Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 31 października 2012

A dzis... i dopisek

A dzis juz normalnie w pracy. :)

I sa urodzinki M. Musze go wycalowac jak wroce do domu. Nic wiecej nie bedzie, bo Bi przeszkadza, a poza tym moje libido jest odwrotnie proporcjonalne do wielkosci brzucha. :) Teraz spadlo juz praktycznie do 0. ;) Moje urodzinki sa wkrotce i stwierdzilismy z M. zgodnie, ze nie mamy zadnych zyczen jesli chodzi o prezenty, wiec wolimy kupic cos Bi niz sobie. Tzn. ja zycze sobie bardzo goraco zdrowego synka i latwego porodu, ale coreczce tez mozemy cos sprawic. :) I kupilismy jej taka zabawke, nie wiem jak to sie fachowo nazywa (tutaj nazywaja to "imaginarium"), ale przesuwa sie kolorowe koraliki po powyginanych drucikach. :) Mielismy kupic jej to na Mikolajki, ale co tam, dostala miesiac wczesniej. Zabawka zdecydowanie ja zachwycila, ale niestety nadal jedno z nas musi siedziec przy niej podczas zabawy. Kiedy to sie wreszcie zmieni...

No i dzis jest Halloween. :) Co prawda nasze domostwo go nie obchodzi. Nie z powodu bzdurnych argumentow polskich biskupow, tylko dlatego, ze dla mnie jest to swieto dla dzieci, a Bi jest jeszcze za mala zeby cos z tego zrozumiec. Jak tylko bedzie na tyle duza zeby wypowiedziec "trick or treat" (czyli pewnie w przyszlym roku), to ubieramy kostium i ruszamy na obchod sasiedztwa. :) A przy okazji to nie wszystkie kostiumy musza byc straszne i ociekajace krwia. Corki mojego kolegi przebieraja sie jedna za Dorotke z "Czarnoksieznika z krainy Oz", a druga za dynie. :) A ja planowalam chociaz wydrazyc dynie w tym roku, ale zabraklo mi czasu i sil. No i szkoda, ze mieszkamy na ruchliwej ulicy bez chodnikow, wiec nigdy zadne dzieciaki do nas nie pukaja. Kiedy mieszkalam jeszcze z tata, uwielbialam rozdawac slodycze malym przebierancom. Tym wiekszym zreszta tez, chociaz nieraz cisnelo mi sie na usta "czy ty nie jestes juz za stary(a) na Halloween?". ;)

A teraz czas sie zabrac do pracy, trzeba nadrobic dwudniowe zaleglosci. :)

Dopisek:

Przypomnialo mi sie w sprawie Halloween, no i troche zainspirowal mnie post Dorotki. W kosciele do ktorego chodzimy (polskiego, rzymsko-katolickiego, zeby nikt nie zarzucil, ze to pewnie jakas inna, "luzniejsza" wiara), maja przy wejsciu dekoracje zmieniana w zaleznosci od swiat i pory roku. Co zawiera dekoracja teraz? Oprocz kolorowych lisci, dyni, indyka (bo Swieto Dziekczynienia za pasem), sa tam rowniez latarnie z dyni (Jack'o lanterns). A wiec nawet w kosciele moga zaakceptowac Halloween jako dobra zabawe dla dzieciakow i nikt nie widzi w tym grzechu ani tym bardziej satanizmu. I z tego co wiem na plebani tez rozdaja cukierki przebierancom. :)

wtorek, 30 października 2012

Przezylismy

Tytul brzmi dramatycznie, ale tak naprawde to nic specjalnego sie nie dzialo, przynajmniej nie w naszych okolicach.
Wypuscili nas wczoraj (poniedzialek) z pracy w poludnie, bo prognozy grzmialy na alarm, ze w ciagu dnia pogoda ma sie gwaltownie pogorszyc. W dodatku governor naszego Stanu zarzadzil zamkniecie niektorych autostrad o 13, wiec puscili nas do domkow w sama pore. U meza w pracy tez odwolali nocna zmiane, wiec siedzielismy sobie wesolo w trojke i obserwowalismy co tez tam sie dzieje za oknem. W sumie to troche wialo i tyle :) Jak napisalam w odpowiedzi na jeden z komentarzy, w Trojmiescie gorzej wieje podczas zimowych sztormow. M. tez stwierdzil, ze ten "huragan" nie umywa sie do halnego. Swiatlo zgaslo kilka razy, ale doslownie na kilka sekund, na tyle zeby zawolac do siebie "ooo-ooo!" i znow sie zapalalo. :) Tak wiec na wpol odczulismy ulge, a na wpol troche sie rozczarowalismy. :) Z mojej strony wiecej bylo ulgi, bo jeszcze mam swiezo w pamieci burze z zeszlego roku. Oczywiscie to u nas. Na poludniu naszego Stanu, a takze w Stanach Nowy Jork i New Jersey szkody sa ogromne. Zreszta nawet w glebi ladu kilkaset tysiecy mieszkancow (w naszym Stanie) potracilo prad. U mnie w pracy dzis rano 5 osob bylo bez elektrycznosci (co stanowi okolo 1/4 pracownikow, wiec statystycznie calkiem sporo :)), wiec dali nam wolny jeszcze wtorek. Ja prad mialam, wiec skorzystalam z okazji i pomylam podlogi w domu bo juz strasznie sie zapuscily, a co! A, i skonczylam robic glupie wykresy do magisterki. :)

A co sie dzialo rok temu? Oj dzialo sie, dzialo! I to rowniutko w zeszlym roku, niemal co do dnia. Otoz nawiedzila nas straszna burza sniezna. A ze drzewa mialy jeszcze pelno lisci, a snieg padal mokry i ciezki, wiec polamalo drzewa, a te z kolei pozrywaly linie wysokiego napiecia w calym Stanie. Prawie milion mieszkancow zostalo bez pradu! Nam sie upieklo, bo czesciowo prad zachowalismy. Wystarczalo na troche swiatla i czajnik elektryczny. Zostalismy niestety bez lodowki, kuchenki, cieplej wody i ogrzewania. Male, przenosne grzejniczki dzialaly, ale tak na pol mocy. Musielismy kombinowac i jak chcielismy zagotowac wode, to trzeba bylo wylaczyc grzejnik, bo inaczej gaslo swiatlo. :) W dzien urzadzalismy sobie kemping w salonie, a na noc przenieslismy Bi znow do kolyski do naszej sypialni (spala juz wtedy u "siebie"), wlaczalismy grzejniczek i bylo calkiem cieplo. I jakos czlowiek to przetrzymal, chociaz bylismy jednymi z ostatnich w naszym Stanie, u ktorych podlaczyli prad. Zylismy tak przez 10 dni! Zeby dodac calej sytuacji slodyczy, Bi (ktora konczyla wtedy 6 miesiecy) doslownie 3 dni wczesniej dostala zapalenie ucha i jeszcze byla na antybiotyku. A po antybiotyku dostala rozwolnienia. Wyobrazcie sobie teraz dziecko "strzelajace" co godzine i to tak, ze wszystko przelatywalo poza pieluche! W rezultacie Bi miala plecy zafajdane za kazdym razem i cala byla do przebrania. A tu nie ma biezacej cieplej wody, a pralka bez pradu nie zadziala. Wode grzalismy w czajniku i kapalismy Bi w salonie w jej wanience. Gorzej bylo z ubrankami. Z praniem recznym nie nadazalam, a poza tym w domu poza jedynym pokojem, w ktorym mielismy grzejnik, byla lodowa, wiec nic nie schlo. Zreszta nawet nie mialam sznura, zeby cokolwiek rozwiesic bo na codzien mam suszarke. Cale szczescie, ze moj tata mial prad, wiec codziennie odbywalismy wycieczke do dziadka, zeby zrobic pranie i zagrzac tylki. :) Pisze "wycieczke" bo cala okolica wygladala jak po kataklizmie, wszedzie powalone drzewa, pozrywane linie wysokiego napiecia odgrodzone przez policje, wszystkie drogi naokolo nieprzejezdne lub pozamykane... Do mojego taty normalnie jedzie sie okolo 5-10 minut. W tamtych dniach, poniewaz musielismy krazyc i szukac objazdow, zajmowalo nam to okolo pol godziny! Oczywiscie tato zaproponowal, zebysmy przeniesli sie do niego, ale przy malym dziecku tyle jest dupereli ktore normalnie mamy w domu pod reka, no i jednak mielismy te "troche" pradu, wiec stwierdzilismy, ze wszedzie dobrze, ale w domu najlepiej. :) Zywilismy sie glownie suchym prowiantem bo nie mielismy jak gotowac posilkow, a Bi przeszla na prawie 2 tygodnie na diete wylacznie "cycowa". :) Fajnie nie?
Moze dlatego az tak nie przerazila nas wizja podrozy z Bi tego lata, bo wczesniej mielismy taka szkole przetrwania? ;)

poniedziałek, 29 października 2012

Nadchodzi huragan Sandy

Wydaje sie, ze reporterzy w telwizji i radiu odkryli sens swej egzystencji w sianiu cykorii. Od tygodnia trabia, strasza, podniecaja sie... Bylismy w weekend na zakupach i w sklepach panika, ludzie szykuja sie jak na wojne! Wykupuja butle wody, chleb, mieso w puszkach i to w ilosciach jakby mialo starczyc im na co najmniej tydzien! Generatorow pradu podobno nie mozna juz nigdzie dostac od zeszlej srody! Kolejki na stacjach benzynowych jak w Polsce w latach 80-tych (czy ktos to jeszcze pamieta?)! A my? Zrobilismy zakupy jak zwykle. Latarki, swieczki i zapalki w domu mamy. Wode mamy "miastowa", wiec jej nie zabraknie, nawet jesli nie bedzie pradu (wiele osob ma tu wode ze studni, a pompa dziala tylko na prad). Jedyne co mnie martwi to brak kominka. Bez pradu nie ma ogrzewania, wiec kominek by sie przydal. Ale co tam, jakos damy rade. Moj tata mieszka niedaleko, wiec zawsze jest nadzieja, ze jakbysmy nie mieli pradu to dziadek bedzie mial. :) Poza tym u nas nadal do mrozow daleko, caly czas mamy po kilkanascie stopni, wiec nie zamarzniemy.

Wczoraj wydali dla mojego Stanu ostrzezenie przed silnym wiatrem, zaczynajace sie o 6 rano. Wiekszosc nadbrzeznych miasteczek ma obowiazkowa ewakuacje. My na szczescie mieszkamy dobra godzine od wybrzeza... Wstalam o 5:50, wyjrzalam przed okno. Deszczu brak, lekki zefirek. Tuz przed wyjsciem do pracy zaczelo mzyc. No to przyjechalam do robotki i jak cos to wezme pol dnia wolnego i wyjde wczesniej...

W nastepnym poscie dam znac czy huragan byl rzeczywiscie "huraganowy" i opowiem jak przezylismy zeszloroczny sztorm sniegowy, po ktorym  nie mielismy praktycznie pradu przez 10 dni. :)

piątek, 26 października 2012

Porodowka czesc III ostatnia

Na czym to ja skonczylam? Aha, przyszly skurcze parte... :)

Niestety lekarka zbadala mnie i stwierdzila, ze jeszcze za wczesnie, bo chociaz rozwarcie juz praktycznie na 10 cm, to szyjka jeszcze przeszkadza, czy jakos tak. I stanowczo nakazala mi NIE przec. Ha! Wez tu czleku nie przyj, jak cialo samo prze??? Tutaj mala dygresyjka. Rozmawialam przed porodem z kolezanka juz-matka i pytalam ja o porod i znieczulenie. Powiedziala mi, ze nie wiedziala kiedy przec, bo nic nie czula. Zastanawiam sie jaka ona dostala konska dawke znieczulenia? :) Bo ja nie tylko czulam, ze mam skurcz, ale jeszcze MUSIALAM przec. Wreszcie, okolo 20 lekarka stwierdzila, ze moge zaczac. I tu znowu pielegniarki mnie wkurzyly. Tzn. wkurzenie przyszlo dopiero kilka dni pozniej, kiedy doszlam troche do siebie. Bo kochane polozne poprowadzily mnie przez kilka pierwszych skurczy, a potem zaczely sobie wychodzic z sali i zostawialy mnie sama! Dobrych kilka razy skurcz nadchodzil i M. lapal moje nogi i parlam do niego. Na poczatku szlo dobrze, juz bylo widac glowke, ale w ktoryms momencie Bi sie zaklinowala i ani rusz dalej! Teraz juz pielegniarki sie przejely, kazaly mi przec na czworaka, na kuckach. I nic. Przyszla wreszcie jakas starsza polozna, azjatka, strasznie oschla, ale przynajmniej konkretna. Dopiero ona tak naprawde wytlumaczyla jak mam przec, jak moge oprzec nogi, zeby bylo latwiej. Byla surowa, ale dopiero przy niej poczulam, ze wiem co robie. Niestety, Bi zaklinowala sie na dobre i nawet nowy “styl” parcia nie pomogl. Ja za to bylam juz tak wyczerpana, ze miedzy skurczami “odplywalam” i nawet cos mi sie snilo (a skurcze szly wtedy doslownie jeden za drugim). :) Mysle, ze przed cesarka uratowalo mnie tylko to, ze Bi miala caly czas silne, rowne tetno. W koncu polozne zdecydowaly sie zawolac doktorka. Doktorek (dla pamieci, Dr. David Park), kazal mi przec, popatrzyl, podumal i stwierdzil, ze musi zrobic naciecie, bo inaczej dziecko nie przejdzie. Jeszcze mnie przepraszal. :) Zostalam nacieta gdzie trzeba i znow kazal przec. I dalej nic! Szybka decyzja: trzeba uzyc ssawki (w tym szpitalu nie uzywaja kleszczy) i jezeli to nie pomoze, to cesarka, bo juz za dlugo to trwa (cos takiego :)!). Na szczescie Bi “wyskoczyla” przy drugim skurczu ze ssawka. Byla 23:38. :) W ten sposob, po niemal 32 godzinnym pobycie w szpitalu, po 18-godzinnym porodzie i po 3 godzinach parcia, ja i M. oficjalnie zmienilismy tytul z malzenstwa, na rodzine. :)

Reszte wieczora pamietam juz bardzo mgliscie, bylam zbyt wymeczona. Pamietam, ze Bi nie zaczela plakac od razu, az zaczelam dopytywac sie czemu ona nie placze. Poniewaz porod byl tak dlugi i zakonczyl sie ssawka, na Bi czekalo chyba 6 osob z oddzialu Intensywnej Opieki Noworodkow, ktorych wczesniej nawet nie zauwazylam. Nie polozyli mi jej na brzuchu, zostala natychmiast zabrana do wytarcia i zbadania (miejsce na to bylo przygotowane w tym samym pokoju). Poplakalam sie kiedy wreszcie zaplakala. Dostala 8 pkt po minucie i 9 pkt po 5 min. Potem powiedziano mi, ze w tym szpitalu zadne dziecko nie dostaje 10 pkt (nie dopytywalam dlaczego), wiec bylo dobrze. Pamietam, ze M. miotal sie miedzy moim lozkiem, a grupka skaczaca nad Bi i w koncu wydusilam, ze ma zostac z dzieckiem. Dopiero jak juz mala dobrze wytarli (tutaj nie kapie sie dzieci po porodzie, pierwsza kapiel odbywa sie juz w domu) i owineli w kokonik, wreszcie mi ja przyniesli. Mam pamiatkowe zdjecie jak ja trzymam, ale niestety kompletnie tego nie pamietam! :) Nie pamietam tez jak urodzilam lozysko, bylam zbyt zajeta zagladaniem ponad lekarzem i pielegniarkami, zeby zobaczyc co sie dzieje z Bi. Za to pamietam, ze kiedy doktorek mnie zszywal, to z jednej strony poszlo gladko, za to jak wklul igle z drugiej az podskoczylam! Okazalo sie, ze znieczulenie dzialalo tylko z jednej strony. Co ciekawe przy skurczach tego nie czulam. :) Wreszcie wszyscy oprocz jednej pielegniarki sobie poszli. A ta przyniosla Bi i kazala mi przystawic ja do piersi. Hmm… Cale szczescie, ze karmienie przyszlo mi calkiem naturalnie, inaczej tak bez zadnej instrukcji byloby kiepsko. To znow ledwo pamietam, ale wiem, ze wtedy Bi nie miala wielkiej ochoty na ssanie, chyba byla rownie wymeczona jak ja. :) Zabrano ja, a mi podali wreszcie obiad (bylo po pierwszej w nocy). Pamietam, ze wcale nie mialam apetytu, podziubalam troche w ziemniaczkach i warzywkach i malo co zjadlam. W koncu, o 2 nad ranem zawiezli mnie do mojego pokoju. M. postanowil pojechac do domu, zeby wypuscic psa i juz odespac porzadnie we wlasnym lozku, szczesciarz. Moze i jestem wyrodna matka, ale zostawilam Bi na noc (czyli jak sie okazalo na 4 godziny) w pokoiku dla noworodkow. Musialam choc troche sie przespac. Taaak, spanie w szpitalu… Gdzies o 2:30 wreszcie zamknelam oczy. A o 4 przyszla pielegniarka, zeby zmierzyc mi cisnienie i zaprowadzic mnie do toalety, bo maja wymog, ze 4 godziny po porodzie kobieta musi zrobic siusiu. Na nic moje tlumaczenia, ze spie raptem poltorej godziny. Mam wstac i juz. Ledwo wrocilam do lozka i zdolalam zasnac, przywiezli placzacy toboleczek w postaci Bi.  :)
Ale to juz zupelnie inna historia… :)

czwartek, 25 października 2012

Porodowka czesc II

Musze szybko skonczyc moje wspominki, bo wkrotce jazda nr 2, a ja jeszcze pierwszej nie opisalam do konca! ;) Poczatek historii opisalam tu. Teraz czas na ciag dalszy:

Okolo 5 rano M. pojechal szybko wypuscic pieska i zjesc sniadanie, zeby mi smaku nie robic, a o 6 lekarka przyszla wyjac lekarstwo na rozszerzenie szyjki macicy. Przy okazji sprawdzila i okazalo sie, ze mam juz rozwarcie na 3 cm. Ucieszylismy sie z M. strasznie bo stwierdzilismy, ze teraz powinno juz pojsc szybko. Naiwniacy… :) Moj wenflon wreszcie zostal podlaczony pod kroplowki, jedna z oksytocyna, a druga z roztworem cukru. No i zaczelo sie oczekiwanie. Na poczatku szlo niezle, tylko dluuugo. Nudzilismy sie z M. jak mopsy, na telewizji nie dalo sie skupic, a czas wlokl sie jak stary mul. Pielegniarki zawiesily wszystkie moje rurki od kroplowek i czujnikow na wieszaczek z kolkami i kazaly chodzic. Super, i tak mialam juz dosc lezenia, tylko, ze porodowka w tym szpitalu jest malutka i korytarzyk ma okolo 100 m dlugosci, moze nawet mniej. Nie ma zadnych okien, a ile mozna gapic sie na te same, mijane obrazki i dyzurke pielegniarek? Oczywiscie poza oddzial polozniczy nie wolno bylo mi wyjsc bo wszystkie drzwi mialy czujniki i tylko pielegniarki mialy karty je otwierajace, a zadna nie bedzie latac w kolko, zeby mi je otwierac. Po okolo 2 godzinach lazenia w te i we wte umieralam z nudow, a M. przejety sytuacja nie potrafil rozluznic atmosfery. W koncu rozdrazniona stwierdzilam, ze wracam do pokoju, szczegolnie, ze skurcze byly coraz mocniejsze. Pielegniarki stwierdzily, ze przebija mi pecherz plodowy, zeby przyspieszyc “akcje”. Okolo poludnia skurcze zaczely byc dosc bolesne, ale dalo sie wytrzymac, za to pojawily sie dreszcze, ale jakie! Nigdy wczesniej nie doswiadczylam czegos takiego. Wstrzasalo calym moim cialem, az mi ramiona i glowa lataly! Najpierw wydawalo mi sie, ze jest mi zwyczajnie zimno, ale zostalam okryta dodatkowymi kocami i nic nie pomoglo. Podejrzewam, ze to reakcja uboczna na oksytocyne, bo dawka byla caly czas stopniowo zwiekszana, a do tego doszedl stres i glod. Bo co z tego, ze podawali mi roztwor cukru, skoro w zoladku tak mnie ssalo, ze hej! No i nieprzespana noc tez zaczela dawac o sobie znac. Czulam sie coraz slabsza, a tu nie wolno bylo mi nic zjesc ani wypic. Moglam possac kostki lodu, albo zjesc “wodnego” loda, to wszystko. Zreszta sprobowalam, ale nic nie dalo. Okolo 15, kiedy doszlam do 8 cm rozwarcia wreszcie mialam dosc bolu i poprosilam o znieczulenie zewnatrzoponowe. Mialam niesamowitego pietra bo caly czas trzeslo mna jak galareta, a tu mam siedziec i sie nie ruszac! Mialam wizje, ze anastazjolog wbije mi ta igle nie tam gdzie trzeba i laduje na wozku inwalidzkim na reszte zycia. No ale bol wygral ze strachem. Ciesze sie, ze przynajmniej M. zostal ze mna, bo podobno w niektorych szpitalach na zalozenie znieczulenia kaza osobom towarzyszacym wychodzic z pokoju. Okazuje sie, ze znieczulenie zadzialalo na mnie dosc dziwnie. Skurcze przestaly byc bolesne, ale nadal moglam ruszac nogami i spokojnie sie na nich utrzymac. Niestety, znieczulenie oznacza zakaz ruszania sie z lozka, nawet do toalety. No i po tym niespodziewanie zaczely sie schody. Poniewaz o 15 mialam rozwarcie na 8 cm, wiec stwierdzilam, ze juz niedlugo. W tym czasie nadeszla zmiana (zreszta juz trzecia od momentu przekroczenia przeze mnie progu szpitala) pielegniarek  i lekarzy. Okazalo sie przy okazji, ze reka rece nierowna i niektorym wyszlo, ze mam juz 9-10 cm rozwarcia, a innym, ze dopiero 6! Niestety nie wspominam dobrze tych pielegniarek z ostatniej zmiany. Tzn. byly mile, ale jakies takie niekompetentne. Zaczely sie problem z oksytocyna. Nie mogly dobrac dawki tak, zeby skurcze byly regularne, ale mocne. Albo byly regularne, ale za slabe, albo bardzo mocne, ale lecialy jeden za drugim, wrecz nachodzily na siebie, bez przerwy. A ja w ktoryms momencie poczulam, ze musze przec.

CDN. :)

wtorek, 23 października 2012

Zyje, zyje...

Wymiekam...

Co robie? Ano, oprocz tego, ze mam cholerny za*ieprz w pracy, to siedze nad idiotycznymi wykresami w porabanym SigmaPlot... W tym programie nic nie jest logiczne i nic nie wychodzi tak jak czlowiek to sobie zamyslil... W niedziele spedzilam 9 (!) godzin i zrobilam 50 wykresow. Tyle, ze pierwsze 2 godziny zeszly mi na rozpracowywaniu formatu. A potem bylo jeszcze gorzej: przy kopiowaniu do Word'a kolorki sie same zmienialy, przy wykresach logarytmicznych nie mozna zmienic skali, a przy probach skala znika zupelnie... No pie**olca mozna dostac! :(

Co poza tym? W piatek wieczorem Bi miala ponad 39 stopni goraczki. Bez zadnych innych objawow, ani kaszlu, ani katarku, ani wysypki. Nie widac tez, zeby ja cokolwiek bolalo. Zbilam jej temperature i cala noc byl spokoj. W sobote okolo poludnia znow jej skoczyla do ponad 38 stopni. Zbilam ja i juz sie nie powtorzylo. Ki diabel? W niedziele po kapieli zauwazylam u niej jakby lekka wysypke na udach, wiec moze trzydniowka? Nie wiem, ale dobrze, ze przeszlo, cokolwiek to bylo... Niestety wiec, choc pogoda byla piekna (slonce i okolo 20 stopni), to w sobote siedzialysmy w domu, bo nie wiedzialam co jej jest, a w niedziele tata zabral sam corcie na spacer, bo matka siedziala w wykresach i klela na czym swiat stoi... :(

Wczoraj mialam kontrole u lekarza. Maly serce ma jak dzwon, ja cisnienie mam w porzadku, za to moj brzuch jest nieco maly. Wyobrazcie sobie, ze tu nadal prymitywnie mierza brzuch miarka (jak krawiecka) i to dla nich jest wyznacznikiem, ze dziecko rosnie jak trzeba! Co za zacofanie... A wszystko przez to, ze ubezpiezpieczenie jest tak drogie i pokrywa tylko 3 USG podczas ciazy (jedno na rozpoznanie, jedno na wady genetyczne i jedno polowkowe). Tak wiec ja juz USG miec nie bede, chyba, ze cos bedzie nie tak. A nie ma mozliwosci, zeby zaplacic z wlasnej kieszeni za dodatkowe badania. Z Bi tez mialam maly bebech i na wszelki wypadek skierowali mnie na USG, ktore oczywiscie wykazalo, ze wszystko jest w porzadku tylko matka chuderlak, to jaki ma miec brzuch? Tym razem lekarz tylko spojrzal na historie poprzedniej ciazy i stwierdzil, ze nie ma po co robic USG, ja po prostu mam taka budowe ciala i juz... A ja wcale bym sie nie obrazila gdybym mogla zobaczyc moje malenstwo jeszcze raz przed porodem, nawet jesli musialabym za to dodatkowo zaplacic...

I taki mi marudny znowu wyszedl ten post... Na oslode wklejam fotke mojego ogrodu zrobiona w niedziele. Zawitala do nas zlota (nie)polska jesien, drzewa "zaplonely" zolcia, pomarancza i czerwienia i jest pieknie! Nasz pies z racji koloru (jasno rudy) wtapia sie w tlo i trudno ja dojrzec. :) Co z tego, skoro nie mam czasu skorzystac z pogody...

czwartek, 18 października 2012

Bi Milusinska

Musze zapisac kilka rzeczy bo boje sie, ze zapomne do comiesiecznego podsumowania. :)

Moje dziecko zdecydowanie nie nalezy do spokojnych ani delikatnych, przynajmniej narazie. Bi biega, wrzeszczy, a takze kopie, gryzie i rzuca zabawkami w zlosci. :) Ostatnio zaczela jednak przejawiac nieco subtelniejsze cechy charakteru. Objawia sie to spontanicznymi przytulaskami i mokrymi caluskami, czasem nawet z glosnym "CMOK!". Od jakiegos czasu rowniez, kiedy Bi je chrupki lub ciasteczka, wszystkie maskotki (ze o mamie, tacie i psie nie wspomne) rowniez sa "czestowane". Dostaja tez picie z niekapka. :) A wczoraj polozyla lale pieczolowicie na poduszce i przykryla "kocykiem", czyli recznikiem zwedzonym z lazienki. Robi sie z niej taka mala mama. Moze na Gwiazdke bedzie gotowa na pierwszy wozek dla lalek? :)

Moja corcia uwielbia kiedy rozladowuje zmywarke. Dotychczas odganialam ja bo nie chcialam, zeby cos stlukla, poza tym uparcie wdrapywala sie na drzwiczki i balam sie ze je zlamie. Ale ostatnio dla swietego spokoju pozwolilam jej uczestniczyc w tej, jakze fascynujacej, czynnosci. :) Oczywiscie kiedy siegala po kubki i talerze, szybko jej je zabieralam, ale plastikowe pojemniki i garnki - prosze bardzo! Ku mojemu zaskoczeniu, Bi niewiadomo kiedy zapamietala co trzymamy w ktorej szafce i bezblednie odkladala kuchenne akcesoria na miejsce lub pokazywala mi paluszkiem kiedy nie mogla dosiegnac!

Kilka dni temu, kiedy ogarnialam kuchnie, Bi wyciagnela sobie z szafki plyn do mycia szkla i poleciala do pokoju. Podazylam oczywiscie za nia, nie chcac, zeby psiknela sobie nim w oko albo cos. Tymczasem Bi dotarla do stolika ze szklanym blatem w salonie, podumala chwile, po czym wprawila mnie w kompletne oslupienie. Odlozyla mianowicie plyn na podloge i zaczela pieczolowicie przekladac wszystko co lezalo na stole na kanape, dokladnie jak ja to robie. Potem probowala popsikac plynem na stol, ale w jej wykonaniu po prostu walila koncowka w blat. :) Bojac sie i o butelke plynu i o stol, sama jej popsikalam szklo i wreczylam papierowe reczniki. I wiecie, ze ta mala bestia zaczela wycierac blat? Pewnie, ze musialam po niej poprawic i oczywiscie, ze chciala potem powtorzyc cala operacje kilkanascie razy az w koncu powiedzialam dosc. Ale zadziwil mnie sam fakt, ze wiedziala co i jak po kolei. Nie mowi, ale powtarzanie gestow i czynnosci idzie jej wysmienicie!

Rosnie mi mala pomocnica. Troche tylko niepokojace jest to uczucie, ze ten maly czlowiek caly czas cie bacznie obserwuje. :) Jak zapowiedzialam mezowi, skonczyla sie beztroska. Koniec z popiardywaniem, glosnym bekaniem, dlubaniem w nosie i drapaniem po jajcach. Dziecko patrzy! ;)

piątek, 12 października 2012

sen :)

Ale mialam durnowaty sen zeszlej nocy! A wlasciwie nad ranem, tuz przed budzikiem, chyba tylko dlatego go pamietam. :)
Snilo mi sie, ze urodzilam. Nie sam porod, ale juz mialam dziecko, malusienkie, noworodka. Tylko, ze byla to dziewczynka! Proroctwo, czy "cus"? ;)
W kazdym razie bylam z noworodkiem u lekarza na kontroli. Tylko, ze ten lekarz przyjmowal w centrum handlowym! Tak wiec stalysmy w jakims kaciku, otoczone przez wieszaki z ubraniami, obok krecili sie ludzie, a moje malenstwo lezalo golutkie na polce pod lustrem. A pani doktor probowala zmierzyc dlugosc dziecka miarka krawiecka, ale za cholere jej to nie wychodzilo. :) W koncu wziela lyzke do zupy (!) i zaczela mierzyc dziecko naokolo ta lyzka. :) I wyszlo jej 19, ale teraz juz nie wiem, 19 co? Cm, cali, szerokosci lyzki..? :)
Tyle mi sie tylko zapamietalo. Rzadko pamietam swoje sny tak dokladnie, wiec postanowilam go opisac, szczegolnie, ze jest kompletnie absurdalny, wsam raz na rozpoczecie weekendu. :)

Z drugiej strony... Zdarzalo mi sie juz wysnic przyszlosc, wiec... Jak urodze 19-ego, albo urodze dziewczynke... To sie nawet bardzo nie zdziwie. :))

Milego weekendu i pozegnalnego, jesiennego ciepelka zycze! U nas jutro lodowa, okolo 10 stopni, ale w niedziele obiecuja znow 18-20 i na to licze! ;)

czwartek, 11 października 2012

O wszystkim i o niczym

Pisalam co mi w duszy gra i jakis taki post wyszedl bez sensu... Czytanie na wlasna odpowiedzialnosc, mozna usnac! ;)

Wreszcie skonczyly sie "ciche dni" z M. Pogadalismy sobie wczoraj (na tyle na ile nam czas pozwolil miedzy jego praca a moja, no i obecnosc Bi), ale widze, ze to jak grochem o sciane. Poprosilam, zeby mi wyjasnil o co on sie tak w ogole obrazil, bo przeciez z NIM sie nie poklocilam, tymczasem wypadl z domu trzaskajac drzwiami i nie odzywal sie dwa dni. Na to moj luby, ze jak zloszcze sie na dziecko, to tak jakbym zloscila sie na niego, bo on ja kocha. A ja powiedzialam to "odejdz ode mnie" takim tonem, jakbym jej juz rzeczywiscie w ogole nie chciala.... No tak, bo ja swojego dziecka przeciez nienawidze... Nie wiem od kiedy moj maz i nasza corka stali sie jednym organizmem, ale cos mi sie wydaje, ze w procesie wychowania malej, bede napotykac wiekszy opor ze strony M. niz samej Bi. Probowalam wyjasnic, ze tak nie moze byc. Ze jako rodzice musimy miec plan WSPOLNEGO dzialania, itd. Niestety, moj maz wybral sobie role blednego rycerza, broniacego corke przed wredna wiedzma - jej wlasna matka... Tak wiec nasza rozmowa wlasciwie to nic nie rozwiazala, oprocz tego, ze znow sie do siebie odzywamy. Zobaczymy tylko jak dlugo...

We wtorek bylam u lekarza. Maluch kopie, serducho mocno bije, brzucho rosnie, wiec wszystko wydaje sie w porzadku. Moj test na glukoze wyszedl w normie i niemal wszystkie wyniki krwi. Nie mam ani HIV ani syfilisa (sprawdzaja to tu DWA razy podczas ciazy!), uff, jaka ulga! ;) Niestety mam lekka anemie. Moze to jest przyczyna mojego ciaglego ostatnio zmeczenia (to i powiekszajace sie gabaryty). Podobno to normalne w ciazy, a wynik jest na tyle minimalnie ponizej normy, ze nie musze narazie przyjmowac zadnych suplementow. Na wszelki jednak wypadek postaram sie powiekszyc ilosc skladnikow bogatych w zelazo w mojej diecie. Moze jakas watrobka na weekend? Bleee... Waga narazie skoczyla niecale 6 kg. Jak na poczatek 8 miesiaca to chyba niezle, ale dopiero teraz rozpoczyna sie ten najwiekszy przyrost, a mnie ciagnie do slodyczy jak cholera. Hmm... Czekolada tez bogata w zelazo... :)

Zaczelam przegladac imiona dla chlopcow. :) Niestety, stwierdzam, ze wiecej ladnych imion jest dla dziewczynek. Szykuje sie niezla debata. Az troche szkoda, ze M. nie wymarzyl sobie "juniora". Dalibysmy mu to samo imie i spokoj, zadnego glowkowania! Bo tez oczywiscie chcemy znalezc imie zblizone brzmieniem i pisownia jak najbardziej do polskiego, a to juz podnosi poprzeczke. Po prostu nie mamy zamiaru utrudniac zycia ani tubylcom, ani rodzinie w Polsce. Nikt nie musi skrobac sie w glowe i zastanawic jak napisac imie naszego synka. :)
Poza tym przebralam ciuszki Bi i wybralam z nich te neutralne, ktore nadaja sie i dla chlopca. Niestety, wszyscy kochaja rozowe, falbaniaste fatalaszki w kwiatki, wiec kupka uzbierana dla malego jest bardzo niepozorna. Szykuja mi sie solidne zakupy. Dobrze, ze zakupy ciuchowe dla dzieci jeszcze jakos trawie, bo swoich nie cierpie! :) Na szczescie reszte gadzetow mamy. Jedyne co chce kupic to taki bujak na baterie, ktory sam sie bedzie kolysal. Dla Bi mielismy kolyske, ale co z tego, skoro zeby mala uspic trzeba bylo siedziec i kolysac ja przez dobre pol godziny. Przy dwojce dzieci nie bede miala na to czasu. Widzialam takie bujawki u kolezanek i uwazam, ze to swietna sprawa. Maly bedzie sobie kolysany spal (miejmy nadzieje), a ja bede miala troche czasu dla Bi. :)

Wybieram sie dzis do mojego promotora. Chce mu pokazac wykresy, ktore naplodzilam w SigmaPlot. Niech mi powie czy taki format mu odpowiada. Nie mam ochoty zrobic 30+ wykresow, a potem sie dowiedziec, ze nie o to mu chodzilo... Przy okazji wrecze mu podsumowanie i spis literatury, niech je sprawdzi, bo czas ucieka, grudzien coraz blizej...

wtorek, 9 października 2012

Bunt na pokladzie

Przedwczesnemu buntowi dwulatka mowie stanowcze NIE!!!

Co to moje dziecie ostatnimi czasy wyrabia, przechodzi wszelkie pojecie! Wczoraj darla sie (i pisze jak bylo, DARLA, to nie byl placz, ona krzyczala ile sil w plucach) przez niemal godzine! Powod? Tatus, szykujacy sie do pracy, odmowil wziecia na raczki. Taka tragedia!
W niedziele urzadzila polgodzinny popis z wrzaskiem, rzucaniem zabawka, tarzaniem sie po podlodze i kopaniem sciany w zlosci. Przyczyna? Niewiadoma, tym razem nie udalo nam sie uchwycic zrodla wscieklosci…

Mam dosc. Wczoraj, tata w koncu sie zlamal i wzial dziecie na kolana. Pomoglo? A gdzie tam! Mala wstawala, wiercila sie, schodzila z kanapy, wlazila na tate z powrotem, wszystko oczywiscie przy akompaniamencie ciaglego wycia. Czyli co? Czyli sama wlasciwie nie wiedziala czego chce… W koncu M. wyszedl i zostalam sama na polu bitwy. Przyznaje, ze wiele, WIELE silnej woli kosztowalo mnie, zeby nie dac jej w koncu klapsa. Jestem wykonczona, opuchnieta i obolala, a Bi wybiera sobie wlasnie wtedy moment na takie akcje…
Czy Wasze dzieci tez tak maja/ mialy? Bo mnie juz chwilami chce sie siasc i wyc razem z nia. Bynajmniej nie ze wspolczucia, tylko z bezradnosci i nieumiejetnosci sprawienia, zeby wreszcie sie, za przeproszeniem, przymknela…

I naszla mnie reflksja. Wiele ostatnio czyta sie i slyszy o wyrodnych matkach, maltretujacych i mordujacych swoje dzieci… I wiecie co? Mam momenty kiedy przestaje im sie dziwic… To musza byc po prostu zmeczone, smutne kobiety, w ktorych pewnego dnia cos peka… Nie wierze, ze jakakolwiek matka moze zabic swoje dziecko ot tak, dla wygody, ale kazda jest tylko czlowiekiem, a czlowiek ma swoje granice wytrzymalosci.
Nie martwcie sie, daleka jestem od tego, zeby zamordowac Bi. W najgorszym przypadku mam ochote spakowac walizki i uciec jak najdalej stad. Najlepiej w tropiki. Zaczac nowe zycie od wygrzewania tylka na plazy pod palmami. Taaa… brzuch jak beben przypomina mi, ze za kilka tygodni jazda bez trzymanki zaczyna sie od nowa… Poza tym, jak juz tak sie wglebie w to marzenie, wyobraze sobie, ze zostawiam Bi z M. i wyruszam w nieznane… To niestety zaczyna kluc mnie w sercu i wiem, ze nie wytrzymalabym z tesknoty za tym wrzaskunem… Bledne kolo macierzynstwa…

Poza tym, w naszym malzenstwie, ktore zawsze wydawalo sie calkiem udane, od urodzenia Bi sie psuje. Bo ja wsciekla, sluchajac wrzasku malej, mrucze, ze zaraz jej chyba przyleje, a M. wscieka sie, ze ja sie wsciekam… Coz zrobie, ze z niego taki Ojciec Polak (meski odpowiednik Matki Polki). Ojcostwo przyszlo mu tak lekko jak gdyby cwiczyl je cale zycie. Opieka nad noworodkiem, niemowlakiem to dla niego pikus. Teraz jest troche gorzej, bo i jego wykancza charakterek Bi, ale nadal ma znacznie wiecej cierpliwosci niz ja. Wczoraj powiedzialam Bi podczas jej wrzaskow, zeby odeszla ode mnie bo mam jej dosc, M. na to wyszedl z domu trzaskajac drzwiami (bo jak smialam powiedziec tak do JEGO corki) i znow sie nie odzywamy… Rodzinna sielanka po prostu, a wszystko przez jednego, rozwrzeszczanego malolata… :(

poniedziałek, 8 października 2012

Kierowca byc :)

Jestem agresywna.

A juz napewno jestem agresywnym kierowca. Obserwowalam sama siebie wracajac w piatek do domu i doszlam do takiego wlasnie wniosku. Nie zebym koniecznie chciala cos zmieniac, tak tylko mnie naszlo. :) Jak normalnie rzadko przeklinam, to prowadzac samochod zdarza mi sie to co pare minut. Szczescie, ze przynajmniej odpuszczam sobie sygnaly “reczne”, za to czesto obdarzam szczegolnie “ciamajdowatych” kierowcow zdegustowanym spojrzeniem.  :) Dobrze, ze ostatnio to M. wozi Bi do opiekunki i z powrotem. Strach pomyslec jakie slownictwo podlapalaby jezdzac z matka. :)
No, ale wez tu sie czlowieku nie wkurzaj! Jakas babcia jedzie samochodem duuuzo ponizej limitu, niemal z nosem w kierownicy, w dodatku przyhamowujac przed kazdym (!) najmniejszym pagorkiem i kazdym (!)  lekkim zakretem. A, ze mieszkam w malowniczym stanie, to pagorkow i zakretasow na drodze ci u nas dostatek. A jak czlowiek boi sie jezdzic, to niech do cholery siedzi w domu, o!

Tak przy okazji to uwazam, ze ludzie po przekroczeniu pewnego wieku powinni miec prawko przedluzane tylko po kompleksowych badaniach i prznajmniej co 2 lata albo czesciej (tutaj prawko jest przedluzane co 5 lat). Jechalam kiedys za (cale szczescie, ze nie przed) dziadkiem z ewidentna choroba parkinsona. Glowa latala mu na wszystkie strony, nie wiem jakim cudem widzial w ogole gdzie jedzie! Taka osoba naprawde nie powinna juz prowadzic!
Pomijam lalunie robiace makijaz, czy przebierajace sie w czasie jazdy, bo to tez czesty widok. O ludziach, jedzacych czy gadajacych przez telefon nie wspomne. A moja wlasna kolezanka nagminnie pisze smsy w trakcie jazdy. No ludzie!

Ale wracajac do mojej drogi powrotnej. Zazwyczaj oddycham z ulga, kiedy docieram do autostrady. Konczy sie bowiem ciagle hamowanie, stawanie na swiatlach, podjezdzanie kawalka, aby znow za kims utknac, itd. Autostrada = wolnosc! :) I tu pierwsze rozczarowanie. Najpierw juz przy probie wlaczenia sie do ruchu mozna byc latwo rozgniecionym przez pierdzielonego TIRa, ktory ani mysli zwolnic i kulturalnie wpuscic auta probujace dostac sie na autostrade. Pewnie, on jest wiekszy i ciezszy, wiec co sie bedzie przejmowal, wszystkie malutkie osobowe autka, czy nawet nieco wieksze SUV musza albo zahamowac (a w ekstremalnych przypadkach zatrzymac sie nie zwazajac na trabienie samochodow za toba) albo zjechac na pobocze, klekoczac zebami na “rowkach” wyzlobionych dla obudzenia spiacych kierowcow.
Nastepnie utknelam za sznureczkiem samochodow jadacych noga za noga (malo powiedziane). Jak wreszcie udalo mi sie wyprzedzic moich “powolniakow” i dojechac do zrodla niemal-ze-korka, coz ukazalo sie mym zmeczonym oczom? Cholerny autobus szkolny jedzie sobie srodkowym pasem, skutecznie go blokujac, a przy okazji blokujac cala autostrade, bo wszystkie auta usiluja wymknac sie ze “sznureczka” i dolaczyc do normalnego ruchu. I tak robi sie tlok. Znacie napewno slynne School Bus’y z filmow? Takie fajne, zolciutkie. Otoz te slodkie autobusiki to zmora i przeklenstwo kazdego kierowcy (takze rodzicow pociech przemieszczajacych sie tymi vehikulami). Wiekszosc z tych pojazdow ma okolo 20 lat i strach pomyslec ile przebiegu. Rozklekotane to strasznie i powolne. Na autostrade powinny miec zakaz wjazdu moim zdaniem, a jak juz to grzecznie sobie jechac prawym pasem, razem z innymi slimakami. Nie wspominajac o tym, ze w dzielnicach podmiejskich zatrzymuja sie doslownie co przecznice zabierajac/ wysadzajac dzieciaki. Jak utkniesz za School Bus’em to spoznienie do pracy masz jak w banku!

I co wynika z tego przydlugawego wywodu? Chyba tylko to, ze Agatka powinna miec swoje wlasne, prywatne drogi, gdzie nie bedzie narazona na psucie sobie nerwow. Aaa, i drogi bez ograniczenia predkosci, bo Agatka lubi tez jezdzic szybko (ale bez szalenstw) i nie znosi sie wlec, a ktos za kim utknie naraza sie na stek epitetow i zlych wibracji rzuconych mu w plecy. :)

piątek, 5 października 2012

Wakacyjny misz-masz

A reszte naszych wakacji mozna wrzucic do jednego wora (czyt. postu). Nie ma za duzo do opowiadania, bo nie robilismy za wiele (to jakim cudem wyszedl mi taki dlugi post, hmm...). W Zakopanem spedzilismy w sumie 11 dni, ale z tych jedenastu tylko 3-4 mielismy w pelni relaksujace. No bo podsumujmy: slub, chrzciny, komunia (tak, komunia, nie pomylilam sie, ale to dluga historia). Dzien przyjazdu pomijam, bo nie wiedzialam jak sie nazywam. Cztery dni nam uciekly bo jechalismy 1. po siostre z rodzina do Krakowa na lotnisko, 2. po moja mame do Krakowa na lotnisko, 3. odwiezc siostre z rodzina do Krakowa na lotnisko, 4. odwiezc moja mame do Krakowa na lotnisko. Zgadza sie, bawilismy sie w szoferow dla mojej rodzinki. Bo moja mamusia jednak przyjechala na slub, ale jak pamietacie warunkiem bylo, zeby ktos ja odtransportowal z lotniska i z powrotem. I oczywiscie loty miala w kompletnie innych dniach niz siostra. Zreszta wygarnelam siorce, ze mogli chociaz w jedna strone leciec z mama, to my nie musielibysmy jezdzic 4 razy do Krakowa (Zakopianka, yeah!!!), szczegolnie, ze mama mieszkala z nimi w pensjonacie. W odpowiedzi uslyszalam, ze oni tez chcieli spedzic jak najwiecej czasu z daleka od mamusi. Tu zostalam bez argumentu, bo wlasciwie to im sie nie dziwie…

Przy okazji, dla rodzicow – polecam restauracje “Watra”, zaraz nad Krupowkami! Wybralismy sie do niej dzien po slubie, bo zebrala sie tam wiekszosc mojej rodzinki. Restauracja sama w sobie ma fajny klimat i choc z zewnatrz wyglada malo okazale, to w srodku jest ogromna! Ale nie to jest najwazniejsze, najlepsze bylo, ze z tylu maja ogrodzony ogrodek ze stolami, a przy stolach jest swietny plac zabaw dla dzieci, z piaskownica, hustawkami, dmuchanymi zamkami i innymi pierdolami. Oczywiscie dziecko w wieku Bi trzeba bylo pilnowac, ale juz starsze maluchy lataly same, a rodzice tylko zerkali od czasu do czasu. Naprawde swietny pomysl, powinno byc wiecej takich miejsc dla rodzin z dzieciakami!
A Trojmiasto? Bez komentarza… Spedzilismy kilka dni u mojej siostry, tyle, ze i ona i szwagier pracowali, wiec do 14 siedzielismy sami. Moja siorka mieszka na fajnym, nowym osiedlu w Gdansku, tylko, ze nowe osiedla maja to do siebie, ze sa raczej na, za przeproszeniem, zadupiach. Zeby dostac sie od niej do Gdyni, gdzie mam wiekszosc znajomych, musielibysmy jechac autobusem, a potem kolejka podmiejska i zajeloby nam to dobre 1.5 godziny, jak nie wiecej. Lenistwo wzielo gore, a poza tym Bi spi 2 godziny w srodku dnia, no i w koncu nie pojechalismy. A wieczorem siedzielismy z siostra i szwagrem. Siorka kiepsko sie czula (dopiero pozniej dowiedzielismy sie co to bylo, bo N. myslala, ze zwyczajnie sie czyms zatrula), wiec nie robilismy nic konkretnego. Wybralismy sie raz na spacer na Dluga (stare misto w Gdansku), co przy dwojce malych dzieci okazalo sie kiepska rozrywka. Dziewczynki gonily golabki z zapalem, ale juz chodzic im sie nie chcialo, w wozku siedziec tez nie, a w restauracji nie mogly usiedziec spokojnie, co oczywiscie kompletnie uniemozliwilo relaks rodzicom.

Stwierdzilismy, ze poodwiedzamy znajomych jak przeniesiemy sie do mojej mamy, do Gdyni (bo postanowilismy jednak zaryzykowac, dac mamie szanse i spedzic z nia kilka dni :) ). Plan byl dobry, tyle, ze zycie jak zwykle pokrzyzowalo nam plany. Mianowicie chwycila nas jelitowka (dzieki siorka, zatrucie, dobre sobie!). Ludzie, juz nie pamietam kiedy ostatnio czulam sie tak fatalnie! Oczywiscie mnie (moze z powodu ciazy) chwycilo najgorzej. Wszystkich trzymalo 1-2 dni, a ja po calonocnym lataniu do lazienki przez 3 dni bylam tak oslabiona, ze nie mialam sily przejsc sie po domu! No i kicha z odwiedzenia znajomych, juz bylismy poumawiani i trzeba bylo wszystko odwolac. Tak wiec pomiedzy chorobskiem i wyjazdem zostal nam jeden dzionek, zeby skoczyc nad otwarte morze (czyli nie nad Zatoke Gdanska), nad ktorym M. byl ostatnio jako maly chlopiec, a Bi oczywiscie nigdy. Poszczescilo nam sie bo trafil sie cieply dzien, pojechalismy do Leby i pieknie bylo! Fale ogromne, walily o brzeg z hukiem, a wiatr urywal glowy i myslalam, ze Bi sie wystraszy. Nic podobnego! Moj maly Wilk Morski gotow byl wbiec pelnym pedem do (nota bene lodowatej!) wody i musielismy trzymac ja z calych sil, inaczej zaraz by zanurkowala! Spodziewalam sie, ze zachwyci ja raczej ogromna “piaskownica”, ale okazalo sie, ze nie ma jednak jak woda! Nie bylabym soba gdybym nie wbila szpili mezusiowi, twierdzac, ze z naszej corki zadna tam goralka, to dziewczyna znad morza pelna geba! :) Na dowod zamieszczam fotke. Moze nie widac tego dokladnie, ale M. usiluje odciagnac dziecko dalej od nadchodzacej fali, a ono wyrywa sie probujac za wszelka cene wbiec glebiej. A matka zamoczyla spodnie do polowy ud usilujac zlapac dobre ujecie. :)

I to koniec wspominek z wakacji. Nie bylo zle, ale moglo byc znacznie, znacznie lepiej. Sprobujemy ponownie za 2-3 lata. :) Tylko zadnych slubow, komunii ani chrzcin rodzinko, prooosze! ;)

A na koniec kolejny gag mamusiny:

Jedna z osob, ktore mielismy odwiedzic byla moja dalsza kuzynka mieszkajaca pod Trojmiastem. Mama miala jechac z nami i strasznie sie na ta wizyte napalila. Mielismy spotkac sie z kuzynka wieczorem, ale pech chcial, ze poprzedniej nocy zaczely sie przeboje z grypa jelitowa. Tak wiec tego dnia, ja z goraczka, dreszczami i lamaniem w kosciach lezalam w lozku, a M. latal co pewien czas do lazienki i z kazda godzina czul sie coraz gorzej. Po poludniu chwycilo szwagra i siostrzenice. Wiec nie bylo wyjscia, wizyta zostala odwolana. A co robila mamusia? Rozczarowana, ze z wizyty nici, na przemian zrzedzila nam i dzwonila do siostry z pretensjami, ze nikt sie nie liczy z nia i z tym na co ona ma ochote! I moze bysmy jednak pojechali, przeciez nie musimy nic jesc! ;) Oczywiscie nigdzie nie pojechalismy, a mamusia zostala za to ukarana, bo ja jelitowka dopadla 3 dni pozniej. ;)

środa, 3 października 2012

Ha!

Rozpracowalam (no prawie) glupi SigmaPlot! Oczywiscie telefonu ani maila od panow technikow sie nie doczekalam, musialam sama dzwonic. Okazalo sie, ze aby otworzyc wersje tymczasowa programu musze kliknac na prawy przycisk myszki a nastepnie wybrac opcje, zeby wlaczyc go jako administrator. No cos takiego! Takie proste, a jednoczesnie... w ZYCIU bym na to nie wpadla!!! :)

Wczoraj wieczorkiem, posiadajac juz informacje jak wlaczyc cholerstwo, siadlam i postanowilam zrobic chociaz jeden wykres, na probe. Ludziska, ale sie naklelam!!! Program wyglada na pozor zupelnie jak excel, wiec najpierw mysle "luzik, co to dla mnie". Taa... Program ma wszystkie opcje w zupelnie innych miejscach, kilka dodatkowych utrudnien (przynajmniej dla mnie to utrudnienia), nawet z formatem sie namordowalam, bo uparcie pokazywalo mi jedna linie, a nie trzy! Kiedy wreszcie doszlam, jak ustawic, zeby pokazalo mi 3 linie, to dwie z nich nawet nie wygladaly jak moje dane, szly stopniowo i rowno w gore, podczas gdy moje wyniki skacza sobie radosnie po skali od 0 do 1089. Jak wreszcie doszlam, zeby linie pokazywaly wyniki zgodnie z tym co wklepalam w komputer, to musialam zmienic legende, bo zamiast moich oznaczen pokazywalo mi, z ktorej kolumny i rzedu wziete sa dane. No obled po prostu! I z tym, cholera, namordowalam sie najdluzej! W ktoryms momencie, ze lzami w oczach (jak sie wsciekam to zawsze chce mi sie ryczec) stwierdzilam, ze bede musiala zabrac laptopa do profesorka, zeby pokazal mi jak to, kurna, zrobic... Ale wreszcie wpadlam na rozwiazanie, zreszta calkiem przypadkiem, klikajac juz w co badz. I znalazlam! W zupelnie innej czesci ekranu niz bym przypuszczala... Tak wiec chyba wychodze na prosta (przynajmniej jesli chodzi o format wykresow). Zostalo mi jeszcze kilka rzeczy do odnalezienia, ale to juz powinny (!) byc drobiazgi. I mam nadzieje, ze kiedy siade do tego wieczorem, to bede jeszcze pamietac to wszystko co odkrylam w pocie czola wczoraj. :)

I wiecie co? Durny jest ten program! Wole excela! ;)

A w pracy nie wyrabiam! Nie moge sie kompletnie wygrzebac z papierow, ktore narosly podczas mojego urlopu... I ciagle znosza nowe i nowe... Juz po nocach snia mi sie cyferki! A nie, przepraszam, ostatnio snila mi sie Bi oblizujaca ze smakiem szczotke do mycia toalety! Skad mi sie w ogole biora takie sny...

wtorek, 2 października 2012

Mala Dama konczy 17 miesiecy + dopisek

Prosze. Jeszcze miesiac i mamy poltora roku! Niesamowite... A przeciez dopiero co swietowalismy 1 urodziny... Co ja pisze, niedawno lezalam na porodowce! :)

Czas na kolejne podsumowanie. Wlasnie stwierdzilam, ze nie opisalam 16 miesiecy, bo bylam w tym czasie w Polsce. Trudno, niedlugo comiesieczny raport to i tak bedzie za czesto, bo Bi przestanie rozwijac i zmieniac sie w takim tempie.

No wiec co nowego u 17-miesiecznej Malej Damy?

O charakterku mojej pociechy pisalam w poprzednim poscie, nie bede wiec znow zrzedzic. :) Dodam tylko, ze potrafi byc rowniez slodka jak cukierek. Nauczyla sie cmokac przy dawaniu caluskow i rozdaje je czasem zupelnie bez powodu i znienacka. Rownie czesto, po calusku "pieszczotliwie" zanurza zeby z twoim policzku lub brodzie, wiec trzeba sie miec zawsze na bacznosci. :)

Zrobila sie tez nieco milsza dla pieska. Nadal czasem probuje wsadzac jej paluszki do oczu (robi to i rodzicom), ale przestala specjalnie stawac jej na ogon czy lapy. Za to czesto przychodzi i przytula sunie, albo glaszcze ja po lbie. Wyglada to przeslodko, a pies dzielnie znosi te pieszczoty. :) Bi nauczyla sie tez, ze jak Bella je to trzeba zostawic ja w spokoju. Ale i tak nie zostawiamy ich samych nawet na chwilke, to sie chyba nigdy nie zmieni, ostroznosci nigdy za dosc.

Wspinanie idzie jej rewelacyjnie (ku mojej rozpaczy)! Po powrocie z Polski okazalo sie, ze potrafi samodzielnie wspiac sie na slizgawke. Co ciekawe, w Kraju nie udalo nam sie znalezc placu zabaw dla takich maluszkow. W Zakopanem w ogole nie znalezlismy placu zabaw na osiedlach (wstyd Zakopianczycy! :)), a w Trojmiescie wszystkie place byly dostosowane raczej dla starszych dzieci. Widac, ze koordynacja dziecka rozwija sie nawet kiedy ono nie ma mozliwosci cwiczenia. Bi sama zalapala, ze jesli przy wspinaniu ugnie noge w kolanie, to zmiesci sie przez otwor na platforme zjezdzalni. Wczesniej miala z tym problem. Teraz nasze domowe slizgawki sa dla niej frajda, wlazi, zjezdza (sama, bez podtrzymywania!) i tak w kolko kilka razy. Probuje nawet zjezdzac na brzuchu (co prawda tylem)! A ja ze smutkiem stwierdzam, ze po zimie, kiedy Bi bedzie miala prawie 2 latka, te nasze plastikowe zabawki beda dla niej juz zwyczajnie nudne... :(

Pokazuje niemal bezblednie czesci ciala na sobie lub rodzicach. Ze zwierzetami ma czasem problem, bo w koncu wszystkie wygladaja inaczej. :)

Pojawily nam sie wreszcie pierwsze, swiadome slowa, co prawda tylko 2, ale zawsze to cos. Bi mowi "tata" ("mama" nie chce mowic za nic! Chlip!) i ostatnio bardzo wyraznie "tak". Na "nie" wydaje z siebie blizej nieokreslony dzwiek, ale tak energicznie kreci przy tym glowa, ze nie ma watpliwosci o co jej chodzi. Na konika mowi "iiihaaa", a na pieska "au au". :)

Zaczyna interesowac sie dopasowywaniem ksztaltow w swoich dziecinnych puzzlach. Idzie jej calkiem niezle, ale kazda zabawa konczy sie histeria i rzucaniem puzzlami po ziemi, bo predzej czy pozniej natrafia na taki, ktorego nie potrafi dopasowac, a nie da sobie pomoc.

Z kapiela nam sie odwrocilo. Teraz mamy histerie przy probie wyciagniecia dziecia z wanny, a w najlepszym wypadku nie daje sie wytrzec i lata mokra i golutka po domu. :)

Jedzenie... bez komentarza... nie wiem jakim cudem to dziecko tak dobrze wyglada skoro nie je prawie nic konkretnego... Moglaby przezyc na owocach i jogurtach, czasem przegryzie jakas parowke. Aha, kocha chlebek z dzemem lub miodkiem, ale to, podobnie jak inne slodkosci, staramy sie jej ograniczac.

Zebole? Trudno powiedziec, bo nie da sobie zajrzec w paszcze. :) Napewno mamy ich juz 8, bo pojawila sie lewa dolna dwojka, poza tym u gory po prawej stronie Bi ma czworke lub piatke. Na dole po lewej stronie dziaslo jest spuchniete i widac tam cos bialego. I mam wielka nadzieje, ze to nie infekcja tylko kolejny zabek. :) Ale, tak jak napisalam wczesniej, Bi odmawia otworzenia buzi, wiec dostrzegamy nowe "nabytki" tylko przez ulamek sekundy przy wyglupach, kiedy mocno sie smieje. Wiec moze miec ich wiecej, tylko jeszcze ich nie dojrzelismy. :)

Dopisek:

Zapomnialam dodac, ze moje dziecko zaczelo nauke jedzenia sztuccami! Widelcem idzie jej calkiem-calkiem, ale daje jej zwykle, jednorazowe widelczyki. Widelce dla maluchow sa tak beznadziejnie pozaokraglane, ze nawet ja mam problem, zeby cos na nie nabic! :) Poslugiwanie sie lyzeczka to juz wyzsza szkola jazdy, ale jesli do jedzenia jest cos nieco gestszego (jak jogurt lub kaszka), to Bi sobie radzi. A ja jestem przeszczesliwa, bo moze nie bede musiala trzymac malego ssaka jedna reka i karmic Bi druga. :) Zostalo tylko przekonac mloda, ze miseczke warto jest trzymac druga raczka, zeby nie jezdzila po calym stoliku i ze fajnie jest zjesc samodzielnie CALA kaszke, a nie tylko 3-4 lyzeczki. Ale spokojnie, dojdziemy i do tego. :)

poniedziałek, 1 października 2012

po-weekendowa maruda

Uwaga, bede zrzedzic!

Weekend mialam kiepski, jakby wszystko sprzysieglo sie, zeby mnie wpieniac. Normalnie tak sie czulam przed okresem, ale teraz takiego usprawiedliwienia nie mam...

Bi przechodzi sama siebie. Zaliczylismy 5 WIELKICH histerii i niezliczona ilosc mniejszych. Ona od okolo tygodnia po prostu wszystko wymusza wrzaskiem i w rezultacie drze sie (bo to nie jest placz, ona jest zwyczajnie wsciekla) doslownie co 15 minut! Staramy sie ja ignorowac ale to nie takie proste kiedy w skrajnych przypadkach (jak te 5 napomkniete wyzej) potrafi wyc na pelnych decybelach (i bez chrypki!) ponad pol godziny. Oczywiscie uspokaja sie jak nikt na nia nie patrzy, ale wystarczy jedno spojrzenie i koncert zaczyna sie od nowa. I nie da sie wtedy zabawic, utulic, wrecz przeciwnie odpycha nas i kopie! A o co te awantury? Ano, dziecko nie chce wyjsc ze sklepu. Albo nie ma ochoty byc zapiete w fotelik samochodowy. Albo jest zmeczone jak cholera ale drzemke chce sobie uciac na rekach rodzica a nie w lozeczku. Albo nie chce jesc tego co ma na telerzyku i domaga sie slodyczy. Albo klocki nie chca sie polaczyc, a kwadrat nie przejdzie przez otwor na kolko w zabawce. Co ciekawe niania, do ktorej chodzi od dwoch tygodni twierdzi, ze Bi jest malym aniolkiem, tylko niejadkiem, ale jak tylko dziecko przestepuje prog domu, normalnie czort w nia wstepuje. Wiem, ze to przejsciowe, ze trzeba nie tracic zimnej krwi i przeczekac, ale kto nie przezyl takich napadow zlosci u malego dziecka, nigdy nie zrozumie ile to kosztuje siwych wlosow.

Ja turlam sie juz coraz bardziej, kostki zaczely mi puchnac tak, ze az bola. W pracy moge sobie podlozyc stolek pod biurko, zeby miec nogi wyzej, ale w domu, przy Bi nie mam nawet jak usiasc. Juz kiedys pisalam, ze ona nie znosi kiedy rodzic usiadzie spokojnie. Zaraz przychodzi, wrzeszczy i ciagnie za reke, ale najgorzej, ze ona sama nie wie wlasciwie czego chce. Tylko tego, zeby mama czy tata absolutnie nie siedzieli. W najlepszym wypadku wlazi na kanape i zaczyna po nas skakac, ale na to, ze wzgledu na moj brzuch tez nie moge jej pozwolic.
A dzis od rana krzyz tak mnie napierdziela, ze zaraz chyba zwariuje i zle spalam bo maly akrobacje sobie wyprawial i chyba dlatego zebralo mi sie znowu na utyskiwanie.

Jak juz marudzic, to na calego. Teraz o tej cholernej pracy dyplomowej. Zostaly mi (miejmy nadzieje) tylko dwa miesiace, a tu los znow rzuca klody pod nogi. Promotor zazyczyl sobie wykresy zrobione w konkretnym programie (SigmaPlot, ktos wie z czym to sie je?). Program ten podobno jest na kazdym pececie w uczelnianej sali komputerowej. Do ktorej nie mam niestety czasu sie wybrac, bo kiedy skoro w dzien jestem w pracy, a wieczorem z Bi? Mozna jednak wgrac sobie probna wersje tego programu na kompa. No to probuje. Najpierw okazalo sie, ze nie odbiera na Mac'u. Super. Kupilam specjalnie laptopa z Windowsem. I co? I nico, bo po zainstalowaniu programu pokazuje mi sie blad, ze licencja wygasla (jaka, kur...czaki!, licencja, to probna wersja!). Wlasnie czekam na telefon od panow technikow, zeby cos z tym zrobili, bo podobno to dosc popularny blad przy wgrywaniu programu. Ech... A zeby bylo jeszcze smieszniej, podobno dane do tego programu mozna kopiowac bezposrednio z excela. Tyle, ze na laptopie mam wersje starsza nic na Mac'u i jej nie rozpoznaje! Czyli wychodzi, ze bede musiala wklepywac wszystkie dane od nowa, a to naprawde niemalo numerkow i wez sie czlowieku nie pomyl! Chyba, ze zainwestuje jeszcze w najnowsza wersje Office'a... A potem jeszcze w pelna wersje SigmaPlot, zeby sie nie mordowac z probnymi instalacjami... Czyli wydam fortune na cos co przyda mi sie na kilka tygodni... Zalamka...

Zaczynam miec pomalu dosc... Jeszcze cos, a stwierdze, ze piep....e to wszystko i po prostu sobie odpuszcze. Mam magistra z Polski, chyba przezyje bez tutejszego...