy moj stary stanik, wymusil przymierzenie, po czym nosil go przez reszte dnia. Nawet kolorystycznie dobral go sobie do bluzki! ;) Cyckonosz co chwila mu sie odpinal i spadal, ale Mlodszy po prostu prostu dopominal sie, zeby mu go poprawic. I chodzil obejrzec sie w lustrze. No i czy to dziecko wyglada na chore? ;)



A ja marze o jesieni, ktora mielismy jeszcze 1.5 tygodnia temu. O takiej:



Kto by pomyslal, ze to zdjecie zrobione zostalo w polowie pazdziernika...

poniedziałek, 20 października 2014

Nominacja i po-weekendowy skrot myslowy

W sobote zostalam zupelnie niespodziewanie (poniewaz jej bloga czytam oficjalnie od niedawna, chociaz cichcem niemal od poczatku ;p) nominowana przez Mame Czupurkow do blogowej zabawy! Zazwyczaj mam bardzo brzydki zwyczaj odkladania takich nominacji (i wszystkiego innego) na pozniej, co najczesciej konczy sie zapomnieniem az do nastepnej nominacji. Tym razem postanowilam wiec spiac tylek i "odrobic" zadanie natentychmiast. Tym bardziej, ze w pracy mam istny kolowrotek, wiec posta bede pisala po troszku przez caly dzien, a i tak nie wiem czy zdaze. :)

Zabawa ta to odmiana (chyba) Liebster Blog, ktore przetoczylo sie juz przez blogowisko dobrych kilka razy (a ja bloguje dopiero niecale 2.5 roku!). Mamy wiec pytania od nominujacego, a nastepnie kolej na moje pytania oraz nominacje.

Nie przedluzajac, pytania od Promesy (Mamy Czupurkow) oraz moje odpowiedzi:

1. Czy kiedykolwiek zrobilas cos szalonego lub niebezpiecznego w swoim zyciu? Jesli tak, to co to bylo?

Jestem raczej ostrozna, niesmiala i bojazliwa, wiec niebezpiecznych sytuacji nie pamietam. ;) Te same cechy, plus zdrowy rozsadek zapobiegly wiekszym szalenstwom w moim zyciu. Najbardziej szalona byla chyba moja przeprowadzka do Stanow, chociaz nawet to zostalo dokladnie przemyslane, no i byl tu juz moj tata, wiec nie lecialam przez ocean w ciemno. :) Nie wiem jednak czy teraz bym sie na to zdecydowala, ale wiadomo, czlowiek we wczesnych latach 20, swiezo po studiach, mysli nieco inaczej. :)

2. Jaka rade (lub jakie rady) dalabys dziewczynom, ktore oczekuja na swoje pierwsze dziecko. (wiem, ze dobrymi radami pieklo wybrukowane, ale ja tam lubie posluchac nawet szatanskich wersetow ;-))

Lo matko... Pisze do Was osoba, ktorej pierwsze dziecko (tak, ta sliczna blondyneczka o urodzie aniolka) we wczesnym niemowlectwie dalo tak popalic, ze miala wrazenie iz urodziny corki to jej swieto z okazji przetrwania pierwszego roku zycia potomka...
Dlatego, drogie oczekujace mamy: badzcie przygotowane na najgorsze (jesli do tego w ogole mozna sie przygotowac), zeby potem miec mila niespodzianke! ;))

3. Jakie sa Twoje 3 najwieksze zalety i 3 najwieksze wady w byciu mama?

Zalety, hmm:
Sama lubie sie piescic i kokosic, wiec obdarowuje moje dzieciaki naprawde ogromna iloscia czulosci.
Mam w sobie sporo z dziecka i nie krepuje sie tanczyc z nimi, spiewac glupawe (no taka jest prawda :p) dziecinne piosenki i biegac bez celu po parku.
Pozwalam dzieciom na sporo samodzielnosci i nie przeraza mnie (w przeciwienstwie do malzonka) ilosc brudu i balaganu, ktore po sobie zostawiaja.

Wady:
Jestem niestety niecierpliwa i bardzo nerwowa. Krzycze zbyt czesto, a sporadycznie zdarzy sie nawet i klaps. :(
Czuje czesto, ze brakuje mi kreatywnosci w zabawach z dziecmi. Moja mama jest przedszkolanka w najmlodszej grupie i zaluje, ze kiedys nie przygladalam sie uwazniej jej przygotowaniom do zajec.
Moje dzieci to niejadki, a ja nie lubie gotowac, wiec mimo, ze staram sie aby jadly w miare zdrowo, czasem ide po najmniejszej lini oporu, chociaz sumienie mnie gryzie coraz mocniej wraz z kazda podana im parowka. :/


Teraz kolej na moje pytania i tu tradycyjnie utknelam... Gdyby nie one, post ukazalby sie juz w poludnie (mojego czasu), a tak to... W kazdym razie oto one:

  1. Jak juz jestesmy w tematach mamusiowo - dzieciowych: Jestes "eko" mama, tzn. domowe obiadki (nie sloiczki), wielorazowe pieluchy, itp., czy ulatwiasz sobie zycie na kazdym kroku?
  2. Jestes zwolenniczka uczenia dziecka namiastki "samodzielnosci" juz od urodzenia, czy preferujesz spanie z maluszkiem, noszenie go w chuscie po domu, itd.
  3. Wymarzona ilosc dzieci i zwierzakow w rodzinie? ;)
  4. Koniec "dzieciowych" pytan: Czy jest cos, za co lubisz jesien i zime?
  5. Jaka bylaby Twoja wymarzona praca? A moze wlasnie ja wykonujesz?
  6. Jak juz przy tym jestesmy: Czy Twoja praca jest dla Ciebie radoscia i odskocznia, czy przykrym lecz niezbednym obowiazkiem?
  7. Najwazniejszy plan na najblizszy rok?
I tu skonczyly mi sie pomysly. :) Teraz musze jeszcze kogos nominowac. A wiec (kolejnosc wg listy ostatnich postow, od najstarszego do najnowszego ;p):

Sabina - http://ono-i-oni.blog.onet.pl
Mama Toto - http://keepmymoments.blogspot.com
Marta - http://dzielnamama.blogspot.com
Simera - http://simerapiszeciagdalszy.blogspot.com
Noelka (kochana omin po prostu "dzieciowe" pytania, albo napisz jak sobie to wyobrazasz ;p) - http://dulce-la-vida.blogspot.com
Meg - http://megichlopaki.blogspot.com
Kasia - http://niepozniejtylkoteraz.blogspot.com
Lux - http://luxusowa.blogspot.com
Ptysiu - http://tusia-naszamilosc.blogspot.com
Mama Urwisow - http://jaimojeurwisy.blogspot.com
Dorotka - http://maminkowo.blog.onet.pl
Kobieta Blogujaca - http://kobietablogujaca.blogspot.com
Martusia - http://mama2c.blogspot.com

Oczywiscie jesli kogos pominelam, a ma ochote wziac udzial w zabawie, serdecznie zapraszam!!! A nominowanych dziewczyn absolutnie nie zmuszam! ;)

A o weekendzie rozpisze sie innym razem, bo juz mi czasu zabraklo... Wspomne tylko, ze w piatek nie bylam w pracy bo mielismy gosci, w sobote zas jechalismy na pierwsze urodziny synka znajomych. W rezultacie moje dzieci w ciagu 2 dni ostro przedawkowaly cukier i odstawialy takie jazdy, ze starczy mi na miesiac. ;)

czwartek, 16 października 2014

Dlaczego moje dzieci placza oraz o madrym rodzicielstwie slow pare

Bi i Niko sa zdecydowanie meteopatami, po mamusi. Tyle, ze o ile u mnie objawia sie to sennoscia oraz czasem bolem glowy, u nich efekt zmian cisnienia to marudzenie, histerie oraz zawodzenie o absolutnie wszystko. Czego daly wybitny przyklad dzisiejszego ranka. O co wiec byly ryki?

  • Bo mama niewystarczajaco szybko zwlokla sie z lozka, a potem osmielila sie w drodze do salonu zahaczyc najpierw o lazienke (zeby sie, kuzwa, wysikac)... I nie, ze synek czekal w lozeczku. Tato juz dawno synka wyjal i przetransportowal na kanape. No, ale synek ubzdural sobie mame...
  • Bo mleko na kakao zbyt wolno sie zagrzewalo, a potem kakao zbyt wolno "sie" mieszalo. Niewazne, ze poranny napoj "bogow" przyrzadzany jest w ten sposob od niemal roku. Ryku o przyspieszenie procesu nie ma tylko i wylacznie jesli uda sie je przyrzadzic zanim Potwor Mlodszy wstanie...
  • Bo pizama nie daje sie zdjac. No coz, trudno zeby latwo zeszla z nog, skoro jest jednoczesciowa, a wlascicielka na niej siedzi...
  • Bo siostra nie chce dac konika, ktorego akurat do siebie tuli...
  • Bo ona nie chce jechac do babci (tak nazywaja P. Marysie), tylko do pracy...
  • Bo tata chce dac buzi na pozegnanie, a synkowi sie odwidzialo...
  • Bo rece za Chiny Ludowe nie chca trafic do rekawow bluzki... Potwor Starszy steka, wije sie, tupie nogami, ale odmawia przyjecia pomocy, wiec sorry Batory...
  • Bo buty leza jakies pol metra od nog, a mama, ubierajaca akurat obuwie bratu, odmowila przysuniecia ich blizej...
  • Bo siostra dotyka jego balona maskotka...
  • Bo ona nie chce lubic Kokusia... Braciszka tez nie chce...
  • Bo brat nie ma ochoty dalej trzymac jej za reke podczas jazdy samochodem (a 15 minut wczesniej twierdzila, ze go nie lubi i nie chce lubic!)...
To wszystko w czasie 1 h 10 min, miedzy wstaniem z lozka i dojechaniem pod dom P. Marysi. Jak ja sie dzis cieszylam, ze jade do pracy i nie musze z nimi spedzac calego dnia! ;)


Zeby nie zatracic sie zupelnie w irytacji, przypomnialam sobie cytat, na ktory trafilam niedawno w sieci i zachowalam wlasnie po to, zeby do niego wracac w takich momentach:

Your children are not your children.
They are the sons and daughters of Life's longing for itself.
They come through you but not from you,
And though they are with you, yet they belong not to you.
You may give them your love but not your thoughts.
For they have their own thoughts.
You may house their bodies but not their souls,
For their souls dwell in the house of tomorrow, which you cannot visit, not even in your dreams.
You may strive to be like them, but seek not to make them like you.
For life goes not backward nor tarries with yesterday.
You are the bows from which your children as living arrows are sent forth.
The archer sees the mark upon the path of the infinite, and He bends you with His might that His arrows may go swift and far.
Let your bending in the archer's hand be for gladness;
For even as He loves the arrow that flies, so He loves also the bow that is stable.

Khalil (Kahil) Gibran
Polskie tlumaczenie, choc niekompletne, tez mi sie podoba:
Dzieci nie są waszą własnością,
Są synami i córkami samej mocy Życia.
Jesteście ich rodzicami, ale nie stworzycielami,
I chociaż mieszkają z wami, do was nie należą.
Możecie dać im swoją miłość, lecz nie wasze  idee,
Ponieważ one mają własne idee.
Możecie dać dom ich ciałom, ale nie ich duszom,
Ponieważ ich dusze mieszkają w domu przyszłości,
Którego wy nie możecie odwiedzić nawet we śnie.
Możecie się wysilać, by stać się takimi jak one,
Lecz nie możecie żądać, by one upodobniły się do was,
Albowiem życie nigdy się nie cofa,
Ani nie zatrzymuje się na dniu wczorajszym.
Piekne, prawda? Mnie sie w kazdym razie podoba. ;)
Dorotka, co o tym myslisz? Kiedy pierwszy raz przeczytalam ten cytat, pomyslalam o Tobie i o tym co zawsze piszesz na temat rodzicielstwa. :) 
Cytaty te przypominaja mi, ze nie wychowuje dzieci dla siebie. Nie chce, tak jak kiedys pragnela tego moja matka, zeby staly sie moimi miniaturowymi klonami. One sa indywidualnymi jednostkami i maja prawo do wlasnego zdania, nawet jesli bedzie ono zupelnie odmienne od mojego. Moim zadaniem jest wychowac je na wartosciowych czlonkow spoleczenstwa i wypuscic w swiat bez zalu (choc tego raczej nie unikne) i z poczuciem dumy. Musze pomoc im rozwinac pozytywne cechy i umozliwic rozwoj zdolnosci. Musze tez uswiadomic im bledy i wady oraz pokazac droge do ich poprawy. To chyba bedzie najtrudniejsze. Moge im bowiem wskazac sciezke, ale to czy nia podaza, to juz bedzie zalezec tylko od nich...
Ciezko byc rodzicem. ;)

poniedziałek, 13 października 2014

Uwaga, gryze! Oraz cos do przegryzienia: przepis na szarlotke

To pierwsze to wbrew pozorom nie o mnie, chociaz w weekend naprawde mialam wielka ochote pare razy ugryzc meza mego! ;) Ach zreszta, ktorej zony nigdy nie korci, niech pierwsza rzuci we mnie kamieniem! Znaczy sie zacznie zostawiac anonimowe, zlosliwe komentarze na moim blogu... ;p

A tutulowy gryzon to Bi. Nie wiem czy pamietacie, ze kilka miesiecy temu ugryzla chlopca u opiekunki oraz Kokusia? Mielismy z nia pare powaznych rozmow na ten temat, mama tamtego chlopca groznie na nia popatrzyla i przez jakis czas byl spokoj.

Az tu w sobote...

Jestem w piwnicy, przekladam pranie z pralki do suszarki. Dzieciaki siedza na najwyzszym stopniu schodow, wiec co kilka sekund na nie zerkam, zeby upewnic sie, ze nie wstaja, co grozi spadnieciem. Bi i Niko, jak to oni - wyglupy, szturchanki, smiechy. W ktoryms momencie widze, ze Bi trzyma buzie przy boku glowy Nika. Nawet ja pochwalilam (oj, ja naiwna!), ze ladnie caluje braciszka... No coz, sekunde pozniej, braciszek rozplakal i sie zaniosl. Malo brakowalo a znowu by zemdlal! M. pierwszy go chwycil, na szczescie udalo sie go uspokoic, ale przez lzy opowiadal cos "Bibi, Bibi!" i pokazywal na siostre. M. pyta Bi co zrobila bratu, ale ona jak zwykle idzie w zaparte. Nic nie zrobila! Cos mnie tknelo. Pamietajac jej gest "czulosci" w stosunku do Nika, mowie M., zeby sprawdzil jego ucho. A tam jak byk slady zebow! Taaa, Bi przeciez nic nie zrobila... :/

Kilka godzin pozniej...

Bi i Niko skacza po kanapie, przewracaja sie na siebie, oczywiscie znow smiechy, piski, zabawa na calego. Widze katem oka, ze Bi uderza buzia w ramie Nika, a ten podnosi wrzask. Zdziwiona jestem, bo nie wygladalo zeby mocno go uderzyla, a ten wyje i wyje... I znow powtarza "Bibi". A Bi zapytana, oczywiscie twierdzi, ze nic nie zrobila. Mysle sobie: niemozliwe, tak szybko? Ale podnosze rekaw bluzeczki i oczywiscie na ramieniu Mlodszego znajduje piekny odcisk szczeki! Znowu go uciela i to tak szybko, ze sama nawet bym nie zauwazyla!

A i tak najlepsze z wczoraj...

Myje okna. Jakos tak spojrzalam przypadkiem na zaluzje w pokoju Nika. A tam, na jednym z "listkow", idealnie odcisniete uzebienie! Na plastiku i to wcale nie miekkim! Niko tak wysoko nie siega, wiec wiadomo czyje to zebiska... :)

A bo tak, Agata kontynuuje mycie okien w domu... Pisalam, ze tydzien temu wzielam pol dnia wolnego wlasnie w tym celu? Nie? W takim razie pisze teraz. Jesli znow cos takiego mnie napadnie, prosze mi przypomniec, zebym wziela caly dzien wolny, co? "Nieco" przecenilam wlasne mozliwosci, bo oprocz okien, chcialam tez umyc lodowke. W 3 godziny! A okien mam w domu 10, w tym jedno ogromne, plus dwoje oszklonych, zewnetrznych drzwi. Jest wiec co myc... Udalo mi sie 3/4 umyc od srodka oraz dolne polowy (wysuwajace sie do wewnatrz) od zewnatrz... Lodowki nawet nie ruszylam... Ale wkurzylam sie i zaparlam, ze umyje te pierdzielone okna przed zima i koniec! No i wczoraj po poludniu znow sie za nie zabralam. Dokonczylam reszte wewnatrz i kontynuowalam zewnetrzna strone. Niestety zrobila sie niemal 18 i znow nie skonczylam... Zostala mi do umycia zewnetrzna, gorna polowa 7 okien, plus tego wielkiego. Niestety, musze to zrobic wlasnie od zewnatrz, bo sie cholera nie otwieraja do srodka... Czeka mnie wiec przenoszenie drabiny od okna do okna, wdrapywanie ze szmatka, sciagaczka oraz plynem do szyb i modlitwa aby sie nie zwalic z calym tym majdanem. Dobrze, ze dom mamy parterowy... Cichutko licze, ze M. mnie wyreczy, ale gwarancji nie mam, szczegolnie ze ostatnio jest miedzy nami tak a nie inaczej...
Bleee, a wspominalam, ze nienawidze myc okien?

A na koniec podaje przepis na szarlotke. Przepis prosciutki, najgorsza (jak dla mnie) czesc to przygotowanie jablek. Mnie nie chce sie nigdy ich scierac (ale wiadomo nie od dzis, zem len!), a z drugiej strony zeby wrzucic do robota kuchennego, tez trzeba je obrac, usunac gniazda nasienne i skroic w cwiartki. No nie ma sobie jak skrocic roboty... :)

4 szklanki maki
3 zoltka
3/4 kostki margaryny
1 szklanka cukru
3 lyzki kwasnej smietany
2 lyzeczki proszku do pieczenia
1 cukier waniliowy
10 jablek

  • Make z margaryna posiekac nozem
  • Zoltka, cukier, cukier waniliowy roztrzepac ze smietana
  • Do maki dodac reszte skladnikow i wyrobic ciasto
  • Wstawic do lodowki na okolo 1/2  godziny
  • Jablka obrac i zetrzec na grubej tarce
  • Polowe ciasta wylozyc cienko do foremki i poukladac jablka
  • Przykryc drugim ciastem i ponakluwac widelcem
  • Piec w temp. 200-220 C przez 20-30 min
Male podpowiedzi:

Ciasto wyrabia sie az zacznie odchodzic od palcow.
Ja polowki ciasta walkuje na placki mniej wiecej wielkosci blachy. To ciasto ladnie trzyma sie kupy i latwo mozna potem taki placek przelozyc do formy.
Nie ma tego w przepisie, ale ja posypuje jablka cynamonem. Pachnie oblednie!

Smacznego! :)

piątek, 10 października 2014

22 miesiace Kokusia

Dzisiejsze podsumowanie sponsoruje slowo SIAMA!!! ;)

Juz jakis czas temu napisalam, ze Niko wszystko chce robic siama. I nie zapowiada sie, zeby mialo sie to w najblizszym czasie zmienic. Moj prawie-dwulatek umie calkiem niezle sam sie nakarmic, zarowno raczkami, widelcem jak i lyzeczka (przy tym trzecim wiecej laduje na sliniaku i stoliku, ale daje rade). Umie odpiac i zapiac rzepy w butkach. Sam zapina czesc piersiowa pasow od fotelika samochodowego. Umie otworzyc zamek w drzwiach wyjsciowych (aaaahhh!!!), ale na szczescie nie potrafi jeszcze przekrecic galki, wiec w najblizszym czasie raczej z domu nie zwieje. Na fotelik i z fotelika samochodowego gramoli sie (to najodpowiedniejsze slowo) samodzielnie, ku mojej rozpaczy, szczegolnie kiedy sie spiesze. Albo kiedy pizdzi lodowaty wicher. Albo zacina deszczem. A ja stoje jak d*pa przy aucie i czekam az syn laskawie wladuje sie do fotelika. A syn, jak na zlosc, musi jeszcze zajrzec na przod auta, wspomniec, ze tam siedzi mama, podniesc jakis paproch z wycieraczki, rozejrzec sie naokolo oraz zaczepic siostre, zanim w koncu wdrapie sie na fotelik i zapnie sobie gorna klamre pasow (koniecznie siama!).
Oprocz tych czynnosci, ktore Niko potrafi wykonac, jest jednak cala lista tych, ktorych nie umie, ale i tak drze sie, ze on siama! I tak, wiecznie jest awantura o sciaganie butow. Niko odepnie rzepy i czeka chyba, az adidasy same mu z nog zeskocza, ale na probe pomocy reaguje darciem. Siama! Po chwili, jednak rozsadnie wola mame. Tak samo jest z odkrecaniem i zakrecaniem tubek masci i kremow. Niko nie potrafi tego zrobic, kreci raz w jedna, raz w druga strone, a potem wscieka sie, ze nic sie nie zmienia. Tubka albo pozostaje otwarta, albo zamknieta. Na szczescie, po kilkunastu probach, w koncu potulnie oddaje krem mamie... Kolejna, codzienna "klotnia" odbywa sie o szczoteczke do zebow. Obecnie mamy umowe, ze najpierw poszoruje mama, a potem Niko. "Umowa" oczywiscie obowiazuje wylacznie matke, bo szorowanie sie najczesciej przy akompaniamencie wycia, ale kiedy w koncu wreczam Nikowi szczoteczke, on dwa razy machnie i stwierdza, ze skonczone...

Oj, duzo jest u nas ostatnio darcia, bardzo duzo. Nie zeby to byla jakas specjalna nowosc...

Oprocz tego, ze wszystko chce robic siama, Niko gada. Nawija. Gledzi. Komentuje. Caly czas, az glowa peka. Wiekszosc z ponizszej listy wylapalam zaledwie w ciagu ostatnich kilku dni:

jus - juz
titaj - tutaj
siusiu
tauo? - stalo (zamiast pytania "co sie stalo?")
cheb - chleb
gla - gra (czasownik)
bas (z krotkim "si") - school bus
helou - (hello) telefon
lajor (lion)
pan/pani
Maksiu (kolega od opiekunki)
maj (my) - moje
nos
jedzie
jecie - jeszcze
pim - spie
tau - wstalem
tauaj! - wstawaj (co rano wola tak do siostry)
idem - ide (zarowno w sensie "ide do ciebie", jak i "ide sobie")
lama - tak, lama, zwierze. Jest w jednej z jego ksiazeczek. Tylko nie wiedziec czemu Niko stwierdza, ze to lama, po czym dodaje "iihaa!". :)

Mimo calkiem imponujacego zasobu slow, nadal jedynym zdaniem, ktore Niko buduje, jest "mama/tata choc".

Jest bardzo sprawny fizycznie. Na placu zabaw wspina sie na kazde drabinki (na ktore mama mu pozwoli oczywiscie), skacze, zjezdza bez strachu z najwyzszych zjezdzalni. Bardziej precyzyjne zadania jednak sprawiaja mu trudnosc. Bi w jego wieku potrafila samodzielnie zapiac malutkie zapiecia z mojego stanika do karmienia. Niko umie poslugiwac sie chwytem pesetkowym, ale musi sobie jeszcze wycwiczyc miesnie. Np. umie chwycic zamek blyskawiczny, ale zapiecie/rozpiecie to juz wyzsza szkola jazdy. Niko ciagnie, ale "dzyndzel" wyslizguje mu sie spomiedzy paluszkow. Potrafi zgasic swiatlo, ale juz trafienie i nacisniecie dzwonka do drzwi, wymaga skupienia. Dla jego usprawiedliwienia dodam, ze nasz dzwonek to maly, okragly guziczek, wiec w sumie nie dziwie sie, ze sprawia mu to trudnosc. Poza tym, dziwnym sposobem, kiedy cos pokazuje, nie uzywa palca wskazujacego, tylko srodkowego. Nie wiem czy to normalne...

Bi w jego wieku umiala juz rozebrac sie od pasa w dol, podejmowala tez (calkiem udane) proby ubierania spodni i rajstop. No coz, w tym zakresie, Niko nie wykazuje zadnego zainteresowania. Samemu zjesc? Owszem. Umyc rece? Tak. Rozebrac/ubrac sie? A po co??? :)

Krzeselko do karmienia wyladowalo w koncu w piwnicy. Niko zupelnie sie zbuntowal, prostowal nogi, wyginal, w ogole nie dawal sie w nim posadzic. Zreszta, nie zawsze chce usiasc nawet przy malym, dzieciecym stoliku. On jest przeciez duzy i bedzie jadl przy "doroslym" jadalnym stole, niewazne ze broda ledwie siega do blatu... :)

Nadal przewijany jest na przewijaku, ale wystaja mu juz z niego stopy, czas sie wiec przeniesc na kanape badz podloge. Tyle, ze moj kregoslup raczej nie zechce tego zaakceptowac...

Kilka dni temu przeszlismy z Kokusiem na zwykle multiwitaminy dla dzieci. Zwykle, czyli w formie zelkowych misiow, zamiast niemowlecych syropkow. Wiem, ze sa zwolennicy oraz przeciwnicy multiwitamin dla dzieci. Ja generalnie naleze do tego drugiego obozu, ale zdaje sobie sprawe, ze dieta moich dzieci odbiega od idealu, lepsze wiec wg. mnie sztuczne witaminy niz ich niedobor.

Jesli juz o diecie mowa, to Niko nadal nie toleruje zadnych owocow. Czasem wezmie do buzi kawalek gruszki lub brzoskwini, ale trzyma je, czasem lekko nadgryzie, a w koncu i tak wypluje. :/ Ma tez awersje do zucia. Kocha schabowe, ale bierze je do buzi i najczesciej trzyma w policzku i czeka chyba az sie rozpuszcza. Trzeba mu co minute przypominac, ze jedzenie sie gryzie. Nie przepada nadal za potrawami macznymi, oprocz pierogow ruskich. W kazdym razie w koncu doszlismy do etapu, ze oboje dzieci jedza wlasciwie to samo co my - dorosli, mozemy wiec spokojnie zasiadac do rodzinnych posilkow. Inna sprawa, ze najmlodszy czlonek po kilku minutach sie nudzi i zwiewa od stolu...

W koncu kapiele odbywaja sie tak jak powinny. Niko bawi sie, smieje, chlapie, bez ryku. Nawet ladnie odchyla glowe do wyplukania wlosow. Inna sprawa, ze teraz wrzaski i bunt sa przy wyciaganiu z wody. :)

Ukochanymi zabawkami Kokusia sa wszelkie samochody. A juz absolutnym hitem jest "io-io", czyli woz policyjny, karetka czy straz pozarna. Byle mialo syrene!

Kilka tygodni temu, calkiem niespodziewanie, Niko przekonal sie do hustawek. Po niemal roku darcia i spazmow przy probach hustania, nagle przy wejsciu na plac zabaw, Mlodszy natychmiast wrzeszczy: husiu i pedzi w kierunku rzeczonego sprzetu. Zeby nie bylo za dobrze, to podobnie jak z kapiela, teraz mamy ryk, kiedy czas konczyc zabawe...



Tak wg. mojego syna wyglada usmiech do zdjecia. :)

Tak jak napisalam miesiac temu, ze strasznie sie slini i pcha rece do buzi, tak ten stan rzeczy trwa nadal, a piatek jak nie bylo w paszczy, tak nie ma. Jak beda wychodzic w takim tempie i dajac Nikowi tak popalic jak trojki i czworki, to ja chce jechac na dluuugie wakacje...

I na koniec, z Kokusia jest niewyzyty lobuziak, ale jakze uroczy! Biega, z rozpedu wali glowa w kanape (dobrze, ze nie w sciane...), odstawia dziwne tance - wygibance, a wszystko to z zerkaniem co chwila czy patrzymy i podziwiamy. Urodzony klaun! ;) Ale w calym tym wariactwie, zawsze ma czas, zeby podejsc, przytulic sie i dac buziaka. Aha, wreszcie buziaki dawane sa z zamknieta buzia! :)

Ta mina mowi sama za siebie: urwis jestem!



Nie przerazajcie sie prosze stanem nikowych spodni i bluzki. Dziecinstwo ma swoje prawa, a na szczescie plyn do prania jeszcze daje rade. ;)

poniedziałek, 6 października 2014

Jesienne smutki

Za mna prawdziwie jesienny weekend... Sobota deszczowa, ciemna, ponura... Dzieciaki dajace w kosc jak jasna cholera. Marudzace, jeczace, mimo sennej pogody - nie spiace... Za to czepiajace sie naszych nog, wyjaco - ryczace... I tak calutki dzionek, z krotka, bo zaledwie godzinna drzemka Nika... Ich humorki nie mogly oczywiscie pozostac bez wplywu na nasze samopoczucia, wobec tego irytacja wzrastala wprost proporcjonalnie do pory dnia i natezenia jekow potomstwa... Ja w dodatku z pierwszym dniem okresu i jakby tego bylo malo, przypierdzielilam centralnie lokciem w garnek, ktory sama postawilam na blacie do przeschniecia. Boli mnie jeszcze dzisiaj... Mieszanka wybuchowa...

Apogeum nastapilo natomiast wczesnym wieczorem, kiedy zmeczona (czyt. wk**wiona) sluchaniem ciaglych wrzaskow, odprowadzilam Bi do jej pokoju na przemyslenie swojego zachowania, a M. ja natychmiast stamtad... wypuscil! Poczulam sie zwyczajnie zniewazona! Jako matka, wymierzam mojemu dziecku kare, a jego ojciec natychmiast ta kare ignoruje... To jaki przyklad pokazuje swojej corce? Ze dyscyplina matki nie ma sie co przejmowac! Przyjdz do tatusia, on cie obroni przed podla rodzicielka! M. rownie dobrze mogl mi wymierzyc policzek, bo tak sie wlasnie poczulam... I kurna, wiele razy to JA uwazalam, ze jest dla Bi zbyt surowy, ze niepotrzebnie ja karal. Ale ja zawsze po prostu z nim o tym rozmawialam. Ze uwazam, iz przesadzil, ze ona nie nabroila zlosliwie, itd. Nigdy nie wypuscilam jej z pokoju (na tym polega u nas "kara", posiedzenie w pokoju), bo uwazam, ze jesli chodzi o dyscypline, to rodzice powinni stac za soba murem. Zreszta rozmawialam o tym z M. jeszcze bedac w pierwszej ciazy. Juz wtedy widzialam, ze odzywa sie w nim zew "obroncy ucisnionych" i nie jest sklonny przyznac mi racji. No i prosze, przekonalam sie naocznie, ze w sytuacji, kiedy bedziemy miec niezgodnosc co do ukarania dzieci, moj maz po prostu podwazy moj autorytet jako matki... Zamierzam wrocic do tej sytuacji i jeszcze raz podjac probe rozmowy (chociaz podejrzewam, ze to jak grochem o sciane...). Ale to za jakis czas, bo aktualnie (znow) sie do siebie odzywamy tylko kiedy jest to absolutnie konieczne... Nie wytrzymalam bowiem i wysyczalam malzonkowi, ze nastepnym razem, kiedy  to on zamknie Bi za kare w pokoju, wypuszcze ja i zobaczymy jak mu sie to spodoba... Na to uslyszalam, po raz pierwszy od blisko 7 lat malzenstwa, "pocaluj mnie w d*pe". Milusio... :(

Przed chwila, w czasie kiedy pisalam ten post, M. przyslal mi wiadomosc, ze pekla mu na pol obraczka slubna. Czy to nie jakis znak? :(

A wczoraj wiedomosc o smierci Anny Przybylskiej... Strasznie mnie to przybilo... Pamietam ja wlasciwie wylacznie ze "Zlotopolskich", ale zawsze zachwycala mnie jej uroda... Byla praktycznie w moim wieku... Nie umarla w odurzeniu na wpol alkoholwym, na wpol narkotykowym, jak wiele hollywoodzkich "gwiazdek", ale przegrala walke z rakiem... To chyba zabolalo najbardziej. Bardzo samolubnie, nie mysle o Annie i jej rodzinie. Mysle o swojej... Kazda wiadomosc o smierci tak mlodej osoby, w dodatku matki dzieci, budzi we mnie paralizujacy strach. To jest moja najwieksza obawa - ze strace ktores z dzieci, albo bede zmuszona sama odejsc kiedy one beda jeszcze malutkie i bardzo potrzebujace matki... No i czym sa klotnie z malzonkiem oraz ryczace i drace jape dzieci, wobec takiej tragedii? Niczym... Zreszta, jesli mowa o malzonku, to przy okazji rozmyslan egzystencjalnych, przyszlo mi do glowy, ze im dluzej jestesmy malzenstwem, tym wiecej wychodzi roznic w swiatopogladzie i podejsciu do zycia ogolnie. Moj malzonek, oprocz niemal fanatycznej wiary i zapatrzenia w kosciol katolicki (co juz dla mnie jest nie do pojecia...), wykazuje zupelnie sprzeczne do zasad religijnych, podejscie do etyki i moralnosci... Zreszta, to temat na osobny post, jesli kiedys zdecyduje sie go napisac... W kazdym razie chcialabym jeszcze troche pozyc takze po to, zeby przyswoic dzieciom troche wlasnego swiatopogladu i przedstawic wlasna hierarchie waznosci, ktora z przykroscia stwierdzam, rozni sie i to sporo od tej reprezentowanej przez ich ojca...

Zeby troche sie pocieszyc... Pierwsze jesienne ciasto - szarlotka z cynamonem, zreszta dzielo M. W koncu cukier poprawia samopoczucie, przynajmniej mi:



 Odrobinke zbyt przypieczona z jednej strony, ale nadal pyyyszna...

Bi, po fazie wyszczerzania sie do aparatu, poprzez glupie miny oraz niechec do zdjec, doszla do etapu pt. mamo zlob mi ziencie! Moj telefon pelen jest wiec przypadkowych, czesto bezsensownych fotek. Niektore warto jednak zatrzymac. :)



 Troche jesieni pod domem. Niko na rowni z siostra darl sie cheese, ale jak przyszlo stanac do zdjecia, wolal wachac (czytaj dmuchac w) kwiatki... ;) Te chryzantemy kupilam w ramach zbiorki "na szkole" syna jednej z dziewczyn z pracy. Tutejsze szkoly (i nie tylko) bardzo czesto organizuja takie zbiorki. W sumie nie wiem po co, bo na finanse raczej nie narzekaja... Szkoda, ze ta fioletowa bardzo opornie rozkwita, czerwona jest za to przepiekna!



Poniewaz pogoda w sobote nie zachecala do wyjscia na dwor, Bi wyciagnela zapomniana od jakiegos czasu ciastoline. I znow uslyszalam "zrob mi zdjecie!". Moja krew. ;)



W sobote rowniez zaliczylysmy z Bi pierwsze podejscie do gry planszowej. Zasady proste, Starsza szybko sie polapala (chociaz mylily jej sie kierunki i pare razy chciala isc do tylu :p), za to stwierdzam, ze oprawa graficzna, choc sliczna, moglaby byc czytelniejsza dla najmlodszych graczy. W gaszczu rysuneczkow i kolorkow, moja trzylatka zwyczajnie gubila sciezke i probowala skakac pionkiem na przelaj. ;) Matka czekala na ten dzien niemal 3.5 roku, ale czy ogolnie dziecku sie podobalo? Chyba tak, ale jednak nic nie pobije rysowania i ciastoliny. W calej grze, najatrakcyjniejsze dla Bi bylo to, ze gra z mama, a nie sama gra. Nie ma w niej tez poki co ducha rywalizacji, wiec wszystko jej jedno czy wygra. I chyba o to chodzi, dla mnie planszowki to swietny sposob na wspolne spedzenie czasu, dobra zabawa oraz sposob na oderwanie dzieci od telewizora i kreskowek. Zobaczymy czy z czasem Bi sie wciagnie... :)

piątek, 3 października 2014

W tym domu sie gada! III

Bi czesto opowiada, ze bedzie kiedys taka duza jak mama i tata. Oczywiscie zawsze jej potakuje, chociaz nawet nie chce o tym narazie myslec i w ogole sobie tego nie wyobrazam... W kazdym razie, ostatnio zaczelam sama do siebie (chociaz na glos) wzdychac z nostalgia, ze wtedy moja Bi pewnie zamieszka sama albo z jakims facetem... Na to moje dziecko spojrzalo na mnie z mieszanka zaskoczenia i autentycznego przerazenia i wykrzknelo:

"Nie! Ja nie sama! Ja wolalam: gdzie mama, gdzie tata???" Oczywiscie Bi chodzi o czas przyszly, ze BEDZIE szukac mamy i taty. ;)

A poza tym to tiaaa... Pogadamy za jakies 14 lat. :)

***

Fascynacja bajkami przyjmuje czasem dosc nieoczekiwany obrot...

Bi: "Ja jestem Princess Sofia! Mama, ja chce castle!!!"

Za... zamek? Czas zaczac grac w totolotka...

***

Ja (do Bi): "Kocham cie najbardziej na swiecie!"
Bi: "I na slonecku?"

Jasne coreczko, na calym Wszechswiecie. :)

***

Moje starsze dziecko mowi coraz lepiej i coraz wyrazniej, zachowalo jednak pare jezykowych "dinozaurow". Musze je systematycznie zapisywac zanim mi umkna. Narazie pamietam, ze wg. Bi ksiazeczka to "hosienka". :)

***

Kiedy zajeta zabawa z Nikiem, nie zwrocilam uwagi, ze pies zerwal sie z poslania i popedzil do drzwi, M skrytykowal mnie: "Nie jestes zbyt czujna..."
Ja (zartobliwie do Kokusia): "Nooo, widzisz synku, twoja mama nie jest czujna!"
Na to z oburzeniem wtraca sie Bi: "Nie, tylko Agatka!"

***

Bi prosi tate, zeby zadzwonil do drzwi: "Zadzwonkuj!"

***

Bi mowi po angielsku juz tyle, ze nie wiem co zapisywac, bo niemal codziennie jest tego wiecej. Przy tym z fascynacja obserwuje jak takie male dziecko uzywa sobie dwoch jezykow naprzemiennie, rozumiejac oba, ale tworzac wlasne kombinacje. Np. ostatnio zaczela sobie spiewac popularna dziecieca piosenke o pajaczku, ale wyszlo jej cos takiego:

"Itsy bitsy spider, zlobil pajecine!"

****

Oczywiscie Bi nie jest jedyna gadula. A wlasciwie to Niko jest chyba wieksza, bo buzia mu sie nie zamyka i komentuje wszystko co widzi i co robi. Tyle, ze nadal ogranicza sie do pojedynczych slowek.  Czasem jednak mozna sobie pogadac. :)

Ja: "Kokus, a ile ty masz latek?"
Niko: "Dua, ci!"

Dla mojego syna nie istnieje cyfra jeden, natomiast dwa wystepuje razem z trzy. Zawsze. ;)

***

Bawiac sie w "a kuku!", jeszcze niedawno Niko wolal wlasnie a kuku. Jednak i jego mowa poszerza sie o angielskie zwroty i ostatnio wyskakuje zza mebli lub spod stolu, wolajac: "Si ju!", czyli: peek-a boo, I see you!

***

Podczas liczenia z dziecmi po angielsku do dziesieciu, kiedy dochodze do six, Niko sam drze sie: "seben!", za to potem przeskakuje od razu do "ten!". :)

środa, 1 października 2014

Witaj pazdzierniku!

Niech Was tytul nie zwiedzie. Absolutnie nie ciesze sie z poczatku nowego miesiaca! Wrecz przeciwnie! O ile we wrzesniu mozna jeszcze sobie wmowic, ze lato nadal trwa, o tyle poczatek pazdziernika jest dla mnie jak noz w kochajace cieplo serce... Koniec sloneczka, ciepelka, lunch'u na patio, wieczorow spedzanych w ogrodzie do poznych godzin... Nadchodza ciemne, ponure, deszczowe dni... Dni chandry... Nie lubie pazdziernika, nienawidze listopada... Jesien najchetniej bym przespala. :(

Skad taki ponury nastroj? Nie wiem, chyba glownie przez pogode. Mimo, ze w kalendarzu 1 pazdziernika, za oknem mamy mokry i ciemny listopad. Pada, pada, pada... Caly dzien...
A jeszcze w weekend mielismy takie cudne lato... Slonce i 29 stopni, ale bez wilgoci, cudo! Poza tym w pracy wszyscy nagle sie pobudzili, ze hej, za 3 miesiace koniec roku! Nagle trzeba sprawdzac zalegle raporty, wszystko oczywiscie na "wczoraj". Dane do niektorych byly zebrane juz w kwietniu. Kwietniu! A oni pisza raporty w pazdzierniku?! No ludzie! A biezacej roboty oczywiscie tez nie ubylo... Musze kiedys zrobic zdjecie jak wyglada moje biurko, bo organizuje sobie papiery w "kupki". Obecnie kupki eksplodowaly z biurka, gdzie przestaly sie miescic i malowniczo zalegaja na podlodze... :/ A, no i mam PMS, to tez dodaje co nieco do mojego wk**wa...

Ale jak juz o jesiennym klimacie pisze, to pokaze Wam fotke. Pisalam ostatnio, ze jesienia i zima parkuje w innym miejscu niz latem, z powodu masowo zrzucanych przez dab zoledzi? Moja letnia miejscowka, wyglada teraz tak:


Jesli uprzednio ktos pomyslal, ze przesadzam, to mysle ze teraz rozwialam watpliwosci... Gdybym nadal tam parkowala, tak wygladalaby maska i dach mojego autka. :)

Patrzac na to co sie dzis dzieje za oknami, nie moge uwierzyc, ze jeszcze w sobote bylo tak:



Przed wyjsciem na dwor kazalam dzieciom zalozyc bluzy, ktore czym predzej im sciagnelam. ;) A to zdjecie to proba uwiecznienia na jednej fotce calej trojki moich "dzieciakow", bez glupich min i zamazania. Jak widac srednio udana, bo tylko psiak patrzy w obiektyw. I nie, z Mai nie wyroslo az tak wielkie bydle, to jakies dziwne zludzenie optyczne bo znalazla sie na pierwszym planie. ;)

Kalendarzowa pora roku zobowiazuje, wiec pomimo ze pogoda byla lipcowa, zachecilam Bi do wykonania jesiennego "projektu". Niestety, w tym kraju kasztany rosna wylacznie jadalne, a nasze europejskie kasztanowce mozna znalezc wylacznie w ogrodach ludzi, ktorzy je sobie specjalnie posadzili. Czyli niemal nigdzie... Kasztanowych ludzikow wiec u nas nie bedzie. :( Mamy za to cale mnostwo lisci, z roznorakich drzew, a wiec pierwszy jesienny projekt wygladal tak:
Pomalowac:



Docisnac do kartki:



Tadaaam!



A w bonusie, moje Potworki wyzywajace sie muzycznie, glownie na uszach rodzicieli. Wlos rozwiany (rozczochrany), glosy donosne, pianinko falszujace (baterie na wyczerpaniu), ale zabawa przednia. ;)