Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 25 lipca 2018

A moze by tak... Monster Jam? :D

Jak po weekendzie?
Chociaz... Pytam, ale ze zaczynam pisac w poniedzialek, zanim skoncze bedzie pewnie piatek i nikt, lacznie ze mna nie bedzie pamietal co robil w miniony weekend... Wszyscy beda juz czekac na kolejny! :D

Ja w niedziele glownie leniuchowalam, bo pogoda sie popsula i bylo parno, duszno, pochmurno oraz burzowo. Ale za to sobota... sobota byla bardzo aktywna. Znaczy sie aktywna w sensie zajec, bo ruchu za duzo nie uzylismy i dupki jednak glownie nam siedzialy. :D

Rano jak zwykle basen z Nikiem, ktory skrzywil sie bolesnie, ale pojechal na zajecia bez marudzenia. Wrocila instruktorka, z ktora mial kiedys zajecia, co ucieszylo wyraznie jego kolege. Maly cieszyl sie, pokrzykiwal oraz trajkotal wesolo i jego entuzjazm najwyrazniej udzielil sie Kokusiowi. Po raz pierwszy w tej sesji, Nik wygladal na rzeczywiscie zadowolonego z lekcji. Oby tak zostalo mu juz do konca :)
Pozniej wpadlismy na pol godziny do domu, gdzie zaczelam pakowac prowiant i picie na kolejna atrakcje dnia. Po czym powrot na basen, bo wypadla kolej Bi. Starsza byla tym razem znow sama w grupie, z czego wydawala sie calkiem zadowolona. ;)

Pozniej znow szybko do domu (dobrze, ze mamy jakies 3 minuty autem!), zapakowac reszte przekasek i w droge. W ostatniej chwili wrzucilam do torby tez czapki z daszkiem dla Potworkow, okulary przeciwsloneczne dla siebie oraz krem z filtrem. I cale szczescie, bo pogoda splatala nam psikusa. Mialo byl pochmurno, a slonce prazylo az milo. Po kilku minutach ramiona zaczely mnie piec i w pospiechu smarowalam siebie i Potworki. Zachmurzylo sie kiedy juz wracalismy autem do domu. Rychlo w czas. ;) Po drodze na atrakcje oczywiscie wpadlismy w korek (naprawde, ludzie nie maja co robic, tylko pakowac sie w stluczke w sobote z rana! ;P), a kiedy probowalismy go ominac, GPS zafundowal nam wycieczke krajoznawcza po najwiekszym miescie w naszym Stanie. ;) W rezultacie na "impreze" spoznilismy sie pol godziny, ale okazalo sie, ze duzo nas nie ominelo. ;)

A bylismy, moi Drodzy na najprawdziwszym Monster Jam! Czyli pokazie sztuczek wielkich aut z gigantycznymi oponami. ;) Impreza odbyla sie prawie pod nosem, bo godzinke jazdy od nas i wpadla mi kiedys w oko na Fejsie. Poniewaz Nik jest ogromnym fanem pojazdow wszelkiej masci i monster truck'i oczywiscie uwielbia, pomyslalam, ze moze mu sie podobac. Poza tym sama bylam ciekawa jak takie cos wyglada... ;)

O, to dla TEGO goscia bylo! ;) W tle widac "gwiazdy" imprezy :)

Jak nasze wrazenia? Hmmm... Eeee, no ja akurat sie troche wynudzilam... ;) Spodziewalam sie spektakularnego miazdzenia pojazdow, wyscigow i sama nie wiem czego. Tymczasem, jak dla mnie, zabraklo efektu "wow". Ale moze to tylko ja. W koncu co baba moze wiedziec o autach... ;)
Wydarzenie bylo dosc dlugie, bo trwalo nieco ponad 2 godziny z polgodzinna przerwa. Z tego sporo czasu zajely wyscigi quadow (nie pytajcie mnie co maja quady do monster truck'ow). Pojazdy wzbijaly tumany kurzu mimo polewanej wody i wyly ogromnymi silnikami (ale o to chyba w tym chodzilo). Wszystko odbywalo sie na zasadzie konkursu. Szesc aut pokazywalo jak kreca sie wokol wlasnej osi, czy potrafia za pomoca rampy podniesc sie na dwa kola (i ujechac tak kawalek)...


...oraz na koniec dowolne sztuczki. Po popisie kazdego z aut, widownia miala 20 sekund na zaglosowanie (za pomoca telefonow). I widzialam, ze sporo osob rzeczywiscie z zapalem kibicowalo.
A ja? Slonce prazylo, auta halasowaly, kurz i spaliny smierdzialy i dla mnie osobiscie wydawalo sie to srednio fajne. Potworki tez zdawaly sie interesowac przyniesionymi przeze mnie ciastkami i krakersami na rowni z pojazdami. Ale zapytane pokazywaly, ze jest super. ;)


Najwazniejsze wiec, ze im sie podobalo. Ja zas mam cala serie zdjec "latajacych" pojazdow, bo skoki to byla zdecydowanie najbardziej spektakularna czesc pokazu. :D


Tu widac jakie tumany kurzu wzbijaly pojazdy

Po powrocie musialam jeszcze podjechac do biblioteki, zeby oddac ksiazki, bo akurat tego dnia mijal termin. Kiedy w koncu wrocilam na dobre do domu, zrobila sie 17:30. Bylam tak zmeczona upalem oraz halasem i smrodkiem z Monster Jam, ze marzylam tylko o tym, zeby klapnac na kanapie. Tymczasem na podjezdzie zastalam auto faceta ciotki M... Kiedy nas nie bylo, przyjechali zabrac tesciow na zakupy, po czym wrocili urzadzic sobie u nas grilla! :/
Jak normalnie lubie gosci oraz jak cos sie dzieje, tak tym razem nie mialam zwyczajnie na to sily. Poszlam, przywitalam sie, po czym wrocilam do salonu czytac ksiazke. Jak maja ochote na grilla, niech grilluja, ja nie musze w tym brac udzialu. Tym bardziej, ze ciotka M. zdazyla mi w ciagu tych 2 godzin kiedy u nas byli, trzy razy podniesc cisnienie.
Po pierwsze caly ten grill. Juz trzeci raz w czasie pobytu tesciow przyjechali "na grilla" i nie powiem, sa z grubsza samoobslugowi. Przywoza swoje mieso, salatki, a nawet plastikowe talerze i sztucce. Wkurza mnie jednak to, ze umawiaja sie z tesciami bez uprzedniego zapytania nas! Tesciowie zas, niepytani, nie wspomna nawet, ze cos planuja! Nikt nie zapyta czy moze my mamy ochote posiedziec w spokoju na wlasnym, badz co badz, tarasie? Bez glosnych rozmow i dymu gryzacego w oczy? Moze oczekujemy wlasnych gosci? Moze, tak jak w sobote, jestesmy padnieci i w ogole nie mamy ochoty na towarzystwo? I naprawde, wiem, ze tesciowie beda tu 3 miesiace, ze na pewno troche sie nudza i chetnie spotkaja sie ze swoja krewna. Gdyby spytali, podejrzewam, ze ani ja, ani M. bysmy nie protestowali. Chodzi wlasnie tylko o to spytanie, albo chociaz poinformowanie... Ciekawi mnie tez to, ze ciotka nigdy nie zabierze tesciow do siebie! Owszem, maja male mieszkanko, ale posiadaja tez balkon oraz kawaleczek ogrodka, gdzie jest stolik i krzeselka. Miejsce na grilla wiec sie znajdzie. Ale nie, zawsze zwalaja sie do nas. :/
W sobote ani ja ani M. nie mielismy ochoty z nimi siedziec. Po chwili mama M. ochrzanila mojego malzonka, ze nie rozpala grilla, bo ciotka sie obrazila (!) i stwierdzila, ze ona w takim razie jedzie do domu! Dobrze, ze M. zrelacjonowal mi to pozniej i tego nie slyszalam, bo nie wiem czy ugryzlabym sie w jezyk! I tak mnie cos trafilo, jak to uslyszalam! Przyjezdza wielka pani bo zechce JEJ sie grilla i jeszcze zada, zeby jej go rozpalac i to teraz, natychmiast! To trzeba miec tupet!
To byla pierwsza sytuacja. A wlasciwie to druga, bo pierwsza zdarzyla sie zaraz na poczatku. Poszlam sie grzecznie przywitac (no taki uprzejmy ze mnie czlek), a ciotka akurat przeprowadzala inspekcje moich doniczek. Wiecie, to taki typ, ktory uwaza, ze nikt jak ona nie dba o kwiatki ani nie opiekuje sie zwierzakami. A musicie wiedziec, ze u nas od tygodnia kraza burze, leje przynajmniej raz dziennie, wilgotnosc powietrza wynosi 90% i w doniczkach stoi woda, bo nie ma szans odparowac. Wylewam ile sie da, ale to syzyfowa praca. Wychodze wiec i mowie "czesc ciociu", a ta, zamiast odpowiedziec na powitanie, wypala: "Ty za mocno te kwiatki podlewasz, one tak nie maja szansy przezyc!". Cos tam chciala jeszcze dodac, ale ja - zmeczona i bez humoru, burknelam, ze tak sie sklada, ze WCALE ich nie podlewam, robi to za mnie deszcz i to w nadmiarze! Ciotka sie troche zreflektowala, cos tam wymamrotala, ze aha, deszcz, no tak, a ja sie odwrocilam na piecie i poszlam do domu. Mam alergie na te kobiete...
Za trzecia sytuacje obwinilam poczatkowo tesciowa, dlatego nie ochrzanilam ciotki jak u nas byla i teraz zaluje. ;) Pamietacie, pisalam ostatnio, ze Maya czegos sie nazarla i przez kilka dni miala biegunke. W koncu zaczela dochodzic do siebie, to znaczy przestalismy znajdywac "niespodzianki" po kazdej, nawet krotkiej nieobecnosci. ;) W sobote, kiedy wrocilismy z Monster Jam, siersciuch byl zamkniety na tarasie i zdazyl zrobic tam dwa placki. Na powitanie musialam je wiec scierac, szorowac deski bo juz przyschlo, po czym ciagnac na gore weza, zeby wszystko splukac. Znalazlam tez na tarasie do polowy zjedzona kosc, wiec wiedzialam, ze to ona byla przyczyna. Ciotka M. zawsze skads przywozi takie kosci dla Mai i jeknelam do M., ze jego mama mogla kurcze powiedziec swojej szwagierce, ze pies ma problemy zoladkowe i zeby jej nie dawala...
Po wyjezdzie gosci, przypomniala mi sie ta sytuacja i powiedzialam tesciowej, zeby poki pies zupelnie nie dojdzie do siebie, mowila ciotce, zeby mu nie dawala zadnych kosci czy innego podejrzanego jedzenia. Czesto bowiem ciotka przyjezdza podczas naszej nieobecnosci, wolalam wiec uprzedzic. Tesciowa zas zaczela sie tlumaczyc, ze ona mowila, ze Maya ma cos z zoladkiem, ale ciotka uparla sie, ze po tym jej nic nie bedzie i oczywiscie dala!
Bo ona przeciez wie lepiej! No ku*wa, jak tak mozna?! Tu juz mi naprawde gula skoczyla! Szkoda, ze nie wiedzialam o tym wczesniej i nie spodziewalam, ze ciotka zwali sie na grilla! Zostawilabym obie "niespodzianki" i na dzien dobry wreczyla jej reczniki papierowe oraz plyn do mycia i kazala posprzatac smrod, ktory sama spowodowala!!! :/
Uch! Niech ona juz sobie wraca do tej Polski... Troche mi zal Potworkow, ze traca jednego z dwoch czlonkow dalszej rodziny, ktorego mamy na miejscu, ale osobiscie tesknic nie bede... ;)

*

W poniedzialek rano zaliczylam z Mlodszym dentyste. Tu akurat otrzymalam kiepskie wiesci. W jednym z trzonowcow cos zaczyna sie "dziac". Dentystka mowi, ze narazie nie widac tam ubytku, ale na powierzchni czuc "miekkie" miejsce. Narazie do obserwacji, ale za pol roku moze juz okazac sie dziura. :/
Nik oczywiscie stanem swojego uzebienia sie nie przejmuje. Podniecony wybral sobie naklejke, wiatraczek oraz okulary przeciwsloneczne ze skrzyni skarbow, ludka z maszyny na monety oraz jeszcze pierscionek dla Bi. Do tego dolozono mu nowa szczoteczke z Zolwiami Ninja oraz paste (wybral mietowa!), wiec caly byl szczesliwy. ;)

*

Jestem w solidnym szoku, bowiem dostalam juz liste z przyborami szkolnymi! :) Wiem, ze wiele z Was dostalo je juz w czerwcu, ale ja zazwyczaj nie mialam tak dobrze... ;) Nie wiem czy zmienily sie zasady w miescie, czy nowa szkola Potworkow dziala nieco inaczej? W poprzedniej szkole, listy wysylaly bezposrednio nauczycielki, czyli dostawalo sie je w polowie sierpnia, bo nauczycieli przydziela sie tu na poczatku owego miesiaca. W obecnej szkole, listy wyslala sekretarka, osobna dla uczniow idacych do I klasy i osobna dla II klasy. Zaloze sie, ze kazdy nauczyciel tez bedzie mial jakies indywidualne zyczenia, ale ciesze sie, ze wiekszosc przyborow moge kupic juz teraz. Dwa poprzednie lata, zanim dostalam listy i zanim moglam wybrac sie na zakupy, byl juz koniec sierpnia, w sklepach wszystkie przybory byly przemieszane i przebrane i nieraz musialam objechac kilka supermarketow zanim znalazlam wymagany folder w odpowiednim kolorze. :D A teraz zrobie zakupy na luzie w polowie wakacji, ha!
Nadal za to czekam na przydzial nauczycieli, ale teraz juz mniej niecierpliwie. Ciekawe czy Nik, tak jak w zeszlym roku, dostanie pania Bi z I klasy? ;)

*

Kilka dni temu uratowalam na parkingu w pracy to malenstwo:


Siedzialo na samym srodku goracego asfaltu i cud, ze nikt go nie rozjechal! Na szczescie (albo na pecha, bo stamtad biora sie wszelakie zyjatka ryzykujace zycie) na obrzezach parkingu mamy mokradla i tam wlasnie odnioslam tego malucha. Myslalam, ze mlode bylo to to, nieogarniete, tymczasem kilka dni pozniej, kiedy wieczorem wypuszczalam Maye na siusiu, na drzwiach tarasowych znalazlam kolejny egzemplarz, zreszta beztrosko rechoczacy:


Tutaj tego nie widac, ale byl podobnej wielkosci, co tamta zabka na parkingu. Jak dostala sie na nasz taras (i wazniejsze - po co?!), ktory jak wiecie jest dosc wysoko, nie mam pojecia. To znaczy raczej wspiela sie, a nie przyfrunela (zreszta widac, ze nie ma problemu ze wspinaczka), ale w jakim celu, to tylko ona sama wie. ;) Podejrzewam, ze to taki maly gatunek zaby i ze akurat maja pore godowa, ktora sklania je ku wedrowkom. :)

A skoro dzis wyszlo mi dosc krotko (jak na mnie), wrzucam pare fotek kwiatkow:

Lilii mam niestety tylko kilka egzemplarzy, a przy tym dosc marnych. Przyginaja sie do ziemi i pozeraja je czerwone zuki, z ktorymi zmagalam sie tez w starym domu :/

Za to znajdzie sie kilka ladnych gatunkow liliowcow :)

Natomiast floksy, ktore w starym domu kwitly mi skromnie i opornie, tutaj sa piekne i pachna wrecz oszalamiajaco. Ten siega mi do szyi!

Ten zas jest malutki (dorasta mi do kolan), ale przepiekny!

Jezowka nigdy nie zawodzi :)

Tutaj wsrod cudownie pachnacej tojesci

Roza zas niemal calkowicie zostala przeslonieta przez rudbekie :)

A jednak skonczylam pisac w srode, ha! Trzymajcie sie, buzka! :D

czwartek, 19 lipca 2018

Festyny, parady, atrakcje, a w portfelu echo :) (zdjeciow jak mrowkow :D)

Cisza miedzy Panem Malzonkiem a mna trwala 5 dni. W piatek, kiedy wrocilam z pracy i poszlam na gore sie przebrac, znalazlam na stoliczku piekna orchidee oraz kartke z wielkim napisem "Przepraszam. Kocham Cie". I jak obiecalam sobie, ze nawet jak M. w koncu przeprosi, to pozrzedze mu jeszcze i uniose sie honorem, tak mnie ta kartka (z serduszkiem zamiast kropki nad "i") rozsmieszyla, bo to zupelnie nie w stylu M., ze z miejsca mu wybaczylam. Nie moglam przestac chichotac, a wtedy trudno jest sie w koncu dasac. :D

Poza tym, M. ukaral sie sam i to podwojnie. Po pierwsze przyznal, ze kanapa na dole jest naprawde potwornie niewygodna. Po pierwszej nocy mial wziac swoj materac i polozyc go na wierzch, ale ja - wsciekla, ze sobie poszedl, zlozylam lozko (spimy na rozkladanym w pokoju Kokusia) i tym samym go zablokowalam. ;)

Nawet na fotce widac, ze kanapa jest waziutka ;)
Na zdjeciu u gory pokoj, do ktorego przeniosl sie M. Teoretycznie jest to piwnica, ale jak widac znajduje sie nad ziemia, ma spore okno i jest wykonczony jako dodatkowy pokoik. Na codzien pelni funkcje bawialni dzieci (co mozna poznac po ilosci zabawek) oraz pokoju telewizyjnego. TV wisi na niewidocznej scianie, po lewej. ;) Sciany sa biale; nie mam pojecia dlaczego na zdjeciu wygladaja na szare...

Po drugie, w dzien kiedy M. w koncu przeprosil i mial nadzieje na gorace "godzenie sie", ja dostalam okres! :D
Ma za swoje i chociaz sie pogodzilismy to i tak mi go w sumie nie zal! ;) W kazdym razie chwilowo mamy sielanke. Ciekawe ile potrwa...



Ciekawe jestescie jak poszla Nikowi druga w tej sesji lekcja plywania? ;)

Lekcja jako lekcja poszla dobrze, a nawet bardzo dobrze. Za to przed lekcja... O matko i corko! Caly ranek placzu, ze on nie chce plywac, nie chce na trening, chce zostac w domu, itd. Zupelnie nie wiem o co mu chodzilo, bo ostatnio przeciez tak dzielnie oglaszal, ze bedzie plywal bez pomocy... Poczatkowo probowalam zachecac. Powtarzalam, ze ma kolege w grupie, ze beda razem plywac bez "gabek", ze znow beda skakac do basenu, ze posiedzi potem w jacuzzi, chwalilam, ze robi sie z niego juz taki fajny, duzy plywak, etc. Na prozno. Nik dalej zawodzil, wiec w koncu wyciagnelam rodzicielski autorytet i oznajmilam, ze jedzie na plywanie i nie ma dyskusji. W myslach dodalam sobie, ze bedzie plywal chocbym miala go do tego basenu wrzucic, chociaz oczywiscie nie mialam zamiaru spelnic pogrozki. :D
Po dojezdzie na basen, okazalo sie, ze ewidentnie cos wisialo w powietrzu. Kolega z grupy Nika zbiesil sie, zazadal instruktorki, ktora mial w poprzedniej sesji i ryczal u mamy na kolanach przez pol lekcji, odmawiajac wejscia do wody. Inna dziewczynka, majaca prywatne zajecia, wyla na caly glos. ;) Nawet Bi wyszla ze swoich zajec wscielka, bowiem tym razem miala w grupie dziewczynke, ktora najwyrazniej jej nie podpasowala. Starsza twierdzi, ze kopala ja w szyje. Przygladalam sie lekcji jednym okiem (drugim pilnowalam Nika) i nic takiego nie zauwazylam, wiec skwitowalam, ze moze plynac niechcacy ja kopnela. Corka strzelila focha, ze jak mowi, ze ja kopala specjalnie, to ja kopala, a ja nic nie wiem. Nawet sie specjalnie nie klocilam, bo "wiem, ze nic nie wiem", to moja ulubiona zyciowa dewiza. ;)
Taaa... zdecydowanie humory mlodszej czesci spoleczenstwa w zeszla sobote nie dopisywaly... ;)
A Nik? Ten wyplakal sie w domu i na basenie byl juz spokojny i usmiechniety. I rzeczywiscie plywal bez zadnej pomocy! Narazie na krotkie dystanse, srednio po dwa metry (potem lapal sie scianki, zeby odpoczac), ale i tak duma mnie rozpierala.

Nastepca Michael'a Phelps'a? :D

W naszym przydomowym, plytkim baseniku nauczyl sie plywac zabka pod woda, wiec w koncu zanurza bez strachu glowe. Nie ludze sie, ze zrobie z niego takiego zapalonego plywaka jak Bi, ale niech sie chociaz chlopak nauczy porzadnego obcowania z tym zywiolem. :)
Bi zas uczy sie teraz poprawnej "zabki" (na nizszych poziomach trenerzy skupiaja sie na pseudo-kraulu i odpowiednim oddychaniu w czasie plywania), a ze jest to styl preferowany przeze mnie, to cieszy sie: "Mamo, umiem teraz plywac tak jak ty!". ;) Ucza sie tez plywania na plecach. :)


W tym wszyskim irytuja mnie tesciowie, bo patrza na wyczyny Potworkow w naszym basenie, na ich nurkowanie do siebie (patrza przez gogle, wiec sie nie zderza), przewrotki, piruety pod woda i nad (Bi robi w wodzie gwiazdy) i slysze tylko: "Uwazaj! Tak nie rob! Nie! Przestan! To niebezpieczne!". Dobrze, ze zazwyczaj to ja pilnuje dzieciaki, bo przy takich "kibicach" zadne dziecko nie oswoiloby sie z woda. ;)



Tak jak pisalam ostatnio, w naszym miasteczku odbyl sie (podobno doroczny, chociaz wczesniej o nim nie slyszalam) festyn. Organizowany byl przez remize strazacka, ktora w ten sposob zbierala fundusze na nowy sprzet, renowacje starego, itd.
Impreza nie jest organizowana ze zbyt wielkim rozmachem, ale dla Potworkow wystarczyla. Zreszta, wiekszosc atrakcji dedykowana byla wlasnie mlodszym dzieciom. Bylo tam male wesole miasteczko, z ktorego moze 3 karuzele mogly byc interesujace dla mlodziezy, w piatek i sobote wieczorem odbyly sie pokazy fajerwerkow (ale niemal o godzinie 22, wiec nie pojechalismy), a w sobote pod wieczor przeszla parada. Caly festyn otwierali dopiero o godzinie 18 i trwal trzy dni: czwartek, piatek i sobote. Slabo wiec i skromnie.
Dla Potworkow bylo to jednak dopiero drugie spotkanie z tego rodzaju atrakcjami i chloneli je pelnymi piersiami. Pierwszy festyn, na ktorym byli, to dwa lata temu spotkanie z Tomkiem i Przyjaciolmi. Nik mial wowczas 3.5 roku i impreza zupelnie nie przypadla mu do gustu, a karuzeli panicznie sie bal. ;) Nie bylam pewna jak zachowa sie teraz, ale najwyrazniej w koncu "dorosl" do tego rodzaju frajdy. Chcial sprobowac kazdej przejazdzki i bardzo byl rozczarowany, ze na niektore mogl wejsc tylko z osoba dorosla (brakowalo mu niestety kilku cm). Ja zas nie jezdzilam ( o tym dlaczego, za chwile), wiec musial obejsc sie smakiem i przyjal to buntem i tupaniem noga.
Pierwszego dnia festynu, w czwartek, po pracy niestety mialam lepetyne ciezka i cmiaca i zamiast halasu i smrodku, wybralam spokojna prace w ogrodzie. Niestety, okazalo sie to bledem. Byl to jedyny dzien, kiedy po znizkowej cenie mozna bylo kupic przepustke na wszystkie karuzele. Wiedzialam o tym, ale nie sadzilam, ze to jakas wieka okazja. A niestety taka sie okazala. ;)

W piatek Potworki dowiedzialy sie juz o festynie od sasiadow, wiec nie bylo mowy zeby odpuscily. Kiedy wiec wybila godzina 18, zapakowalam podniecona dziatwe do auta i pojechalismy. W portfelu mialam 42 dolce, dodatkowe 10 zwedzilam z portfela meza i stwierdzilam, ze starczy az nadto. W razie czego moglam przeciez zaplacic karta, tak?
Nooo, niestety nie. :D Stad wlasnie nie moglam jezdzic na karuzelach z Nikiem. Zwyczajnie zabraklo mi gotowki, a do banku nie chcialo mi sie specjalnie jechac. Impreza, jak na taki skromniutki "rozmach", okazala sie pieronsko droga. Zeby skorzystac z atrakcji trzeba bylo wykupic bileciki. Kazdy kosztowal zaledwie $1, wiec niby nie duzo. Niestety, wiekszosc przejazdzek kosztowala 4 bileciki, a wiec juz $4. Od dzieciaka. A Potworki, gdyby mogly, sprobowalyby oczywiscie wszystkiego. Byly wiec dinozaury:

To byla pierwsza przejazdzka Kokusia i po jego minie obawialam sie, ze moze byc ostatnia ;)

Helikoptery:


Byla przejazdzka ciuchcia:


Zabytkowa karuzela:


Baloniki, zjazd z duzej zjezdzalni i masa innych.


Dodatkowo zazyczyli sobie wate cukrowa.


Tutaj poczekalam do samego konca i przedstawilam ultimatum: albo wata, albo ostatnia przejazdzka, z racji, ze w portfelu zostalo mi ostatnie $10. Wybrali wate, ale mimo to, kiedy (z ulga) oznajmilam, ze ok, nie mam juz kasy, wiec wracamy do domu, rozzloszczony syn mnie kopnal. Zaraz przeprosil, ale jednak... ;)
Najbardziej jednak nie moglam przelknac tego zdzierstwa. Karuzele byly naprawde male i co gorsza, kazda przejazdzka trwala dokladnie trzy (!) okrazenia! Tylko tyle! I za to placilo sie 4 dolce! Jedynie ciuchcia kosztowala $3, ale za to jechala tak pomalu, ze Potworki ziewaly z nudow, a po przejazdzce oznajmily, ze to atrakcja dla dzidziusiow... Oczywiscie te kilka dolarow to nie fortuna, ale moim zdaniem, za to co zaprezentowaly atrakcje i tak sporo przeplacilam.
Najgorsza jednak byla cholerna zjezdzalnia. Cztery dolary za JEDEN zjazd?! Wolne zarty!
W ten wlasnie sposob sama nie zaliczylam ani jednej karuzeli. Zwyczajnie nie chcialam zuzywac kupionych biletow na sama siebie. Nie zeby mi to szczegolnie przeszkadzalo, chodzi o sam fakt. ;) Oczywiscie Nik nie docenil mojego "poswiecenia" i marudzil, ze ale on chce i dlaczego jest za maly, ze przeciez jest duzy, nie bedzie czekal do nastepnego roku i w ogole to mnie nie lubi... :D
Musze zapamietac na kolejny rok, zeby koniecznie jechac na festyn w czwartek, zaplacic za przepustke na wszystkie atrakcje i zaoszczedzic troche monet. ;)

Po zalamce cenowej w piatek, nie bardzo mialam ochote jechac w sobote na parade. Tym bardziej, ze Potworki juz zapowiedzialy, ze chca potem wrocic na festyn. Bi caly piatek "polowala" na przejazdzke miniaturowa kolejna gorska, ktora co i rusz utykala i nie mogli jej naprawic. Dwa razy stawalysmy w kolejce i dwa razy odeszlysmy z kwitkiem. Nik zas chcial sie koniecznie przejechac na diabelskim mlynie, ale tu juz zdecydowanie potrzebowal towarzystwo doroslej osoby.

Pewnie obilo Wam sie o uszy, ze Hamerykanie kochaja parady? Urzadzane sa one z okazji wielu swiat, a najslynniejsza jest chyba ogromna z okazji Thanksgiving, idaca przez Nowy Jork z wielkimi dmuchancami. W mniejszych paradach najczesciej "wystepuja" zasluzeni staruszkowie (bo organizowane sa glownie z okazji swiat upamietniajacych wojny i weteranow) oraz szkolne druzyny sportowe i orkiestry marszowe. Takie orkiestry posiada praktycznie kazda szkola srednia. :)
Przyznaje sie bez bicia, ze choc Potworki maja juz 7 oraz 5.5 roku, jeszcze na zadna parade ich nie wzielam. Sama ostatnio bylam na niej wieeele lat temu, podczas mojej pierwszej wizyty w Stanach. Duzo z tamtej parady nie pamietam, oprocz tego, ze odbyla sie z okazji Memorial Day pod koniec maja, panowal nieznosny upal, a ja wynudzilam sie i spalilo mnie slonce. Zdecydowanie nie zrobila na mnie wrazenia i nie ciagnelo mnie z powrotem. ;)
Uznalam jednak, ze moze Bi i Nik sa juz na tyle duzi, zeby im sie spodobalo, a jednoczesnie na tyle mali, zeby sie nie wynudzili. ;) Tym bardziej, ze parada byla nazwana "strazacka", wiec oczekiwalam wozow oraz sprzetu strazy pozarnej, a to jak wiadomo jest cos, co Nik uwielbia. Pojechalismy wiec (nawet M. sie z nami zabral) i okazalo sie, ze bylo calkiem interesujaco! ;)

Bi okazala sie zdecydowanie fanka parad :)

Spodziewalam sie kilku wozow strazackich z naszej remizy, tymczasem ulica przewinely sie pojazdy z przynajmniej 10 okolicznych miasteczek oraz kilku z sasiednich Stanow. Az zazartowalam do M., ze nie wiem kto teraz gasi pozary, skoro wszyscy "paraduja" u nas. :D


Pomiedzy pojazdami, przechodzily "maszerujace orkierstry". Bardzo fajnie to wygladalo.


Niemal kazda orkiestra ubrana byla w stroje rodem z wojny secesyjnej i przygrywala skoczne melodie. Az nogi rwaly sie do tanca! Ja sama przytupywalam do taktu, a Bi wytancowywala na calego! ;)

Na te orkiestre Nik powiedzial, ze wygladaja jak piraci ;)


Chociaz moimi faworytami niewatpliwie byla orkiestra szkocka! Nic nie poradze, ze uwielbiam ich tradycyjne stroje! ;)

Organizatorzy wytrzasneli nawet skads mala dziewczynke ubrana jak ksiezniczka, jadaca ni to karoca, ni to zabytkowym wozem strazackim, a ciagnieta przez... strazakow rodem z XIX wieku. ;)


Po paradzie, zgodnie z obietnica poszlismy jeszcze na chwile na festyn. Tym razem jednak przykazalam Potworkom, ze moga wybrac sobie po dwie przejazdzki i ani jednej wiecej. Cala rodzina (szkoda tylko ze zostalismy rozdzieleni do dwoch wagonikow) poszlismy na diabelski mlyn i powiem Wam, ze to byl ogromny blad! Trzeba mi bylo wyslac samego M.! ;) Mam lekki lek wysokosci i myslalam, ze sie tam posikam ze strachu! Poki karuzela sie krecila, bylo ok. Ale raz stanela, kiedy bylysmy z Bi prawie na samej gorze i prawie zemdlalam z przerazenia! :/ A poszlismy i tak na wolniejszy i mniejszy diabelski mlyn, bo byl jeszcze drugi - wyzszy i krecacy sie naprawde szybko. Popatrzylam sobie na bujajace sie pod wplywem szybkosci wagoniki i na sam widok zrobilo mi sie niedobrze. ;)

M. z Kokusiem na diabelskim mlynie

Potem Bi poleciala ucieszona na kolejke gorska, na ktora polowala w piatek:


A Nik wybral... zjezdzalnie! Najnudniejsza i najmniej oplacalna atrakcja przypadla mojemu synowi najbardziej do gustu. :D


Co jeszcze z ciekawostek?

Jestem bardzo, baaardzo niedobra mama, bowiem zabralam sie z Potworkami za cwiczenie czytania, co by nie zapomnieli tej umiejetnosci przez lato. Planowalam zrobic im przerwe do konca czerwca i zaczac w lipcu, ale ciagle byly ciekawsze rzeczy do roboty. Odwlekalam i przekladalam, az zrobil sie trzeci tydzien lipca... ;)
I tu Potworki same sobie zrobily kuku, bowiem pewnego dnia rozrabialy, wrzeszczaly i przepychaly sie na potege. Upominalam ja, upominal tata oraz babcia. Bez rezultatu. W koncu wkurzylam sie nie na zarty i oznajmilam potomstwu, ze skoro nie potrafia znalezc sobie zabawy bez klotni, to JA znajde im zajecie. I zabralam kazde na 15 minut indywidualnego czytania. Rezultat? Juz do konca wieczora byl spokoj. ;)
Nik przyjal czytanie z entuzjazamem i nawet kiedy minelo przepisowe 15 minut, chcial czytac dalej. Oznajmil sam do siebie "I am a good reader!" i mial racje. Jest bardzo dobrym "czytaczem". :D
Bi jak zwykle miotala sie po lozku i kazda poprawke przyjmowala ze wscieklym steknieciem. Tutaj chyba nigdy nic sie nie zmieni. ;)
Mam jednak nadzieje, ze uda mi sie utrzymac te cwiczenia choc 2x w tygodniu do konca wakacji, szczegolnie ze wzgledu na Starsza, chociaz Mlodszemu odrobina praktyki tez nie zaszkodzi. ;)

Nik ostatnio namietnie kolekcjonuje dinozaury z jajka z niespodzianka. Chwali sie ostatnio swoja kolekcja dziadkowi:
"Tu jest jego szkieleton!" od ang. skeleton = szkielet
"A ten dinozaur jest dzunglowy!"

Nasz psiur nazarl sie czegos w ogrodzie. W srodowy wieczor, niemal o polnocy biegala nerwowo pod drzwiami, wiec wypuscilam ja na zewnatrz. Juz to bylo do niej niepodobne, bo zazwyczaj wieczorem spi jak zabita i nawet oka nie uchyli. Po chwili jednak wpuscilam ja i poszlam spac nie zastanawiajac sie zbyt duzo. O 4 nad ranem obudzily mnie przeklenstwa dochodzace z dolu. Okazalo sie, ze Maya zostawila w korytarzu "niespodzianke", a M. idac po ciemku, wdepnal w nia i rozniosl na pol domu. ;) Niestety, kiedy wstalam o 7 rano, znalazlam kolejne 3 "niespodziewanki". Dobrze, ze na kaflach i parkiecie, a nie na dywanie. ;)
Cos jej ewidentnie zaszkodzilo, ale nikt nie przyznaje sie do nakarmienia jej niczym podejrzanym. Coz, mam nadzieje, ze "samo weszlo, samo wyjdzie". :D

Zabawy w basenie nadal trwaja, mimo ze chwilowo spadla wilgotnosc powietrza, a wraz z nia nocne temperatury.

Tu proba ochlapania dziadka ;)

Z tylu domu nie ma zbyt duzo slonca niestety, wiec woda w basenie uparcie nie chce sie nagrzewac. Z zeszlego roku mamy co prawda folie do przykrycia, ktora ma za zadanie wspomoc ten proces, ale tesc uparl sie, zeby basenu nie przykrywac. Dlaczego? Bowiem on lubi miec zajecie w postaci wylawiania codziennie zdechlych owadow oraz smieci, ktore wpadaja do wody.
Dzieki wiec zamilowaniu dziadka do bycia w ciaglym ruchu, wnuki kapia sie w lodowatej wodzie. :/ Nie powiem jednak, zeby im to zbyt przeszkadzalo. Po pol godzinie, kiedy trzesa sie jak galaretki i maja sine usta, wyciagam ich w wody niemal na sile, bo "A-a-a-le m-m-mi j-j-j-jest z-z-zimno t-t-tylko j-j-jak wy-wy-wyjde z w-w-wody...". Tiaaa... ;)
We wtorek przyszedl zamowiony dmuchany skuter. Nasz basen za maly jest na dwa, ale Potworki pchaja sie na nim na zmiane i nawet sie nie kloca. ;)

M. marudzi, zeby nie dawac Nikowi gogli, bo robia mu sie od nich "klapciate" uszy :D

I tu lepiej skoncze. Myslalam, ze dzis bedzie krocej, a znow mam tasiemca. Chociaz to glownie przez ilosc zdjec. Raczej sie nie pogniewacie, co? ;)

czwartek, 12 lipca 2018

Aktywnie i goraco - jak zwykle ;)

Lipiec nadal mija upalnie. W zeszly piatek przyszly burze. Postraszyly tylko troche i na odleglosc, ale za to przyniosly zmiane. Pierwszy raz od tygodnia, wilgotnosc spadla do 30%. Mozna bylo wreszcie otworzyc okna i wpuscic rzeskie powietrze! W piatek w nocy bylo tak chlodno, ze spiac przy uchylonym oknie, nad ranem przykrylam sie koldra. :D Ulga trwala calutkie trzy dni...
Od poniedzialku wilgotnosc powietrza znow wzrosla. Bez szalu, bo do piecdziesieciu kilku %, ale roznica byla odczuwalna. Wieczorem, pomimo otwartych okien, temperatura w domu wyniosla 29 stopni. A ja znow przegralam bitwe o klimatyzacje, bo na dworze byla przyjemna bryza. Tescie stwierdzili, ze w nocy sie schlodzi, wystarczy pootwierac wszystkie okna. Coz, watpilam (i mialam racje), ale tlumaczenie nic nie daje. Ci ludzie musza wszystkiego doswiadczac na wlasnej skorze. ;) We wtorek przeszly lekkie burze i w srode znow sie "ochlodzilo". Pisze w cudzyslowiu, bo wilgotnosc spadla, wiec temperatura odczuwalna jest nizsza (czyli normalna :D), ale i tak dochodzi do 28-29 kresek. Nadal jest wiec to upal. ;)
Co ciekawe, nasza lokalna stacja telewizyjna, w prognozach zaznacza, ze jest goraco, jesli temperatura wzrosnie do 32 stopni, albo wyzej. Takze wiecie, jak jest 31 stopni, to jest tylko cieplo. :D

Ale pogoda to jedno, w koncu lato jakie jest, kazdy widzi. ;) Co u Potwornickich?

Tak jak napisalam poprzednio, w sobote mieli pierwsze zajecia plywania w nowej sesji. Ku mojemu rozczarowaniu, odbyly sie one wewnatrz budynku. Tyle sie nasluchalam, ze latem lekcje plywania sa na zewnatrz, a tu taki klops. Nie po to zapisuje Potworki latem, zeby nawet wtedy wdychaly opary chloru. :/ Moze jednak powodem byla pogoda. Bylo pieknie i slonecznie i po poludniu temperatura wzrosla do 26 stopni, ale po piatkowym ochlodzeniu, noc byla brutalnie zimna i w sobote rano termometr pokazywal raptem 14 stopni. Zobacze gdzie beda kolejne zajecia i jak cos, pojde zlozyc reklamacje do wyzszej instancji. ;)
Poza tym, bardzo mnie zdziwilo, ze malo jest dzieci w grupach. U Kokusia byl jeszcze tylko jeden chlopczyk (mialo byc dwoje dzieci, ale jedno nie dotarlo), a Bi jest w grupie sama. :O Ma wiec lekcje prywatne, w cenie grupowej. ;) Myslalam, ze latem bedzie kupa dzieciakow, bo to jest taka pora kiedy spedza sie czas nad woda. Wtedy wiele osob przypomina sobie, ze plywanie to pozyteczna i fajna umiejetnosc. Tymczasem spotkala mnie niespodzianka. Chociaz tu moze problemem jest dzien tygodnia, bo wiedzac, ze jesli nawet wyjedziemy na kemping (a narazie nawet nie mam nic zarezerwowanego) to Potworki straca raptem jedna lekcje, zapisalam ich na sobote. Nie chcialo mi sie po pracy pedzic jeszcze z wywieszonym jezorem na lekcje plywania... Mysle, ze sporo dzieci moze chodzic na zajecia w tygodniu, bowiem w soboty latem, wiekszosc osob planuje wyjazdy i wycieczki. No trudno, Bi jest wszystko jedno, byle woda byla, a Nik dobrze, ze ma tego chlopczyka, chociaz i tak latwo nie bylo... ;)
Pierwsze zajecia to zawsze dla Kokusia lekki szok. Mimo, ze mial kolege - rowiesnika, po kilku minutach zaczal plakac! Kiedy podeszlam, zeby spytac o co chodzi, oswiadczyl, ze napil sie wody. ;) Pocieszylam, ze to nie trucizna i ze nic mu nie bedzie i polecilam, zeby wskoczyl z powrotem do basenu. Niestety, kilka minut pozniej Nik dalej siedzial na brzegu i zawodzil. :/ Pamietajac tamta sadna sesje, kiedy po pozwoleniu Nikowi na wyjscie, juz do wody nie wrocil, czulam lekka desperacje. Oraz irytacje. ;) Podeszlam jeszcze raz i powiedzialam, ze musi wejsc z powrotem do wody i koniec. Obiecalam, ze bedzie fajnie, na koniec beda na pewno skakac do basenu (tu trenerzy ochoczo przytakneli), a potem pojdzie zagrzac dupke w jacuzzi. Nic nie pomagalo. Nik nadal poplakiwal siedzac na brzegu. W koncu powiedzialam trenerce, ze moze go po prostu wsadzic do wody i jakos to pojdzie. Tak zrobila i Kokus nawet poslusznie poplynal, ale caly czas slyszalam jego zawodzenie. Przezylam prawdziwa walke samej ze soba, bo moje matczyne serce wyrywalo sie, zeby wyjac go z tej "okropnej" wody, zeby juz nie plakal, a rozsadek powtarzal, zeby dac mu jeszcze chwile, bowiem Nik nie ryczal naprawde mocno, histerycznie, tylko bylo to bardziej takie placzliwe marudzenie. W koncu, kiedy zaczynalam sie juz poddawac, Nik... przestal plakac i do konca zajec mial juz usmiech na buzi. Skad ta zmiana? Nie mam pojecia... ;) Chociaz mam swoja teorie, od czego sie zaczelo. Wydaje mi sie bowiem, ze "napicie sie wody" bylo tylko wymowka.
Po pierwsze, zajecia prowadzi para nowych instruktorow, ktorych Nik nie zna i widzialam juz na poczatku niepewnosc na jego buzi. Obcy to nie to, co Kokusie lubia najbardziej, mimo, ze na spacerach sam chetnie do wszystkich mijanych osob wola "Hello!". ;) Potem dolaczyl do niego chlopczyk, ktory chociaz byl jego rownolatkiem, a w dodatku mniejszym i drobniejszym, to plywal bez pomocniczych gabek. A przy tym okazal sie urodzonym plywakiem i zaraz przy pierwszym cwiczeniu szybko zostawil Nika w tyle. ;) Mam podejrzenia, ze wszedl Kokusiowi na ambicje, bo juz do skokow na koniec, Nik zdjal gabki, a pozniej oswiadczyl, ze na nastepnych zajeciach chce plywac w ogole bez pomocy.
Zobaczymy jak mu pojdzie. ;)

Niestety, nasz domowy basen musielismy zlozyc. Tak jak wspomnialam ostatnio, teren wymagal wyrownania, a dodatkowo ta wiszaca galaz... Jeszcze w czwartek ostatnie chlapanie:


W piatek spuscilismy wode, a w sobote, M. z ojcem zabrali sie za robote. To znaczy robote odwalil M., dziadek tylko trzymal drabine. ;) Ja z tesciowa patrzylysmy na ich "wyczyny" ze zgroza w oczach. ;) Mialam juz wizje, ze zostaje mloda (haha) wdowa, bowiem galaz wisiala jakies 10 m nad ziemia. Gdyby M spadl, jak nic zginalby na miejscu, albo zostal warzywem...

Zaznaczylam koleczkiem jasna plame, czyli M. wsrod galezi. Zeby oddac wysokosc, najlepiej jest porownac z sylwetka tescia przy drabinie

Na taka wysokosc, po chybotliwej drabinie, M. nie mogl wziac pily tarczowej, bo ta trzeba operowac obiema rekami. Scinal wiec twardy, debowy konar, grubosci sredniego drzewa, zwykla reczna pilka. :O Ktora rozgrzewala sie niemal do czerwonosci i co chwila utykala. Dwie godziny (z krotka przerwa) sie mordowal, a konar jak wisial tak wisial. :/ W koncu (to byl moj pomysl, ha!) wzial siekierke i najpierw troche te galaz "podrabal", tak, zeby pila mogla wejsc glebiej.
Dopiero kiedy konar w koncu spadl i lupnal o ziemie, przekonalismy sie, dlaczego M. mial taki problem. Mieszkamy w nowym domu niecale 5 miesiecy, wiec nie wiedzielismy kiedy dokladnie ta galaz uschla. Co typowe, to tesciowie narobili paniki, ze ojeju, konar caly jest juz pekniety, pewnie piorun w niego uderzyl (w jedna z najnizszych galezi, hmm...), w kazdej chwili moze na kogos spasc! Kiedy w koncu wyladowal na ziemi, okazalo sie, ze musial uschnac dopiero tej zimy lub wiosny, bowiem peknieta byla tylko kora z wierzchu, natomiast w srodku drewno wygladalo nadal zdrowo i solidnie. Wisialby sobie spokojnie jeszcze ze 2-3 lata...
No, ale juz go nie ma. ;) Po scieciu, M. mogl w koncu wziac pile tarczowa, poodcinac galezie i pociac konar na rowne szczapki do ogniska. Reszta (czyli tesciowa, ja, a nawet Bi) zbierlismy pociete drewno i ukladalismy na kupki, a potem grabilismy trawnik z resztek galazek i wior. Tylko Nik jezdzil wokol nas na rowerze. Sobotnie popoludnie bylo wiec bardzo pracowite i satysfakcjonujace, chociaz nie ukrywam, ze wolalabym je spedzic na lezaku z ksiazka. ;)
Minelo kilka dni, myslalam, ze tesc zacznie wyrownywac teren pod basen, ale ze zabral sie za kompletnie inna robote, wreszcie spytalam kiedy planuje to zrobic. W koncu lato leci i wkrotce nie bedzie sie juz oplacac napelniac basenu. ;) Okazalo sie, ze bez konsultacji ze mna, M. uzgodnil z ojcem, ze wytna jeszcze kilka drzew. :/ A ze beda musieli je kierowac wlasnie na otwarta przestrzen na ogrodzie, czyli tam gdzie bedzie stal basen, wiec narazie nie ma sensu go rozkladac. Cos mi sie wydaje, ze to by bylo na tyle z basenem w tym roku. :(
Wkurza mnie niemilosiernie, ze kiedy sa u nas rodzice M., on po jakims czasie zaczyna sie zachowywac jakby to oni byli tu gospodarzami. Wszystko co robi uzgadnia z nimi, mnie - zone, pomijajac zupelnie, chyba ze sprawa naprawde dotyczy bezposrednio mojej osoby. :/

Z przyjemniejszych tematow, odkrywam nasza miejska biblioteke na nowo. :) Okazuje sie, ze maja sporo zajec dla mlodszych i starszych dzieci. Niestety, wiekszosc odbywa sie RANO. :O Rozumiem, ze sa wakacje, ale przeciez malo kto moze sobie pozwolic na rezygnacje z pracy na dwa miesiace. Wiekszosc dzieci zapisana jest wiec na polkolonie. Kto przychodzi na te zajecia?!
Mala dygresja. Wlasciwie to znajda sie takie szczesliwe jednostki, ktore latem nie pracuja, lub nie pracuja po prostu w ogole.
Bi dostala zaproszenie do kolezanki na urodziny. Niestety, mama urzadza przyjecie w srode o... 13:30! Czyli w porze, kiedy normalni ludzie sa w pracy! :/ Oczywiscie Bi poryczala sie, kiedy powiedzialam, ze nie pojdzie, ale bez zartow! Nie bede brala pol dnia wolnego, zeby moje dziecko pojechalo na urodziny! Jeszcze gdyby to byla godzina 16, czy nawet 15, moze bym sie i urwala, zeby ja zawiezc. Ale w samym srodku dnia?! Mowy nie ma! Znam wazniejsze powody zeby zwolnic sie z pracy... Co jednak ciekawe, zaproszenie wyslane bylo nietypowo, bowiem przez... grupowy sms. Odpowiedzi przychodzily wiec do wszystkich, ktorzy wlaczeni byli w grupe. I okazuje sie, ze wiekszosc ludziskow odpowiedziala tak! :O
Wracajac jednak do biblioteki. Rzucilo mi sie w oko "cos", odbywajacego sie dwa razy w miesiacu i to wieczorem (jaka mila odmiana!), pt. "storytime in Polish". Ha! Pomyslalam, ze Potworkom przyda sie dodatkowa ekspozycja na jezyk przodkow, szczegolnie w miejscu, ktore zdazyli juz poznac i polubic. Grupa wiekowa na stronie internetowej okreslona zostala jako 0 - 5, wiec pomyslalam, ze Nik sie akurat zalapie, a Bi moze jakos specjalnie nie znudzi. O naiwnosci! Srednia wieku dzieci (a bylo ich raptem osmioro) to byly 2 lata! :D Nie liczac Potworkow, najstarsza dziewczynka miala moze 3 latka, a kilkoro to byly niemowlaki. Zajecia okazaly sie przeczytaniem jednej ksiazeczki, zatanczeniem kilku ruchowych piosenek, np. "My jestesmy krasnoludki", czy "Glowa, ramiona, kolana, piety" oraz przyklejeniem papierowego misia do kartki (bo bajka byla o niedzwiadku). Dodatkowo, akurat tego dnia jedno z dzieci swietowalo urodziny, wiec smarkateria otrzymala slodki poczestunek i zaspiewala sto lat.

Widzicie tych "kolegow z klasy" Potworkow? :D

Slowem, zajecia byly dla maluszkow i te 5 lat to bylo mocno naciagane. Dla mnie gorna granica wiekowa powinno byc maksymalnie 3 lata. ;)
Po wyjsciu mruknelam do Potworkow, ze to byl chyba nasz pierwszy i ostatni raz, bo sa za duzi na takie zajecia, a oni w krzyk, ze fajnie bylo i chca jeszcze wrocic! :O
Dowiedzialam sie, ze nasza biblioteka ma tez sekcje z ksiazkami dla dzieci po polsku, ale ta okazala sie bidniutka. ;) Ksiazek moze kilkanascie, a z tego wiekszosc to zbiory basni, ktorych sami mamy kilka egzemplarzy w domu. Cos tam dla siebie jednak Potworki znalazly...

Zapomnialam jeszcze o niedzieli. Po poludniu podlaczylam dzieciakom "zraszacz" (do podlewania dzieci, a nie trawy, haha!). ;) Basenu juz nie mielismy, byl upal, a ze jakis czas temu kupilam Potworkom takie cos tryskajace woda, wiec czemu nie skorzystac? ;) Oczywiscie nie ma latwo, wiec troche sie z podlaczeniem tego cholerstwa umordowalam.
Niby takie proste: podlaczyc weza, odkrecic wode i gotowe. Tylko, ze nasz stary waz przeciekal, wiec M. kupil nowego. Zamiast jednak wziac zwyklego, gumowego weza, wzial cos zwane wezem "magicznym". Na czym ta magia polega? ;) Pod wplywem wody waz sie rozciaga. Robi sie nawet 5 razy dluzszy! Pomysl w sumie niezly, bo zaoszczedza miejsca. Kiedy nie jest w uzyciu, zamiast zwojow i zwooojow tradycyjnego weza, jest tylko krotka, zmarszczona rurka. Nie powiem Wam, co mi caly ten proces przypomina... ;)
Dobra, do brzegu (jak mawia Klarka). W czym wiec byl problem? Ano, tryskajace woda ustrojstwo chcialam ustawic w konkretnym miejscu, mianowicie na trawie i koniecznie na sloncu, bo woda z weza, wiadomo, jest lodowata. "Magiczny" waz, napelniony woda, spokojnie siegal gdzie chcialam. Problem w tym, ze musiala leciec z niego woda. Kiedy tylko ja wylaczalam, kurczyl sie i "uciekal" mi z docelowego miejsca! Przy podlaczaniu zabawki podczas wlaczonej wody, ta pryskala na wszystkie strony, najpierw z przyblokowanego weza, potem ze zraszacza. Kiedy podlaczylam zabawke "na sucho", uciekla mi (razem z kurczacym sie wezem) z trawnika daleko, az na podjazd! :D Szybko odkrecilam kurek, ale ze zabawka ma za zadanie pryskac woda, to zaczela to oczywiscie robic. A zeby waz rozciagnal sie na odpowiednia dlugosc, wode musialam odkrecic na maksa. Skonczylo sie to tak, ze nioslam zraszacz (pryskajacy az milo) na miejsce, pomalu, w miare jak waz sie rozwijal. Wyszlam z tego mokrusienka, mimo, ze staralam sie go odwrocic od siebie! :D
Nie ma latwo, nie ma... :D Ale Potworki mialy frajde, choc Nik po chwili wymiekl.

Tu jeszcze razem

To zadziwiajace, ze dziecko, ktore tak strasznie sie poci (pomyslec wiec mozna, ze mu goraco), jednoczesnie jest niesamowicie wrazliwe na niskie temperatury... Bi jest znacznie wytrzymalsza.

Tu juz Bi zostala sama, Nik przygladal sie tylko z daleka...

We wtorek bylo potwornie goraco i wybieralam sie z Potworkami na basen, ale niespodziewanie przyjechala moja kolezanka ze swoimi blizniakami (o rok starszymi od Bi). Pierwszy raz zobaczyla nasz domek. Dzieciaki nie widzialy sie gdzies od stycznia, wiec na poczatku byly lekko oniesmielone, ale szybko sie dogadali i biegali wokol i wewnatrz domu bawiac sie w chowanego, wdrapywali na nasze glazy oraz malowali muszle przywiezione jeszcze z kempingu. Niestety, nie dala sie namowic na wypad na basen (mimo zapewnien, ze to blisko, a Nik chetnie uzyczy kolegom kapielowek), ale sobie jak zwykle milo pogadalysmy.
Okazuje sie wiec, ze tydzien mija nam calkiem towarzysko, czyli tak jak lubie, a co rzadko sie zdarza. Bedac pracujacymi rodzicami naprawde trudno sie zgadac. Nawet teraz, R. miala przyjechac we wtorek. W poniedzialek napisala, ze nie da rady i czy moze w srode. Odpisalam, ze sroda tez jest ok, ale we wtorek rano dostalam od niej smsa, czy moze przyjechac jednak tego dnia. ;)

Z drobniejszych wydarzen, to pod moja prace przyszla ostatnio mama sarna z dwojka mlodych. Slodkie byly!!!

Niestety drugie mlode ciagle chowalo sie glebiej miedzy drzewami i na zdjeciach widac tylko kawalek jego dupki. ;)

Po trzech latach, w koncu mam nowe patrzalki! :)
Dzieci nie moga sie napatrzec. Bi stwierdzila, ze wcale nie wygladam jak mama. ;) Trzy lata to dla nich wiecznosc. Kiedy wyrobilam stare, Bi miala 4 lata, a Nik 2.5. Wlasciwie to nie pamietaja mnie z zadnymi innymi okularami na nosie, a tu taki szok! ;) Tym bardziej, ze zmiana jest naprawde wyrazna. ;)
Pokaze Wam. Zazwyczaj, chroniac moja tozsamosc, zaslaniam na zdjeciach oczy. Tym razem oczy zostawie, za to zaslonie reszte twarzy, niczym posluszna, muzulmanska zona. :D
Przed:





Po:


Ktore ladniejsze? ;)


A z panem malzonkiem mamy ciche dni... Dawno ich nie bylo i moja poczatkowa furia przeszla poprzez irytacje, a pozniej znudzenie, naszym obecnym "stanem", do ponownego wkurzenia, ze dni mijaja, a malzonek nie ma zamiaru mnie przeprosic. ;) Nie narzekam na brak rozmowcow, bo sa i dzieci i tesciowie, wiec wlasciwie mi to nawet nie ciazy, no ale ile mozna sie dasac... Poza tym chichram sie zlosliwie pod nosem, bo M. obrazony (choc to on zachowal sie jak swirus) zabral posciel i spi na wersalce w piwnicy. Mam nadzieje, ze rano stare kosci niezle daja mu o sobie znac, bo ta wersalka jest naprawde okropnie niewygodna, a przy tym przykrotka. No ale "na zlosc mamie, zlamie sobie reke". Jak chce koniecznie pokazac jak bardzo mnie nie lubi, to niech pokazuje. Rzeczywiscie straaasznie sie przejelam! :D

Dopisek po kilku dniach:
A jednak znow mamy basen! Tesciowa, bo to ja spytalam czy tesc planuje wyrownywac teren, musiala pogadac z naszymi "panami". Jeszcze tego samego dnia, kiedy wrocilam z pracy, miejsce pod basen zostalo przygotowane, a ten napompowany i napelniony. Widocznie dotarlo moje tlumaczenie, ze to teraz jest pora na chlapanie w wodzie. W sierpniu przychodza zazwyczaj zimne noce i woda szybciej sie schladza niz nagrzewa. Tak bylo w zeszlym roku. Pod koniec sierpnia, Potworki juz nawet nie chcialy wchodzic do basenu...
Na szczescie ten przetrwal zimowe przechowanie (to pierwszy, ktoremu udala sie ta "sztuczka"!), podobnie jak pompa, ktora o dziwo zadzialala. Znow zaczyna sie wiec odmierzanie chemikaliow i mierzenie stanu wody papierkiem lakmusowym. ;) Poki co, kolejnego dnia po napelnieniu nadszedl pochmurny dzien i woda nie miala sie jak zagrzac. A pierwszym pytaniem Bi, po moim wejsciu do domu, bylo oczywiscie: "A mozemy do basenu?". :D

To chyba na tyle wiesci. Kolejne trzy dni jest u nas w miasteczku festyn przy szkole dzieci, organizowany przez jedna z remiz strazackich (nasze miasteczko ma ich ze 3). Wybieralam sie z Potworkami, ale troche boje sie brac ich sama w tlum ludzi. Liczylam, ze pojedziemy cala rodzina (nawet tesciow bym wziela, niech znaja moje chamskie serce! :D), ale ze nadal nie odzywamy sie do siebie z M., to nie wiem czy sie odwaze...

W tym tygodniu juz sie raczej nie odezwe, wiec: milego weekendu! U nas zapowiada sie duszny i goracy, oh yeah! :)

piątek, 6 lipca 2018

Swieto Niepodleglosci w ukropie

Witam w lipcu! :)

Nasz czerwiec zakonczyl sie goracem i tak tez zaczal sie siodmy miesiaczek roku. Upaly rozpoczely sie niesmialo, bo temperatura okolo 28-29 stopni, ale nadal chlodnymi nocami oraz niska wilgotnoscia. Codzien wieczorem toczylam walke o wlaczenie klimatyzacji i codziennie ja przegrywalam, kiedy tesciowa otwierala drzwi na taras i oznajmiala: "Ale po co, zobacz jakie idzie zimne powietrze!". Te "zimne" powietrze mialo okolo 22 stopni. Ale w porownaniu z 27 w chalupie rzeczywiscie wydawalo sie chlodne. ;) Dopiero w sobote, kiedy wilgotnosc skoczyla do 85%, nastapila kapitulacja. Tesciowka, po wyjsciu spod prysznica zaczela narzekac, ze taka mamy wilgoc, ze nie moze wysuszyc wlosow. Suszarka dmucha i dmucha, a one dalej wilgotne. :D Oczywiscie tylko na taki komentarz czekalam i z triumfem polecialam na gore przelaczyc termostat na chlodzenie. ;) Zeby nie bylo, sama jestem zmarzluchem i klime mam nastawiona na 24 stopnie, ale w porownaniu z temperatura na zewnatrz to i tak ogromna ulga. W niedziele, termometr w aucie pokazal, ze jest... 41 stopni! :O

Konkretnie to bylo 106 F. ;) I jak widac, zblizal sie juz wieczor, ale ukrop nie mial zamiaru odpuszczac...

Oprocz chlodzenia, klimatyzacja dodatkowo wysusza powietrze, co jest po prostu nieocenione, bo znika to ohydne uczucie, ze mieszkamy w tropikalnej dzungli i nawet jak siedzi sie i nic nie robi, pot splywa po du... czole. ;)
Nic wiec dziwnego, ze w miniony weekend spedzilam z Potworkami sporo czasu na basenie. ;) Chyba wspominalam juz, ze mamy basen publiczny doslownie 3 min jazdy od naszego domu, w parku, do ktorego kiedys sie wybralismy w poszukiwaniu placu zabaw?

Dac im odrobine wody i jest pelnia szczescia :)

Niestety, basen lezy zaraz poza granica naszego miasteczka i za wstep musimy uiszczac oplate dla nie-rezydentow. :( To nie jakas fortuna, ale $24 za mnie i dzieciaki ($8 od osoby) kazdego dnia, zeby 2 godzinki pochlapac sie w basenie, szybko stalo sie dosc pokazna sumka. :/ Zauwazylam, ze sporo osob, zeby wycisnac z oplaty jak najwiecej, bierze koce, jedzenie i spedza tam wiekszosc dnia, jednak jakos to do mnie nie przemawia. To tylko tak naprawde jeden basen (drugi jest dla maluszkow), zadnych atrakcji w rodzaju zjezdzalni i w dodatku praktycznie zero cienia. Ogolnie baseny ladne, duze i czyste, ale chyba przeniose sie z Potworkami do najblizszego parku stanowego ze stawem z wydzielona plaza. Co prawda to juz 20 min jazdy, ale za to wstep za darmo. ;)

Potworkom oczywiscie wsio ryba gdzie sie chlapia, byle by woda byla. ;) Basen jest fajnie urzadzony, bo od wiekszego i glebszego odchodzi jakby mniejsze kolko , w ktorym woda jest dosc plytka. W najplytszym miejscu siega Nikowi do pach, w najglebszym lekko mu juz zakrywa glowe. Dzieki temu szybko nabral pewnosci w wodzie.

Nie ludzcie sie patrzac na te drzewa i cienie. Zdjecie zrobione bylo o 5:30 po poludniu. W srodku dnia slonce stoi wysoko, a cien jest tylko pod widocznymi pawilonami, mieszczacymi maksymalnie dwa lezaki...

Pierwszego dnia - w piatek zbiegal po schodkach i skakal do wody nasladujac siostre, tyle ze ona natychmiast nurkowala, a on wyciagal szyje jak najwyzej, byle nie zamoczyc glowy. ;) Juz w niedziele zas (czyli 2 dni pozniej), znow biorac przyklad z Bi, skakal do basenu w miejscu gdzie w ogole nie czul nogami dna! Stalam obok i asekurowalam, ale szybko przekonalam sie, ze moj syn zaczyna plywac! Jego styl nazwalabym, hmm... rozpaczliwym (:D), bo gwaltownie wymachuje ramionkami na "pieska", ale to juz poczatek. ;) Wazne, ze przez te kilka sekund jest w stanie utrzymac sie na powierzchni. Od czegos trzeba w koncu zaczac. ;)
A od soboty znow zapisalam Potworki na lekcje plywania. Musze kuc zelazo poki gorace. ;)

W srode tego tygodnia trafilo nam sie Swieto Niepodleglosci i dzien wolny. Szkoda, ze w samym srodku tygodnia, ale jak sie nie ma co sie lubi... Dobry i jeden dzien. ;)
Mimo, ze byl to srodek tygodnia, chcielismy spedzic ten dzien rodzinnie. Gdzies pojechac, zapewnic Potworkom jakies atrakcje... Pierwszym pomyslem bylo zoo, ale ten dosc szybko sobie odpuscilismy. To byl bowiem juz kolejny dzien, kiedy zapowiadano prawie 33 stopnie (a w sloncu jeszcze wiecej) przy 85% wilgotnosci powietrza. Na mysl o lazeniu przez kilka godzin w "dzungli", czulam jak samoistnie sie roztapiam.
Potem uznalam, ze w taki ukrop nie ma jak posiedziec na plazy. Tam zawsze bedzie kilka stopni chlodniej oraz przyjemna bryza. M. troche stawal okoniem, ale w koncu go przekonalam. Juz mialam wyciagac z kempera wszystkie nasze plazowe klamoty, kiedy moje plany popsul... telefon. Cos ostatnio nie mam szczescia do tego sprzetu... ;)
Nie wiem czy pamietacie, ale jakies dwa miesiace temu popsula mi sie komorka. Po prostu pewnego dnia sie nie wlaczyla i juz. Nawet uprzejmym ludziom w sklepie Apple nie udalo sie jej reanimowac i dostalam nowa. Co mnie jednak w tej nowej wkurzalo, to to, ze miala strasznie malo pamieci. Dla mnie, ktora porzucila juz dawno aparat fotograficzny na rzecz telefonu, bo zawsze mam go przy sobie, bylo to niemozliwie irytujace. Co chwila musialam kasowac stare fotki, zeby zrobic miejsce na nowe. Po usunieciu wszystkich kwiatkow i krajobrazow, zostawaly zdjecia dzieci, ktore z bolem serca musialam po kolei wywalac, zeby moc pstryknac kolejne. Dopiero moj malzonek pomyslal i sprawdzil, ze srajfon mial tylko 16 GB pamieci. On wlasnie sprawil sobie najnowszy model, wiec zaproponowal, ze odda mi swoja 8-emke, ktora mial poczatkowo sprzedac. Strasznie nie lubie zmieniac telefonow, bo od nowa musze sobie wszystko ustawiac i wgrywac, nawet jesli jest to nadal srajfon. Problem z tym, ze pamiec na iCloud skonczyla mi sie w lutym, wiec wszystkie dodatkowe zdjecia, notatki i zapiski z kalendarza, musze przenosic recznie. Ale ze wizja wiekszej pamieci byla niezwykle kuszaca, zgodzilam sie. ;) Poprzenosilam wszystko, powkurzalam sie nieraz przy tym nieziemsko (nie pamietalam hasel, wiec musialam szukac karteluszkow, na ktorych mialam je zapisane), pouzywalam telefon przez kilka dni i... okazalo sie, ze nie da sie z tym zlomem funkcjonowac! Nie wiem jak M. wytrzymal ostatnie dwa tygodnie!
Zaczelo sie juz na kempingu, kiedy komorka nalezala jeszcze do M. Probowal on dzwonic do rodzicow, zeby sprawdzic czy wszystko ok i nie mogl sie polaczyc. Wolal "Halo!" w sluchawke, oni odkrzykiwali "Halo, HAAALO!!!" i tak sobie krzyczeli, az w koncu jedna strona poirytowana sie rozlaczala. Albo M. nie slyszal rodzicow, albo oni jego. Dopiero za 3-4 razem mogli pogadac. Poniewaz jednak bylismy na koncu swiata gdzie ledwie byla jedna kreska zasiegu, zwalilismy to na slaba siec. Dziwne tylko, ze z mojego telefonu M. dzwonil bez problemu, hmmm...
Wrocilismy do domu i chociaz przy rozmowach slychac bylo halasy i nieraz pytalam M. gdzie on jest, ze tak piszczy i szumi mi w sluchawce, ale dalo sie wytrzymac. Az kilka dni temu przejelam ten telefon, przekopiowalam wszystkie pliki ze starego, ucieszona zaczelam go uzytkowac i... zonk.
O matko i corko! To byl koszmar! Wszyscy, ktorzy ze mna rozmawiali, pytali, czy jestem na zewnatrz, bo mysleli, ze to wiatr hula mi w sluchawce. Ja ze swojej strony slyszalam delikatne "pykanie". Nie bylo to szczegolnie uciazliwe, ale dodatkowo nie slyszalam wyraznie co ktos do mnie mowi. Dla mnie brzmialo to, jakby ktos zakryl sobie usta dlonia i tak ze mna rozmawial. Rozumialam ogolny sens, ale kazdego slowa juz nie wylapywalam.
Telefon mialam cale 3 dni, kiedy stwierdzilam, ze dalej tak nie pociagne i albo musze wrocic do starego (2-miesiecznego, haha!), albo musze sie przejechac do Apple, zeby zobaczyli co mu dolega. Na szczescie na wizyte mozna umowic sie internetowo. ;) Niestety, najblizszy termin mieli na popoludnie wlasnie swiatecznego dnia. Musielismy pozmieniac wszystkie plany, ale wyszlam (znowu!) z nowym telefonem! :) Okazalo sie, ze w starym - nowym padl dolny mikrofon, usterka jest nie do naprawy i wymienili mi go na nowke niesmigana. Licze, ze ta zostanie ze mna dluzej, bo to przeciez juz moj drugi telefon w ciagu 2 miesiecy i trzeci w troche ponad rok! :D

Moja wizyta w Apple niestety wymusila na nas zmiane planow na wolny dzien. Na plaze nie bylo sensu jechac, bo to na tyle daleko, ze siedzielibysmy jak na szpilkach, co chwila sprawdzajac godzine i stresujac sie, zeby na drodze nie bylo korkow. M. rzucil propozycje pobliskiej farmy, Bi uslyszala i ucieszyla sie, ze przejedzie sie na kucyku i tak klamka zapadla. Pojechalismy i nawet udalo sie wyciagnac babcie i dziadzia na mala wycieczke. Niestety, mimo ze specjalnie wybralismy sie z rana,  bylo tak wilgotno i goraco, ze plulam sobie w brode, iz nie uparlam sie jednak na plaze. Nie dosc, ze splywalismy potem, nie dosc, ze wiekszosc zwierzakow pochowala sie w cieniu z dala od zwiedzajacych, to okazalo sie, ze przejazdzki na kucykach sa tylko w weekendy! Bi zaczela plakac, a ja nie moglam tego pojac: owszem, byla sroda, ale dzien swiateczny! Wiekszosc osob mialo wolne, na pewno mieli duzo wiekszy ruch niz na codzien, juz mogliby urzadzic te przejazdzki! :/ Dodatkowo, farma prowadzi polkolonie (ktore o dziwo byly czynne w swieto) i dla tamtych dzieciakow przejazdzki sie odbyly, co wywolalo kolejna fale rozpaczy (i pretensji) u Bi.
No ale coz. Pochodzilismy, nakarmilismy te zwierzeta, ktore zechcialy do nas wyjsc (na szczescie byl ranek, wiec po nocy byly jeszcze glodne)...

Jak ten piekny kon pociagowy. Nie widac tego na zdjeciu, ale byl naprawde ogromny, a przy tym niezwykle delikatny

Po nakarmieniu wiekszego inwentarza (najbardziej lakome byly kozy, wspinajace sie na ogrodzenia, zeby pierwsze dopchac sie do zarcia), Potworki usilowaly wywabic spod traktora kure. ;)



Ta sie nie dala, ale nieco dalej, przy wejsciu do kurnika dorwali nieco smielszy egzemplarz, ktory za troche ziarna dal sie nawet poglaskac. :D



Nastepnie weszlismy do sklepiku, gdzie maja zazwyczaj balie pelna kurczaczkow.

Jak bylo goraco mozna zobaczyc po buzi Bi - czerwonej i blyszczacej od potu. Podejrzewam, ze ja sama nie wygladalam duzo lepiej :D

Tam to juz byla istna sauna i po kilku minutach zaczelam przekonywac Potworki do wyjscia, ale nie chcieli porzucic puchatych kuleczek. W koncu przekupilam ich lodami, ktore milosiernie sprzedawali w sklepiku. :D

Na farmie maja tez kilka miejsc na tematyczne zdjecia:

Nik nie mogl dosiegnac do otworu na glowe "farmera", ale kiedy zaproponowalam, zeby sie zamienili, oburzyl sie, ze nie chce byc dziewczyna. Maly seksista! :D

Ale z byciem swinka nie mial problemu:



Wracajac, planowalam zajechac nad pobliski staw, zeby Potworki mogly schlodzic sie w wodzie. M. przypomnial mi jednak, ze dwa dni wczesniej rozlozylismy nasz basen. Planowalam wody nalac tylko troche, zeby zobaczyc czy bardzo bedzie splywac na jedna strone. Mimo bowiem, ze wybralam najbardziej plaski kawalek ogrodu, to do idealnego poziomu troche mu brakuje. Lalismy te wode i lalismy, bo wydawalo nam sie, ze powinno byc ok, az w jednym koncu basen sie caly napelnil. Niestety, teren jest tam jednak zbyt pochyly dla basenu wyporowego, czy jak to sie zwie. Pochylosc jest minimalna, ale roznica poziomow sprawia, ze jedno z wejsc do pompy jest ponad powierzchnia wody, a to z kolei nie pozwala na jej wlaczenie. Poczatkowo myslelismy o spuszczeniu wody i przekreceniu basenu, zeby odplyw znalazl sie pod woda, ale niestety, basen tez wyraznie przechyla sie na ta napelniona strone i grozi peknieciem. Poza tym, zauwazylismy, ze idealnie nad basenem sterczy uschniety konar drzewa. Trzeba go sciac zanim spadnie i kogos zabije, tym bardziej, ze juz jest pekniety... Nie mniej, skoro woda chwilowo jest i to nagrzana, pozwolilismy Potworkom na kapiel. ;)

A nie pisalam, ze tam gdzie jest woda, jest radosc? Nawet jesli siega ledwie nad kolana ;)

Woda robila sie juz jednak metna, wiec dzis ja spuscilismy. Teraz trzeba sciac konar, nawiezc ziemi, zeby wyrownac teren i wtedy mozna zrobic kolejne podejscie z basenem. ;)

Co jeszcze z ciekawszych rzeczy...

W zeszla sobote pojechalam z Potworkami do naszej miejskiej biblioteki. Wstyd sie przyznac, ale nie bylam tam od urodzenia dzieci, a moja karta stracila waznosc w 2013 (!) roku. :D Od starego domu mielismy kawalek zeby tam dojechac i zupelnie nie po drodze do nikad, a dodatkowo i lenistwo sprawialo, ze wolalam kupic uzywana ksiazke na Amazon (nawet z kosztami przesylki) niz specjalnie dralowac do biblioteki. Teraz mamy 5 minut autem, wiec mozna tam szybko podjechac, chociazby zeby oddac ksiazki. Potworkom zas nudza sie zbiory, ktore mamy w domu, do tego dodac mnie i na coraz to nowe lektury dla trzech osob, szybko mozna wydac fortune. ;) Dlatego uznalam, ze czas wprowadzic ich w swiat "wypozyczalni". Bi ma swoja karte biblioteczna, ktora zalozyla rok temu na wycieczce szkolnej, teraz i Nik zalozyl swoja. Ja, okazalo sie, ze nie figuruje juz nawet w bibliotecznych rejestrach, wiec tez musialam wyrobic nowa. Ale wstyd... :D
Biblioteka ma piekny dzial dzieciecy, nawet z mini placem zabaw, ktory jednak przeznaczony jest raczej dla maluszkow. Nik znalazl caly stos ksiazek o pojazdach (biblioteka nie ma limitu na ilosc wypozyczanych egzemplarzy), Bi kolejna czesc serii "Ranger in time". Dodatkowo, w bibliotece znajduje sie mechaniczny konik, na ktorym mozna sie przejechac. Mielismy szczescie, bo przejazdzki sa dozwolone tylko przez godzine dziennie. :)

Ten kon to normalnie wspomnienie z dziecinstwa! Kiedy bylam mala, takie koniki byly przy wejsciach do prawie kazdego supermarketu. Zawsze blagalam o przejazdzke! ;)

Zeby przejechac sie na tym koniu na szczescie nie potrzeba drobnych (bo ich nie mialam!). Pani bibliotekarka daje zeton. Ale za to jest limit jednej przejazdzki na wizyte. ;)

We wtorek bylam u okulisty. Rok temu mielismy korowody z ubezpieczeniem i w koncu nie poszlam, nie mialam wiec  badanego wzroku przez 2 lata.
Na szczescie dowiedzialam sie, ze moja wada sie nie zmienila, ani poki co nie potrzebuje okularow do czytania. Co za ulga... :D Moje stare bryle maja juz 3 lata i chociaz jakos sie trzymaja, a i szkla nie sa porysowane, to jednak antyodblaskowa powloczka gdzieniegdzie odchodzi, farba z ramki odprysnela w jednym miejscu, no i po prostu mi sie znudzily. Po chyba polgodzinie przymierzania i krecenia nosem, poszlam na zywiol i wybralam... czerwone oprawki! :O Poza tym kupilam sobie okulary przeciwsloneczne, ktore naklada sie na zwykle okulary. Nie chcialam bowiem placic za druga pare szkiel korekcyjnych. ;)

Za to moi tescie mieli w czwartek "przygode" i obawiam sie, ze teraz juz nie odwaza sie wyjsc na spacer. ;) Mianowicie, zaraz na nastepnej ulicy od naszej, natkneli sie na nic innego, tylko niedzwiedzia! :O Szedl sobie spokojnie wokol czyjegos domu. Najedli sie strachu, ze hej! Tesciowa nie pozwolila potem Potworkom nawet zejsc z tarasu do ogrodu. ;)

Dodam Wam tez ostatnie teksty moich dwujezycznych rozrabiakow:

Nik: "Czy wzielas komary spray?"
Bi: "Daddy is cleaning his szybe."

Ostatnio dosc czesto rozmowy schodza nam na tematy rodziny i malzenstwa. Bi dopytuje sie czy koniecznie trzeba miec meza, zeby miec dziecko. Odpowiadam szczerze, ze nie trzeba, ale fajnie jest miec milego tate dla dzieci. Bi jednak oburza sie, ze ona chce byc weterynarzem, wiec nie moze miec meza (nie wiem dlaczego wg. niej ta profesja kloci sie z posiadaniem malzonka :D) i bedzie miec tylko jedno dziecko, koniecznie dziewczynke. Coz, szybko nauczy sie, ze plany planami, a zycie zyciem, wiec wzruszam ramionami, ze jesli nie zechce to moze nie wychodzic za maz, to nie jest w koncu obowiazkowe. Dodaje jednak, ze niektorzy ludzie chca wziac slub i to tez jest ok. Bi dodaje przejeta:
"Tak i wtedy pan powie dziewczynie: You look beautiful, madam!".

Zadna sie nie oprze takiemu podrywowi. :D

Teraz humor sytuacyjny. Kilka dni temu, Kokus usilowal na migi, przez zamkniete drzwi tarasu (bo w srodku hulala klima) przekazac, ze chce ogladac bajki na tablecie:
Zlozyl raczki w blagalnym gescie, narysowal w powietrzu paluszkiem prostokat, po czym przyblizyl piastki po obu stronach buzi, idealnie odwzorowujac wpatrywanie sie w ekran.
Nadaje sie do kalamburow, agent jeden! :D

A na koniec wrzucam Wam zdjecie mojej rozy, o ktora balam sie, bo byla doslownie pokryta mszycami. Poza tym praktycznie nie miala paczkow i zastanawialam sie, czy zakwitnie. Opryskiwalam ja przez jakis czas regularnie i odwdzieczyla sie w koncu takim widokiem:


Piekna, prawda?

I tu Was juz zostawiam. Trzymajcie sie cieplo, goraco, albo i chlodno, w zaleznosci od pogody i upodobania. ;)