Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 31 lipca 2020

Areszt domowy, tydzien #20 i ostatki lipca

Ostatni weekend lipca zaczal sie wczesnie. Jak na ostatnie czasy, bardzo wczesnie. Poprzedzajacego wieczora, z bolem nastawilam budzik na 6:45 rano, z (nieco pocieszajacym) zalozeniem, ze jesli Nik bedzie jeszcze spal, to i ja zaszyje sie na kolejna godzinke z powrotem w lozku. ;) O Bi bylam wlasciwie spokojna, bo to naturalny ranny ptaszek. Kiedy zdarzy jej sie samej z siebie pospac do 7:30, placze ze zlosci, ze tyle czasu jej ucieklo. Na prozno tlumacze, ze najwyrazniej jej organizm tego snu potrzebowal. Jest zla na siebie i tyle. ;)
W kazdym razie, jakims cudem obudzilam sie nawet w miare przytomna, a co lepsze, kiedy wstalam, okazalo sie, ze Nik rowniez juz nie spi. Ku radosci Bi wiec, ruszylismy ze sniadaniem i przygotowaniem do wyjscia na trening. Oczywiscie, po takiej przerwie, poranne szykowanie mamy kompletnie rozpie*rzone. Trening zaczynal sie o 8 rano, tymczasem kiedy wyjezdzalam z garazu, zegarek w aucie pokazal 8:11. Ups... Moze za tydzien uda sie dojechac na czas? Na szczescie mamy autem doslownie 3 minutki. ;)
Jak juz dotarlismy na miejsce, okazalo sie, ze basen o tak wczesnej porze to oaza spokoju. Oficjalnie nadal zamkniety, wiec zadnych ludzi, tylko dzieci z druzyny, plus rodzice.


Slonko przygrzewa ale jeszcze nie pali, woda nagrzana przez ostatnie upaly (usiadlam na brzegu i z zachwytem chlapalam nogami :D), ptaszki swiergola. No bajka, choc jak trafi sie chlodniejszy dzien, to dla dzieciakow wychodzacych z wody moze byc niezbyt przyjemnie. Ostatnio bylo wspaniale. :)

Nika nie moglam zlapac zeby mial glowe ponad woda ;)

Po treningu ruszylismy (znaczy ja i dzieciaki, bo M. byl oczywiscie w pracy) na obiecany Potworkom plac zabaw przy szkole. Wybieralismy sie tam jak sojki za morze od jakiegos czasu i w koncu sie udalo.

Plac zabaw po raz pierwszy (poza kempingiem) od ponad 4 miesiecy!

Obawiam sie, ze teraz co sobote po treningu mi nie podaruja, ale coz. Na placu zabaw, mimo wczesnej godziny jakas rodzina z dzieckiem, a pod szkola trzy auta robotnicze. Cos w szkole sie dzieje i podejrzewam, ze sa to przygotowania do otworzenia budynku w dobie covid'u. :/

Dziwie sie, ze oni w ogole daja rade normalnie chodzic, a co dopiero wspinac w tych crocs'ach. Mialy byc latwe do czyszczenia buciory na ogrod, a staly sie ulubionym obuwiem... :/

Potworkom bylo wsio ryba, co sie w budynku dzieje. Najlepsze, ze w koncu mieli plac zabaw, choc oprocz tego, szybko atrakcyjniejsze staly sie galezie pozwalane z rosnacych obok placu drzew. Typowe. ;)

"patyczek" :D

Potem jeszcze szybki wypadzik po kawe dla matki, a dla dzieciakow po niezdrowe, mrozone napoje. A co tam, raz w tygodniu mozna. W koncu jest lato, a ze w tym roku maja je kompletnie bez atrakcji, wiec niech beda chociaz napoje pelne cukru i konserwantow. ;)

Tymczasem w lazience najpierw stanely brakujace polowy sciany, zniknal kibelek (witajmy darmowe kardio przy bieganiu co chwila na gore), a potem pojawil sie nowy kolor.

Ta lazienka zawsze, jak na takie "pol lazienki", czyli toaleta, wydawala mi sie calkiem przestronna. A po wywaleniu wszystkiego nagle zrobil sie taki ciasny "schowek" ;)

Troche inne swiatlo (mocniejsze zarowki) i nagle wydaje sie jakby gorna oraz dolna polowa scian wymienily sie kolorami :D

Z tym kolorem to niezle jaja i nawet M. zrobil wielkie oczy, bo przeciez lazienka miala byc utrzymana w jasnej tonacji. Ale sam pokazal mi puszki farby pozostale po malowaniu dolu i zaproponowal, ze moze wybiore ktorys z tych kolorow skoro tyle tego zostalo. A dol mamy pomalowany na cztery rozne odcienie szarosci. ;) No to wybralam i juz w czasie malowania oboje skrobalismy sie po czuprynach, ze ciemny cholera. :D Poniewaz jednak ogolnie kolor jako taki mi sie podoba, stwierdzilam, ze musze zobaczyc jak sie bedzie komponowal z caloscia. Najwyzej sie przemaluje, mimo, ze M. oswiadczyl, ze mowy nie ma, on nie bedzie nic przemalowywal. ;)

Od niedzieli mielismy upaly ocierajace sie o rekordowe (dzis w koncu chlodniej - "tylko" 29 stopni). Temperatury w cieniu dochodzily do trzydziestu kilku kresek, a w sloncu pewnie spokojnie dobijaly do okolic 40stki. Codziennie wlazilam z Potworkami do basenu, zeby sie troche schlodzic. Niestety, mi marzy sie relaksik na dmuchancu, a dzieciaki marza raczej o dzikich harcach z matka w wodzie. Najczesciej juz po 15 minutach odechciewa mi sie tego "chlodzenia". Zreszta, klima w domu hula az milo, wiec od biedy moge sie schladzac nie wychodzac z chalupy. ;) W srodku dnia zreszta to wlasnie robimy. Jesli wysciubiamy nochale na zewnatrz, to tylko w razie niezbednej koniecznosci i  na krotko. Wyjatkiem jest kiedy Potworki wskakuja do basenu. Pilnuje ich spod parasola na tarasie, ale nawet i tam slonce prazy bezlitosnie i stad wlasnie ostatnio wskakuje do wody razem z nimi, zamiast ociekac potem na krzeselku. ;)

Musze spojrzec prawdzie w oczy, ze na selfie to ja wychodze po prostu STRASZNIE. Dobrze, ze chociaz dzieci mam ladne :D

We wtorek umawialam sie wstepnie z kolezanka, ale niestety prognozy straszyly burzami. W ktoryms momencie faktycznie sciemnialo, na horyzoncie zamajaczyla nawet czarno - granatowa chmura, ale coz... przeszla bokiem, nie spadla ani kropelka deszczu, a ja znow spedzilam wieczorem 40 minut podlewajac ogrod spalony sloncem i 33 stopniami. No i ominela mnie kawka i ploteczki, wiec i humor oklapl. ;)

W poniedzialek oraz srode, jak zwykle (od zeszlego tygodnia ta "zwyklosc" :D) Potworki mialy trening.

Humory, jak widac, dopisuja :)

Mala sensacja bylo to, ze w poniedzialek, kiedy po wejsciu na recepcje mierzylismy temperatury, przy Niku urzadzenie zapiszczalo przerazliwie. Az wstrzymalam oddech, ale na szczescie pracownica machnela tylko reka, ze jest goraco, a czujnik nastawiony jest na jakas smiesznie niska temperature i puscila nas dalej. Bylam zreszta swiadkiem wychodzac, ze nie tylko nam ten termometr pipczal. I nie dziwota, bo poniedzialek byl jak dotychczas najgoretszym dniem. Temperatura doszla do 37 stopni w cieniu i nawet przejscie kilkudziesieciu metrow przez parking owocowalo siodmymi potami. ;)

W czwartek Potworki mialy wizyte kontrolna u dentysty. Po koncowce zeszlego roku oraz poczatku obecnego, gdzie mam wrazenie, ze co chwila lecialam z Bi do zebologa, jechalam jak na sciecie, szykujac sie na kolejne zalamujace wiesci. Tymczasem, wiadomo, jak czlowiek przygotowany na "najgorsze", nie bylo tak zle. Nik ma zero nowych ubytkow (yesss!!!), wiec za tydzien jade z nim na zalakowanie stalych zebiszczy. Bi rowniez nie dorobila sie nowych dziur, ale ma niestety jedna (miedzy zebami, wiec podwojna), ktora zostala jeszcze ze stycznia czy lutego. Niestety opieka zdrowotna ma tutaj takie glupie zasady, ze skoro ubezpieczenie tego w tym roku nie pokryje (za duzo miala Bi ubytkow naprawianych), to poki co dentystka tego nie zalata. Jest jednak nastawiona dosc optymistycznie, ze ta dziura nie powinna sie powiekszyc do kolejnego roku jakos strasznie. Umowila Bi na zaraz po przerwie swiatecznej i pozostaje trzymac kciuki...
Po poludniu pojechalam z Bi na trening bardziej zaawansowanej grupy. Starsza cos tam marudzila, ze te treningi sa za trudne, ze wszyscy sa szybsi (nieprawda), ze nogi ja bola, itd. W koncu M., jak to M. burknal zebym ja z tego plywania wypisala, skoro nie chce. Tu nawet Bi zdziwiona spojrzala na ojca, bo ona marudzi tak dla sportu, zeby nie wyjsc z wprawy, nie to ze faktycznie nie chce plywac. ;) Ale M. tego nie kuma i uwaza najwyrazniej, ze ja Potworki przymuszam do plywania w druzynie. Czasem nie rozumiem jak mozna miec grubo ponad 40stke i nie rozumiec, ze dzieciaki marudza, bo tak (szczegolnie, ze nasze jecza co chwila o  cokolwiek). Sa zmeczone, znudzone, maja gorszy dzien i juz im wszystko nie pasuje, nawet jesli normalnie to lubia. A na kazdy jek, ze nie chce im sie plywac, M. natychmiast reaguje: "wypisac ich, jak nie chca!". :/

To mina pt. co to dla mnie! :D Musialam zaczac nakladac Bi czepek niestety, bo od mocno chlorowanej wody wlosy momentalnie zrobily jej sie sztywne w dotyku

Mimo tatusiowego zrzedzenia pojechalysmy i przy wejsciu tym razem byla Bi kolej zeby termometr zapipczal. Mimo, ze pracownicy tylko sie zasmieli, Bi powachlowala sie reka i sprobowala jeszcze raz. Tym razem temperatura byla ok. ;)

Moj mieczyk rozkwitl.

Ladny, choc wolalabym zdecydowana, mocna czerwien ;)

Coz, liczylam na jakis bardziej "soczysty" kolor zamiast tego bladziutkiego rozu, ale ze zakwitl tylko jeden, to wiecie. Jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma. ;) Szkoda, ze to prawdopodobnie byla jedyna wiosna kiedy mialam tyle czasu na sadzenie i dogladanie. Usadzilam sie tych cebulek jak glupia i choc lilie pieknie zakwitly, to mieczyki okazaly sie zupelnie niewdzieczne. ;)
Skoro mowa o liliach, to zakwitly tygrysie.

Ostatnio na niemal kazdym zdjeciu kwiatkow mam niechcianego "modela" ;)

Co ciekawe, poprzednie dwa lata w ogole nie pamietam zeby kwitly. Pewnie czerwone zuki zezarly im paki. :/
Kwitna tez takie piekne liliowce:

Te niestety strasznie cos przetrzebilo i sa ledwie zywe. No i poprzedni wlasciciele posadzili je w bardzo zacienionych miejscach i wydaje mi sie, ze nie bardzo im sie tam podoba.
A miedzy kwiatami lataja takie cudenka:




To motyl z rodzaju "swallowtail", nazywany tak ze wzgledu na piekny ksztalt skrzydel. Jest ich kilka gatunkow i sa ciezkie do rozroznienia, ale za to wszystkie piekne i bardzo duze - rozpietosc skrzydel dochodzi do 10 cm. Niestety, to prawdopodobnie ich gasiennice zzeraly mi niedawno koper. ;)


Bilety do Polski przelozylismy na koniec listopada. Nie ludze sie, ze polecimy, nastawiam sie raczej, ze kolejny raz bedziemy przekladac... Najbardziej szkoda mi dzieciakow, szczegolnie Bi, bo nastawili sie na ten wyjazd, marza, ze w koncu poznaja kuzynostwo... I prawdopodobnie bedzie doopa blada. :( W dodatku taki durny termin mamy, bo wracamy 20 grudnia i cala rodzina dziwi sie, ze nie zostaniemy na Swieta. Mamy kilka kilka powodow, dla ktorych chcemy wizyte zamknac przed przerwa swiateczna i choc chetnie zostalabym w Polsce na Boze Narodzenie, to musze myslec praktycznie... Zreszta, tak jak napisalam wczesniej, na 99% i tak bedzie kwarantanna, albo zamkniete granice, albo ch*j wie, co jeszcze i i tak nie polecimy...

Od niemal trzech tygodni mamy susze i upaly, za to kolejny ma nadrabiac zaleglosci w deszczu. Prognozy sa jednak zmienne niczym kobieta, wiec zobaczymy co z tego wyjdzie. W kazdym razie, ktoregos dnia temperatura ma spasc "az" do 25 stopni i znajac mnie, zaloze bluze. :D

Potworki zegnaja teczowo:

Prosili o teczach na lepetynach od jakiegos czasu

Nik musial sie choc troche odrozniac od siostry, wiec wymyslil, ze chce miec tecze na srodku i z przerwami miedzy kolorami

Milego weekendu i do przeczytania juz w sierpniu!

piątek, 24 lipca 2020

Areszt domowy, tydzien #19


I znow. Kolejny tydzien minal. Czas biegnie coraz szybciej, a mimo wszystko mam wrazenie, ze zyje w jakims takim zawieszeniu. Pracuje z domu nadal, probuje normalnie wszystko ogarniac, ale caly czas czekam, co ze szkola... Niby nasz gubernator oglosil, ze (na dzien dzisiejszy) szkoly maja prowadzic zajecia normalnie, stacjonarnie, ale zostalo jeszcze 5 tygodni, podczas ktorych sytuacja moze sie zmienic. W dodatku, nasze miasteczko oglosilo plany powrotu do szkoly i kiedy je przeczytalam, malo z krzesla nie spadlam! Pierwsza opcja sa normalne, codziennie lekcje. Wiadomka. Ostatnia opcja (oby do niej nie doszlo!) jest nauczanie zdalne. To juz znamy, wiemy czego sie spodziewac, choc nie oznacza to, ze nam sie ta wersja podoba... ;) Jest jednak jeszcze wersja z polaczeniem zajec stacjonarnych ze zdalnymi. I tu nie wiem czy mam sie smiac, czy plakac. Raczej to drugie...Dotychczas, wiekszosc chyba szkol w Stanach, jak i na calym swiecie, przyjelo forme nauki w szkole przez 2-3 dni i reszte dni zdalnie. Nie jest to opcja idealna dla pracujacego rodzica, ale ze moja praca pozwala na wykonywanie sporego zakresu obowiazkow z domu, wiec jakos bym to przelknela. Moj szef raczej tez. Niestety, nasze miasteczko wpadlo na "genialny" pomysl, zeby rotacja przebiegala co tydzien. Czyli tydzien w szkole, tydzien w domu... No kto wpadl na tak idiotyczny pomysl?! Jakos nie wyobrazam sobie oznajmic szefowi, ze bede sie pojawiac w biurze co drugi tydzien... :/ W dodatku rotacja mialaby sie odbywac alfabetycznie, wedlug pierwszej litery nazwiska, a to oznacza, ze Bi juz na starcie zostalaby rozdzielona z najlepsza przyjaciolka! :O Nie mowiac juz o tym, ze taki system po prostu rozwala kazda probe organizacji oraz zlapania jako takiego rytmu... Po prostu udusilabym tego "geniusza", ktory wymyslil te opcje! :/
Dlatego zamiast korzystac z potencjalnie ostatnich tygodni z Potworkami w domu, ja gryze pazury i nie moge sie na niczym skupic...

Dobrze, ze remont nieco odwraca moja uwage... W zeszla sobote wybralismy sie do sklepu, zeby jeszcze poszukac inspiracji do remontu lazienki. Sklep 45 minut jazdy, a tymczasem kiedy dojechalismy, jeszcze z autostrady moglismy podziwiac zakrecony kilka razy wezyk ludziskow czekajacych na wejscie. :O W pelnym sloncu, a ja nawet czapek Potworkom nie wzielam, bo przeciez mielismy byc w srodku! :( W tym momencie M. sie poddal i chcial zawracac z powrotem, ale stwierdzilam, ze jak juz taki kawal przejechalismy, mozemy sprawdzic przynajmniej jak szybko posuwa sie kolejka. Idac jednak grzecznie w strone ogonka, przechodzilismy wzdluz szeregu wejsc i traf chcial, ze przy jednym stal napis "entrance only" [tylko wejscie], a w srodku stanowisko do zwrotu towarow. Tak sie skladalo, ze chyba z rok temu, kupilismy w tym sklepie uchwyty do szafek, ktorych w koncu nie uzylismy i teraz wzielismy do oddania. Weszlismy wiec, pan zatrzymal nas zeby sprawdzic co mamy do oddania i czy mamy paragon, po czym pokierowal do stanowiska. Oddalismy uchwyty, ale zeby wyjsc ze sklepu, musielismy przejsc do dalszych drzwi, odnaczonych jako "exit only" [tylko wyjscie]. Spodziewalismy sie, ze ktos tam pilnuje porzadku, ale miedzy drzwiami znajdowaly sie kafejki, jakies sklepiki z jedzeniem i nikt juz tam nikogo nie sprawdzal. Pracownicy pilnowali tylko, zeby ludzie nie wchodzili wyjsciem i zeby nie wpuszczac nikogo bez zwrotow pierwszym wejsciem. Zastanowilismy sie czy uczciwie wyjsc i stanac w ogonku? Ale kurcze, bylismy juz przeciez w srodku, przejscie na glowna czesc sklepu bylo zaraz kawalek dalej (swoja droga, to bez sensu ten uklad), nikt nic nie sprawdza, no to... przeszlismy. :D Nie do konca "legalnie", ale ciesze sie, ze ominelo nas sterczenie przy 32 stopniach z dzieciakami, Bog wie jak dlugo i bez chociaz skrawka cienia. No i pogratulowalam M., ze pamietal o tych uchwytach i spedzil pol godziny szukajac upchnietego w jakiejs szufladzie paragonu. ;) Wracajac bowiem pozniej do auta, bylismy swiadkiem jak pare osob zostalo cofnietych. Niektorzy probowali wejsc po prostu cichcem od drugiej strony (:D), a inni mieli rzeczy do oddania, ale nie posiadali paragonu. Wszyscy zostali odeslani z kwitkiem, a nam sie udalo, hehehe! ;)

W lazience tymczasem zaczela sie demolka. Kafeleczki ze scian przyczepione byly tak mocno, ze aby uniknac odbijania kwadracika po kwadraciku, M. rozwalil po prostu sciane...

Za chwile zapomne juz jak to wygladalo :)

I po polowie sciany... Po ilosci mrowek, ktore wiecznie kreca sie po tej lazience, obawialam sie, ze w scianie znajdziemy gniazda. Na szczescie nic takiego nie bylo, a i izolacja wydaje sie byc w niezlym stanie

Zauwazylam, ze robiac zdjecia skupiam sie na scianach, chcialam wiec pstryknac fote podlodze, ktorej nienawidzilam z pasja przez ponad dwa lata. Nie obylo sie bez zupelnie nieplanowanego "modela" ;)

W koncu i podlodze trzeba bylo powiedziec "sayonara". Bez zalu. :D Pod kaflami odkrylismy warstwe linoleum w calkiem niezlym stanie. Bi tak sie ono spodobalo, ze chciala, zebysmy je zostawili. ;)

Mam teraz kibelkowa "wysepke", przynajmniej na jeszcze kilka dni. M. wiedzial, ze jeszcze nie zacznie nic konkretnego i oszczedzil nam biegania do gory na kazde siusiu ;)

W poniedzialek nadszedl pamietny dzien, kiedy powrocily treningi plywackie Potworkow! Balam sie, ze rozleniwieni dluga przerwa nie beda chcieli jechac, ale na szczescie polecieli jak na skrzydlach. Ciekawe ile potrwa ich entuzjazm. ;)

Trening w takich okolicznosciach przyrody - az im troche zazdroszcze :)

Oczywiscie i tutaj koronawirus wplywa na wszystko i zmusza do wprowadzenia zasad "dla naszego bezpieczenstwa", ktore nie maja sensu... Basen miesci sie z tylu budynku, gdzie jest dodatkowa odnoga parkingu. Zaparkowalam tam, weszlismy sobie przez furtke, kladziemy rzeczy i co? Trener przychodzi i przeprasza, ze musi byc "zlym policjantem", ale maja wytyczne od Stanu bez ktorych przestrzegania nie moga funkcjonowac. To miedzy innymi oznacza, ze wszyscy musza wejsc glownymi drzwiami, tam bowiem mierza temperature. No swietnie. Zamiast wiec przejsc przez zarosniety trawnik, gdzie moje dzieci zlapia najwyzej kleszcza, mamy przelezc przez caly budynek, gdzie wiadomo, dotykaja wszystkiego i moga zlapac cos znacznie gorszego... :/ No ale. Poczlapalismy naokolo calego parkingu do glownego wejscia. Na dworze 35 stopni w cieniu. Mysle sobie, ze beda jaja, jak dojdziemy cali zgrzani i nie tylko nas nie wpuszcza, ale wysla na kwarantanne. ;) Na szczescie termometr pokazal prawidlowe temperatury calej naszej trojce... W glownym holu, gdzie zazwyczaj staly kanapy, krzesla oraz stoliki dla czekajacych na dzieci rodzicow, pustka. Wszystko wyniesione... Nastepnie, idac przez budynek, wszedzie strzalki z kierunkiem poruszania sie. Najlepiej, ze przeszlismy schodami na polpietro, musimy isc wyzej, a tam strzalka tylko na dol! Czyli co, mam wracac z powrotem do glownego holu i tam szukac przejscia?! O nie, poszlismy na gore i mam ich gdzies. I tak nikogo nie mijalismy. ;) Na dworze jeszcze lepiej! Chodnik o szerokosci moze metra, ale podzielony tasma na pol i ze strzalkami pokazujacymi kierunek poruszania sie.

Czy Wy tez zauwazacie bezsens w tych oznaczeniach?

Na drzwiach zamiast normalnych klamek, takie uchwyty, ktore maja niby pomoc w otwieraniu ich ramieniem zamiast dlonia, ale w praktyce zupelnie niewygodne... Na treningu dzieci wchodza do wody z jednej stony, a wychodza z drugiej. Kiedy, juz plywajac, czekaja na swoja kolej, musza ustawiac sie przy czerwonych kropkach zaznaczonych co 6 stop, ale co z tego, skoro jest ich piecioro w jednej lini i potem i tak mijaja sie w wodzie i wpadaja na siebie... :/ Bezsens totalny.

Poniewaz od tylu miesiecy siedze w domu i nawet zakupy robi M., bylo to moje pierwsze wieksze zderzenie z kornawirusowa rzeczywistoscia. To co widze, to chaos, utrudnienia na calym kroku i zasady, ktore sa zwyczajnie idiotyczne, byle miec co pokazac zarzadowi Stanu. Wszystkie te bzdury i tak nas nie ochronia jesli zachorowania znow zaczna rosnac, a zaczna w koncu na pewno...
Najwazniejsze jednak, ze dzieciaki ciesza sie z wyjscia poza dom. Caly dzien dopytywali kiedy w koncu bedzie ten trening. Niestety, ten zrobili o normalnej, wieczornej porze. Mozliwe, ze trenerzy maja w dzien inna prace. Tylko w sobote ma byc na 8 rano, ale nie wiem, czy wstaniemy. :D
Poplywali, pocieszyli sie, a potem udalo im sie skorzystac z kilku minut na najglebszej czesci basenu (3m), poniewaz akurat byla pusta. Inaczej mogliby nas pogonic, z racji, ze basen ma byc glownie do uzytku czlonkow klubu.

Skok bez wiekszej gracji, ale najwazniejsze, ze jest zabawa ;)

Chociaz, przy upalach, jakie u nas obecnie panuja, nie wiem czy ktoregos razu nie przyjade w stroju i nie zanurze sie na chwile. Zobaczymy, czy ktos mi zwroci uwage. ;)

We wtorek nadszedl kolejny wiekopomny dzien, bowiem pojechalam do kolezanki! Naprawde, w obecnej sytuacji, takie zwykle cos urasta do rangi sensacji!

Z tej arcywaznej okazji Potworki zapragnely pomalowac wlosy, ale ze przypomnieli sobie o tym jak juz wychodzilismy z domu, czasu starczylo tylko na jeden paseczek

Widzialam sie juz kilka razy z sasiadkami, ale zawsze siedzialysmy na zewnatrz. Kolezanka mieszka w czyms na ksztalt domku szeregowego bez ogrodka, tylko z balkonem (to dosc popularne tutaj), wiec siedziec musialysmy w srodku. Fajnie bylo, wypilam dwie pyszne kawki, bowiem kolezanka ma super wypasiony ekspres, spieniajacy mleko i inne bajery, nagadac jak zwaykle sie nie moglysmy, a na koniec umowilysmy sie wstepnie, ze w przyszlym tygodniu moze przyjedzie do mnie. Przynajmniej jej cory moze w basenie sie pochlapia. :) Tyle, ze z mlodsza bedziemy musialy chyba wlezc do wody, bo ma niecale dwa latka i trzeba jej pilnowac. ;)

Sroda uplynela pod znakiem telekonferencji z praca (ech...) oraz kolejnym treningiem Potworkow. Rano Bi cos tam mamrotala, ze nie chce jechac, ale na szczescie jej przeszlo. Wiedzialam, ze ten entuzjazm dlugo nie potrwa. :D Problemem jest chyba to, ze na treningi przychodzi bardzo malo dzieci. W grupie Potworkow (poczatkujacej) jest 4-5 dzieci, a Bi jest jedyna dziewczynka. W grupie srednio-zaawansowanej jest tyle samo dzieci i rowniez tylko jedna dziewczynka (Marley - uwielbiam to imie!). Jesli pamietacie, przed pandemia Bi zaczynala pomalu przechodzic na treningi wyzszej grupy. Zaproponowalam wiec, zeby teraz dolaczyla do tej grupy, to prznajmnej bedzie miala Marley do towarzystwa (ktora zna i lubi). Narazie sie jednak opiera, tak samo jak przed przymusowa przerwa. Nie wiem co to dziecko ma za opor przed wyzsza grupa. Chyba to, ze w poczatkujacej jest najszybsza i najlepsza technicznie, a tam moze sie trafic ktos lepszy. ;)
A wieczorem w koncu zrobilam malosolne! Juz i tak czesc ogorkow mi zgnila i musialam wyrzucic, bo w tym roku jakos wszystkie obrodzily na raz i teraz juz widze na krzaczkach tylko pojedyncze sztuki, a jeszcze kilka dni temu nie nadazalam ze zrywaniem.

Taka ze mnie gospodyni, ze mialam tylko 3 sloiki i balam sie, ze nie upchce wszystkich ogorkow. Na szczescie udalo sie prawie na styk. Tylko jednego musialam pozrec :D

W ogole to nie wiem, jak to jest, ale w zeszlym roku malosolne robilam po nocy, bo prawie mnie w domu nie bylo i nie mialam kiedy. W tym roku niby jestem w domu, a i tak nie wyrabiam na zakretach i znow pieke i gotuje po nocach.:O Tym razem to juz chyba po prostu kompletny brak organizacji. :D Chociaz nie powiem, fajnie mi sie buszuje po kuchni po godzinie 22, kiedy wszyscy spia i w domu panuje cisza. :)

Aha! Zakwitla jedna z moich malw!

Moja pierwsza :*

To dosc dziwny egzemplarz (w sumie wszystkie, tylko inne narazie nie kwitna), bo tez i miala ciezkie zycie. ;) Rok temu, kiedy powinna nabierac sil na ten rok kwitnienia, M. co chwila ja kosil. Tuzin razy pokazywalam mu, ze tu mam drogocenne kwiaty i za kazdym razem zapominal. :/ Wracal z pracy, chwytal za kosiarke i zanim dojechalam 1.5 godziny pozniej, bylo po "ptokach". A te biedne malwy dzielnie odrastaly, choc oczywiscie mniejsze i slabsze. Watpilam, ze w tym roku wykielkuja, ale cztery daly rade. Jedna szykowala sie do kwitnienia wczesniej, to zlamal ja pies. :/ Malwa dzielnie sie jednak trzymala i nadal rosla, choc teraz lezala juz na ziemi, a ja balam sie ja ruszac, zeby nie zlamac do konca. W koncu jednak M. znow (!) bezmyslnie zahaczyl ja kosiarka i obcial paki! :O Co niesamowite, pozostaly kikut nadal jest zielony, ale juz oczywiscie nie zakwitnie. :( Kolejne 3 rosly duzo slabiej, tym razem jednak bylam w domu i pilnowalam, zeby M. ich nie uszkodzil i jedna jakims cudem wypuscila paki! Radosc dla mnie nieziemska, choc przez zeszloroczne koszenie, mam malwe - liliputa. ;) Siega mi ledwie kolan, a kwiaty maja srednice 6 cm. :D Ale i tak sa sliczne!
Poza tym, jeden z mieczykow jednak wypuscil paki. Jeden jedyny z 20 posadzonych cebulek. :/

Ciekawe czy uda mu sie zakwitnac i czy beda nastepne...

Trzese sie wiec nad nim niemozliwie i caly czas przypominam dzieciakom, ze jak rzuca psu pileczke w kwiaty i Maya mi tego mieczyka zlamie, to tabletow przez tydzien nie zobacza. ;)

Czwartek byl dniem dusznym i raczej pochmurnym, choc troche slonca sie od czasu do czasu przebijalo. Potworki jak zwykle po poludniu wlazly do basenu, po czym po pol godzinie wyszli marudzac, ze... im zimno. :O Zazwyczaj nawet po ponad godzinie nie mozna ich z wody wyciagnac, a tu takie buty. Tym bardziej, ze mielismy 28 stopni i niemozebna duchote. A woda, po kilku dniach upalow zrobila sie cieplutka. A im zimno... Jedynie co, to pechowo slonce akurat zaszlo za chmury. Oczywiscie, jak juz Potworki sie wycieraly i przebieraly, wyszlo z powrotem. ;)
Pod wieczor pojechalam z Bi na trening z grupa srednio - zaawansowana. Caly dzien wahala sie miedzy sprobowaniem, a (dziwnym jak na Bi) oniesmieleniem. W koncu przekonalo ja to, ze bedzie z jedyna, poza nia, dziewczynka. ;) Ciesze sie, ze dala sie namowic, bo chcialabym zeby kontynuowala powolne przejscie do wyzszej grupy. To znaczy, ja ze swojej strony w ogole najchetniej przestalabym ja wozic na treningi grupy poczatkujacej, ale powstrzymuje mnie opor Bi. Wyzsza grupa ma, po pierwsze, o jeden trening w tygodniu wiecej, a po drugie, ma te treningi dluzsze. W czwartek przekonalam sie tez, ze dzieciaki dostaja podczas treningow porzadny wycisk i dobrze. Starsza nie zdaje sobie sprawy, ze kiedy pozna jesienia przyjdzie czas na zawody, z racji ukonczonych 9 lat bedzie juz startowac w kategorii wiekowej 9-10. Nie tylko wiec dziewczyny beda starsze, ale i dystanse dluzsze. Teraz jest wiec czas na budowanie kondycji, inaczej obawiam sie, ze wymieknie w polowie wyscigu. ;)
W kazdym razie w koncu Bi pojechala, a kiedy po treningu juz-juz mialy wskoczyc z kolezanka do glebokiej czesci basenu i razem sie powyglupiac... zaczelo grzmiec i ratowniczka czym predzej basen zamknela! :O No co za pech! ;) Ze swojej strony bylam cichcem zadowolona, bo trening byl od 18 do 19, wiec konczyl sie w porze, kiedy pomalu zaczynamy szykowac Potworki do spania. Poza tym popatrywalam na niebo podejrzliwie, bowiem mijal trzeci dzien jak nie podlewalam ogrodu. We wtorek wrocilam bowiem od kolezanki tak pozno, ze zanim szybko przyszykowalam dla dzieciakow kolacje, zrobilo sie ciemno (tutaj slonce zachodzi jakas godzine wczesniej niz w Polsce). W srode zas zapowiadali na wieczor burze, wiec naiwnie uznalam, ze nie mam co podlewac. Taaa... Pokropilo troche o 21 i tyle. W czwartek wiec stwierdzilam, ze wracam, robie Potworom kolacje (M. dlubie w lazience, wiec jest bezuzyteczny jesli chodzi o sprawy opiekunczo - karmicielskie) i ide podlac chociaz warzywnik. Na szczescie nie zdazylam jeszcze wyjsc, jak zaczelo porzadnie grzmiec i w koncu lunelo. Uff... Ogrod odetchnal, bo kiepski czas sobie "wybralam" na niepodlewanie, kiedy panuja ponad 30-stopniowe upaly...

Propaganda koronawirusowa ma sie bardzo dobrze. Na lokalnych wiadomosciach pojawia sie pasek z krotkimi, najwazniejszymi wiadomosciami. W naszym Stanie, ilosc pozytywnych wynikow utrzymuje sie od jakiegos czasu okolo 0.8-0.9%. Kiedy wiec podskoczyla do (och!) 1.1%, natychmiast pokazalo to jako sensacje! Niewazne, ze jednoczesnie spadla ilosc hospitalizacji oraz zgonow. Najwazniejsze, ze podwyzszyl sie procent pozytywnych wynikow! Tymczasem pare dni pozniej, kiedy pozytywne wyniki spadly do 0.6%, myslicie, ze pokazano te wiadomosc na pasku?! A gdzie tam! Wyskoczylo za to ze hospitalizacje z powodu korony podskoczyly o... 9 osob. Dziewiec osob na caly Stan! Od razu widac trend, zeby pokazywac negatywne wiadomosci i straszyc ludzi, zamiat optymistycznie zawiadamiac o trendzie spadkowym...
Poniewaz wydaje sie, ze maseczki zostana z nami jeszcze jakis czas, zamowilam Potworkom dzieciece. Narazie po jednej, ale przed rozpoczeciem szkoly pewnie jeszcze dokupie. Mam dwa opakowania jednorazowych maseczek z pracy, ale sa na Potworki za duze. Tak dlugo o to jeczeli, ze w koncu uleglam. I tak im sie przydadza... A Bi niesamowicie sie ucieszyla z wzoru. ;)

Lamparcik ;)

Czy ktos ma jakies wyprobowane przepisy na cukinie? Znow nie nadazam z przerobka moich zbiorow. ;) Faszerowana nam sie przejadla, podobnie jak leczo, ktorego mamy kilka zamrozonych pojemnikow i nie mozemy przejesc. Znalazlam przepis na zapiekanke i wyszla pyszna.

Dosc sceptycznie do niej podeszlam, ale niepotrzebnie. Nawet M. przyznal, ze dobra, a my sie malo kiedy zgadzamy co do smakow :)

Niestety, wychodzi jej cala blaszka, ale potrzeba do niej tylko dwoch cukinii. Ja tymczasem mam kolejne 4 w lodowce i musze je zuzyc zanim zgnija. Cos? Ktos? ;)

Pozdrawiam weekendowo!

sobota, 18 lipca 2020

Areszt domowy tydzien #18


I kolejny tydzien za nami. Jedynym zaplanowanym "wydarzeniem" tego tygodnia miala byc kontrola dzieci u dentysty. O ktorej to kompletnie zapomnialam i dobrze, ze dzwonia zeby przypomniec i potwierdzic. ;) Bardzo sie tez zdziwilam, ze umowilam dzieci juz na 8 rano, ale ze bylo to w styczniu, to oczywiste. Mialam przeciez pracowac, a Potworki chodzic na polkolonie. Poniewaz jednak miesiace (nie moge uwierzyc, ze to juz idzie w miesiace!) laby nas rozleniwily i nawet Potworki zaczely ostatnio wstawac okolo 8 rano, wiec czym predzej przelozylam wizyte na bardziej "ludzka" godzine. :D

W zeszlym tygodniu szef zestresowal mnie, kiedy oznajmil, ze Chinczycy maja pytania co do mojej prezentacji/ szkolenia i prawdopodobnie bede musiala sie z nimi jeszcze raz polaczyc internetowo. Okazuje sie jednak, ze niepotrzebnie mialam straczke, bo Chinczycy grzecznie wyslali... maila z pytaniami. Pol poniedzialku klepalam odpowiedzi, bo to nie jest temat ani pytania z rodzaju "tak/nie", wiec musialam dobrze sie zastanowic i sformuowac mysli. Mam nadzieje, ze beda usatysfakcjonowani i dadza mi juz spokoj. ;)
Wyplata wplynela tym razem spozniona "tylko" o dwa dni. ;) Dobrze, ze wplynela, chociaz przy kazdym opoznieniu mam teraz nerwowke: wplynie, czy nie wplynie? :/

W noc z poniedzialku na wtorek mielismy wizyte Zebowej Wrozki i to podwojna! Bi w koncu pozbyla sie lewego dolnego kla, ktory chwial sie od jakiegos czasu. Podejrzewam, ze wylecial tak szybko bo obok ma szczerbe po wyrwanym zebie, tym bardziej, ze pozostale kly ani drgna. Nie mniej, dziesiaty rok zycia to chyba normalny czas na wymiane klow, wiec niech bedzie. Nik na poczatku oczywiscie sie naburmuszyl (ach, ta ciagla rywalizacja!), dopoki nie przypomnialam mu, ze kiedy wypadla mu ostatnia dwojka, zapomnial podlozyc jej pod poduszke i zab lezal sobie w najlepsze na szafce. Radosc byla nieziemska, a ja pogratulowalam sobie, ze wczesniej nic Nikowi o tym zebie nie przypominalam. ;)

W czwartek dzieciaki mialy "play date" i to tez podwojne. ;) Nika zaprosil najlepszy kumpel, ktorego nie widzial od marca, a ktory w dodatku posiada wielki basen przy domu, wiec radosc byla nieziemska. Niestety, mimo, ze kumpel ma siostre - blizniaczke, z ktora Bi sie lubi, tym razem Starsza nie zostala zaproszona. Pozniej, zgodnie z moimi przewidywaniami, okazalo sie, ze do mamy dzieciakow przyjechala kolezanka z corka, wiec Bi stanowilaby piate kolo u wozu. W kazdym razie Bi byla rozczarowana (glownie z powodu tego basenu :D), wiec napisalam do sasiadki, czy jej corki maja ochote wpasc sie pobawic. Na szczescie mialy i w ten sposob oba Potworki fajnie spedzily choc czesc dnia. :) A ja poddalam sie i z pracy zrobilam tylko niezbedne minimum, najpierw bowiem odwozilam Nika (ku jego radosci, pojechalismy na rowerach) i wrocilam spocona i zmachana, a potem ledwie wyczyscilam basen, przybyly dziewczyny i musialam caly czas zerkac jednym okiem, co porabiaja. Zawsze czuje sie lekko zestresowana kiedy do Potworkow przychodza koledzy. Moje dzieci, to wiadomo, moje. Wiem mniej wiecej czego sie po nich spodziewac i, co wazniejsze, jesli przytrafi im sie jakis "wypadek", moge miec pretensje tylko do siebie. Gdyby cos sie stalo obcym dzieciom pod moja opieka, musialabym jeszcze spojrzec w oczy ich rodzicom...
Ale, co ja Wam bede opowiadac. Wszystkie znacie to uczucie.

Dobra wiadomoscia tego tygodnia bylo to, ze od poniedzialku wracaja treningi plywackie. W koncu jakis powiew normalnosci! :) Jeszcze lepsza wiadomoscia jest to, ze beda na basenie na zewnatrz. Oczami wyobrazni widze Potworki w wodzie, a siebie wylegujaca sie na lezaku pod parasolem. Albo ukradkiem wchodzaca do plytkiej czesci basenu dla ochlody (teoretycznie rodzicom nie wolno, chyba ze maja czlonkostwo w klubie, ale musze sprawdzic jak rygorystycznie tego pilnuja). ;)

Poza tym, kuchnia w koncu ukonczona!

Przed


Po

Nie jest to kolor, ktory upatrzylam sobie na poczatku, ale przyznaje, ze wyszlo calkiem fajnie. no i mam nadzieje, ze nie opatrzy nam sie i za 3 lata nie bedziemy rownac kuchni z ziemia i zaczynac od nowa. :D

Po - z tej perspektywy nie mam zdjecia sprzed malowania

Teraz nasza uwaga przeniosla sie na lazienki. :D Ja chcialam zaczac od tej dzieci, M. uparl sie na dolna. No, niech mu bedzie, tym bardziej, ze po malowaniu kuchni, zlew popackany jest na zielono i niczym nie moge go domyc. Na szczescie i tak byl do wymiany. ;)

Obraz nedzy i rozpaczy. Kafle na scianach oraz zlew najprawdopodobniej sa jeszcze oryginalne, z czasow budowy domu (a dom jest rok mlodszy ode mnie! :O). Podloga oraz szafka mogla byc jakis czas temu wymieniana, choc i tak zostala zle dobrana, bo zlew z jednej strony odstaje i choc ktos staral sie zalepic szpare pianka, stworzyl tylko dodatkowy syf

Prawa strona wneki okiennej dostaje nieco slonca poznym popoludniem. To znaczy latem. Zima slonce do tego okna nie dociera w ogole. A, tak mam balwankowa pokrywe na klape sedesu. Wkurzalo mnie ciagle walenie nia Potworkow, a ze wiedzialam, iz i tak bedziemy remontowac lazienke, zostawilam co mialam pod reka :D

Szukam inspiracji, tym bardziej, ze lazienka wychodzi na polnocny - zachod, ma przed oknem rzad wysokich swierkow i praktycznie nie dochodzi tam dzienne swiatlo.

To zeby Wam pokazac, jak ciemno jest w tej lazience (bez wlaczonej lampy oczywiscie). Fota robiona przy pieknej, slonecznej pogodzie, kiedy do lazienki wkrada sie mnostwo swiatla z rozswietlonej kuchni

Ciemno jest jak w lochu, wiec wiem tyle, ze musze postawic na jasne kolory. Szczegoly poki co mi sie nieco rozmywaja. ;)

Postawic na stonowana elegancje?

Czy na odrobine szalenstwa? ;)

Na podloge mozaika?


A poniewaz tym razem malo co sie dzialo i poscik wyszedl krociutki, wrzuce jeszcze troche zdjec ogrodu.

Nie pamietam czy pisalam, ze piwonia i w tym roku nie rozczarowala?

Laur gorski zawsze kwitnie spektakularnie

Potem przyszla kolej na roze, ktore, choc niemozliwie oblazniete przez mszyce, dzielnie i pieknie rozkwitly. Obok rozy zolte kwiatki, ktorych nazwy nie znam, ale ktore mam rozsiane po calym ogrodzie. Juz niestety zakonczyly kwitnienie

Po pierwszej rozy, przyszla kolej na druga. Ta mnie niemozliwie wkurza, bo przycinam ja jesienia, przycinam wiosna, a w srodku lata i tak rozrasta sie w takie wielkie krzaczysko i opiera o sciane garazu...

Zasadzone na wiosne bulwy lilii zakwitly przepieknie, niektore jako takie, dwukolorowe cudo :)

Nad ta czescia ogrodu kompletnie nie moge zapanowac i nie wiem, czy w ogole chce. Wyglada to bowiem jak jeden, wielki balagan, ale to wszystko to sa kwiaty! Nie mam serca niczego wyrywac, wiec rosna sobie niczym dzika laka :D

"Gesie szyje" (gooseneck) z hortensja w tle

Pierwszy floks

Pszczolka zapyla ogorasy :)

Blondasy z zapalem pomagaja zrywac plony, mimo, ze pokrzykuja z bolu przy zbiorze klujacych ogorkow ;)

I tylko te cholerne mieczyki nie maja nawet pakow... :/

A na zakonczenie, koronawirusowy zarcik ;)

 

niedziela, 12 lipca 2020

Areszt domowy, tydzien # 16 & 17

I znow dwa tygodnie sie "smigly". ;)

O tygodniu # 16 nie ma co za duzo pisac. W poniedzialkowy wieczor odbyla sie druga czesc mojej prezentacji dla Chinczykow. Poszlo ok, ale najbardziej ciesze sie, ze to juz za mna. ;) Ne ludze sie jednak i jestem pewna, ze moi bossowie predzej czy pozniej znow cos takiego wymysla... (No i wykrakalam i wymyslili zanim nawet dokonczylam posta, ale o tym pod koniec ;P).
Tym razem Potworki uparcie na mnie czekaly, zeby jeszcze dostac buziaka na dobranoc. Slodkie to jest, choc troche przeraza mysl, jak poradza sobie psychicznie, kiedy znow przyjdzie nam spedzac wiekszosc dnia osobno, po tylu miesiacach ciaglej wzajemnej obecnosci. Staram sie jednak odsuwac od siebie takie mysli i nie stresowac na zapas...
Z innej beczki, pensja, ktora miala wplynac tamtego dnia, nie wplynela. Co za niespodzianka... :/

We wtorek po poludniu zaczelam pomalu szykowac przyczepe - nakladac posciel, pakowac ubrania, itd. Jak to bywa, przyzwyczajona, ze przeciez zawsze, ale to ZAWSZE na naszych wyjazdach pada, zapakowalam kalosze, plaszcze przeciwdeszczowe, itp. Coz, prognozy sie poprzesuwaly i choc jeden dzien byl pochmurny, nie spadla ani kropelka. Nie zebym narzekala, ale wypakowujac potem wszystkie te, nieuzyte ani razu, klamoty, troche pozgrzytalam zebami. ;) Podobnie, zapakowalam dlugie spodnie oraz bluzy. Niekoniecznie od chlodu, bo temperatury nawet w nocy mialy byc wysokie, ale z mysla o oslonieciu przed komarami. Hehehe, bylo tak goraco, ze wolelismy ryzykowac pozarcie przez krwiopijcow, niz nakladac dodatkowych warstw na ubrania. :D
W srode juz na dobre wpadlam w wir pakowania. W zasadzie to juz okolo poludnia odpuscilam sobie prace, bo i tak nie moglam sie skupic. Chodzilam do przyczepy w te i nazac cale popoludnie, a co spojrzalam do ktorejs z szafek, przypominalam sobie o kolejnej rzeczy do spakowania. Pomyslalby ktos, ze skoro jest to nasz czwarty juz sezon kempingowy, to mam jakas liste pierdol do spakowania... Tymczasem ja nadal ide na zywiol. ;) Spontan ten jednak dziala, bo zdarza sie, ze czegos zapomne, ale tylko sporadycznie.
Wieczorem tylko ostatnie puszczenie zmywarki, przygotowanie kanapek na sniadanie, ktore mielismy zjesc w drodze i do spania. Polozylam sie "wczesniej", czyli okolo 11, ale poddenerwowana wczesna pobudka oraz dluga podroza, spalam cholernie zle i kolejnego dnia czulam sie jakby po mnie cos przejechalo. ;)
Budziki zadzwonily w czwartek o 3 nad ranem. Szybkie mycie, kawa na droge, kilkukrotne obejscie chalupy zeby sprawdzic czy na pewno wszystko wylaczone i mozna bylo ruszac. ;) Spod domu wytoczylismy sie okolo 4:45 rano. Niebo dopiero zaczynalo sie rozjasniac na wschodzie. Dzieki wczesnej pobudce, udalo nam sie przejechac przez cholerny Nowy Jork w okolicach 7 rano, kiedy ludziska dopiero ruszali do pracy. Ruch byl niesamowity jak na taka pore, praktycznie samochod na samochodzie, ale przynajmniej nie bylo zatorow, z ktorych owo miasto slynie i przez ktore nienawidze tamtedy przejezdzac...
Po Nowym Jorku poszlo juz sprawnie. Nasz kemping byl na niezlym zadupiu. Zeby oddac Wam jak bardzo, dopisze, ze kiedy zjechalismy z autostrady na zwykla droge ze swiatlami, nawigacja pokazala ze przed nami jeszcze 3 godziny jazdy! :O Uznalam, ze chyba sie pomylila i wyprowadzi nas na jakies manowce. System autostrad w Stanach jest bowiem swietnie rozbudowany i zazwyczaj kiedy zjezdza sie na boczne drogi, jest sie juz prawie u celu. Nie tutaj! Jechalismy sobie wiec przez rolnicza kraine Stanu Virginia, podziwiajac osiedla domkow, pola kukurydzy, male centra handlowe, pola kukurydzy, okazjonalny bar (no przeciez!) oraz pola kukurydzy. Tak, te ostatnie zdecydowanie dominowaly w krajobrazie. ;)
W koncu jednak, po 8 godzinach jazdy i jednym malym przystanku na rozprostowanie nog oraz siusiu, dojechalismy na miejsce. Byla 13 po poludniu, wiec czulismy sie jakbysmy wlasnie zyskali dodatkowy dzien na kempingu. :)

Tam bylismy! To w tle, na wodzie, to otaczajace zatoczke... betonowe konstrukcje w ksztalcie statkow :O

Potem to juz byl blogi wypoczynek, choc niemozliwie goracy. Niby zjechalismy "tylko" 8 godzin na poludnie i chociaz temperatury byly z grubsza podobne do naszych (okolo 30 stopni), to wilgotnosc robila swoje. Caly czas 70-80% przy bezchmurnym niebie, dawalo popalic. Klimatyzacja w przyczepie chodzila bez przerwy dzien i noc, bo nawet kiedy my gdzies jechalismy, w kemperze zostawala Maya. Nie zostawie przeciez zwierzaka w "puszce" z dykty, ktora w kilkanascie minut nagrzewala sie niczym piec.

A zwierzak, jak glupi, przy 25 stopniach oraz 90% wilgotnosci, kladl sie przy samym ognisku :D

Na szczescie to byl jeden z tych "luksusowych" kempingow, z podlaczeniem do pradu, wody oraz sciekow. Dzieki temu klima mogla sobie pizgac do woli, a do prysznica nie potrzebowalismy publicznych lazienek. Na cale pole kempingowe, widzialam raptem kilka osob chodzacych w maseczkach. Szczerze, to nie wiem jak oni to wytrzymywali przy takim upale... Do plazy mielismy moze minutke na rowerach i tam nikt juz sie maseczkami nie przejmowal. Zreszta, mimo ze plaza nie byla zbyt rozlegla, tlumow nie bylo i kazdy mogl rozlozyc sie w odpowiedniej odleglosci od innych plazowiczow.

Woda byla cieplutka!

Mielismy wyjatkowe szczescie, bo tego samego dnia rozlozyla sie naprzeciwko nas rodzina z trojka dzieci - 9-latkiem oraz 5-latka (i maluchem niespelna 2-letnim na dokladke ;P). Chlopiec - Ethan, mimo ze troche starszy, swietnie dogadal sie z Nikiem i jak to chlopcy, pomimo nieziemskich upalow, jezdzili po kempingu na rowerach, kiedy im sie znudzilo przesiadali sie na hulajnogi, a potem jeszcze robili rundke biegiem dla lepszego efektu :D Bi, z braku lepszej opcji, bawila sie z 5-letnia Ellie i choc obawialam sie, ze szybko znudzi sie takim maluchem, calkiem niezle im to wychodzilo.

Ktoregos dnia urzadzili sobie bitwe na balony wypelnione woda :)

A ze ganiali ciagle cala czworka, poluzowalismy z M. zwykle zakazy i dalismy im wolna reke na jezdzenie po calym kempingu, jesli tylko uprzedza w jakim kierunku sie udaja. ;)
W rezultacie, przez niemal 4 dni mozna bylo zapomniec, ze mamy dzieci. Poza wypadami na plaze (a ze ta byla niewielka, jak pisalam wyzej, tam tez czesto wpadalismy na "sasiadow") oraz krotkimi wycieczkami, prawie zapominalismy, ze mamy dzieci. Dawno nie opilam sie tylu kaw i nieoczytalam ksiazek siedzac w spokoju na lezaku. :D Na plac zabaw udalismy sie dwa razy, ale byl malo ciekawy oraz zaniedbany.

Nik nie pogardzil chociaz zjezdzalniami

Z tego co wiem, otworzono go dopiero kilka dni przed naszym przyjazdem i nie zdazono chyba doprowadzic go do ladu. Z kory, ktora wysypane bylo podloze wyrastaly chwasty, dzieciaki jeczaly ze nie ma drabinek, a kiedy odkrylam, ze po nodze lazi mi kleszcz, oznajmilam, ze wiecej tam nie idziemy. ;)

Z braku laku, dobry kit. Czyli, przy braku drabinek, Bi postanowila sprawdzic sile ramion w inny sposob :D

Te kilka dni uplynelo nam wiec glownie na krazeniu od przyczepy do plazy.

Na plaze schodzilo sie dluuugim pomostem, ciagnacym sie nad wydmami

Potworki mogly z wody praktycznie nie wychodzic

Matka miala oczywiscie "te" dni i dopiero ostatniego dnia wlazla do wody, chlip...

A wodzie takie cudo - zywa skamienielina!

Jednego wieczora, kiedy wilgotnosc litosciwie spadla, udalismy sie na przejazdzke rowerowa. Pole kempingowe mialo kilka fajnych szlakow rowerowych i szkoda tylko, ze bylo za goraco, zeby z nich skorzystac. Jestem typem sowy i zrywanie sie o 5 rano zeby pojezdzic na rowerze, mnie przerasta, choc na kempingu bywaly jednostki, ktore o 7 rano juz skads wracaly. ;)

Na trasie umykaly nam spod kol kroliki, a z daleka moglismy podziwiac sarny... a raczej ich ogony, bo na nasz widok czmychaly w las ;)

Dwa razy pojechalismy do slynnego miasta Virginia Beach. To jedno z bardziej znanych "kurortow" wschodniego wybrzeza. Pierwszy raz byl to tylko rekonesans i zakupy, bowiem (jak ostatni idioci) spakowalismy za malo wody, a temu co lecialo z kranow pola kempingowego nie bardzo ufalismy. ;) Drugi raz pojechalismy juz konkretnie przejsc sie nadmorskim bulwarem, ciagnacym sie wzdluz plazy. Poczulam sie troche jak w Gdyni, tylko temperatury nie te. Nie pamietam, zeby w Trojmiescie kiedykolwiek byl taki gorac. ;)
Do Virginia Beach dojezdzalo sie z okolic naszego kempingu dosc niesamowitym mostem - tunelem, ciagnacym sie calutkie 28 km! :O

Taki tam mosteczek... po horyzon ;)

Dlaczego pisze: mostem tunelem? Przez wiekszosc jazdy przez zatoke (Chesapeake Bay) jedzie sie mostem. W dwoch miejscach jednak, most nagle sie "urywa", czyli droga wjezdza w tunel, biegnacy pod woda.

Most, most, most, a tu nagle (zaznaczone strzalka)... nie ma mostu! :D

Tworzy to miejsca, gdzie przez zatoke nadal moga kursowac wielkie kontenerowce, most jest bowiem za niski i pale go przytrzymujace za geste, zeby mogly sie miedzy nimi zmiescic.
Samo Virginia Beach nie zrobilo na mnie jakiegos ogromnego wrazenia. Miasteczko ladne, ale typowo rekreacyjno - turystyczne. Wielkie hotele ciagnace sie wdluz plazy i bulwaru, a wszystkie uliczki, az po dwie przecznice wglab stanowiace mniejsze pensjonaty, domki oraz pokoje wynajmowane letnikom.

Pare palm i mozna sie bylo poczuc jak na Florydzie ;)

Jadac glowna droga (z dwoma pasami w jednym kierunku, czyli w sumie czterema) caly czas trzeba bylo miec oczy naokolo glowy, bo co chwila na ulice wychodzily grupki udajace sie na plaze, lub wlasnie z niej wracajace. Nikt nie przejmowal sie tez odzieza, ludziska paradowali w samych strojach, prezentujac czesto typowo hamerykanckie postury. ;)
Spacer po bulwarze okazal sie za to mordega. Zar lal sie z nieba, Poworki marudzily na potege i choc bulwar ciagnie sie 3 mile (4.8 km) to my przeszlismy moze z jedna trzecia.

Statua Neptuna. Ta w Gdansku jest ladniejsza ;)

W drodze powrotnej kupilismy dzieciakom lody, co zamknelo choc na chwile jeczace buzki, ale i tak, spoceni jak prosiaki, z ulga wrocilismy do auta.

W przejsciach miedzy hotelami skrywaly sie takie "dekoracje"

Albo takie ;)

Aha! Na bulwarze byly tlumy i choc kazda grupka grzecznie ustepowala sobie drogi i starala sie trzymac jako taki dystans, to tylko pojedyncze jednostki mialy na gebusiach maseczki. I nie ma sie co dziwic. Cala Hameryka "grzmi", ze na poludniu kraju jest teraz straszny wzrost zachorowan bo malo kto nosi maseczki. A ja sie pytam, jak przy temperaturach dochodzacych do 40 stopni albo i wyzej oraz wilgotnosci okolo 80%, na swiezym, kurna, powietrzu (dobra, przy takich warunkach ta "swiezosc" to lekka przesada ;p) czlowiek ma sobie jeszcze wsadzic na facjate cholerna maske?! Chyba po to, zeby za chwile przykleila sie do potu na twarzy!

I tyle. Wypad krotki w sumie, choc jak na nasze kempingi to calkiem spoko, bo bywalo, ze jechalismy na dwa dni. ;)

Wodne akrobacje Bi

Nik wolal swoja deske. W tle mozecie zobaczyc te "tlumy" na plazy. A akurat byl przyplyw, wiec mniej miejsca

Powrot byl juz duzo gorszy, bo wyruszylismy o 8:30 rano, wiec nie udalo nam sie przemknac przed godzinami szczytu, ale zmiescilismy sie w 10 godzinach. ;) Nowy Jork jeszcze przejechalismy tuz przed 15 i nie bylo najgorzej, ale potem juz utykalismy co chwila. Do domku zajechalismy po 17, wiec calkiem niezle. Starczylo czasu na wypakowanie przyczepy przed obowiazkowa kapiela Potworkow. Zreszta teraz, wiedzac, ze nie musze rano wybywac do pracy, rozpakowywalam sie zupelnie na luzie. Planowalam wypakowac tylko to, co najwazniejsze, czyli zarcie, zeby mrowki (albo myszy) do wszystkiego nie powlazily. No, ale ze dojechalismy o znosnej porze, w koncu wypakowalam wszystko. :)
W dzien powrotu, wplynela tez moja pensja, spozniona "tylko" o tydzien oraz jeden dzien. :D

Kolejny dzien byl wyrwany z zyciorysu, bo glownie ogarnialam pranie, skladanie oraz czyscilam basen i odmierzalam chemikalia, bo poziom chloru, po 6 dniach, byl oczywiscie niewyczuwalny. ;) Za to u M. w pracy, rzucili sie na niego na dzien dobry, machneli mu przed nosem przepisami i oznajmili, ze nie powinno go tam w ogole byc, bo obowiazuje go kwarantanna. :O Zeby nie bylo, to nie szefostwo, tylko wspolpracownicy.
Tu musze chyba troche wytlumaczyc sytuacje. Pewnie w polskiej tv grzmia cos na temat "tragicznej" sytuacji zwiazanej z koronawirusem w Hameryce? Nie dajcie sie zwiesc, sytuacja jest daleka od tragedii. Nastapil po prostu spory wzrost zachorowan oraz zgonow w niektorych Stanach. Tu gdzie mieszkam, sytuacja byla (jesli wierzyc mediom oraz oficjalnym raportom) powazna w marcu - kwietniu, w tej chwili jednak zdaje sie opanowana. Tak wiec rzad kilku okolicznych Stanow oglosil, ze dla ludzi przyjezdzajacych z bodajze 14 Stanow gdzie nastapil wzrost zachorowan, musza przejsc kwarantanne. Jak zamierzaja to egzekwowac? Ch*j ich wie. ;) Ludzi przylatujacych, czy przybywajacych autobusem lub pociagiem, moga sprawdzic. Wiadomo z biletu, skad przybywaja. Ale podrozujacych samochodem? Niemozliwe. Gdyby kazdego chcieli sprawdzic, zablokowaliby ruch na autostradach na caly dzien. Jechalismy we wtorek. Drogi otwarte, nikt nic nie sprawdza, aut tysiace.
Malzonek sie wkurzyl i wygarnal "kolegom", ze zanim zaczna robic awanture, niech najpierw sprawdza, ktore Stany sa na liscie kwarantanny. Virginii bowiem na niej nie bylo. To skutecznie odebralo im argument, no ale co to za ludzie?! Wpieprzaja sie w czyjes zycie i to nie grzecznie przypominajac czy pytajac, tylko od razu z geba! A najbardziej kto? Czarni! Najwieksze lenie i awanturnicy, ktorym wszystko sie nalezy, przez media kreowane teraz na ucisnionych swietych! Uch...
W kazdym razie, po tym "incydencie" M. pracuje normalnie i nikt juz go na kwarantanne nie "wysyla". ;)

Ja mialam zas kolejna telekonferencje z praca, na ktorej szef oznajmil, ze kolejna wyplata moze byc opozniona o dzien - dwa (ech...) oraz ze Chinczycy z Chin (:D), dla ktorych przeprowadzilam szkolenie, ukladaja liste pytan, wiec bede miala z nimi jeszcze jedna sesje, zeby na nie odpowiedziec. Wiedzialam, ze tak latwo sie nie wywine. ;) Najgorzej, ze ja tego chinskiego akcentu to na zywo nie moge czesto zrozumiec, a przez internet, kiedy przerywa i slychac jakies trzeszczenia oraz echo, w ogole marnie to widze. Moze byc "interesujaco". :/

Reszta tygodnia minela juz (prawie) domowo i basenowo.

Troche czyszczenia bylo po 6 dniach nieobecnosci, ale Potworki z radoscia wskoczyly we wlasna kaluze ;)

Z warzywnika zrobila mi sie dzungla, a ogorkow naroslo tyle i takie wielkie, ze na malosolne sie nie nadaja, wiec do wszystkiego jemy ogorasy. ;)

Warzywna dzungla :D

Kwiaty tez kwitna jak zwariowane, choc chwastow jest miedzy nimi tyle, ze zycie cale mozna spedzic pielac. Coz, nie moje ulubione zajecie.

Hortensja w tym roku oszalala! A ja juz jej grozilam, ze ja wykopie... ;)

Tylko mieczyki, choc liscie maja ponad moje kolana, cos nie chca kwitnac, a tak na nie liczylam. :(

Jedna malwe gotowa do zakwitniecia, M. mi... skosil. :( Trzy kolejne nie wykazuja checi na produkcje kwiatow. Ale jedna ma paczki, wiec moze, moze...

Jedynym urozmaiceniem byl bilans Bi w czwartek. Nie bylam pewna, w jaki sposob sie to teraz odbywa, ale okazalo sie, ze jedyna roznica byly maseczki zalozone przez wszystkich bez wyjatku oraz brak zabawek i ksiazek w gabinetach oraz holu. Nie bylismy nawet jedyna rodzina w poczekalni. ;)

Dla matki byla okazja zeby naciagnac kiecke, umalowac oko oraz rozpuscic grzywe :D

Bilans poszedl... niecodziennie. ;) Niespodziewanie, Bi weszla w wiek, kiedy odmowila lekarce zajrzenia w jej "prywatne" czesci ciala. Lekarze zazwyczaj spogladaja na szybko, sprawdzajac tylko czy nie widac jakichs oczywistych nieprawidlowosci. Mimo, ze zapewnilam Bi, ze przy mnie w gabinecie moze pokazac pani doktor to co trzeba, odmowila i koniec, a lekarka nie naciskala, twierdzac, ze to jej prawo i pytajac tylko mnie, czy nie widze nic niepokojacego, ani oznak dojrzewania. Dojrzewania!!! Bi ma 9 lat i mam nadzieje, ze przez przynajmniej 3 kolejne lata nic podobnego nie zauwaze! :D Najlepsza "zabawa" byla jednak przed nami. Pani doktor zauwazyla bowiem, ze ostatnie badanie krwi Bi miala robione kilka lat temu. Tutaj nie mozna isc tak jak w Polsce do laboratorium i zaplacic za test. Trzeba miec skierowanie od lekarza, a wszystko jest kontrolowane przez ubezpieczenie, ktore ow test pokrywa. Dla dzieci zreszta, badanie to robia zwykle tylko po katem hemoglobiny. Dokladniejsze badania zlecane sa wylacznie w razie potrzeby. W kazdym razie, kiedy Starsza uslyszala, ze beda jej pobierac krew, kompletnie spanikowala! :D Jeszcze pielegniarka nie przyszla, a ona juz wyla na cala przychodnie, ze nie chce, ze sie boi, ze bedzie bolec, itd. Nawet Nik (ktory mial to robione rok temu) pocieszal ja, ze to nic nie boli. Ja przypominalam jak kilka razy uzadlily ja takie male osy, ktore ratowala z basenu, ze tylko uklulo ja lekko i ze tu bedzie tak samo... Nic nie pomagalo, panna ryczala na calego. Kiedy przyszla pielegniarka, zacisnela piesci (w naszej przychodni nakluwaja palec i pobieraja doslownie dwie kropelki na szkielko) i pielegniarka musiala jej prawie sila odgiac kciuk. :D Kiedy palec zostal faktycznie ukluty, Bi rozdarla sie na calego, ze boli, och jak boli, ze ona nienawidzi byc kluta, itd. Normalnie ktoregos roku ja nagram, zeby potem pokazac, co to dziecko wyczynia... Cale szczescie, ze bezposrednio po pobraniu krwi miala badanie wzroku i niecnie postraszylam ja, ze musi sie uspokoic, bo jak bedzie miala lzy w oczach, to wzrok sie jej zamaze i moze sie okazac, ze musi nosic okulary. :D
Wyniki bilansu, na szczescie wyszly w porzadku. Bi rosnie rownomiernie i zarowno ze wzrostem jak i waga jest okolo 50 centyla.

wzrost: 134.0 cm
waga: 30.8 kg

Cisnienie w porzadku, saturacja w porzadku, wzrok sokoli i nawet ta nieszczesna hemoglobina w normie. ;)
A najlepsze, ze Bi juz od dlugiego czasu blaaaga doslownie, zeby przekluc jej uszy. Znajac te histeryczke, przekonuje ja jak moge, ze to kiepski pomysl i odciagam w czasie, ile sie da. W czwartek zas, po aferze u lekarza, ryku i totalnym zasmarkaniu, wysiadmy z auta, a Bi idac przez garaz oznajmia:
"But I still want to have my ears pierced!" [Ale nadal chce przekluc uszy].
Taaa... Zadzieram kiece i lece. Takim zachowaniem przypomniala mi, ze zdecydowanie nie jest na to gotowa... :D