Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 25 października 2017

Z serii: w tym domu sie gada + nie mam o czym pisac, ale i tak napisze! ;)

Na poczatek: gaduly!

Na spotkaniu w sprawie programu nauczania, wychowawczyni Nika (zgodnie z moimi przewidywaniami) rozlozyla karteczki z lista drobiazgow, ktore rodzice moga dokupic do wyposazenia klasy. Z tego stosiku, wybralam puzzle. Zakupiony zestaw, Nik (po awanturze, bo chcial je zatrzymac dla siebie) poniosl do szkoly. Kilka dni pozniej, Pani podziekowala mailem, dodajac zdjecie Kokusia z kolegami, ukladajacych je.



Po powrocie do domu, pytam syna, jak mu sie podobaly wybrane przeze mnie puzzle?
Nik: "Oh, they were MARVELOUS!!!"

Ekhem... Ten tego... Za 2-3 lata jego angielskie slownictwo bedzie znacznie bogatsze od mojego... ;)


***

Nik (o linijce, ktora zostawil w aucie): "I forgot moja mierzarke!"


***

Dzieciaki sa (niestety) brutalnie szczere.
Na placu zabaw podchodzi do mnie i Nika maly chlopczyk z tata. Taki ladny mulatek ze sniada buzia i loczkami. Syn pokazuje go palcem:
"He's in my class."

Nik zawsze narzeka, ze zaden z jego kolegow nie idzie sie bawic po szkole (wiekszosc wraca autobusem albo idzie na swietlice), wiec ucieszona szczebiocze slodko, niefortunnie po angielsku, zeby chlopiec i jego tata zrozumieli:
"Oh, is he your friend?"

A Nik marszczy brwi i wypala: "No. I don't play with him!".
Po czym odwraca sie na piecie i odbiega w strone Bi! A mnie, coz... pozostalo zapasc sie pod zimie, albo chociaz usiechnac przepraszajaco do chlopca oraz jego taty...


***

Dwujezycznosc, taaa...

Nik: "I don't want to mordowac sie with that!"


***

Nik: "Mozesz dac mi wiecej keczupiku?"

Ketchup jest w naszym domu niezwykle cennym surowcem. Potworki maczaja w nim wszystko oprocz tostow z miodem, a kiedy go zabraknie, na starych pada blady strach, bowiem teraz dzieci nie zjedza juz niiiic... ;)


***

Sceny z szukania psa:
Bi: "A jak Majusia sie nie znajdzie, to bedziemy miec jakies inne zwierzatko? Bo ja to bym chciala konika..."

A ja sie balam, ze bedzie plakac... :/


***

Nik (o cukierkach): "Mam dwa blue!"
Matka: "A blue to jak jest po polsku?"
Nik patrzy...
Matka: "No jak? Nieeee... Nieeebieeee..."
Syn: "Azul!"

Super. Ja prosze o polski, on mi rzuca hiszpanskim... Coz... przynajmniej widze, ze te 20 minut dziennie hiszpanskiego, procentuje. ;)


***

Matka (zartobliwie): "Nie gadaj tyle, bo cie zjedza motyle!"
Bi: "A jak motyle moga zjesc a person?"

No wlasnie. Jak? :)


***

Zupelnie nagle, Potworek Mlodszy, zaczal mowic niemal wylacznie po angielsku. Jak Bi porozumiewa sie z nami (w sensie mna, M. oraz dziadkiem) w okolo 80% w jezyku polskim, tak Nik kilka tygodni temu przestawil sie w 95% na angielski. Przyznaje, ze poniewaz go rozumiem, na poczatku nawet nie zwrocilam na to uwagi. Dopiero po jakims czasie zapalila mi sie czerwona zaroweczka. Poniewaz sama wiem, ze latwiej jest jezyk obcy (a takim dla Nika staje sie polski) rozumiec, a trudniej sie nim poslugiwac, zaczelam ostro interweniowac. Prosze, zeby powtorzyl zdanie po polsku, tlumacze, ze w domu nie mowimy po angielsku, nawet zmyslam, ze go nie rozumiem. Nik oczywiscie, protestuje, wykreca i zlosci sie niemozliwie. Zaparlam sie jednak i zrobie wszystko, zeby wygrac te wojne i zeby moj syn poslugiwal sie jezykiem polskim.

Ciekawa sprawa, moje wysilki zostaly podjete rowniez przez Bi. Po ktorejs dlugiej, zazartej dyskusji, kiedy Nik nie wywalczyl czegos ode mnie mowiac po angielsku, zwrocil sie do siostry. W angielskim oczywiscie. A na to Bi, chichoczac zlosliwie:
"Nie rozumiem co mowisz! Ja jestem Polaczka!"

A czasami, kiedy sie spiesze i nie mam czasu (albo sily) walczyc o kazde zdanie i ignoruje to, w ktorym jezyku odzywa sie do mnie syn, Bi informuje mnie uprzejmie (chociaz Nik zwraca sie do MNIE): "Mamo, on mowi do ciebie po angielsku!". Zaiste, nie zauwazylam! :D


*

Poza tym cos tam sie dzieje, ale nic o czym mozna by sie specjalnie rozpisywac. Chociaz nie bede sie zarzekac, bo jak zaczne klepac, to pewnie znow wyjdzie mi tasiemiec! ;)

Kokusio zostal ostrzyzony i poraz pierwszy po postrzyzynach nie chcialo mi sie plakac. Chyba zaczynam sie przyzwyczajac do tego, ze mali chlopcy jednak wymagaja regularnego podcinania... Troche w tym tez zaslugi M., ktory tym razem spisal sie na medal. Zamiast jak zwykle jechac maszynka rowno i ciac na "pale", grzecznie zostawil gore sporo dluzsza. I w takiej fryzurce Nik niesamowicie mi sie podoba! :)
Zdjecia niestety brak. Poprawie sie nastepnym razem. ;)

*

Kilka dni temu, Potworki urzadzily sobie w ogrodzie tor przeszkod. Ustawily siatki z odlamkami drewna pozostalymi po budowie tarasu (juz prawie koniec!), wiaderka, miski, co tam znalazly.

I biegaly w kolo ogrodu, niezmordowanie przez pol godziny. Najwyrazniej dluga przerwa spedzona na przyszkolnym placu zabaw, a nastepnie zabawa na tymze placyku po szkole, sa mocno niewystarczajace. Po powrocie do domu i pokrzepieniu obiadem, mozna szalec dalej.


Ja padlabym juz dawno niczym kon po westernie, a oni moga tak biegac i biegac... ;)

*
Nasz dziadek (moj tata) skonczyl w poniedzialek 60 lat! Nie moge w to uwierzyc! Moi rodzice zatrzymali sie dla mnie gdzies na 45 wiosnach i nie przyjmuje do wiadomosci, ze "4" z przodu wkrotce bedziemy nosic ja oraz M. ;)
Mieszkamy niestety daleko od reszty rodziny, a przy tym zupelnie nie znam grona znajomych mojego taty. Nie bylo wiec jak wyprawic mu przyjecia - niespodzianki, a "zwyczajnego" przyjecia nie chcial. Coz wiec pozostalo? Zabralismy go chociaz na obiad do restauracji. ;) Objedlismy sie, milo spedzilismy czas, Potworki zadbaly o odrobine irytacji, choc i tak stwierdzam, ze "dorosli" w koncu do jadania poza domem. ;) Ogolnie bylo fajnie, przynajmniej dla mnie. Mam nadzieje, ze dla taty tez. ;)

*

Dostalismy zaproszenie na slub mojej dawnej podopiecznej. :) Nie do wiary, ze ta mala, jasnowlosa, usmiechnieta dziewczynka, konczy niedlugo 27 lat i wychodzi za maz. Z nia i jej narzeczonym jest ciekawa sprawa, bo K. jest oczywiscie Polka, przyszly Pan Mlody - Francuzem (francuskim, a nie kanadyjskim), a mieszkaja w... Montreal'u! ;)
Slub jest jednak w Polsce i niestety w pazdzierniku, a to srodek roku szkolnego. Chcielibysmy na nim byc, ale Potworki stracilyby 2-3 tygodnie szkoly. To najmlodsze klasy, ale jednak nie wiem... Tubylcy bardzo powaznie podchodza do frekwencji, nie ma tu takiej swobody jak w Polsce, gdzie rodzic zabiera dziecko ze szkoly kiedy i na ile mu sie podoba. Coz, musimy sie zastanowic...

*

Jestesmy gotowi na nadchodzacy sezon narciarski! ;)

(Karty czlonkowskie sa imienne i kazdy z nas, lacznie z Potworkami, ma wlasna)

Panie i Panowie, oficjalnie nalezymy do klubu narciarskiego. ;)

Taki klub to calkiem niezly pomysl. Czlonkowstwo dla rodziny to 45 dolarow, czyli nieduzo, a niesamowicie sie oplaca. Dostaje sie rozpiske dni, w ktorych na okolicznych stokach sa akceptowane znizki i za okazaniem karty czlonkowskiej, mozna nabyc dzienny karnet nawet za polowe ceny! A najwazniejsze, ze te "okoliczne stoki" sa w Stanach Vermont oraz New Hampshire. Co prawda dla nas to przynajmniej 2 godziny jazdy, ale za to sa to juz prawdziwe gory. No dooobra, Colorado czy Montana to nie jest, ale stoki sa znacznie wyzsze i rozleglejsze niz nasze najblizsze "pagorki". ;)

Chcialabym jeszcze kupic sobie nowe buty narciarskie, bo stare sa zle wyprofilowane i potwornie bola mnie w nich golenie. Poki jezdzilam 2-3 razy w roku (a przez kilka lat wcale), nie mialo to takiego znaczenia. W tym roku jednak, plan jest zeby jezdzic co 2-3 tygodnie, a tego moje golenie moga juz nie wytrzymac. ;) Takie zakupy nie moga jednak byc zalatwione moim ulubionym sposobem - internetem. Musze pojezdzic po sportowych sklepach, poprzymierzac, popasowac i wtedy cos wybrac. I zapewne przelknac bol portfela. ;) Jak narazie, brakuje mi na to czasu. Pewnie obudze sie tydzien przed planowanym szusowaniem. ;)

*

Musze tez koniecznie napisac, ze jestem niesamowicie dumna z Bi! Panie i Panowie, moje dziecko plywa samodzielnie, bez zadnych "rekawkow", gabek czy innych utrzymujacych na powierzchni wynalazkow! :) Wlasciwie to juz po wakacjach wiedzialam, ze Bi potrafi utrzymac sie na powierzchni, tylko ze nasz basenik jest niewielki, a w jeziorach Starsza plywala zawsze blisko brzegu. Nie bylam pewna jak poradzi sobie w basenie, w ktorym w zadnym miejscu nie dotyka dna. Zasygnalizowalam jednak instruktorce plywania, ze Bi potrafi utrzymac sie na powierzchni i stwierdzilam, ze niech sama zdecyduje czy Starsza jest gotowa na samodzielne plywanie.

Niestety, mijaly tygodnie, a Bi nadal plywala z "gabkami" na plecach. Przyznaje, ze jako matce, te gabki dawaly nieco komfortu psychicznego rowniez mi. Wiedzialam, ze gdyby Bi nagle stracila sily w polowie basenu, nie poszlaby na dno.
W koncu jednak sie lekko zirytowalam. Zapisalam przeciez dziecko na basen, zeby nauczylo sie plywac, a nie chlapalo dla zabawy! Pierwsze dwa poziomy to rzeczywiscie bylo oswajanie z woda, nauka koordynacji pracy rak i nog, itd. Na trzecim poziomie jednak, oczekiwalam faktycznego plywania. Wiem oczywiscie, ze to nie do konca tak, ze niczego sie nie ucza, bo na treningach cwicza prawidlowe style plywackie, na brzuchu oraz plecach, itd. Wydaje mi sie jednak, ze te gabki unoszace dziecko, wszystko psuja, bo mlody plywak przyzwyczaja sie, ze nawet jesli zatrzyma sie na srodku basenu, bedzie sie unosil na wodzie niczym korek. Krotko mowiac, nie musi sie bardzo wysilac.

W koncu stwierdzilam, ze musze cos z tym zrobic. Niestety, instruktorka Bi przechodzila z jednej  grupy do drugiej, nie wychodzac praktycznie z wody. Nie chcialam zas wywolywac jej z basenu kiedy miala pod opieka dzieci. W koncu jednak udalo mi sie ja dorwac i spytalam co mysli o tym, zeby Bi sprobowala plywac bez wspomagania. Dziewczyna oznajmila, ze no jasne, ze Starsza jest na to gotowa (a ja zazgrzytalam zebami, bo nie mogla sama wyjsc z inicjatywa?), szkoda tylko ze nasza rozmowa odbyla sie przed ostatnimi zajeciami w tej sesji... :/

(Wiem, zdjecie jest beznadziejne, ciemne i z daleka. Nie moglam podejsc blizej, bo pilnowalam Nika, ktory choc plywac nie chcial, co chwila zblizal sie niebezpiecznie do basenu... Musicie mi uwierzyc na slowo, ze to co tam sie z wody wychyla, to Bi i ze plynie samodzielnie :D)

Moze lepiej pozno niz wcale, ale troche zla jestem. Bi zmarnowala 5 tygodni, bo mogla niemal od poczatku plywac bez pomocy... Chetnie zapisalabym ja na kolejna sesje, zeby kuc zelazo poki gorace, ale sie waham. Kolejne tygodnie zahacza o okres bozonarodzeniowy i nie wiem czy w ogolnym zabieganiu potrzebny mi dodatkowy bol glowy. To po pierwsze. A po drugie, poniewaz juz ponad miesiac ja oraz dzieciaki nie mozemy sie doleczyc z uporczywego kaszlu (jakim cudem M. jest nadal zdrowy nie mam pojecia...) oraz kataru (to Nik), nie wiem czy basen pozna jesienia jest nam az tak wskazany... I chociaz ogolnie jestem za hartowaniem, to teraz sama juz nie wiem... Moze postawie na jakis inny sport, przynajmniej do nadejscia zimy, bo przeciez narty zblizaja sie wielkimi krokami i trzeba wykorzystac dobrze to czlonkowstwo w klubie. ;)

A przy okazji, napisze Wam tez dlaczego fajnie jest powierzyc trenowanie dzieci profesjonalistom. Bo wiecie, M. ostatnio zrzedzil, ze po co zapisywac Potworki na lekcje plywania, skoro sama moge ich pouczyc. W koncu plywac umiem. No umiem, chociaz wybitnego plywaka nigdy ze mnie nie bylo i nie bedzie. ;) Nie dam rady nauczyc dzieci porzadnych stylow plywackich, bo sama ich dobrze nie znam. Poza tym, trenerzy maja swoje sztuczki, ktorymi zachecaja dzieciaki do odpowiedniego ukladania ciala, na ktore ja nawet bym nie wpadla. Np. dla mlodszych dzieci sporym problemem jest koniecznosc zanurzania glowy pod wode. Jeszcze na poczatku ostatniego cyklu zajec, Bi rozpaczliwie wychylala glowe tak wysoko jak sie da. W przeciagu jednak 6 tygodni sesji, zaczela ja bez problemu zanurzac. A ostatnio pokazywala mi (na sucho) jak sie plywa kraulem i przechylajac glowe na bok, mruczala sama do siebie "...i sluchamy co mowia rybki w wodzie...".
To teraz juz wiem jak instruktorka przekonala ja do zanurzania uszu. :D

(A po treningu - wygrzewanie w jacuzzi)

*

Tak jak pisalam w ktoryms z ostatnich postow, w zeszlym tygodniu Potworki zaczely przynosic prace domowa. O ile Nik dostaje w poniedzialek pakiet do wypelnienia i oddania w piatek, o tyle Bi niestety dostaje prace domowa codziennie. Na szczescie poki co, oboje do lekcji siadaja chetnie i bez przymuszania. Dodatkowo niestety, Nik musi cwiczyc "snap words", czyli wyrazy ktore ma czytac odruchowo i bez literowania. Szybko sie przekonalam, ze z nikowa pamiecia ich rozpoznawania nie musimy cwiczyc w ogole. Wszystkie pamieta z cwiczen w szkole. Gorzej z cwiczeniem ich pisania. Nie to, ze nie umie, bo wychodzi mu calkiem ladnie, ale nie lubi pisac ten moj chlopczyk, oj nie lubi... ;)
Nik to jednak pikus przy tym co wyprawia Bi podczas cwiczenia czytania! Normalnie, za kazdym razem kiedy mam ja wolac do ksiazki, przygotowuje sie mentalnie na bitwe. Powinnam sobie wczesniej walnac "kielona" melisy w koncentracie, bo to, co moje dziecko wyprawia kiedy ma przegloskowac wyraz, to ludzkie pojecie przechodzi. Przeczytanie 3-4 zdan to mordega gorsza niz przy wykopkach! Takich intelektualnych... Chociaz musze przyznac, ze wychodzi jej to duuuzo lepiej niz kilka miesiecy temu, a przez wakacje cwiczylysmy bardzo niewiele...

Do tego dochodzi granie w matematyczna gre przysylana na kilka dni do domu i z 15-minutowej (jak twierdzi nauczycielka) pracy domowej, robi sie godzina. Ech... :/

*

W zeszla srode, w szkole Potworkow odbyl sie apel, na ktory zaproszeni zostali rowniez rodzice pierwszych klas, jako ze te klasy mialy przygotowany specjalny wystep.
Wychowawczyni Nika (a zeszloroczna Bi), nadal regularnie wysyla zdjecia i pisze co dzieciaki porabiaja. W przyszlym tygodniu rodzice sa zaproszeni do klas zerowkowych zeby razem z dziecmi poczytac oraz wykonac prace plastyczna, a pozniej zostac na Halloween'owej paradzie. Natomiast co sie dzieje u Bi, wiem tylko ze strzepkow informacji otrzymanych od corki. Czyli wlasciwie nie wiem nic. :)
Skorzystalam wiec chetnie z zaproszenia na apel, bo rodzice wpuszczani sa do szkoly tylko przy jakiejs okazji i... troche sie rozczarowalam. Okazalo sie bowiem, ze wystep (a wlasciwie piosenke) przygotowala jedna z I Klas. Reszta pierwszoklasistow, choc siedziala na podwyzszeniu, spiewala tylko refren. Nie mniej jednak, Bi byla zachwycona moja obecnoscia, zawziecie machala mi i przesylala buziaki i chociazby ze wzgledu na to, warto bylo przyjechac. A ze pracuje teraz 5 minut od szkoly, to wymknelam sie na pol godzinki i juz. ;)


Reszta dzieci siedziala po turecku na podlodze, w dodatku tylem do zebranych pod sciana rodzicow. Nik znalazl sie niestety po drugiej stronie sali, wiec widzialam tylko czubek jego blond glowy. ;)

Przy okazji powspominalam dawne apele z wlasnej szkoly podstawowej. Te hamerykanckie wypadaja jednak znacznie ciekawiej. ;) Nie wiem czy tak jest nadal w Polsce, ale wszystkie apele, na ktorych mialam srednia przyjemnosc bywac, odbywaly sie z okazji jakiegos patriotycznego swieta, byly wiec sztywne i co tu duzo ukrywac, nudne jak flaki z olejem. Pamietam, ze niesamowicie sie na nich nudzilam i cieszyl jedynie fakt, ze umykala choc czesc lekcji. ;) Apele w liceum byly jeszcze gorsze, bo urzadzane tylko wtedy, kiedy ktoras z klas cos przeskrobala. Dyrektor zwolywal wiec wszystkich na sale gimnastyczna po to, zeby na nas nawrzeszczec. I znowu, czlowiek cieszyl sie tylko, ze przynajmniej nie musi siedziec na matmie czy innej fizyce. ;)

Tutaj dzieci (oraz rodzice) musialy odklepac "Pledge of Allegiance", a pozniej zaspiewac stara, piekna patriotyczna piesn "My Country, 'Tis of Thee". Piesn ta zostala napisana w 1831 roku i jako ciekawostke dodam, ze jej melodia jest identyczna jak brytyjski hymn narodowy.
Po tym wstepie nastapila juz jednak glowna czesc. Szkola Potworkow co roku wybiera sobie jakis temat przewodni. Juz widze jak w Polsce bylby to rok Adama Mickiewicza czy jakiegos lokalnego biskupa. ;) Tutaj? Temat bardziej odpowiedni dla maluchow (przypominam, ze szkola miesci klasy od 0 do IV), mianowicie ze popelnianie bledow jest zupelnie normalne, a nawet potrzebne, bo tylko w ten sposob sie uczymy. Bi od poczatku roku powtarza mi srednio raz dziennie, ze "Mamo, it's ok to make mistakes, because that's how your brain grows". :D
Bardzo podoba mi sie takie podejscie. Cala piosenka pierwszoklasistow traktowala wlasnie o tym, ze mozna popelniac bledy, najwazniejsze jest, zeby sie starac, a wtedy wszystkiego pomalu sie nauczymy. Napisana zostala pod nute starego przeboju "Hit me with your best shot". Calej przerobki nie pamietam, ale poczatek brzmial: "Let's show all of our best work", a koncowka: "And grow our braaaains!". :D

Co jeszcze mi sie podoba w szkole Potwornickich, to nacisk na pozytywna samoocene, szacunek dla innych, ale tez bycie soba. Na poczatku apelu (a takze na poczatek kazdego dnia), po patriotycznych przysiegach, dzieci recytowaly cos na ksztalt kodeksu ucznia:

"I am a smart, special, valuable person,
I respect myself and I respect others
My words and actions are kind and honest
I accept only my best in all I do,
I am proud to be ME!"

[Jestem madra, wyjatkowa, wartosciowa osoba,
Szanuje siebie oraz innych,
Moje slowa oraz czyny sa dobre oraz szczere,
Wszystko co robie, wykonuje najlepiej jak potrafie
Jestem dumny/a z bycia MNA]

Czy nie swietne??? Ja, ktorej nauczycielka (stara wiedzma) w pierwszej klasie, zaraz na pierwszej lekcji, postawila 4 na szynach za krzywo napisana literke (i po tylu latach nadal pamietam te traume!), jestem zachwycona! ;)

Ha! A nie mowilam, ze wyjdzie tasiemiec??? :D

wtorek, 17 października 2017

Masz zwierzaka? Na pewno sie nie nudzisz!

Maya sie doigrala.

Bylo to nieuniknione. Wiedzielismy, ze kiedys tak sie musi stac, nie wiedzielismy tylko kiedy. Zgodnie z "nie znacie dnia ani godziny", stalo sie to niespodziewanie w zeszly czwartek. Zupelnie zwykly, przecietny dzien. Piekny i sloneczny w dodatku.

Maya zwiala. I to zwiala tak fest, nie ze jak zwykle do sasiadow czy lasku za domem... O 11:30 dostalam sms'a od meza, ze psa nie ma juz ze dwie godziny. Moj madry - inaczej malzonek, zalozyl psu obroze, ale "niewidzialnego pastucha", czy jak to sie zwie, juz wlaczyc zapomnial. :/ Poniewaz jednak nasz pies od malego mial nature powsinogi, na poczatku zadne z nas sie nie przejelo. Wroci. Zawsze przeciez wracala.

Nie wrocila. Caly dzien, co jakis czas wysylalam M. sms'y, pytajac czy pies sie pojawil, czy sprawdzil jeszcze raz u sasiada, przejechal sie gwizdzac po okolicy? Nic. Nie ma i juz. Moj niefrasobliwy malzonek caly czas jednak niewzruszenie stwierdzal, ze do nocy wroci.
Kto by sie w koncu przejmowal, ze rodzinny pies zniknal??? Nie M.! On ma przeciez wazniejsza robote (w domysle: taras)!!!

Po pracy wzielam sprawy w swoje rece. Odebralam Potworki ze szkoly, przywiozlam do domu na piciu i siusiu, po czym zapakowalam ponownie do auta i objechalam nasza okolice, stajac co jakis czas, wychodzac z auta i nawolujac. Bez rezultatu.
Nie wiedzialam jeszcze wowczas, ze moje wysilki byly zupelnie bez sensu, bo Maya juz od kilku godzin byla duzo, duzo dalej...

Zrezygnowana wrocilam do domu i postanowilam zadzwonic do "animal control" (nie wiem jak to sie zwie po polsku) w naszym miescie. Taaa... Tam pracuja tylko do 15, wiec nikt nie odebral.
Szukajac jednak w internecie numerow telefonu do schronisk w naszym oraz okolicznych miastach, natknelam sie na stronke gdzie mozna wypelnic raport o zagubionym zwierzaku. Wypelnilam, myslac, ze moze ktos odczyta nastepnego dnia...

Tymczasem... niespodzianka! Okolo godziny pozniej otrzymalam telefon od... oficera naszej miasteczkowej policji z pytaniem, czy zglaszalam zaginiecie psa! Na moje potwierdzenie uslyszalam, ze "mamy ja"! :)

Nie macie pojecia jak sie ucieszylam! Prawie sie w sluchawke poplakalam z ulgi!

Sprowadzenie wlochatej uciekinierki do domu, okazalo sie jednak wcale nie takie proste. Okazuje sie, ze nasze miasteczko nie ma wlasnego schroniska. Maya znajdowala sie wiec w przytulku dwa miasteczka i jakies pol godziny jazdy dalej. Pracownica tamtego schroniska, powiadomiona przez policje, miala do mnie zadzwonic w ciagu 10 minut. Czekalam i czekalam... i czekalam. Minela ponad godzina i nic. W koncu zrezygnowana zaczelam przygotowywac Potworki do spania, wczesniej wysylajac sms'a do M., ze trudno, bedzie musial po psa jechac rano.

I wtedy w koncu zadzwonila tamta babka! Musze przyznac, ze w pierwszym odruchu odpowiedzialam cos w desen, ze "Pani, ja mam male dzieci, ktore wlasnie klade spac, a na telefon od pani to czekalam godzine temu! Teraz juz nigdzie nie jade!". Kobita na to, ze za zostawienie psa na noc skasuja mnie 50 dyszek. Juz prawie palnelam, ze pierdziele te 50 dolcow, ale ona nadal naciskala, zeby odebrac Maye tego samego wieczora (naprawde nie wiem dlaczego, bo sama tez musiala specjalnie tam jechac, zeby "wydac" mi siersciucha), wiec stwierdzilam, ze dobra, przyjade...

W ten sposob, zamiast jak Pan Bog przykazal klasc potomstwo do lozek, musialam zapakowac ich do auta i ruszyc w droge... Boszzzzz... Jak ja nienawidze jazdy po ciemku! Stwierdzam, ze w ciemnosci (nawet rozswietlonej lampami ulicznymi) jestem slepa jak kret i kompletnie gubie orientacje! Tym razem nie wiedzialam gdzie jade, wiec wbilam adres w nawigacje i jechalam w ciemno.
W ktoryms momencie Bi oznajmia "O! To droga do dentysty!". Rozgladam sie dookola i nie poznaje nic. Wlasnie odpowiadam corce, ze "Eeee, chyba nie...", kiedy dojezdzamy do takiego charakterystycznego mostu. "O, no rzeczywiscie jestesmy niedaleko dentysty" - rzeke znow corce - "Ale jedziemy w przeciwnym kierunku". W tym momencie dojezdzamy do skrzyzowania. I co?! I to droga do dentysty, jak w morde strzelil, a my jestesmy w samym centrum naszego miasteczka, ktorego to centrum, kompletnie nie rozpoznalam! :D
Wniosek? W podroze po ciemku, musze brac ze soba Bi. Sama pogubie sie dokumentnie. ;)

W kazdym razie w koncu dotarlismy na miejsce. Schronisko okazalo sie byc na uboczu, w uliczce bez nawet jednej lampy ulicznej. Po jednej stronie sciana jakiegos budynku, po drugiej las. Ciemno bylo i straszno i az zablokowalam drzwi w aucie z obawy, ze ktos nas tam napadnie... ;) Jak na zlosc babka sie jeszcze spoznila i 20 minut musialam na nia czekac, a Potworki niemal kota z nudow dostawaly! :/

Kobita jednak dojechala i psa nam wydala. Okazalo sie, ze durny siersciuch zlapany zostal juz o 10 rano, czyli moze godzine po ucieczce. A znalezli ja na skrzyzowaniu naszej ulicy z glowna droga, jakies pol km od domu. Nie mam pojecia dokad ten pies chcial dojsc! Albo stracil orientacje, albo planowal odwiedzic Potworki w szkole, tyle ze to jeszcze ze 2 km dalej. ;) W kazdym razie to cud, ze nic jej nie potracilo, bo to baaardzo ruchliwa krzyzowka, a Maya nie boi sie aut i smialo lata przy kolach.

Pies byl tak skolowany, ze przywieziony do domu, nie chcial wyskoczyc z bagaznika. Kiedy w koncu, po zachecie wyskoczyl, siegnelam do raczki, zeby go zamknac, siersciuch wskoczyl z powrotem! Ciekawe czy czyms ja tam nafaszerowali? ;)

A zarowno policjant przez telefon, jak i pani ze schroniska, podsumowali, ze "She's such a sweet girl!".
Pffff...
Polozy uszka po sobie, spojrzy tymi wielkimi brazowymi slepiami, pomacha ogonkiem i niewtajemniczony czlek roztapia sie w zachwycie...


("sweet" girl)

Ale to jest cholera, mowie Wam. Nieusluchana powsinoga, zadna wolnosci. M. mowil, ze nastepnego dnia po "uratowaniu", przez pare godzin siedziala (juz z wlaczona obroza na szyi, wiec nie mogla wyruszyc po przygode) i patrzyla tesknie w las. :D

Podejrzewam wiec, ze to pierwszy, ale nie ostatni raz. I oby kolejny nie skonczyl sie tragiczniej... :/

P.S. A w skrzynce znalazlam mandacik, opiewajacy na 60 zielonych, za niezarejstrowanie psa w miescie oraz puszczenie go wolno! :( Nosz kurna! Zarejstrowac, no rzeczywiscie nie zarejstrowalam. Ale wolno, to ona sie sama puscila, o! :/

środa, 11 października 2017

"Co slychac Panie Tygrysie? A nic, nudzi mi sie..."

Jak w tytule. Niby cos sie tam dzieje, ale to "dzieje" to takie malo ciekawe jest. ;)

Trwa lato. Zeszly tydzien byl tak goracy i wilgotny, ze w niektore dni przeklinalam M. i jego narwanie, ktore w ferworze po-letniego porzadkowania, kazalo mu wyjac z okna klimatyzacje. Od okolo 3 tygodni (z malymi 2-3-dniowymi przerwami), bylaby jak znalazl, a tak to musimy sie kisic. Gwoli scislosci, to M. pytal i sama wydalam pozwolenie na wymontowanie tego arcywaznego sprzetu, ale nie przyjmuje tego do wiadomosci. To jego wina i juz. ;)

Potworki mialy dlugi weekend. W poniedzialek byl Columbus Day, a we wtorek nauczyciele w naszym miasteczku mieli szkolenia.
Szkoda, ze ten Dzien Kolumba to takie swieto - nieswieto. Wolne maja szkoly, poczta, banki oraz urzedy stanowe i federalne. Pozostali, zwykli smiertelnicy zasuwaja normalnie do pracy. A we wtorek to wiadomo, ze pracowali wszyscy, oprocz nauczycieli... ;)

Te nauczycielskie szkolenia to jakis porypany wymysl. My mielismy je we wtorek, a np. sasiednie miasteczko, w miniony piatek. Tak czy owak, dzieciaki mialy 4 dni wolnego. W miescie kolezanki z pracy maja jeszcze inny system. Przez caly rok szkolny, z wyjatkiem dwoch miesiecy, w srody dzieci maja zajecia tylko pol dnia, a przez reszte godzin, nauczyciele sie "szkola".
I ja sie pytam, moi panstwo, czy nie daloby sie zrobic tych szkolen w weekend, zamiast dezorganizowac zycie wszystkim rodzinom w miescie???  Przynajmniej dla nauczycieli podstawowek, bo starsze dzieciaki zostana juz same w domu i po klopocie. A dla maluchow trzeba szukac opieki... 
Oczywiscie dyzurujaca swietlica dziala, ale nie dosc, ze nie w naszej szkole, to jeszcze odplatnie... :/ Co wiec zostaje? Wziecie wolnego z pracy. :/

W ciagu poprzednich dwoch lat, strasznie sie napsioczylam na ciagle branie wolnego "z okazji" zamknietej szkoly. W tym roku mam luzy, bo M. pracuje na druga zmiane, mi pozostaje wiec tylko wyjscie o godzinke szybciej, zeby zdazyl na czas. Myslicie, ze jestem zadowolona? A gdzie tam! To znaczy w teorii tak, bo wiem ze to duzo prostsze niz ciagle branie wolnego. Szczegolnie kiedy jest sie w nowej pracy zaledwie 4 miesiace. W praktyce jednak, posiedzialabym sobie w domu...
Jak zwykle wiec - nie dogodzisz. ;)

*

W sobote, po basenie Bi oraz cotygodniowym odgruzowaniu chalupy, stwierdzilam, ze patrzec juz nie moge na stan okien w domu. Nie mylam ich ze dwa lata, wiec mozecie sobie wyobrazic jak wygladaly. ;) Zanim ktos zakrzyknie ze zgroza, nadmienie tylko, ze Amerykanie myja okna niezmiernie rzadko, wiec wroslam juz po prostu w tutejsze (flejtuchowate :D) srodowisko. Nigdy nie widzialam, zeby moi sasiedzi z naprzeciwka (Polacy zreszta) czyscili okna. Ani zadni inni. :) Zreszta, musze przyznac, ze nie wiem jakiego szkla uzywa sie do tych amerykanskich okien, ale one, po 2 latach nieczyszczenia, wcale nie sa az tak brudne! :O To znaczy czesc dolna, zaslonieta siatka, rzeczywiscie byla upackana, bo nie dosc, ze pryska na nia kurz i brud z siatek, to te ostatnie utrudniaja splukiwanie syfu. Gorna czesc jednak, po ktorej swobodnie splywa deszcz, wydaje sie calkiem przyzwoita, najwyzej lekko przykurzona.

Spedzilam wiec cale popoludnie szorujac okna. W zasadzie to nawet nie skonczylam bo zrobilo sie ciemno. Mimo wszystko jednak bardzo bylam z siebie zadowolona. Dopoki nastepnego dnia nie spadl deszcz, a dwa dni pozniej lalo calutki Bozy dzien!
Normalka, ze nie padalo trzy tygodnie, a jak umylam okna, to nadszedl front z ulewami. Typowe! :/

*

W niedziele zas, kopnal mnie "zaszczyt". Zostalam mianowicie zaproszona na grilla do szefa. Jak i pozostali pracownicy, nie ze tylko ja. :) Tak tak! Ci dretwi Chinczycy jednak sie socjalizuja! ;) Juz myslalam, ze nie zostane zaproszona, bo tydzien wczesniej X. (imie mojego szefa zaczyna sie wlasnie na X ;P) pytal wszystkich po kolei czy ta niedziela im pasuje. Mnie nie zapytal, wiec uznalam, ze jako najnowszy "nabytek" firmy moge zostac pominieta. Jednak zaproszenie otrzymalam i pojechalam uznajac, ze w tak malej firmie, kiedy szef zaprasza, wypada sie chociaz pokazac. ;)
Zapytacie jak bylo?
Meh... ;) To nie imprezy z dawnej firmy, gdzie wino lalo sie strumieniami, a szef wlaczal muzyke i zapraszal kazda dziewczyne po kolei do tanca. Tutaj do picia bylo tylko piwo (a fuj!) i pomimo ze zaproszenie bylo na "grilla", zostalismy posadzeni przy stole w jadalni i tam spedzilismy caly wieczor. A ja spodziewalam sie zabawy na swiezym powietrzu! Nawet kalosze Potworkom spakowalam (bo zaproszenie bylo dla calych rodzin, a rano padalo) a tu impreza rodem z Bozego Narodzenia, gdzie czlowiek tylko je, pije i popuszcza pasa. ;) Musze jednak przyznac, ze zarcie bylo pyszne i atmosfere psul tylko jeden z Azjatow - Koreanczyk sie okazuje, opowiadajacy jakies koszmarne anegdotki o genetycznych eksperymentach, ktore mial kiedys okazje przeprowadzac w swojej ojczyznie. Na szczescie na zwierzetach, a nie ludziach, ale mimo wszystko... :/

*

Poniedzialek po pracy spedzilam w znacznie lepszym towarzystwie. Wpadla do mnie kolezanka ze swoimi blizniakami. Nie tylko, ze ja mialam kumpelke do poplotkowania, ale tez Potworki pieknie sie z kolegami bawily. :) Bylam nawet w lekkim szoku, bo chlopaki niedawno skonczyli 7 lat, wiec wiekowo sa blizej Bi. Cala trojka wlaczyla jednak do zabawy Kokusia i mieli frajde na calego. Pod koniec wizyty Bi zaczela narzekac na bol brzucha, wycofala sie nieco i Nik wrecz przejal dowodzenie, przynoszac swoje wszystkie planszowki i tlumaczac zasady gry. Co prawda Starsza wolala oburzona, ze "They are all cheating!" [= oni wszyscy oszukuja!], ale co tam. Najwazniejsze, ze nikt nie mial pretensji, a za to wszyscy po kolei zanosili sie smiechem. ;)

*

Bol brzucha, wlasnie... :/ Wyglada na to, ze oprocz przeziebienia, ktore nadal ciagnie sie niczym guma z gaci u mnie oraz Nika, wpadla nam z wizyta jakas jelitowka... W piatek rano M. przyslal mi smsa, ze Kokusia boli brzuszek az placze. Po chwili jednak przeszlo, wiec M. jednak odwiozl go do szkoly. Nie na dlugo. Juz o 11:30 dostalam telefon od szkolnej pielegniarki, ze Nik placze, ze boli go brzuch i nie tyka jedzenia... M. nie odbieral telefonu, wiec po syna zmuszona bylam jechac ja. I co zastalam w pielegniarskim gabinecie??? Usmiechniete dziecko, wesolo brykajace miedzy lezanka a biurkiem. ;) Cos jednak bylo na rzeczy, bo do konca dnia Nik nie tknal jedzenia. Nawet do picia musialam go wrecz zmuszac. Poza tym zasnal M. w dzien, czego nie robi juz od dawna i to na podlodze, wsrod puzzli.

(To se miejsce wybral... A zaraz obok ma kanape...)

Pozniej, kiedy odebralismy Bi, po 5 minutach na placu zabaw oznajmil ze jest zmeczony i chce jechac do domu. Poza tym jednak nie mial goraczki, humor w miare dopisywal, a jeden luzny, ekhem... stolec, pojawil sie dopiero w poniedzialek. W sobote apetyt mial jeszcze slaby, ale juz cos tam jadl, a w niedziele wydawal sie zdrow jak ryba.

Wobec braku porzadnych objawow, uznalam, ze moze cos mu zaszkodzilo, mimo, ze jedlismy w sumie to samo. Niestety, jak juz wspomnialam, w poniedzialek po poludniu Bi zaczela narzekac na bol brzucha, po czym ona rowniez urzadzila sobie glodowke. Pierwszego dnia nie zjadla nawet wieczornych owocow, ktore zwykle uwielbia. A wiec jednak jelitowka... :( Na szczescie bardzo lagodna, ale i tak czuje sie winna, ze w niedziele na "firmowej" imprezie Potworki mialy kontakt z szesciorgiem dzieci, a nastepnie w poniedzialek jeszcze ze znajomymi blizniakami...

*

Remont tarasu pomalu posuwa sie do przodu. Idzie to w slimaczym tempie, ale co zrobic, skoro M. uparl sie, ze da rade sam.

(Na poczatku zeszlego tygodnia straszyly nadal stare schody)

Oplacona ekipa uporala by sie z tym w kilka dni, a maz dlubie po trochu w wolnych chwilach. W tym tygodniu mial w ogole poslizg, bo poniedzialek i wtorek spedzil w domu z Potworkami, a przy nich wiadomo, ze nie da sie spedzic calego dnia przy robocie.

Nie powiem, ciesze sie, ze M. chce robic cos przy domu i dumna jestem, ze potrafi i nie zraza sie tym, ze czasem musi cos oderwac i zaczac od nowa. ;) Nie mowiac juz o uldze w portfelu, bo ekipie jednak najwiecej placi sie za robocizne. Czasem jednak chcialoby sie miec skonczone i ladne juz, teraz, natychmiast... No, ale pomalu widac swiatelko w tunelu.

(Stan z poniedzialku obecnego tygodnia. W sobote, podczas gdy ja walczylam z oknami, taras dorobil sie nowych schodow)

*

Przyszly stroje dla dzieci na Halloween'owa parade w szkole. W tym roku stwierdzilam, ze moze niech sami wybiora sobie kostiumy. Nie, nie dalam im calego katalogu do przejrzenia, bo to niechybnie skonczyloby sie oczoplasem i w koncu placzem. Dzieciaki sa bezradne w obliczu zbyt wielkiego wyboru. Ja zreszta tez. ;) Wydaje mi sie, ze sa jednak juz na tyle duzi, zeby z kilku opcji wybrac cos, co najbradziej im sie podoba. Poza tym obawialam sie, ze ja cos zamowie, a potem bedzie placz, ze im sie nie podoba. W koncu oboje, a Bi szczegolnie, maja juz swoje gusta oraz zdanie. :)
Co sie przy okazji okazalo? Moje dzieci nie maja zbyt wygorowanych wymagan. Zamiast bardziej skomplikowanych przebran ksiezniczki, pirata lub innego spidermana, wybrali... Nik prosta peleryne udajaca nietoperza, a Bi... w sumie sama nie wiem co to jest, ale dla mnie tez z grubsza przypomina przebranie nietoperka. Albo raczej nietoperki. ;)

(Dwa Gacki :D)

Oboje strojami zachwyceni, a to najwazniejsze. ;)

*

We wtorkowe popoludnie, Potworki wykazywaly daleko posuniete oznaki znudzenia. W skrocie, biegali jak szaleni, przepychali sie, klocili, naprzemian wyrzucali z pokojow, wrzeszczeli, tarmosili psa, jeczeli o slodycze i sama juz nie wiem co. ;) Najpierw wyrzucilam towarzystwo do ogrodu. Bylo 25 stopni, niech sie wyzyja! Bardzo wczesnie jednak zapada teraz zmierzch, a wraz z nim spadaja temperatury. Trzeba bylo w koncu zamknac dzieciarnie w domu. Obawiajac sie powtorki z wczesniejszych (watpliwych) rozrywek, urzadzilam im najprostsza chyba, jesienna zabawe, mianowicie robienie pieczatek z lisci napredce zebranych w ogrodzie.


Zabawa ta szybko przeszla w robienie pieczatek dloni, a nastepnie w malowanie paluchami. ;)


Patrzylam z lekka zgroza na poczynania zwlaszcza Nika. Koniec koncow, dywan udalo mi sie uratowac, podloge na szczescie szybko sie wyciera, a Potworki cale usmarowane kolorowymi maziajami, byly przeszczesliwe. ;)

*

Od dzis Potworki wrocily do szkoly. Na 3 dni, haha! W tym tygodniu jeszcze wiele sie nie zmieni, ale od poniedzialku zaczyna sie praca domowa! :O Przynajmniej dla Nika, bo jego pani przyslala oficjalne zawiadomienie. O Bi nic konkretnego jeszcze nie wiem, ale na poczatku roku byla mowa, ze praca domowa zacznie sie w pazdzierniku. Poniewaz nastepny tydzien to juz trzeci tego miesiaca (a dopiero co byl 1 pazdziernik!!!), wiec wnioskuje, ze i Bi zacznie przynosic lekcje do domu. Az sie boje. :D U Nika przynajmniej wiem z grubsza czego sie spodziewac, bo po zeszlym roku znam system jego Pani. Ale wychowawczyni Bi to wielka niewiadoma. Nie wiem ile bedzie zadawac, ani w jakiej formie. Wiem tylko, ze praca domowa bedzie od poniedzialku do czwartku. Weekend jest dla tutejszych nauczycieli czasem odpoczynku. :)

*

Od poniedzialku czeka Potworki rowniez delikatna zmiana grafiku. Przynajmniej tymczasowa. Zapisalam ich mianowicie na zajecia plastyczne, odbywajace sie po poludniu w szkole przez 8 poniedzialkow pod rzad. Oczywiscie Bi byla cala chetna, ale Nik mial swoje watpliwosci. Przekupilam go w koncu godzinnym pobytem na swietlicy w oczekiwaniu na owe zajecia. :D Potworki morduja mnie juz jakis czas o chodzenie na swietlice, to beda mieli okazje. Widzicie, swietlica jest tu odplatna, dlatego nie zapisywalismy na nia dzieci, skoro mozemy ich odwiezc i odebrac. Natomiast, jesli Potworki zapisane sa na dodatkowe zajecia (rowniez odplatne oczywiscie ;P), moga zostac po lekcjach w swietlicy za darmo. Ja natomiast chetnie skorzystam z dwoch godzin "wolnosci", bo na codzien jestem albo w pracy, albo z Potworkami. Nie mam czasu na samotny wypad na zakupy, czy zeby cos zalatwic. Teraz bede miala okazje, a Potworki beda mialy swoja wymarzona swietlice. Wilk syty i owca cala. ;)

A dlaczego Potworki tak ciagnie na ta nieszczesna swietlice? Nie uwierzycie, ale (oprocz towarzystwa kolegow), chodzi im glownie o slodycze. Szkola Potworkow ma wymagania, ze do picia dzieci moga dostawac tylko wode, a przekaski musza byc zdrowe, bez cukru. Swietlica jednak jakos pod te wymagania nie podchodzi, bo zaraz po ulokowaniu w niej dzieci, dostaja one soczek oraz albo batonik (niby granola, ale sklad powala) albo zelki (niby "fruit snacks", ale to normalne zelki!). :O Akurat slodyczy (w ramach rozsadku) Potworkom nie bronie (choc ograniczam :D), ale sokow nie dostaja so picia niemal w ogole. Zakladam wiec, ze to zaciete dopominanie sie swietlicy, to taki niemy krzyk o ten nieszczesny soczek. :D

*

I na tym skoncze, bo te "nudy" nagle przerodzily sie w kolejnego tasiemca. ;) Pozdrawiam jesiennie!

(Nie lubie jesieni, ale kolory naszego ogrodu o tej porze roku, niezmiennie wprawiaja mnie w zachwyt)

wtorek, 3 października 2017

O calkiem fajnym weekendzie

Nie bylo kempingu, nie bylo zadnej dalszej wycieczki, nie bylo nawet przejazdzki rowerowej! Mimo wszystko jednak, weekend oceniam na plus!

No dobra, kazdy weekend jest lepszy niz tygodniowy kierat! Musze o tym pamietac kiedy nadejdzie prawdziwa, szara jesien, ociekajaca deszczem i poza szybka spozywka, nie bede przez dwa dni wychodzic z domu. :D

Sobota byla troche zwariowana, bo rano Bi miala basen, a po powrocie do domu mielismy tylko godzinke, zeby sie ogarnac, przebrac, cos przekasic i czas byl jechac na przyjecie urodzinowe kolezanki Bi.

Kokusia, po pierwszej, fatalnej lekcji plywania i kompletnej panice przed kolejna, wypisalam z zajec. Poniewaz jednak M. ostatnio pracuje w niemal kazda sobote, zmuszona bylam zabrac mlodszego na basen ze soba. Mam zreszta cichutka nadzieje, ze Mlodszy popatrzy na inne dzieci, w tym siostre, pluskajace sie wesolo i w koncu jakos sie przelamie. Poki co jednak, troche bawi sie autkami na lezakach, a troche nudzi jak mops i jeczy dlaczego lekcja Bi tak dlugo trwa. Coz, cierp cialo, jak zes chcialo... :D

Od rana powtarzalam Potworkom (a w szczegolnosci Bi, bo to o jej kolezanke chodzilo), ze po basenie musimy sie spieszyc, ze nie ma czasu na glupoty i krecenie sie w kolko bez celu.
Rezultat?
Najpierw Starsza niemal ze lzami w oczach blagala zebym pozwolila jej wrocic do wody na jeszcze chwilke chlapania. Nastepnie chciala sobie chociaz posiedziec na krzeselku. W przebieralni, oboje z Nikiem musieli koniecznie sie zwazyc (stoi tam waga lekarska). Pozniej, zamiast sie przebierac, Bi siedziala patrzac zamyslona na szafki, dlubiac w nosie i musialam co 3 sekundy wzywac ja z powrotem na ziemie. A na koniec, tak strasznie, straaasznie chcialo jej sie siusiu (a zalatwila sie przed wyjsciem z domu i jeszcze raz przed plywaniem)...

To tyle bylo z tego sprawnego ogarniania sie. ;) Na szczescie po powrocie do domu poszlo juz troche szybciej i ani sie obejrzelismy, a dotarlismy na przyjecie.

Rodzice solenizantki lubia chyba imprezy w plenerze. Ja w sumie rowniez, tylko tym razem pogoda raczej srednio dopisala... Rok temu, mala Lexi miala urodziny na farmie. W tym roku... poniekad tez, chociaz to do konca nie byla farma, a park prowadzacy zajecia edukacyjne dla biednych (nie mam tu na mysli finansow, bo miesci sie w jednym z najbogatszych miast naszego Stanu :D), miastowych dzieci, ktore kozy czy kury na oczy nie widzialy. ;) Troche zwierzatek gospodarczych sie tam wiec znalazlo. Niestety, przyjecie trafilo na najgorsza pogode od kilku tygodni. Pochmurno, wialo, a temperatura nie podniosla sie powyzej 15 stopni. Dobrze, ze chociaz nie padalo, bo do samej soboty, prognozy roznie to przepowiadaly.
I pomyslec, ze tydzien wczesniej roztapialismy sie z goraca na kempingu! ;)

Mimo srednio sprzyjajacej aury, pierwsza czescia przyjecia bylo oprowadzenie malych gosci przez teren parku, skladajacy sie na staw, kilka szlakow biegnacych przez lasek, a na koncu budynki zamieszkiwane przez zwierzaki gospodarskie.

(To nie zawzieta mina i grozenie matce kijem. Nik mruzyl oczy od wiatru ;P)

Dzieciaki mogly poglaskac lame, koze (tylko te dwa egzemplarze laskawie podeszly do plota) i kroliczka oraz poczesac osiolka.

(Na zdjeciu - lama. Wszystkie zwierzaki dzieci olaly, oprocz niej. Na widok bandy urwisow stanela jak wryta, co widac na zdjeciu. I stala tak dluzsza chwile zastanawiajac sie najwyrazniej czy podejsc czy lepiej zwiac :P)

Musze przyznac, ze prowadzacy, mimo ze nie mogl miec wiecej niz 21-22 lata, mial niesamowite podejscie do dzieci i opowiadal ciekawostki z takim talentem, ze sama sluchalam z przyjemnoscia.

Na impreze rowniez zmuszona bylam zabrac Nika i tu niestety niezle dal mi sie we znaki. Problemem bylo to, ze Bi poleciala za kolezankami, a brata miala w nosie.


Mlodszy szedl ze mna w tyle za dzieciakami i narzekal glosno na swoj ciezki los. A ze mu sie chodzic nie chce! A ze on nic nie znajduje (dzieci szukaly sladow zwierzatek)! A ze on nic nie widzi! A ze on nic nie moze poglaskac! Szedl i marudzil, caly czas naburmuszony i bliski lez. Jednoczesnie jednak, przymierzal sie do kazdej atrakcji jak do jeza. Jeczal, ze nie poglaskal kozy, ale do plota, mimo mojej zachety, zblizyl sie dopiero, kiedy zwierze przeszlo juz dalej. Na widok krolika, zanim jeszcze prowadzacy podszedl z nim do reszty dzieci, Nik juz uderzyl w krzyk, ze on nie bedzie mogl go poglaskac (zeby jednak dal rade, wepchnelam go doslownie w srodek dzieciarni :D). Do czesania osiolka mogly podejsc tylko dwie osoby naraz, dzieci wymienialy sie wiec szczotkami. Kilkoro doslownie wciskalo szczotke w reke Nika, a on chowal sie za moje ramie i twierdzil ze nie chce. Zeby natychmiast podnosic lament, kiedy szczotka trafiala w inne rece. Dopiero na sam koniec, kiedy oznajmilam mu, ze to jego ostatnia szansa, bo osiol wraca na pastwisko, w koncu przelamal sie i podszedl. ;)

(Male uparte oslisko, czesze wiekszego osla :D)

Humor poprawil mu sie dopiero, kiedy wrocilismy do pawilonu na pizze oraz tort. Budynek bowiem pelen byl bardziej egzotycznej zwierzyny - klatek z papuzkami falistymi, wiekszymi papugami, wezami, jaszczurkami oraz zolwiami. W zasadzie, Mlodszy mogl spokojnie pominac jedzenie, bo interesowaly go tylko klatki oraz terraria. ;)

Podsumowujac, przyjecie sie udalo. Bi bawila sie swietnie, Nik, w drugiej polowie imprezy - rowniez. Pogoda co prawda byla jaka byla, ale nie padalo, a to najwazniejsze.

(O, jakie mi sie ladne, jesienne zdjecie udalo strzelic. Szkoda, ze ten glupi znak akurat tam musial stac... :/)

A po powrocie do domu, wypilam rozgrzewajaca kawe i... zabralam sie za odgruzowywanie chalupy. Przez reszte popoludnia nawet nosa nie wysciubilam na zewnatrz. :)
Szkoda, ze moja "ciezka" praca jest praktycznie niewidoczna... Jak przystalo na jesien, Maya gubi dwa razy tyle klakow co zwykle, wiec po jednym dniu dywany sa juz nimi rowniutko pokryte. A dzieci uznaly za stosowne, zeby umyc pedzle wymaziane czerwona farba, w swiezo wyszorowanym zlewie. W rezultacie, wygladal jakby ktos tamowal nad nim krwotok...
Niekonczacy sie cykl sprzatania, trwa nadal... ;)

Ale za to niedziela, ale za to niedziela... Chcialoby sie zaspiewac. :)

Niedziela byla cudnie sloneczna i po brutalnie zimnym poranku (5 stopni!), cieplutka - 20 kresek, a w sloncu nawet wiecej. Nie byly to juz, co prawda, upaly z poprzedniego weekendu, ale hej! Dwadziescia stopni pierwszego pazdziernika??? Lubie to! :D

Rano trzeba bylo odbebnic troche obowiazkow - msza, potem zakupy spozywcze. Nastepnie, malzonek moj wzial sie ostro za gotowanie, zeby przygotowac "baze" do obiadow na caly tydzien. M. wiekszosc swojego czasu przed praca spedza teraz bowiem naprawiajac taras i nie chce marnowac czasu na pichcenie.

(Nasz taras wyglada teraz mniej wiecej tak...)

(A patio, na ktorym jeszcze niedawno Potworki pluskaly sie w basenie - tak)


Co prawda wspanialomyslnie (choc niechetnie) zaproponowalam, ze przejme ten okrutny obowiazek, ale malz mi najwyrazniej nie ufa. Pewnie boi sie, ze przez caly tydzien bedziemy sie zywic parowkami, kupnymi pierogami i tajemniczymi "tworami" wygrzebanymi z dna zamrazarki. :D
Musze tu wspomniec, ze M. naprawde lubi gotowac. Ja nie znosze, dlatego kiedy maz staje przy garach, jako cierpliwa zona grzecznie ignoruje totalna rozpierduche w kuchni i wycofuje sie z pomieszczenia. Tym bardziej, ze M., pomimo sympatii do tego zajecia, miota sie jak w ukropie i jest choleeernie nerwowy. Wypisz wymaluj ja, ale ja nie lubie gotowac, wiec mam prawo. ;) Przy okazji okazalo sie, ze wszystkie przyprawy albo sa na wyczerpaniu, albo nie ma ich w ogole. Pretensje oczywiscie do kogo? Do mnie! A ja gotuje w tym domu, czy jak??? Skoro to nie ja zuzywam przyprawy, to skad mam wiedziec, ze ich brakuje?! :D

W kuchni poirytowany maz ("Tylko sol i pieprz sa w tym domu, co ja moge z tym zrobic?!"), a Potworki znudzone, zaczynaja skoki po kanapie i gonitwy po domu... Oj, nie za dobra kombinacja. :) Dlugo sie nie namyslajac, zgarnelam potomstwo i wyruszylam na jesienny festiwal.

Musicie wiedziec, ze jesien to ulubiona pora roku Hamerykanow, przynajmniej w tej czesci kraju. Za zasluge tego stanu rzeczy mozna uznac piekne kolory, ale ja ide o zaklad, ze tu chodzi raczej o temperatury. Pisalam juz wiele razy, ze tubylcy sa zimnolubni. Jak napoje, to tylko z lodem, jak dom, to tylko z klimatyzacja. Jak tylko temperatura na zewnatrz podnosi sie powyzej 18 stopni, klima idzie pelna para. Trzeba przyznac, ze lato jest tutaj srednio przyjemne (chociaz ja tam nie narzekam ;P), z temperaturami niemal stale oscylujacymi wokol 30 stopni i wysoka wilgotnoscia powietrza. Nic dziwnego, ze nie znoszacy goraca Hamerykanie czekaja jak na zbawienie na rzeskie, suche powietrze oraz temperatury ponizej 15 stopni. :) I nie ma sie co dziwic, ze nasz Stan (oraz wszystkie okoliczne zapewne), w polowie wrzesnia zamienia sie w jeden, wielki jesienny festiwal! :) Kazde miasto i miasteczko musi miec swoj wlasny, czasem weekendowy, a czasem trwajacy kilka tygodni (!). Dodatkowo, wiele prywatnych miejsc organizuje je na mniejsza skale.

Zabralam Potworki wlasnie na taki malutki jesienny festiwal pod wdzieczna nazwa "Hay Day", czyli "dzien siana". :D Nie czuje sie na silach zabrac dzieci samotnie na jedna z wielkich imprez, bowiem boje sie, ze ich zwyczajnie zgubie w nawiedzajacych je tlumach. Ten, na ktory trafilam, byl jednak idealny. Bylo sporo ludzi, ale ani nie trzeba sie bylo przepychac lokciami, ani nie bylo kolejek do zadnej z atrakcji. ;) Festyn zorganizowany zostal w muzeum w naszym miasteczku, w dodatku zaledwie jakies 5 minut drogi od domu. Kolejnym bonusem bylo to, ze dzieci z naszego miasteczka mialy darmowy wstep. Planowalam sie tam wybrac juz w zeszlym roku, ale w ostatniej chwili schrzanila sie pogoda. W niedziele ta ostatnia zdecydowanie dopisala, wiec nie bylo wymowek. ;)

Samo muzeum ma ciekawa historie. Przerobione zostalo z posiadlosci z poczatkow XX wieku, ktora zostala wybudowana na polecenie pewnej damy z nowojorskich wyzszych sfer. Damie owej zamarzylo sie zycie na prowincji, a ze uczeszczala w tych okolicach do starej, prywatnej szkoly dla dziewczat (ktora zreszta nadal funkcjonuje), to tutaj postanowila zapuscic korzenie. ;) Przez lata, wspaniale urzadzona wiejska posiadlosc, odwiedzana byla przez smietanke towarzyska, miedzy innymi zone prezydenta Roosevelt'a oraz Jackie Kennedy (ktora rowniez uczeszczala to w/w szkoly).

(Gdybym miala zamieszkac w takiej chalupie, pewnie tez marzylabym o "prowincji" :D To jest tylko jedna strona domu, ktory jest po prostu ogromny!)

Wlascicielka, umierajac przekazala dom oraz ziemie w testamencie Stanowi. Warunkiem bylo, zeby umeblowanie domu pozostalo w stanie nienaruszonym. I tak sie stalo. Dom zamieniono w muzeum, natomiast budynki gospodarcze oraz stajnie, zostaly przerobione na kafejke oraz pomieszczenia, gdzie odbywaja sie roznorakie spotkania oraz zajecia artystyczne dla dzieci. Jest tam rowniez (a jakze!) sklepik z pamiatkami. Na szczescie zamiast zwyklego, hamerykanckiego (czyt. chinskiego), plastikowego kiczu, sprzedawane sa w nim wyroby lokalnych rzemieslnikow (recznie robione mydelka, porcelana) oraz artystow, nie jest wiec zle. ;)

Z racji, ze Potworki sa za male aby docenic przepych starej posiadlosci, do srodka nie wchodzilam (planuje kiedys wrocic - uwielbiam muzea!).

(Ale pohustac sie w bujanych fotelach na werandzie domu, to juz chetnie)

Za to obejrzalam sobie piekny, stary faeton oraz karoce. Bi bardzo sie ona spodobala, jako ze czyms takim podrozuja prawdziwe ksiezniczki. ;)

Oprocz tego, poniewaz "Hay Day" to impreza typowo rodzinna, po calej posiadlosci porozrzucane byly atrakcje dla dzieci, m.in. malowanie buzi:


Skakanie po kupie siana:

(W koncu nazwa "hay day" zobowiazuje! :D)

Przejazdzka wozem z siankiem i to ciagnietym przez konie, a nie, jak to zwykle widywalam, traktor:


(Nie macie pojecia jak to siano pieknie, aromatycznie pachnialo!)

Oraz malowanie dyni:

(Nik wybral dynsko, ktore ledwie byl w stanie uniesc!)

Mozna tez bylo wsiasc do wozu strazackiego oraz posiedziec na traktorze.

(Calkiem niechcacy, ubralam Nika idealnie pod kolor :D)

Znalazl sie rowniez taki piekny, zabytkowy woz strazacki, z 1937 roku:

(Czy nie wspanialy???)

Co prawda Bi wyklocila sie ze mna, ze ten woz wcale nie jest stary, bo jest czysty i bez rdzy! Same widzicie, co ja tam wiem. ;) Na koniec, wykorzystalam rozlegle tereny przylegajace do posiadlosci, na miejsce wyzycia sie dla Potworkow. Mamy calkiem spory ogrod, ale takiej laki ze schodkami z ktorych mozna skakac nie posiadamy, dzieciarnia byla wiec w siodmym niebie.


Jedyne z czego nie skorzystalismy, z powodu ciagnacego sie niczym gluty z nosa (jakie trafne porownanie!) przeziebienia Potworkow, to lody sprzedawane z budki. Niestety, cholerny wirus co popusci, to wraca, wiec lodom powiedzialam stanowcze nie. I to byl koniec zabawy, bo po mojej odmowie dla Bi wszystko bylo juz glupie i brzydkie, wiec zgrzytajac zebami zabralam dzieciarnie do domu, zanim Starsza doszczetnie popsula mi humor. ;)

*

W calej tej slonecznej radosci i zabawach, wisi nad nami jedna, ciemna chmura. A raczej wielkie, czarne chmurzysko. Chodzi o moja tesciowa. I nie, nie bedzie tu zlosliwych dowcipow.

Tesciowa moja, trzy tygodnie temu trafila do szpitala z ostrym zapaleniem woreczka zolciowego. Niestety, infekcja byla na tyle zaawansowana, ze najpierw spedzila prawie tydzien pod kroplowkami z antybiotykiem, zeby ja zwalczyc. W koncu zabieg sie odbyl (podobno udany) i dwa dni pozniej tesciowa wypisali do domu. Co z tego, kiedy jak tylko przestaly dzialac lekarstwa podane w szpitalu, tesciowa dostala goraczki. Poniewaz ta nie spadala, trzy dni pozniej tesc zawiozl ja z powrotem do szpitala. Wykryto zapalenie oraz odme pluc (najwyrazniej podlapane w szpitalu), a przy okazji wyszlo na jaw, ze kamien (potezny, 2-centymetrowy) z usunietego woreczka, przyrosniety byl do watroby. Ta "mogla" zostac zadrapana podczas zabiegu, a w rezultacie zrobil sie tam krwiak.

I tak juz biedna kobieta, poraz drugi siedzi ponad tydzien w szpitalu. Caly czas ma stan podgoraczkowy, a lekarze nie maja pojecia dokladnie ani od czego, ani jak ja wyleczyc. :/

Do tego dochodzi kwestia tescia, ktory jest z tych, co nawet herbaty sami sobie nie zrobia, a co dopiero ugotuja obiad. Na dokladke chlop jest potwornie skapy, wiec nie ma mowy, zeby kupil sobie cos gotowego. Zywi sie wiec w kolko chlebem z szynka i podejrzewam, ze mizernieje w oczach...

A my martwimy sie i o jedno i o drugie, a jestesmy tak daleko, ze nie mamy nawet jak pomoc... :(