Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 25 stycznia 2019

To na pewno byly tylko trzy dni? ;)

Tyle sie wydarzylo w miniony weekend, ze starczyloby na tydzien! Weekend co prawda dla mnie i Potworkow byl dlugi, bo 3-dniowy, ale mimo wszystko... ;)

Zaczelo sie juz w piatek, kiedy to jakies pol godziny przed koncem pracy, dostalam smsa od meza, ze listonosz zostawil dla mnie w skrzynce awizo. Przyszla paczka od mojej siorki z dalekiej Polandii, juhuuu! ;) Najpierw mysle: luzik, poczte mam po drodze z pracy, wiec zajade i odbiore. Okazalo sie jednak, ze M., w swojej niezmierzonej "madrosci" powiedzial Potworkom, ze przyszla paczka od cioci i dzieciarnia uparla sie oczywiscie jechac ja odebrac (najchetniej pewnie tez rozerwaliby ja zaraz na poczcie :D). W pierwszej chwili stwierdzilam, ze nie ma mowy, nie bede jezdzic w kolko, szczegolnie, ze zaplanowalam tez podjechac do biblioteki, maz przypomnial mi jednak, ze musze na poczcie pokazac to awizo i z tym argumentem juz nie moglam dyskutowac. ;) Wyprysnelam wiec z pracy jak tylko sie dalo i popedzilam do domu, gdzie czekaly juz Potworki, ucieszone i podniecone jakby wygraly w Totka. ;) Zaladowalismy sie wszyscy do auta, po czym najpierw popedzilismy do biblioteki, bowiem tego dnia mijal termin oddania kilku ksiazek. Na szczescie w naszej bibliotece nie trzeba oddawac ich osobiscie. Wystawczy wrzucic przez specjalny wlaz w scianie budynku. Nastepnie pognalismy w strone poczty. I dopiero wtedy, siedzac spokojnie na miejscu pasazera, mialam czas przeczytac dokladnie to awizo. A tam jak byk: przesylka jest do odebrania dnia nastepnego, po 9! Myslalam, ze udusze mego malzonka! Postawil wszystkich na rowne nogi, ja pedze z pracy jak szalona, dzieciaki az podskakuja w miejscu z ekscytacji, bo szanownemu panu nie chcialo sie przeczytac dokladnie swistka papieru! :/
W kazdym razie, na wzmianke, ze paczki tego dnia jednak nie bedzie, Potworki uderzyly oczywiscie w placz. Bylismy wtedy juz w polowie drogi na poczte, a pora byla na tyle pozna, ze listonosze pomalu wracali do bazy. Stwierdzilismy, ze co nam zalezy, mozemy podjechac i spytac. A nuz "nasz" listonosz juz obrocil. Pani w okienku niestety szybko rozwiala moja nadzieje, a kiedy smetnie wrocilam do auta i obwiescilam porazke, na tylnym siedzieniu znow rozlegl sie ryk. ;) Wtedy M. wpadl na pomysl, zeby przygladac sie wracajacym do bazy listonoszom i sprobowac zlapac "naszego". Mnie sie juz nie chcialo, za to mialam gorace pragnienie wrocic wreszcie do domu i oficjalnie rozpoczac weekend, ale w Potworki wstapila nowa nadzieja i ochoczo dopingowaly pomyslowi tatusia...
I wiecie co? Dochodzila 17, sciemnialo sie juz, malo co bylo widac. Ja to w ogole jestem na wpol slepa, nawet w okularach (nie zartuje, nalogowo mijam ludzi nie rozpoznajac znajomych, choc tu wine ponosi czesciowo bujanie w oblokach...), ale M. rzeczywiscie wypatrzyl naszego doreczyciela! Niezle sie gosc zdziwil, kiedy zastukalam mu w okienko pojazdu i wyluszczylam, ze "awizo, za taki i taki adres i czy daloby sie moze...". No i sie dalo! Pan wreczyl mi paczuche, zaoferowal nawet zaniesc ja do naszego auta, choc tu zaprotestowalam, bo paczka lekka, a "nasz" listonosz to juz starszy pan. :D

Radosc Potworkow byla dosc krotkotrwala, bowiem wredna matka oznajmila, ze nie otwieramy paczki, dopoki nie skonczona zostanie praca domowa do polskiej szkoly. Ale ze mnie zolza, co? :D
Duzo bylo placzu, zlosci, tupania, marudzenia dlaczego tak duzo i dlaczego musza zrobic wszystko i kiedy w koncu pozwole te paczke otworzyc... Wreszcie jednak pozwolilam i tu nastapil szal! ;) Dzieciarnia dostala po zestawie Lego, wiec natychmiast przystapila do ukladania. Pozytywnie zaskoczyl mnie Nik, ktorego zestawy dotychczas ukladalam glownie ja. Tym razem dostal naprawde skomplikowany samolot, ale ulozyl go dzielnie prawie do konca. "Prawie", bowiem kiedy przyszlo do przyczepienia dachu, okazalo sie, ze ten nie pasuje! :O I ja i M. staralismy sie wypatrzyc gdzie jest blad, ale wszystko wydawalo sie ok. Dopiero nastepnego dnia, kiedy wraz z Kokusiem rozlozylam samolot na czesci pierwsze, okazalo sie, ze zle wstawil klocek na samym poczatku, bo przy skladaniu podstawy samolotu! :) Wtedy jednak Nik, kompletnie stracil wiare we wlasne mozliwosci i ukladanie od nowa oddal niemal calkowicie w moje rece.

Samolocik :) Spory, okolo 30-centymetrowy. Fajnie sie go ukladalo ;)

Czyli co? Czyli wychodzi na to, ze znow to ja ukladalam Lego dzieciakow! Nie zebym protestowala jakos specjalnie. Sama Lego lubie, co jest dziwne, bo klockow jako takich, nie cierpie. :D

W polskiej szkole, jak to w polskiej szkole. Nik pobiegl w podskokach, szczegolnie, ze wreczal koledze zaproszenie na przyjecie urodzinowe, Bi zostala z placzem. Ech...
Zajecia w kolejnym tygodniu nam sie troche pokomplikowaly, bowiem Bi ma znow zawody plywackie (i podobno chce plynac :D). Tym razem sa one jednak po poludniu, a w polskiej szkole maja tego dnia bal przebierancow. Poza tym nie chce zeby Bi ciagle miala przerwy, wiec postanowilam, ze odbiore Potworki wczesniej, ale na zajecia pojada. Zeby jednak nie krazyc w te i we wte, zglosilam sie do pomocy podczas balu. :O Az sie boje co mi przydziela! ;) Impreza na sali gimnastycznej ma potrwac gdzies do 10:30 i wtedy planuje zgarnac Potworki, pojedziemy szybko do domu przebrac sie oraz zapakowac tatusia i popedzimy na zawody. Przynajmniej taki jest plan. Jak to z planami bywa wiadomo, wiec wszystko wyjdzie w praniu. ;)

A w tym tygodniu, podczas kiedy Potworki "meczyly sie" w polskiej szkole, czekala mnie niemala gratka, bowiem wpadla do mnie na kawe kolezanka. Ostatni raz widzialysmy sie we wrzesniu i tyle czasu zajelo nam, zeby ponownie sie zgadac. ;)

To nie byl koniec sobotnich atrakcji. Po polskiej szkole, przypedzilam z Potworkami do domu, przygrzalam szybki obiad, po czym znow zapakowalismy sie do auta. Wczesnym popoludniem bowiem, umowilam sie z sasiadka oraz ukochana psiapsiolka Bi na lyzwy! :) Okazalo sie przy okazji, ze sasiadka na lyzwach byla w zyciu raz, a jej corka... nigdy. :D Wobec powyzszego, ta pierwsza na lod nawet nie weszla i zostawila mnie - lyzwiarza lamage z trojka poczatkujacych dzieciakow. Tiaaaa... ;)
Na szczescie Bi na lyzwach radzi sobie juz na tyle dobrze, ze wziela kolezanke pod pache i razem pomalu przemieszczaly sie po lodzie.

Kolezanka skupiona, nawet nie podniosla glowy ;)

Podjezdzalam do nich od czasu do czasu zeby poklaskac jak dobrze sobie radza, po czym skupialam sie na wlasnej jezdzie oraz pilnowaniu Kokusia. Ten ostatni to istny kamikadze! Mimo setki upomnien, zeby jechal pomalu dopoki nie zalapie rownowagi, Nik pedzil jak szalony i oczywiscie co chwla lezal! ;) Tym razem wzielam jego kask, wiec bylam nieco spokojniejsza... do czasu az nie przewrocil sie tak niefortunnie, ze plasnal o lod policzkiem. Do dzis ma zadrapanie. Rozwazam na powaznie kupno kasku hokeisty, albo innego football'isty. Byle mialo oslonke na twarz. ;)

Jestem pod ogromnym wrazeniem jak szybko Nik robi postepy, ale po bialych sladach na ubraniu mozna latwo wywnioskowac, ze nadal czesto ma bliskie spotkania z lodem :D

Jakby malo bylo na jedna sobote, wieczorem Nik oswiadczyl (calkiem spokojnie, choc nieco jekliwie), ze boli go ucho, ma je przytkane i chyba ma zapalenie (tak, sam sie zdiagnozowal i to bez pomocy wujka google'a :D)!
Masz ci babo placek! To sobie pore wybral! Nie dosc, ze sobota wieczor, to jeszcze na noc zapowiadali pierwsza wieksza sniezyce w naszych okolicach, ktora nad ranem miala przejsc w marznacy deszcz. :/

Stan z 23 wieczorem. Pstryknelam fote naszej Narnii, bo nie wierzylam, ze utrzyma sie do rana ;)

I skad znow zapalenie?! Cala poprzednia zime walczylismy z nawracajacymi infekcjami uszu, ale wszystkie zaczynaly sie od kataru. Tym razem Nik byl pozornie zdrowy, oprocz tego, ze od jakiegos tygodnia sobie (doslownie) 3-4 razy dziennie odkaszlnal. Jedyne wytlumaczenie, ktore przychodzi mi do glowy, to ze jednak mial katar, tylko gdzies gleboko. Zamiast wyplywac mu nosem, wydzielina splywala gardlem i stad to pokaslywanie. Oczywiscie to tylko moja teoria, a zapalenie moglo sie wziac ze zwyklego przewiania. Nik regularnie wysiada ze szkolnego autobusu bez czapki i z rozpieta kurtka. Boje sie myslec, jak wychodzi ubrany na dluga przerwe, na ktora tutaj zawsze (chyba ze pada, albo jest trzaskajacy mroz) dzieciaki wychodza na podworko. :/
W kazdym razie, w sobote wieczor bylo juz za pozno zeby szukac doraznej pomocy. Balam sie nocy, ale o dziwo, po zaaplikowaniu lekarstwa przeciwbolowego, Nik grzecznie ja przespal.

Rano okazalo sie, ze jak nie trzeba, to prognozy sie sprawdzily! Sniegu dowalilo porzadnie, a o 8 rano, mimo lekkiego mrozu, padala marznaca mrzawka. Ohyda. Normalnie nie wysciubialabym w taka niedziele nosa z domu, ale Nik nadal utrzymywal, ze ucho boli i jest zatkane... Skoro zmuszeni bylismy poszukac kliniki czynnej w niedziele i w taka pogode (przypominam, ze u nas troche sniegu oznacza paraliz), M. nie mogl sobie oczywiscie odpuscic jazdy do kosciola... Jedzie sie do niego okolo 20 minut, autostrada niezle odsniezona, a my minelismy trzy auta w rowach. To znaczy bardziej utkniete w sniegu na poboczu i obrocone w poprzek lub wrecz tylem do kierunku jazdy. To dobrze obrazuje dlaczego wiecej niz 5 cm sniegu calkowicie paralizuje tutaj drogi. Tubylcy zupelnie nie potrafia jezdzic przy takiej pogodzie. :/

Wreszcie pierwszy (kto wie czy nie ostatni...) snieg tej zimy! :D

My dojechalismy do kosciola bez przeszkod, a tam... parking pusty, choc odsniezony, przybytek zamkniety na glucho! :D Przez warunki pogodowe (musze przyznac, ze naprawde bylo bardzo slisko!) dojechalismy kilka minut spoznieni, wiec nie wiemy czy nikt w ogole nie przyjechal, czy bylo 2-3 desperatow (jak my), ktorym ksiadz poblogoslawil za wysilek i odeslal do domu. ;) Korcilo mnie, zeby zastukac na plebanie, ale w koncu dalam sobie spokoj. ;)

Skoro z msza nie wyszlo (M. nie mogl sobie darowac! :D) postanowilismy poszukac czynnej kliniki. Udalo sie za drugim podejsciem! ;) A tutaj panie w rejestracji przestrzegaly, zeby jak najszybciej wracac do domu bo robi sie nieciekawie. Odpowiedzialam, zeby one w takim razie tez zamknely klinike i uciekly do bezpicznych domkow! :D
A ucho Kokusia? Lekarz tylko w nie zajrzal i potwierdzil zapalenie. :/ I znow antybiotyk. Dobrze, ze to pierwszy od zeszlej zimy... Oby tym razem zadzialal. Nie mam ochoty "bujac" sie z zapaleniem przez 2 miesiace jak rok temu. :(
A skoro juz wyladowalismy w tamtej okolicy, podjechalismy do pobliskiego sklepu z akcesoriami narciarskimi. Taki zreszta mielismy plan jeszcze dzien wczesniej, ktory to stal pod znakiem zapytania z powodu pogody. Sklep o dziwo rowniez byl otwarty, choc podejrzewam, ze pracownicy liczyli na spokojna zmiane przy kawce i plotach, a nie obsludze klientow. ;) Bylam tam kilka miesiecy temu wstepnie ogladajac nowe buty narciarskie, bowiem w starych tak bola mnie golenie, ze po kilkugodzinnej jezdzie nie moge sie do nich przez tydzien dotknac. :/ Tym razem mialam juz ulatwiona sprawe, bowiem wczesniej zapisalam, ktore modele wydaly mi sie najwygodniejsze. Pan sprzedawca zaskoczyl mnie jednak i "wyczarowal" inny model z wybranych przeze mnie marek. Tak stalam sie posiadaczka butow Full Tilt Plush Six (to NIE jest post sponsorowany)! Do tych z Was, ktore jezdza na nartach: polecam z calego serca! W koncu trafilam na buty, ktore juz od momentu zapiecia nigdzie nie uciskaja! Najwieksza ich zaleta jest to, ze nie maja jezyka! Boki buta owijaja sie wokol lydki niczym rulonik (na jednej czesci nawet jest oznaczenie "inside", dla takich blondynek jak ja! :D), a zamiast twardej obudowy zachodzacej az na przod, maja cos jakby "zewnetrzny" jezyk, czyli kawalek plastiku nachodzacy na zewnetrzna czesc buta.

To nie sa moje buty. Fota pochodzi z internetu, ale dobrze widac na niej jak zawija sie wklad :)

Ta plastikowa czesc odgina sie calkowicie od buta, co sprawia, ze "rulon" wkladu mozna niemal calkowicie rozwinac, a dzieki temu z kolei wkladanie i zdejmowanie buta to fraszka!

To rowniez zdjecie z internetu. Ten but to jakis starszy model, ale widac na nim wlasnie jak odgina sie ta frontowa czesc, odslaniajac caly wklad :)

Mozecie mi wierzyc lub nie, ale to najwygodniejsze buty narciarskie jakie mialam na nogach! A przynajmniej mam nadzieje, ze w jezdzie okaza sie rownie wygodne, jak w tuptaniu po domu, bo narazie tylko tak mialam okazje je wyprobowac. :D

W niedziele wieczorem, Potworki uprosily mnie, zeby zrobic "rice crispie treats". Pudelko ze swiateczna wersja mamy juz od... Swiat, ale jakos wczesniej nie bylo czasu. :) Jesli ktos nie wie co to jest, to taki potwornie slodki przysmak, zrobiony z chrupek do mleka - Rice Crispies zmieszanych z roztopionymi "piankami". Calosc tworzy mase, ktora poki jest ciepla, jest bardzo plastyczna i mozna z niej lepic rozne ksztalty. Nasz zestaw mial foremki do stworzenia swiatecznych skarpet. :) Zestaw mial niemal wszystkie potrzebne skladniki do ulepienia skarpet oraz przyrzadzenia kolorowych lukrow. Tu Nik przygotowuje kolor zielony:

Na policzku widac slad po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z lodowiskiem :D

Tu juz prawie gotowe przysmaki

Jak to z Potworkami bywa, prawie godzine przygotowywali sobie deser, po czym... oznajmili, ze im nie smakuje i nadgryzli tylko po kawalku jednej skarpetki! :D

Kolejny dzien to byl poniedzialek, ale w zwiazku z Martin Luther King Jr. Day, szkoly byly zamkniete, a ja wzielam wolne z pracy zeby zostac z Potworkami. Wiele sobie w zwiazku z tym dniem obiecalam. Konkretnie, to planowalam wziac Potworki znow na lyzwy, moze nawet odwazylabym sie wziac ich sama na narty... Jak to czesto bywa, na planach sie skonczylo... :/ Po pierwsze: Kokusiowe ucho nie pozwalalo na zbytnie szalenstwa. Gdyby nawet jednak oba Potworki byly zdrowe i tak nigdzie bym nie pojechala, poniewaz Matka Natura akurat na tamten dzien zeslala arktyczne mrozy. Nie wiem jak stoki narciarskie, ale lodowisko zamkneli. Temperatura w nocy spadla do -20, a w dzien uparcie odmowila podniesienia sie powyzej -14. Brrrr... A dzieciaki z nosami przyklejonymi do szyb, patrzace na pierwszy snieg... ;) Juz dzien wczesniej, w niedziele, Bi blagala wrecz zeby pozwolic jej na zabawe na dworze. Caly jednak dzien padal marznacy deszcz, bylo slisko, mokro i paskudnie, a poza tym zal bylo mi Kokusia, ktorego chcialam przetrzymac w domu az nie wezmie chociaz dwoch dawek antybiotyku (takie zawsze sa tutaj zalecenia lekarzy - nie wychodzic przed przyjeciem dwoch dawek. Po tym czasie, jesli nie goraczkuje, dziecko moze nawet wrocic do szkoly :D). Nie bardzo wierzylam w zapowiadane mrozy, wiec obiecalam Potworkom, ze na sniegu pobawia sie nastepnego dnia. Oczywiscie, jak zawsze kiedy mam watpliwosci, prognozy sie sprawdzily i kolejnego dnia nie tylko byl trzaskajacy mroz, ale i straszny wiatr, wiec nawet w dzien, temperatura odczuwalna byla w okolicach -20. :D
Zimno, wiatr hula, Syberia normalnie, a Potworki placza, ze snieg taki piekny, a wredna mama nie puszcza na dwor. :) Czekalam caly ranek i kawalek popoludnia, zeby temperatura podniosla sie chociaz do -10 (hahaha!), ale w koncu skapitulowalam. Opatulilam Potworki oraz siebie w 3 warstwy, na glowy dalam im kominy kupione pod kaski narciarskie oraz na wierzch jeszcze czapki i wyszlismy. Na doslownie pol godziny, ale w czasie ktorej zdazylam przemarznac do szpiku kosci, a dzieciakow oczywiscie nie moglam zagonic z powrotem do domu. :D

Jak bylo zimno, mozna poznac po kolorze i wyrazie buzi Kokusia. Uparciuch nie chcial sie (tak jak Bi) zaslonic tym kominem.

W zwiazku z tym, ze na snieg napadal marznacy deszcz, cale podworko pokryte bylo nad sniegiem gruba warstwa lodu, ktory pekal tylko pode mna. Dzieciaki slizgaly sie, wywracaly i zasmiewaly do rozpuku. ;) Najlepsza zabawa bylo zjezdzanie na naszych "dupkach". Po lodzie smigaly jak blyskawice, a ja dostawalam zawalu, kiedy Potworki z trudem hamowaly tuz przed linia drzew! A ile smiechu bylo kiedy "dupki" odjezdzaly sobie same miedzy drzewa, pedzac w dol po lodzie. Od drzew, caly tyl idzie ostro w dol i raz Nik musial zbiec prawie do sasiada ponizej, zeby odzyskac swojego "dupolota". ;)

Poza tym, przekonalismy sie bolesnie, ze duzy dom jednak znacznie trudniej ogrzac. I nie chodzi nawet o koszt, choc w poprzednim miesiacu rachunek za gaz przyszedl o 1/3 wiekszy niz pamietamy ze starego, malego domku. A grudzien byl wyjatkowo lagodny. Az boje sie rachunku za styczen... :/ Bardziej chodzi mi o to, ze po prostu dom sie nie nagrzewa. O ile gora utrzymuje mniej wiecej 19-20 stopni, tak na dole, w te mrozy, temperatura uparcie nie podnosila sie powyzej 17 stopni. Powodem sa zapewne czesciowo szpary miedzy szafkami w kuchni, o ktorych pisalam we wczesniejszym poscie, z ktorych dmucha sobie lodowate powietrze. Pizdzi sobie ono rowniez z niektorych kontaktow (!) ulokowanych na zewnetrznych scianach, a w salonie rowniez w jednym miejscu ze szpary miedzy sciana a listwa przypodlogowa. Ewidentnie cos jest nie tak z izolacja domu, ale trudno zebysmy zrywali sciany aby to sprawdzic. Fakt, ze pod domem znajduje sie nieogrzewany garaz oraz ze okna sa stare i potwornie nieszczelne, ma zapewne tez swoj wklad w niska temperature dolu. Dla takiego zmarzlucha jak ja, to tragedia. ;) Salon, z jego pieknym, wysokim sufitem, ktory normalnie uwielbiam, okazal sie kolejna porazka. Tam kaloryfery szly pelna para, ale temperatura nie podniosla sie powyzej 15 stopni. Tu jednak bardzo sobie nie krzywdowalismy i po prostu napalilismy w kominku. :) Od razu zrobilo sie cieplej.

Poza tym tydzien leci jak to tydzien. We wtorek, z powodu niskich temperatur oraz oblodzenia, opoznili szkoly o 1.5 godziny. Temperaturowo nic te 1.5 godziny nie zmienilo, ale pewnie musieli odsniezyc i oskrobac z lodu wszystkie school bus'y. ;)
Oprocz tego, we wtorek w pracy mialam 2-godzinne szkolenie (nuuudyyy...), a w srode 2-godzinny meeting (dajcie zyc!). Niby mala firma, a czasem jak korporacja. Wszyscy uwijaja sie jak mrowki, nie wiedza w co wlozyc rece, terminy gonia, a oni zwyczajnie marnuja nasz czas! Nie musze bowiem mowic, ze szkolenie (przynajmniej dla mnie) nie wnioslo nic nowego? A meeting to tylko zaliczanie kolejnych podpunktow i pytanie czy zadanie wykonane, jesli nie, to na kiedy zostanie wykonane i czasem jakas dyskusja (glownie miedzy szefami) dlaczego sa trudnosci z jego wykonaniem. Te zas wynikaja po prostu ze zrzucania na glowy pracownikow zbyt wielu spraw "na wczoraj". Co Wam bede zreszta pisac, te z Was, ktore pracuja, wiedza o czym mowie...
W czwartek rano Nik mial isc na kontrole do dentysty. W srode wieczorem otrzymalam automatyczna wiadomosc, ze na budynek przychodni zwalilo sie drzewo i sa bez pradu. Na wiesc, ze jednak do dentysty nie idzie, Mlodszy sie poplakal.
Ciekawe, ze ja jako dziecko, plakalam kiedy musialam isc do dentysty. :D
Na pocieszenie wieczorem zabralam go na postrzyzyny. Grzywke mial juz w oczach, a pod czapka i po nocy, z tylu mial sianowate gniazdo. Czas byl juz wiec najwyzszy, choc znow zajmie mi kilka dni, zeby sie przyzwyczaic do jego nowego wygladu. :)

I to chyba wszystko... Taaa, jakby bylo malo! Znow wyszedl tasiemiec, a przypominam, ze opisalam prawie wylacznie 3 dni! :D Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, czeka nas potwornie zabiegany weekend, a tymczasem mnie cos "bierze". :( Czuje wyraznie charakterystyczne drapanie w gardle i laskotanie w nosie. Coz, malzonek moj smarcze caly tydzien. Jemu juz przechodzi... na mnie. :/
Oby dzieci nie zlapaly. Kokusiowi wystarczy zapalenie ucha...

piątek, 18 stycznia 2019

Kryzysy i sukcesy oraz o jajku, ktore robi sie madrzejsze od kury

Tytul odnosi sie do minionego weekendu (choc o malzenskich kryzysach tez moglabym napisac to i owo :D). Rozpoczal sie kryzysem, zakonczyl malym sukcesikiem i w ogolnym rozrachunku wyszlismy chyba na zero. ;)

Jak pisalam ostatnio, Bi miala w sobote kolejne zawody plywackie. I dziecko zlapalo kryzysa. Oswiadczylo, ze ono nie jedzie, nie chce plywac, jest shy i sie boi. Kiedy zaczelam dopytywac skad taka nagla zmiana, powiedzialo, ze tam sa duze dzieci, a ona nie wie gdzie jest mama. Zaalarmowala mnie wzmianka o "duzych dzieciach", wiec zaczelam drazyc czy ktos dokucza maluchom (Bi jest w najmlodszej grupie), ktos kogos gdzies popchnal, itp. No niby nie, ale ona sie boi. Co do tego, ze Bi "nie wie, gdzie jest mama", to przypomne, ze na poprzednich zawodach, na trybuny wchodzilo sie od tylu i nie bylo na nie wejscia bezposrednio z basenu. Znajdowaly sie jednak zaraz ponad laweczkami dla zawodnikow, Bi caly czas mnie widziala i szczerze, to nawet za bardzo nie zwracala uwagi. Musialam krzyknac i pomachac, zeby laskawie spojrzala w gore i odpowiedziala na pytanie. A tu nagle kryzys, bo ona mamy nie widzi? Prooosze...
W kazdym razie Bi placz, ze nie chce jechac, urzadzila juz w piatek wieczorem, ale wtedy wzielam to za zwyczajne zmeczenie materialu. Niestety, w sobote rano znow podjela te same jeki: ze nie chce, ze sie boi, ze nie bedzie wiedziec, gdzie jest mama, i tak w kolko. Nie pomogla wzmianka, ze bedzie jej ulubiona kolezanka, ani ze przeciez nie znamy tego basenu i moze tutaj rodzice beda siedziec zaraz obok, jak na pierwszych zawodach... Wyciagnelam w koncu "gruba artylerie" i oznajmilam, ze jesli nie chce plywac, to w takim razie jedzie do polskiej szkoly, bo dostala od niej wolne tylko ze wzgledu na wlasnie zawody. To dalo jej do myslenia, choc widzialam, ze waha sie pomiedzy "mniejszym zlem". :D
M. stwierdzil, ze skoro tak bardzo nie chce, to trzeba dac sobie spokoj. Problem tylko w tym, ze juz od kilku dni mialam rozpiske od trenera, w ktorych wyscigach Bi plynie i dwa z nich to byly sztafety. Jesli ktores dziecko nie dotrze na sztafete, musza znalezc na jego miejsce inne, albo ktos musi poplynac dwa razy. A w druzynie Bi, w tej najmlodszej grupie (8 lat i ponizej) jest tylko garsteczka dziewczynek, wiec niespodziewany "wylam" jednej z nich to juz klopot. No, nie robi sie tego zespolowi i tyle. Mimo protestow Bi zdecydowalam wiec, ze jedziemy, choc M. ponuro przewidywal, ze zaraz bedziemy wracac. ;)

Finalnie okazalo sie, ze nie taki diabel straszny, choc nie moge zaliczyc tych zawodow do zupelnie udanych. ;) Bi zajela dwa drugie miejsca, w jednej ze sztafet jej druzyna zajela pierwsze, a w drugiej sztafecie nie mam pojecia. :D
Ale nie o miejsca mi chodzilo, kiedy pisalam, ze zawody nie do konca sie udaly. Mielismy szczescie i tym razem wejscie na trybuny bylo od strony basenu, wiec tu pierwsze ufff... Bi byla bardzo zadowolona, ze miedzy wyscigami moze przyjsc do nas na laweczke i sama przyznala, ze teraz, kiedy juz tam jest, sie nie boi. Niestety, dobry humor szybko prysl. Nie wiem jak to sie stalo, ale przed trzecim wyscigiem Bi sie pogubila. Mimo, ze miala karteczke, na ktorej napisane jest, ktora linia ma plynac i jakim stylem, podeszla na start, a tam krecil sie tlumek ludzi, bo i zawodnicy (ci sa ustawiani na kilka wyscigow przed czasem) i trenerzy i wolontariusze mierzacy czas (jest ich troje na kazda linie!) i Bi... kompletnie spanikowala! Bylam na tyle daleko, ze w pierwszej chwili nie zauwazylam co sie dzieje, kiedy Bi nagle wrocila na swoje miejsce na laweczce. Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze zamiast szykowac sie do wyscigu, moje dziecko siedzi i placze. :( Pobieglam do niej, ale wtedy Bi byla juz w stanie kompletnej histerii i chyba tylko ludzie krecacy sie naokolo powstrzymywali ja przed klapnieciem na ziemie i rozryczeniem sie w glos. ;) Pytana co sie stalo, odpowiadala tylko w kolko, ze nie wiedziala gdzie ma plynac. Kiedy tlumaczylam, ze przeciez ma i trenerow i mnie, zeby podejsc i zapytac, sama nie wiedziala dlaczego nikogo nie poprosila o pomoc...
Na poczatku odmowila plyniecia, ale ze byl to wyscig stylem na plecach, ktory bardzo lubi, dala sie namowiac.

Tu nasz "delfinek" plynie wlasnie w owym feralnym wyscigu ;)

Mimo, ze nadal splakana i roztrzesiona, poplynela i zajela 2 miejsce, wiec niezle. Ale potem caly czas blagala zebym pozwolila jej opuscic ostatni wyscig. Niestety, ten ostatni rowniez byl sztafeta, wiec musialam tlumaczyc, ze kolezanki na nia licza, itp. Na szczescie dala sie przekonac. ;)

Koniec koncow, to zdecydowanie nie byl dzien Bi. ;)
Z tego jednak co moge wywnioskowac, to nie tak, ze Starsza nagle znienawidzila plywanie. Zaraz kolejnego dnia miala trening skokow do wody, na ktory pojechala bez szemrania. Na normalne treningi biegnie w podskokach. Tylko zawody zaczely ja nagle przerazac. Najwyrazniej dopadla ja trema. ;)
Coz... Kolejne ma za troche ponad tydzien. Czy bedzie chciala na nie jechac? Zobaczymy. Zaoferowalam, ze moge zglosic sie jako wolontariuszka do pomocy oraz mierzenia czasu zawodnikow. W ten sposob zawsze bede sie krecic przy basenie. Moze to troche doda Bi pewnosci siebie, mimo ze nie bede mogla caly czas sie nad nia cackac...

Z mojej strony wkurzyl mnie brak organizacji przeciwnej druzyny. Przeniesli godzine zawodow z 9:20 na 11:45. Ok, no moze bali sie, ze sie nie wyrobia. Tyle, ze przyjechalismy idealnie o tej godzinie i oni dopiero rozkladali sznury oddzielajace linie! No ludzie kochani! Pozniej nasza druzyna juz cala zebrana rozpoczela rozgrzewke, a tamci dopiero zaczynali sie schodzic! Faktyczne zawody zaczely sie dopiero gdzies o 13:30. Bylismy z M. zalamani, przewidujac, ze bedziemy tam siedziec do us*anej smierci. Albo przynajmniej do wieczora. ;) Dobrze, ze ktos pomyslal i sporo wyscigow polaczono, np. dziewczynki z chlopcami lub rozne grupy wiekowe, czego normalnie nie robia. To pozwolilo zaoszczedzic sporo czasu i wyszlismy w miare wczesnie.

Takie laczenie wyscigow okazalo sie problematyczne, ale dopiero przy wpisywaniu wynikow. Widzicie, kazdy wyscig ma przypisany numerek, a jesli w danej grupie wiekowej jest wiecej dzieci, do numerkow dodane jest "heat 1" oraz "heat 2". Kiedy polaczyli rozne numery wyscigow, zrobil sie balagan. W rezultacie, za pierwszy indywidualny wyscig, Bi ma wpisane miejsce #3 zamiast #2, a kolezanka, ktora wygrala, wpisane ma miejsce #2. Ktos sie ewidentnie pomylil. Pewnie nie zwrocilabym na to wiekszej uwagi, ale ten akurat wyscig nagralam na telefonie. Widac tam, ze kolezanka juz wychodzi z basenu, Bi wlasnie doplynela do brzegu, a na wszystkich pozostalych liniach dzieciaki nadal plyna. Powinna miec 2 miejsce jak w morde strzelil! A w wynikach jak byk stoi 3... :/

Druga rzecza, ktora mnie zalamala, byla temperatura. Bylo tam zimno! Na wysokosci trybun az tak sie tego nie czulo, bo wiadomo, cieplo idzie do gory. Ale za kazdym razem kiedy schodzilam na poziom basenu, czulam chlod. W dodatku co chwila ktos wychodzil na korytarz, powodujac dodatkowe podmuchy zimnego powietrza. Bi miala dwa reczniki, ale szybko je przemoczyla i trzesla sie jak osika. Mam nadzieje, ze sie nie pochoruje... :/

Tyle o zawodach. W sezonie zimowym zostaly jeszcze tylko jedne, a potem w lutym sa mistrzostwa... O rety... Nie wiem czy Bi zdecyduje sie w nich poplynac, nie wiem czy sa jakies kryteria dopuszczajace, ani czy sa to mistrzostwa Stanu czy jakies miedzydruzynowe (mysle, ze raczej to drugie)... Coz... kiedys w koncu sie dowiem. ;)

Po takiej emocjonujacej sobocie, w niedziele wypadalo sie nieco odstresowac, chociaz tu tez grafik wchodzi w parade. Rano, jak juz wspomnialam, Bi miala trening skokow do wody. Nie wiem kto ustalil, zeby dodatkowy trening robic juz nastepnego dnia po zawodach, ale zgodnie z moimi przewidywaniami, zjawila sie garstka dzieci. Ja Bi przywiozlam, bowiem kolejny taki trening najprawdopodobniej nam przepadnie (bowiem bedziemy na innych zajeciach, haha!), wiekszosc rodzicow jednak najwyrazniej machnela reka i wcale im sie nie dziwie. ;)

Jakby malo bylo sportu na jeden weekend, w niedzielne popoludnie postanowilam zabrac Potworki na lodowisko. Sama chcialam sie poruszac, no i dac okazje do ruchu Kokusiowi, ktory poki co, oprocz plywania raz w tygodniu, zalicza tylko zawody Bi i to w charakterze widza niestety... Bi oczywiscie za nic nie przepuscilaby takiej okazji, mimo, ze akurat jej wcale nie ciagnelam, bo zakladalam, ze moze byc zmecznona.
Taaa, zmeczona, phi! ;)
Lyzwy okazaly sie swietnym wypadem, mimo ze M. sie na nas wypial i nie pojechal. Bi szlifowala jazde i idzie jej naprawde swietnie, choc swoim zwyczajem, jedzie raczej wolno i ostroznie. Ale rownowage trzyma znakomicie i upadla moze dwa razy w ciagu godziny jazdy. Dla porownania, podczas naszego noworocznego wypadu, co chwila ladowala na lodzie. ;)

Nie dosc, ze plywaczka, skrzypaczka i narciarka, to jeszcze lyzwiarka ;)

Za to Nik, ha! Nik nauczyl sie jezdzic! Zaczal z takim czerwonym "balkonikiem", ktore daja tu zamiast pingwinkow.

Tu w jednym kadrze udalo mi sie nawet ujac Bi (w rozowych spodniach) i Nika zapierdzielajacego z "chodzikiem" :D

Dosc szybko, jak to Nik, zaczal kombinowac. Probowal jazdy naokolo "chodzika" albo odsuwal go i dojezdzal do niego. Widzac to zachecilam go zeby sprobowal pojechac przytrzymujac sie scianki i wtedy juz po-szlo! Oczywiscie Nik to nie Bi, zamiast jechac pomalu i cwiczyc rownowage, on zapieprza na wariata! :D Boszzz... Nie macie pojecia ile razy patrzac na niego, mialam serce w gardle! Bo oczywiscie, przy takiej jezdzie, co chwila lezal, a upadki mial, hmmm... spektakularne, ze tak powiem.

Najwazniejsze, ze jest usmiech, nawet jesli co chwila siostra (lub matka) musiala pomoc gramolic sie w gore ;)

Zdecydowanie, kolejnym razem biore jego kask (najchetniej kupilabym mu taki hokejowy, ktory oslania tez zeby :D). Tym razem nawet nie przyszlo mi do glowy zeby go wziac, bo spodziewalam sie, ze cala jazde spedzi przy balkoniku. A tu niespodzianka! Pozytywna, rzecz jasna, choc nieco przyprawiajaca o zawal. ;)
Tak wiec, Moi Drodzy, malutki Kokusio jezdzi samodzielnie na lyzwach! Brak mu zarowno stylu, jak i gracji, ale jedzie! :D

Jade, jade! Ale nie na dlugo, bo zaraz bede lezal! :D

Zebysmy sie za bardzo nie nudzili, szkola Potworkow rowniez dostarcza nam atrakcji. ;)

W tym tygodniu rozpoczelo sie trwajace miesiac wyzwanie czytelnicze dla wszystkich klas. Dzieciaki mialy przyniesc formularz, w ktorym deklaruja, ze beda czytac okreslona ilosc minut dziennie. Co tydzien beda dostawac kolejny, w ktorym zaznaczaja ile czytali. Oczywiscie czytam im glownie JA wieczorem, jak rowniez to mi przypada codzienne zaznaczenie ile przeczytali (czy raczej JA przeczytalam :D). Tylko pierwszego dnia Bi miala zryw i czytala sama bite 40 minut. ;) Raz w tygodniu, w piatek, miedzy wszystkimi dziecmi bioracymi udzial w wyzwaniu, losowana jest ksiazka. Zobaczymy czy ktoremus z Potworow uda sie wygrac. ;)
Dodatkowo, w okazji tego wyzwania, co srode dzieciaki beda mialy dzien z tematem przewodnim. W tym tygodniu byl to "crazy hair day". I tu juz zgrzytalam zebami, bo wyzwanie wyzwaniem, ale nie lubie kiedy zajecia szkolne utrudniaja zycie mi. Poranki mamy chaotyczne i w biegu, a tu jeszcze trzeba wymyslic jakas zwariowana fryzure??? No dajcie na luz! Na szczescie Bi nie miala zbyt wygorowanych wymagan. Zrobilam jej kitke wysoko na glowie, a z tej kitki zaplotlam kilka warkoczykow. Chcialam jeszcze te warkoczyki podpiac pod spod, zeby tworzyly jakby pierscienie, ale corka uznala, ze to juz przesada. Coz, nie bede sie upierac. :) Zawsze jednak przy takich szkolnych "wymaganiach" zla jestem na siebie, ze brak mi kreatywnosci, polotu i co najwazniejsze, checi. Wsciekam sie raczej, ze szkolne lata mam dawno za soba, a tu znow dzieciaki przynosza zadania, ktore okazuja sie zadaniami dla rodzica. :/
Nik ma wlosy blagajace juz o strzyzenie, ale tu akurat sie to przydalo. Co prawda jego wlosy to takie sliskie "piorka", ale z pomoca tapirowania, ktore dzielnie zniosl oraz lakieru do wlosow (zostawionego przez tesciowa), udalo mi sie je zaczesac do gory. Probowalam ulozyc z nich cos a'la Elvis, ale zapomnij. Wyszedl malowniczy koltun. :D

Cale szczescie, ze Kokusia cieszylo zwyczajnie to, ze ma na glowie cos "innego" :)

Dodatkowym szkolnym bolem glowy (na szczescie tu mam sporo czasu zeby cos wymyslic) jest setny dzien szkoly. Tak, tak, w Polsce sa studniowki w klasach maturalnych, tutaj za to obchodzi sie 100 dzien roku szkolnego, chyba za to tylko w podstawowkach. Zazwyczaj z tej okazji dzieciaki maja przyniesc kolekcje stu przedmiotow, co juz jest upierdliwe, ale w tym roku nauczycielki klas I poszly o krok dalej. Kokus musi nie tylko uzbierac (bardziej realnie "kupic") sto przedmiocikow, ale jeszcze ulozyc je w obrazek o okreslonych wymiarach! Wezcie mnie zastrzelcie! Czeka mnie wyprawa z synem do sklepu, gdzie bedziemy przegladac guziczki, cekiny i tym podobne pierdoly i zastanawiac sie co mozna z nich ulozyc. :/ A jak potem okaze sie, ze to go*no bedzie sie odklejalo od kartki, to chyba kogos pogryze!
Az sie boje, co wymysla nauczycielki klas II i co bedzie musiala zrobic Bi. Powaznie zastanawiam sie czy w ten arcy-wazny setny dzien, nie zatrzymac dzieci w domu. :/

A na koniec, mala anegdotka.

Okno w mojej sypialni wychodzi na poludnie, ale ze jest duze, dom polozony na wzgorzu, a lozko mam odpowiednio ustawione (przypadek), siedzac w nim z samego ranka, mozna podziwiac wschody slonca. Latem je zwykle przesypiam, ale teraz - zima, ich czas wypada akurat na pore, kiedy ziewajac i przecierajac patrzalki, usiluje zwlec sie z lozka. Ktoregos z takich porankow, przydreptal ze swojego pokoju Nik. Tego dnia, dzieki wysokim, plaskim chmurkom, wschod slonca byl iscie spektakularny - cale niebo plonelo rozem i purpura. Nik az oczy otworzyl z podziwu.
"Mama, a dlaczego cale niebo jest takie kolorowe?"
Ja: "Widzisz jak pieknie? To slonko wstaje i nas wita" - polecialam romantyzmem. :)
Nik (patrzy na mnie krytycznie): "Ale przeciez to nie slonce wstaje, tylko ziemia sie do niego obraca..."

Koniec swiata. Moje mlodsze dziecko zaczyna mi tlumaczyc madrosci tego swiata... Jeszcze rok temu slepo by uwierzylo, ze slonce budzi sie i caluje rosa kazdy kwiatek. A dzis serwuje mi wyklad o astronomii.
Sama nie wiem, czy powinnam sie cieszyc, czy zaplakac nad tym, ze dzieci mi sie "starzeja". :D

piątek, 11 stycznia 2019

Styczen sobie mija...

Zaczal sie drugi tydzien Nowego Roku, a raczej pierwszy pelny jego tydzien, a mnie juz przeraza ten ped. ;) Nie wiem w zasadzie dlaczego, ale uplyw czasu zawsze doprowadza mnie do stanu paniki. Mam wrazenie, ze z niczym nie nadazam, a lista zadan do wykonania i przyjemnosci do odhaczenia (to szczegolnie!) rosnie zamiast sie kurczyc. ;)

Zamiast przejde jednak do aktualnych wiekszych i mniejszych wydarzen, male zaleglosci z okresu okoloswiatecznego, ktore mi jakos umknely. ;)

Ostatniego dnia przed feriami swiatecznymi, Bi dostala w szkole dyplom. Juz raz trafil sie jej on w zeszlym roku, teraz otrzymala go powtornie. Dyplom jest rozdawany raz w miesiacu dwojce dzieci z kazdej klasy, ktore konsekwentnie zachowuja sie odpowiedzialnie, z szacunkiem dla innych oraz bezpiecznie. :) Dzieki temu, ze nagrody rozdawane byly na apelu, podczas ktorego wystep mieli zerowkowicze, a na ktory to z owego powodu przybyla moja kolezanka - sasiadka, mam nawet pamiatkowe zdjecie. :) Swoja droga to dziwie sie, ze nauczyciele, ktorzy normalnie staraja sie raczej informowac oraz angazowac rodzicow w sprawy szkolne, o fakcie otrzymywania przez dziecko jakichs dyplomow, uparcie milcza. Przeciez gdybym wiedziala, ze Bi go otrzyma, z wielka checia urwalabym sie z pracy i podjechala, zeby zobaczyc jak go odbiera! :/

Ostatni dzien szkoly przed Swietami, a wiec i outfit Swiateczny! :)

I jak jestem bardzo dumna z corki, tak nie moge sie nadziwic, ze to dziecko, ktore w domu przybiera postac tornada oraz despoty usilujacego rzadzic zarowno mlodszym bratem jak i swoimi Starymi, w szkole potrafi byc spokojne i ulozone, a nawet (wstrzymujemy oddech!)... lekko niesmiale! ;)

Oprocz tego, w czasie ferii swiatecznych, Bi uraczyla nas kilka razy "koncertem".

Taka gra, ze az... zeby bola! :D

Czyli, zeby ja sprytnie podejsc i zachecic do cwiczen gry na skrzypcach, proponowalam "A moze zagrasz tu na dole, dla nas?". Bi niechetnie cwiczy gre, ale za to jest pierwsza do wystepow oraz popisywania sie, wiec z entuzjazmem biegla po instrument, a nam... pozostalo wsadzic zatyczki do uszu. :D
No bez jaj. Skrzypce pieknie brzmia podczas symfonii, w grupie i z daleka. Takie pojedyncze skrzypeczki, kiedy muzykant zahaczy w dodatku czasem o zla nute, rzepola straszliwie! ;)

Teraz juz bardziej biezace sprawy.
Pamietacie, pisalam ostatnio, ze szukam dla Bi kursu jazdy na lyzwach? Okazuje sie, ze to wcale nie taka prosta sprawa. Nie wszystkie dni oraz godziny nam pasuja, a te rozsadniejsze oczywiscie znikaja niczym cieple buleczki. Trzy dni siedzialam z nosem w necie, ale w koncu znalazlam zajecia w sobote popoludniu, na ktorych (az dziw!) nadal byly wolne miejsca. Dziecko ucieszone, dopytywalo ile jeszcze dni, pozniej caly dzien zawracalo gitare, ze kiedy i kieeedy, po czym wzdychalo ciezko, ze jeszcze tak dluuugo (wiecie, 3 godziny to jak wiecznosc ;P), a jak w koncu oznajmilam, ze czas sie zbierac, ona... stwierdzila, ze w zasadzie to jej sie nie chce! Ze ma zwykla szkole, polska, do tego plywanie, ze odpowiada jej styl wlasnej jazdy (czy raczej jego brak) i nie chce jej sie juz nic wiecej uczyc! :O Myslalam, ze ja udusze i cieszylam sie, ze nie zaplacilam za lekcje z gory (bo mialam taka mozliwosc)... :/ Coz, lyzwiarki z niej nie bedzie. :D

Powrot po przerwie do polskiej szkoly okazal sie brutalny... Dzieciaki mialy dwie soboty wolne ze wzgledu na przerwe swiateczna, a dodatkowo ominely je ostatnie zajecia przed przerwa, bowiem Bi miala zawody plywackie. Dodatkowo, w miniona sobote lalo jak z cebra, wiec kiedy rano podnioslam sie z lozka, samej przeszlo mi przez mysl, czy moze im odpuscic. ;) Poniewaz jednak w nadchodzaca sobote Bi znow ma zawody i nie bedzie jej na lekcjach, zmusilam sie do wstania... Nik zostal bez wiekszych problemow, za to Bi... Ta juz od kilku dni marudzila, ze nie chce isc do polskiej szkoly, a kiedy odprowadzilam ja do klasy, po prostu sie rozplakala i uczepila mnie, nie dajac mi wyjsc. Najpierw ja pocieszalam, potem ja ofuknelam, zeby nie urzadzala cyrkow (i przez reszte poranka gryzlo mnie sumienie...), ale w koncu udalo mi sie "uciec". A po odebraniu oczywiscie okazalo sie, ze Bi calkiem niezle sie bawila... :/ Niestety, obawiam sie, ze przez te ciagle przerwy, Bi nie moze sie na dobre wdrozyc w te polska szkole, bo przeciez juz w pazdzierniku i listopadzie bylo ok. A teraz znow jakies problemy z zostawaniem. A jak na zlosc, zawody plywackie ustalaja zazwyczaj wlasnie na soboty! W niedziele zdarzyly sie tylko dwa razy... :(

Jak pisalam wyzej, z lyzwami wiec nie wyszlo, chociaz mam nadzieje wybrac sie z dzieciakami jeszcze kilka razy tej zimy. Zobaczymy co z tego wyjdzie...
Za to, poniewaz mnie ciagle "nosi" i weekend bez planow uwazam za stracony, postanowilam wyciagnac rodzinke na narty! :D A scislej mowiac, "wyciagnac" musialam M., bo Potworkom nie trzeba bylo dwa razy powtarzac! ;)
Tym razem, moj entuzjazm okazal sie niestety nieco na wyrost. Snieg nie padal u nas od listopada. Stoki sa sztucznie nasniezane, ale sztuczny snieg to wlasciwie krysztalki lodu. Dodatkowo dzien wczesniej padal ulewny deszcz i w rezultacie warunki byly straszne. Bylo slisko, a polowa stoku dla poczatkujacych byla oblodzona. W zeszlym roku, przez kaprysna pogode oraz przeprowadzke, nie bylismy na nartach ani razu i po 2 latach, przy tak fatalnych warunkach, nawet mi bylo ciezko i pierwsze 3 zjazdy z (naprawde malej) gorki, wiem, ze jechalam jak ostatnia lamaga. :D Za to Potworki... Przezylam szok. Dwa lata temu to byly maluchy, ale po naszych 3-4 wizytach na stoku, jezdzili naprawde rewelacyjnie i zalowalismy, ze sezon sie skonczyl, a nie zabralismy ich na normalne, zielone stoki, tylko pozostalismy na "oslej laczce". Jadac wiec w niedziele, optymistycznie zalozylam, ze zjada 2-3 razy z gorki dla poczatkujacych, a potem przeniesiemy sie na reszte stokow, tym bardziej, ze nasze lokalne sa naprawde niewielkie. Tiaaa... Niestety, dwa lata przerwy oraz lod sprawily, ze Potworki wlasciwie ucza sie jezdzic od nowa. :/ Nik wiecej lezal i sie podnosil niz jezdzil... Bi troche lepiej, ale jak to ona, wsciekala sie, ze jej nie wychodzi... No katastrofa! Po troche ponad dwugodzinnej jezdzie, dzieciarnia byla umeczona, Bi oswiadczyla, ze chce juz do domu i sama nie wiem jaka bedzie reakcja, kiedy wspomne kolejnym razem, czy moze chcieliby na narty? ;)

Pomimo ciezkich warunkow, starczylo sil na usmiechy :)

Co jeszcze ciekawego...
Odkad wprowadzilismy sie do obecnego domu, zastanawiamy sie, co zrobic z kuchnia. Nie jest ona w zlym stanie, na pewno w ciagu 40 lat od budowy byla remontowana i chyba to jest najwiekszym "problemem". Jest na tyle stara, ze nie do konca nam sie podoba, ale na tyle nowa, ze troche szkoda nam jej kompletnie zdemolowac i urzadzic od nowa. Poki co, postanowilismy, ze unowoczesnimy ja nieco zmieniajac raczki w drzwiczkach.

Przed

Po

Efekt? Hmmm... No niby jest lepiej, ale to nadal nie to. ;) Marzy nam sie nieco ciemniejszy lakier, choc troche boje sie, ze to optycznie zmniejszy kuchnie... Patrzymy wiec jakby tu szafki w miare latwo i szybko przemalowac. Niestety, nie za bardzo usmiecha mi sie niekonczaca sie praca z papierem sciernym, a to raczej nieuniknione. ;) Najgorsze, ze zdjac, przeszlifowac i przemalowac drzwiczki to pikus. Gorzej z bokami, bo nad tymi nalezaloby pracowac w kuchni. Wyobrazacie sobie ten syf...? A najgorsza czesc, to ozdobna listwa idaca nad szafkami. Cala w rowkach, ktore tez trzeba byloby oszlifowac do malowania. Jakos nie porywa mnie ta perspektywa...
Poza tym, kuchnia ma jedna, ogromna wade - jest baaardzo zimna. Oczywiscie, czesciowo wine za to ponosi jej umiejscowienie - zaraz nad garazem i na rogu domu, a w dodatku z wielkimi drzwiami tarasowymi. Z drugiej jednak strony, cos jest tam nie tak. Pomiedzy szafkami sa gdzieniegdzie od spodu szpary i z tych szpar wyraznie dmucha zimne powietrze! Nie wiemy czy miedzy szafami a zewnetrzna sciana jest w ogole jakas izolacja. Ale nawet jesli nie ma, to nie jest chyba normalne, ze zimne powietrze sobie pizdzi, ot tak. Tegoroczna zima jest bardzo lagodna, ale po nocnych przymrozkach, temperatura w kuchni spada do 17 stopni (przy samej ziemi do 15!), podczas gdy termostat ustawiony jest na 25! :O
Wymiana jednak wszystkich szafek, wiaze sie ze zrownaniem kuchni z ziemia. Niemozliwe bedzie bowiem dostanie szaf o idealnie takich samych wymiarach ze wszystkich stron. Na bank gdzies cos nie pasowaloby do blatu, gdzies do kafelek, gdzies do podlogi... Jak juz remontowac, to tak, zeby wszystko mialo rece i nogi... Dlatego myslimy i debatujemy i nie mozemy jakos podjac decyzji... Ja w ogole jestem przeciwniczka remontow zima, ale wiem, ze gdybym tylko wspomniala M., ze "robimy", dla niego bylaby to jak woda na mlyn. ;)

Poza tym, zycie uplywa nam w rytmie treningow oraz zawodow Bi. W poniedzialki spedzam polowe wieczoru na basenie, w srode siedze tam w ogole cale popoludnie, najpierw z Nikiem, potem z Bi. I chociaz zostawiam M. instrukcje z kim ma kiedy odrobic lekcje, to okazuje sie, ze wracam w porze kolacji, a zadania nie zostaly odrobione, bo Nik uparl sie, ze on chce z mama i koniec. :/
W sobote, jak wspomnialam, Bi ma kolejne zawody plywackie i jestem wsciekla na maksa, bowiem przeniesli godzine z 9:20 na 11:45! A tak sie cieszylam, ze rano odbebnimy zawody, a reszte popoludnia bedziemy mieli wolne! To nie. Musieli przeniesc na samiutki srodek dnia. Ni w gruche, ni w pietruche! :/

Trzymajcie sie dziewczyny i podeslijcie troche sniegu! Slysze, ze w Polsce sypie w tym roku az milo, a u nas ani platka! Dzieciaki dopytuja kiedy sypnie (szczegolnie Bi, bo chcialaby miec wolne od szkoly :D) i nie przyjmuja do wiadomosci, ze nie mam wplywu na Matke Nature! ;)

PS. Hej! Udalo mi sie NIE splodzic tasiemca! To chyba oznacza, ze zupelnie nic sie u nas nie dzieje! Nudy, panie, nuuudy! ;)

czwartek, 3 stycznia 2019

Konce i poczatki

I tak Stary Rok odszedl do historii...
Nie jestem dobra w podsumowaniach, ale wypadaloby go opisac w choc paru slowach. Jaki byl wiec 2018? Na pewno poczatek jego byl bardzo ekscytujacy. Zaraz pod koniec drugiego miesiaca roku sprzedalismy bowiem stary domek i przeprowadzilismy sie do nowego. Ktory to nadal, po 10 miesiacach, nie jest do konca "nasz". Ciagle, mowiac o starym domu, czesto uzywamy okreslenia "tam u nas". I jedno drugiemu przypomina, ze "u nas" jest teraz tu. ;)
Stary Rok uplynal rowniez pod znakiem wizyty tesciow. Trzy miesiace to w koncu caly kwartal! Jedna czwarta roku spedzona z tesciami! :O Poza tym bylo tez kilka wyjazdow kempingowych, lokalnych atrakcji oraz imprez, byl cudowny wyjazd pod koniec listopada oraz krotszy, ale rowniez fajny tuz przed Sylwestrem (ale o nim za chwile).
W ogolnym rozrachunku byl to wiec... dobry rok. Oby 2019 nie byl gorszy. Tego zycze i sobie i Wam! ;)

Sama koncowka roku uplynela nam znacznie milej niz Swieta. Kiedy juz wszyscy "wychorowalismy sie" i jelitowka zdawala sie odplynac w zapomnienie, odwazylam sie zaprosic kolezanke z dzieciakami. Pomyslalam, ze my sobie poplotkujemy, a mlodziez sie pobawi. Potworki tak strasznie sie cieszyly, a potem... byla kicha. ;) Nooo, moze nie do konca az tak zle, ale wiem, ze Bi z cala pewnoscia bawila sie slabo. Coz jednak poradzic, skoro za towarzystwo przypadla jej 3-latka... ;) Starsza zna i lubi te dziewczynke, ale na wlasnym "gruncie" przekonala sie, ze taki maluch rozwala misternie ulozone Lego, a takze ze przechodzi akurat faze na "moje!" i uzywa tego zwrotu nawet w stosunku do rzeczy, ktore do niego nie naleza. Bylo mi niesamowicie wstyd kiedy moja prawie 8-latka, szarpala sie z 3-latkiem, przy czym i jedno i drugie wrzeszczalo "To moje!!!". Widac, ze Potworki nie maja do czynienia z mlodszymi dziecmi. Zreszta, Nik bawiacy sie z o rok starszym kumplem, po 2 godzinach tez mial juz wyraznie dosc i pojawily sie sprzeczki o to, ze np. obaj chcieli miec zielone naboje do pistoletu (szkopul w tym, ze takiego koloru byly tylko dwa), albo ze ktorys ma o jeden naboj wiecej. Ech... ;)

Jak wspomnialam wyzej, na przedsylwestrowy weekend zaplanowalismy maly wyjazd. Poczatkowo myslalam o wycieczce w samego Sylwestra, ale ze ceny zwalily mnie z nog, przesunelam go bez wiekszego zalu o dwa dni wczesniej. Wycieczka miala byc atrakcja glownie dla Potworkow i... taka byla. Liczylam na to, ze moze i nam - rodzicom sie spodoba, ale coz, raczej wynudzilismy sie. Ja moze i bawilabym sie lepiej gdyby nie to, ze akurat na wyjazd dostalam okres (taki juz moj los, ze na 90% rodzinnych wycieczek walcze z "tymi" dniami), ale M... coz, nie jego klimaty. ;)

Ale, klepie i klepie, ale nie napisalam w koncu gdzie pojechalismy! :D
Otoz wybralismy sie do miejsca zwanego Great Wolf Lodge. Jest to siec hoteli polaczonych z aquaparkiem. W Polsce krytych aquaparkow jest w cholere, ale w Hameryce to rzadkosc. Zazwyczaj polaczone sa one z parkami rozrywki na swiezym powietrzu i dzialaja wylacznie latem. W naszej okolicy nie ma krytego aquaparku do ktorego mozna sie wybrac zima. Ten, do ktorego pojechalismy ma jednak haczyk. Jaki? Znajduje sie on (jak napisalam) w hotelu i zeby miec do niego wstep, nalezy zaplacic za noc w hotelowym pokoju. Osobom z zewnatrz wstep wzbroniony. Mozna oczywiscie wykupic pokoj i z niego nie skorzystac, ale ze ceny sa sporo wyzsze od nocy w zwyklym hotelu, wiekszy sens ma jednak przenocowanie. Poniewaz jednak, jak juz wpomnialam, w okolicy krytych aquaparkow brak, taka drobna niedogodnosc nikomu specjalnie nie przeszkadza i hotel doslownie pekal w szwach. Oczywiscie byla to koncowka przerwy swiatecznej w szkolach. Mozliwe, ze w zwykly weekend jest tam spokojniej. ;)

Mimo, ze pokoj w hotelu przysluguje dopiero od 16, mozna sie zameldowac i korzystac z aquaparku juz od 13. W sobote rano M. jeszcze pracowal, planowalismy wiec dojechac troche pozniej, okolo 14-15, rozejrzec sie na spokojnie po hotelu i dopiero potem wrzucic toboly do pokoju i ruszyc na podboj basenow. Poniewaz jednak u nas nigdy nie moze sie obyc bez przygod, dojechalismy tuz po 16. ;) Nie, droga byla spokojna i nawet niezbyt dluga - troche ponad 1.5 godziny. Co wiec sie stalo, spytacie?
Maya zwiala, to sie stalo. :D
Tak tak, zajelo jej to 10 miesiecy, ale w koncu postanowila wyruszyc ku przygodzie z nowego adresu. ;) Oczywiscie zawinil M., ktory owszem, nalozyl jej obroze, ale nie wlaczyl "niewidzialnego pastucha". Tak juz ten moj malzonek ma, ze czasem machnie sobie reka na oczywiste sprawy. Ja mowie, zeby nakladal obroze, sprawdzal baterie, a ten sobie nie wlaczy urzadzenia, bo "No przeciez nie ucieknie!".
Tiaa... No wlasnie wziela i uciekla. I co teraz? :D
Oczywiscie kiedy zauwazylismy, ze psa nie ma? Kiedy juz spakowalismy walizke do samochodu i zaczelismy ubierac sie do wyjscia. M. wyszedl przed dom i zagwizdal. Zazwyczaj wtedy Maya przylatuje malo nie zabijajac sie o wlasne lapy, a tym razem... nic. ;)
Kiedy stwierdzilismy, ze Mai z cala pewnoscia nie ma na naszym ogrodzie, M. wsiadl w auto i zaczal objezdzac okolice. Okazalo sie, ze sasiadka kilka domow dalej pol godziny wczesniej widziala naszego psiura i nawet probowala go zwabic i zlapac, ale nadaremno. Maya uciekla w przeciwnym kierunku, czyli w strone naszego domu, ale zamiast do niego wrocic jak Pan Bog przykazal, pobiegla najwyrazniej dalej. :/
W skrocie. M. objezdzal okolice przez ponad godzine. Od czasu do czasu zajezdzal pod dom sprawdzic, czy nie wrocila. Naradzalismy sie wowczas, co robic. Czy juz zglaszac zaginiecie, czy jeszcze poczekac? Jechac, czy odwolywac wyjazd? A jak odwolamy, a pies sie za kilka godzin znajdzie? A jak pojedziemy, polecimy tacie, zeby przyjechal pozniej i sprawdzil czy wrocila, a ona nie wroci?
Ponad godzine siedzialam jak na szpilkach, zastanawiajac sie, co zrobic... Az w koncu M. wrocil... z Maya! :) Wypatrzyl ja na czyims ogrodzie dwie ulice dalej! Dobrze, ze ta cholera do niego podbiegla, bo pamietam, ze jak w starym domu uciekala do sasiadow, to czlowiek gardlo sobie zdzieral wolajac, a ona miala cie w... odwloku. ;)
W kazdym razie kryzys zostal pozytywnie zazegnany i pojechalismy. Ponad godzine pozniej niz planowalismy, no ale to niewazne. ;)

Mysle, ze wiekszosc z Was byla kiedys w aquaparku, wiec nie ma tu co za duzo opowiadac. Dla mnie w zupelnosci wystarczyloby kilka godzin. Zupelnie nie potrzebowalam spedzac tam dwoch dni, ale jak nie ma wyjscia, to trudno. ;) Dla uwielbiajacych wode Potworkow, to byla oczywiscie bajka.

Wyglada prosto? Nie bardzo. Kazda czesc "kladki" byla ruchoma i rozjezdzala sie na wszystkie strony ;)

Najchetniej nie wychodziliby z basenow, albo biegali non-stop gora - dol na zjezdzalnie.

W tym basenie robily sie od czasu do czasu ogromne fale :)

Dla mnie bylo... za zimno. :D Jestem okropnym zmarzluchem i chociaz wewnatrz aquaparku bylo 29 stopni, to woda byla letnia. Dla mnie zdecydowanie za chlodna. W rezultacie, jak tylko sie zamoczylam, zaraz szczekalam zebami. ;) Dodatkowo, jak juz wspomnialam, mialam okres i choc tampony to zdecydowanie swietny wynalazek, to niestety, zdarzyl mi sie lekki przeciek i przeklinalam swoja kobieca dole. :D

M. pierwszego wieczora nawet jeszcze zjezdzal z dzieciakami i wydawalo sie, ze dobrze sie bawi, ale kolejnego juz znudzony siedzial z nosem w telefonie i to mi przypadlo w udziale wdrapywanie sie z pontonami na wysokie zjezdzalnie, mimo, ze zoladek mialam w gardle jak tylko spojrzalam w dol. Czego sie dla frajdy dzieci nie robi. ;)

Tu jeszcze tata zapewnial dzieciom rozrywke, a matka foty pstrykala :)

Zanim pojechalismy do tego miejsca, dziwilam sie, ze ktokolwiek jedzie tam na dluzej niz jedna noc. Teraz juz sie nie dziwie, chociaz ja tam pieknie dziekuje. ;) Hotel, poza aquaparkiem, ma mnostwo atrakcji i wszystkie sa ukierunkowane na dzieci. Zeby dojsc na baseny, trzeba przejsc przez  dluuugi korytarz z automatami do gier.  Oczywiscie dzieciarnia az piszczala zeby tam pograc! :)


W osobnej czesci hotelu znajdowaly sie wieksze, wirtualne gry dla starszych dzieciakow. Poza tym, w holu obok rejestracji, caly czas odbywaly sie jakies atrakcje. A to zajecia plastyczne, a to tance z "maskotkami" hotelu, a to ktos robil zwierzatka z balonow...

Potworki i hotelowe "maskotki"

Wieczorem bylo czytanie przez owe maskotki opowiastek, a jeszcze pozniej z wielkiego monitora wyswietlana byla bajka. Dodatkowa atrakcja dla dzieciakow bylo to, ze przy meldowaniu sie do hotelu, otrzymywaly po opasce z wilczymi uszkami (glownymi maskotkami hotelu jest para wilkow, co mozecie zobaczyc na zdjeciu wyzej).


Wilczki dwa ;)

Podsumowujac, miejsce zapewnia mnostwo rozrywek dzieciom, a doroslym pozostaje wieczorne siedzenie w barze, jak juz potomstwo zasnie wymordowane calodziennymi uciechami. ;)

Do czego moge sie przyczepic, to jedzenie. O ile kolacje mozna bylo zjesc w jednej z kilku restauracji (czy raczej bardziej pub'ow), to juz ze sniadaniem bylo gorzej. W zasadzie tylko jedno miejsce serwowalo cos "sniadaniopodobnego", ale na slodko. Byla tam jednak jeszcze znana siec z kawa - Dunkin' Donuts. Dla tych, ktorzy nie wiedza, siec ta, poza kawa oraz slynnymi, hamerykanckimi paczkami, serwuje tez rozne kanapki sniadaniowe, np. croissant'y z jajkiem, szynka/ boczkiem i serem, lub bagel z serkiem, itp. W niedziele rano, nie chcac ciagnac na dol calej naszej czworki, wyslalam wiec do Dunkin' Donuts M., zeby kupil nam cos, co od biedy da sie zjesc. Za kilka minut otrzymalam zdjecie... kolejki na pol hotelowego korytarza! :O Najwyrazniej nie my jedni mielismy taki pomysl, zreszta trudno sie dziwic, skoro poza DD, tam naprawde nie bylo gdzie zjesc sniadania, a hotel znajdowal sie na totalnym zadupiu! :/ Nic to jednak. Po 40 minutach czekania, M. wrocil ze sniadaniem, przy czym okazalo sie, ze chwycil ostatnia butelke z mlekiem, a moje zamowienie pomylono i zamiast boczku, w kanapce mialam jakas ohydna kielbase. ;)

Nieco posileni, ruszylismy znow na podboj aquaparku. Potem obowiazkowo zaliczylismy rundke na automatach, po czym byla pora sie zbierac. ;) Wyjazd krociutki, ale Potworki juz dopytuja kiedy wrocimy. ;)
A! Jako bonusik, podczas jedzenia sniadania, Kokusiowi wypadla druga dolna jedynka! :D


Sylwestra spedzilismy juz wiec po staremu, w domu. Ja musialam nawet podjechac na chwile do pracy, ale na szczescie na raptem pol godziny. ;) Wieczorem machnelam salatke, na ktora produkty czekaly az od nieszczesnej Wigilii, przyjechal dziadek, ogladalismy transmisje Sylwestra w Zakopanem na polskiej tv i calkiem milo spedzilismy czas.


Zapalilismy ogien w kominku i przyrzadzilismy s'mores'y. :)


A przed polozeniem dzieciakow do lozek (na szczescie oni nawet nie wiedza, ze Nowy Rok rozpoczyna sie o polnocy, wiec wcale nie chca do niej czekac ;P) wyszlam z nimi przed dom i zamiast fajerwerkow zapalilismy zimne ognie.


Szkoda ze padalo, wiec musielismy stac na ganku, ale wazne ze Potworki mialy namiastke swietowania. :)

Zapomnialabym! W Sylwestra musielismy tez podjechac na szybkie zakupy poniewaz w lodowce zaczynalo brakowac kilku podstawowych produktow. Traf chcial, ze droga prowadzila kolo parku, w ktorym kilka dni wczesniej na drzewie utknal Kokusiowy dron. Bez wiekszej nadziei postanowilismy zajechac i sprawdzic czy nadal siedzi na galezi. I wiecie co?! Spadl! :D Piec dni spedzil najpierw na drzewie, potem na ziemi, w miedzyczasie padalo, a w nocy mamy przymrozki, tymczasem ta cholera nadal dziala! Jestem pod wrazeniem! Nie wiem jednak kiedy (i gdzie) znow odwazymy sie go puscic... :D

Po takim, calkiem udanym Sylwestrze, Nowy Rok rowno sie spieprzyl. Poprztykalismy sie z M. i choc tym razem nie skonczylo sie na "cichych dniach", to atmosfera nadal do konca sie nie oczyscila. Zaczelo sie od tego, ze kiedy wracalismy z wyjazdu, Bi ogladala stare zdjecia na moim telefonie i natknela sie na jedno z lodowiska. Oczywiscie poprosila czy mozemy znow sie wybrac i nieopatrznie stwierdzilam (tak troche na odczepnego), ze kolejne 2 dni sa wolne, wiec w ktorys mozemy jechac. Niestety, Bi o tej obietnicy nie zapomniala i w Nowy Rok juz od rana jeczala, ze ona chce na lyzwy. Na to M. oswiadczyl, ze on nigdzie nie jedzie, moge sobie jechac sama, on w tym czasie pojedzie na silownie i do sklepu. Wygarnelam mu rzecz jasna, ze zamiast spedzic Nowy Rok z rodzina, woli silownie i zakupy. I tak juz lawinowo polecialo, az w koncu (jestem pewna, ze zrobil to zlosliwie) namowil cichcem Kokusia, ze jesli nie pojedzie na lyzwy, to on zabierze go na rower! Majac taki wybor, wiadomo na co Nik sie zdecydowal? A wieczorem, kiedy utulalam go do snu, powiedzial ze smutno mu, ze z nami nie pojechal, bo na lyzwy tez chcial. :( Czyli co? Znow przepychanki rodzicow odbijaja sie tylko na dzieciach... :/
Nie mniej, wypad na lyzwy, pomijajac nieobecnosc Nika, uwazam za bardzo udany. Bi radzi sobie swietnie! Jezdzi sama, zupelnie nie przytrzymujac sie scianki i to szybciej ode mnie, bo ja to cykor jestem i wole jechac pomalutku i ostroznie. :)

Z drogi sledzie bo Bi jedzie! :D

Starsza wyrazila nawet zazdrosc co do umiejetnosci niektorych dzieci na lodowisku, wiec obecnie szukam jakichs lekcji z lyzwiarstwa. Niestety, na tym lodowisku, na ktorym bylysmy, nie maja juz miejsc. :/ Na szczescie w okregu 15-20 minut od nas, sa jeszcze trzy inne :)

Na koniec jeszcze raz:

Do Siego Roku!!!