Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 10 maja 2024

Majowe przygody

Kolejny piatek i kolejne piatkowe widoki:

:D
 

W sobote, 4 maja, cala nasza czworka mogla pospac sobie dluzej. Malzonek mial wolne, choc (poniewaz pod koniec miesiaca szykuje sie dlugi weekend) jesli nie zamkna jego pracy w ktorys weekend, moze to byc dla niego ostatni dzien wolny poza nasza majowka. ;) Przeszlam sama siebie, bo obudzilam sie o... 9:41! :O Zerwalam sie czym predzej, ale M. juz byl niezadowolony, bo tyyyle rzeczy mial zaplanowane, a nie chcial mnie budzic. Powiedzialam mu, ze o tej porze spokojnie mogl zaczac halasowac, bo nawet bym sie ucieszyla gdyby mnie zbudzil. Poza tym, dobra, mikser na dole w kuchni to faktycznie porzadny halas. Ale kosiarka na ogrodzie, gdzie sypialnia jest na trzeciej kondygnacji, a okno nie wychodzi bezposrednio na trawnik ani z przodu, ani z tylu, to naprawde pikus. Kiedy zeszlam na dol, malzonek popedzil szybko wlasnie kosic. Bylo to juz wrecz niezbedne, bo nasz trawnik wygladal najgorzej na calym osiedlu. Nie dosc, ze pelno mleczy, to jeszcze trawa rosnie takimi kepami i wyglada to zupelnie nierowno. Sasiad pewnie poplakal sie ze szczescia. :D Niestety, M. nie znosi koszenia i znow wrocil bez humoru, zrzedzac ze on chce sprzedac ten dom i kupic mieszkanie, bo pierdzieli te ciagla robote kolo chalupy. I pyta mnie co ja na to. No i prawie sie posprzeczalismy, bo tylko przewrocilam oczami ze ja wcale nie mam ochoty mieszkac w mieszkaniu, bo ten ogrod to taki moj wlasny kawalek przestrzeni, gdzie nikt mi nie lazi, ktory jest tylko dla mnie. Poza tym, malzonkowi rzeczywiscie odpadloby to znienawidzone koszenie, ale dla mnie cala domowa robota zostalaby bez zmian. To co to dla mnie za oferta? ;) Dodatkowo, M. kosi najrzadziej jak sie da, srednio raz na 3-4 tygodnie i po kazdym koszeniu przez dluzszy czas trawniki wygladaja calkiem schludnie. Ja odkurze i tego samego dnia na podlogach walaja sie juz jakies paprochy i zwierzece klaki. Zrobie pranie, a wieczorem w brudownikach juz zalegaja kolejne rzeczy. Zaproponowalam, ze ja bardzo chetnie pokosze, bo to i troche ruchu i taka fajna robota, gdzie idziesz niemal bezmyslnie wzdluz trawnika i nikt ci nie zawraca gitary, bo i tak jest za glosno... Wole to, niz takie odkurzanie, gdzie ciagle czlowiek musi albo cos odsuwac, albo klekac zeby wsunac rure pod meble. Oczywiscie malzonek na to juz kreci nosem, ze nie umiem. No tak, "nie umiem" pchac przed soba kosiarki! :/ Kiedy tu stracil argument, przyczepil sie, ze mowilam, ze pozbieram galezie. Zrobilam wielkie oczy, bo rzeczywiscie wspominalam o tym, ale malzonek zripostowal, ze nie trzeba, bo kosiarka zmieli te mniejsze, a on wczesniej sie przejdzie i uprzatnie te wieksze. A teraz, jak nie ma humoru, nagle oskarza, ze mowilam, ze to zrobie, a nie zrobilam! :O Przyznaje, ze po wczesniejszej rozmowie i tak planowalam to zrobic, ale (jak pisalam w poprzednim poscie) w piatek bylam jakas kompletnie bez zycia i nie mialam na to sil. Oczywiscie teraz, kiedy przypomnialam M. o tym co mowil, burknal tylko cos pod nosem, ze on nic nie bedzie mi juz mowil, za to zaczal sie czepiac ze jak jestem w domu, to moglabym wziac lopatke i powykopywac mlecze rosnace pod tarasem! Nosz kurna, jasnie hrabia mial zdecydowanie dzien zrzedzenia, a wszystko dlatego, ze musial skosic trawe! W dodatku, zadzieram kiece i lece; na pewno bede te mlecze mu wykopywac! Pod tarasem jest kostka i kamyki i chwasty wyrastaja w szparach! Juz w tych kamykach ciezko jest kopac, a miedzy kostke nie ma w ogole jak wbic lopatki! Nie wiem skad M. w ogole wpadl na pomysl, zeby je wykopac... Poza tym to kolejna robota, ktora sama zauwazylam, tylko ze po prostu jej nie lubie i sie ociagam, za to nie potrzebuje zeby mi malzonek na jej temat zrzedzil kiedy nie robi swojej. ;) Mam wrazenie, ze on zazdrosci ze siedze teraz w domu i nie rozumie, ze ja chetnie bym sie z nim zamienila! :/ W kazdym razie, M. zabral sie za smazenie racuchow (do czego nikt go nie zmuszal; samego go naszlo), a ja zabralam sie za wlasna robote. Musialam wstawic pranie, potem zmywarke, posprzatac w gornych lazienkach, itd. Malzonek planowal pomalowac kolejna warstwa dach przyczepy, ale okazalo sie, ze nie ma odpowiedniego walka, a nie chcialo mu sie jechac do sklepu. I prosze jaki to hipokryta. Jemu wolno nie miec na cos ochoty, mnie juz nie. :( Na szczescie dlugo nie musialam sie z nim sprzeczac, bo na 14 zabieralam dzieciaki do biblioteki z okazji dnia Gwiezdnych Wojen. To zadne oficjalne swieto, po prostu taki smieszny dzien, wiazacy sie z data. Kojarzycie pewnie slynne zdanie z tego filmu: "Niech moc bedzie z toba!". Otoz, w jezyku angielskim brzmi to: "May the force be with you!". Tego dnia zas byl czwarty maja, ktory w tym jezyku okresla sie jako: "May the fourth", co brzmi bardzo podobnie do powyzszego i stad stal sie nieoficjalnym swietem fanow Gwiezdnych Wojen. :D Dzieciaki w bibliotece mogly zrobic sobie laserowe miecze (ang. light saber) z piankowych "makaronow" i dostaly torebki z tematycznymi naklejkami, stempelkami oraz slodyczami.

Jedis ;)
 

Zal bylo mi bibliotekarek, bo wszystko zorganizowaly, a tymczasem frekwencja nie dopisala i poza Potworkami widzialam tylko jeszcze troje dzieci. Niestety, nie dosc ze 4 maja wypadl w tym roku w sobote, to jeszcze byla piekna pogoda, 19 stopni i slonce, wiec sporo osob moglo sie zapisac, a potem jednak pojechac w plener. Poza tym nie trafili chyba za bardzo w przedzial wiekowy, bo zajecia byly dla dzieciakow od V do XII klasy (w Hameryce w middle i high school nie liczy sie klas od nowa, tylko cala publiczna edukacja liczona jest od pierwszej klasy, do dwunastej), ale i robienie piankowych mieczy i upominki byly raczej dla mlodszych dzieciakow. Calosc odbyla sie w mniejszej, starej bibliotece, a ze byl to pierwszy raz Nika tam, wiec musielismy urzadzic sobie zwiedzanie zakamarkow.

Starsza chciala wygladac niczym dystyngowana, powazna dama...
 

Dzien okazal sie "biblioteczny", bo bedac tam przypomnialo mi sie, ze w glownej filii mieli tego dnia "dzien komiksu", gdzie rozdawali darmowe male komiksy i rozne duperelki. Oczywiscie Mlodszy nie mogl przepuscic takiej okazji. Pojechalismy wiec i wybral sobie ksiazeczke oraz zawieszke na klucze.

Nie powiem zeby wybor byl jakis niesamowity, no ale "darowanemu koniowi w zeby sie nie zaglada" ;)
 

A! Jedna z bibliotekarek spytala czy Potworki to blizniaki! Faktycznie, jeszcze niedawno bardzo roznili sie wzrostem bo Bi wystrzelila w gore. Teraz ona jednak zwolnila, za to Nik przyspieszyl i choc roznica jest, to juz nie tak wielka. Do tego oboje to takie blondasy i rzeczywiscie mozna pomyslec, ze sa w tym samym wieku. ;) Do domu wrocilismy chwile po 15, ale juz na 16 jechalismy na msze. Po powrocie oczywiscie nie dalo sie obejsc bez rundki gry w kosza. Nawet M. i Bi sie przylaczyli. Pod wieczor stwierdzilam, ze ciasta cytrynowego w sumie zostala tylko resztka, a za to jablek mielismy cala wielka miche, wiec upieklam szybko placek z jablkami. Troche spokojnego kanapowania i czas spac. :)

Wieczorna tradycja. Tak Martus, telefon nadal kurczowo w lapce! :D
 

W niedziele rano M. pojechal do pracy, a ja oraz Potworki odsypialismy. Nadprogramowe spanie z dnia poprzedniego podzialalo i obudzilam sie przed 9. Nawet pomimo tego, ze wieczorem Oreo nie wrocila do domu, wiec kiedy malzonek wpuscil ja o 3 nad ranem, odsypiala nocne harce i ulozyla sie centralnie w zgieciu mojej nogi. Za kazdym razem kiedy sie przekrecalam, niechcacy ja kopalam. Budzilam siebie, budzilam kota, ale ten tylko przekrecal sie i spal dalej. :)

No i wez tu wstan, kiedy taki rozkoszny klebuszek lezy ci na koldrze ;)
 

Kiedy cala nasza trojka wstala i zjedlismy sniadanie, dzieciaki chcialy obejrzec film. Bi wypozyczyla pierwsza czesc Straznikow Galaktyki, bo znow chce obejrzec cala serie, twierdzac, ze to jej ulubione filmy. Akurat skonczyli, a przyjechal dziadek, a niedlugo po nim M. wrocil z pracy. Moj tata posiedzial 3 godziny, mimo ze wiedzial ze mam plany. Ech... Nie jakies wielkie, ale jednak musialam sie przebrac, umalowac zeby ludzi nie straszyc, itd. Na to musialam pojsc na gore, a wiec zostawic dziadka samego w salonie, bo dzieciaki akurat jadly, a M. cos tam robil. No ale chyba dziadkowi to szczegonie nie przeszkadzalo, skoro ja wspominam, ze musze sie zaczac szykowac, a on nadal siedzial. ;) W koncu wyszedl razem ze mna i Bi, a my jechalysmy zabrac Maye na szczepienie. Po zeszlorocznych piskach u weta, spodziewalam sie kolejnego dramatu, ale okazalo sie, ze siersciuch nawet sie nie wzdrygnal. ;) W sumie to gorzej zniosla jazde autem, bo to zawsze mocno ja stresuje, ale tym razem jechalysmy tylko 10 minut od domu, tam gdzie zwykle z kotem i dala rade. Po szczepieniu polazilysmy jeszcze chwile po sklepie, poogladac fretki oraz swinki morskie, a Maya wybierala sobie przysmaczki. :D

Psiur na zakupach ;)
 

Po powrocie do domu czekalo nas juz siedzenie w chalupie, bo tego dnia bylo jakies zalamanie pogody. Caly dzien siapil deszcz i mielismy tylko 10 stopni, brrr... Po ostatnich cieplejszych dniach, teraz wydawalo sie lodowato, a w chalupie znow wlaczalo sie ogrzewanie. Oreo co chwila miauczala zeby ja wypuscic, po czym za moment wracala, cala mokra. Niestety, kocie mlode i glupie i poza myszami, poluje tez na owady. No i w koncu sie doigrala. Cos uzarlo ja kolo oka, miala wyrazna spuchnieta gule, a oko lzawiace i przymkniete. Obawialam sie, ze moge za chwile jechac do weterynarza z kiciulem, bo na poczatku nie wiedzielismy czy sobie cos w oko nie zrobila. Na szczescie samo przeszlo. :) Wieczor to juz tylko prysznice wszystkich po kolei i szykowanie sie na kolejny tydzien.

Poniedzialek zaczal sie wczesniej niz bym sobie zyczyla. Oreo nie wyszalala sie poprzedniego dnia na dworze, wiec juz od 5 rano chodzila od drzwi do drzwi i miauczala zeby ja wypuscic. Kiedy nikt sie nie pojawil, przybiegla do gory i darla sie w sypialniach, przelatywala po lozkach, itd. Szalu mozna bylo dostac. ;) Bi powiedziala, ze ja tez obudzila, ale zadnej z nas nie chcialo sie wstawac i wypuscic upierdliwego stworzenia. :) Zalowalam, ze nie mieszkam nadal w parterowym domu, bo duzo latwiej byloby wstac i otworzyc jej drzwi. A tak, na mysl ze mialabym maszerowac na dol, wcisnelam jedno ucho w poduszke, drugie przykrylam koldra (co i tak niewiele dalo) i usilowalam ponownie zasnac. Przysypialam lekko co jakis czas, ale za kazdym razem wybudzal mnie, wyjatkowo tego ranka zawziety, kiciul. W koncu jednak zadzwonil budzik i trzeba bylo sie zwlec. Jak zwykle wyszlam najpierw z Bi, a potem z Kokusiem, po czym musialam wrocic ogarniac domowa rzeczywistosc. Zmywarka, jakies pranie, itd. Przegladalam tez oczywiscie oferty pracy, ech... Po ponurym i mglistym poranku, zrobilo sie 19 stopni i zaczelo wychodzic slonce, wyciagnelam wiec Maye na spacer.

Na tle kwitnacej azalii; ach, jak pieknie!
 

To "wyciagnelam" niemal doslownie, bo siersciuch najpierw cieszyl sie, skakal i przygryzal smycz, a po chwili zaczal stawac i wrecz ciagnac spowrotem w strone domu. Ostatnio zwalalam to na "podeszly" wiek, ale teraz sama juz nie wiem. Psiur biega jak glupi za swoja pileczka, gdzie czesto musi zbiegac i wdrapywac sie ponownie na taras. I jakos ma energie. Na spacerze tez, po kilku minutach oporu, potem juz przeszla cala trase bez odpoczynku i przystawania. Nie wiem wiec o co temu stworzeniu chodzi. :) Wrocilam i musialam brac sie za obiad. Nie znosze gotowac, ale skoro siedze teraz w domu, to glupio tak troche czekac az M. wroci i cos ugotuje. :D Udaje wiec przykladna zone i staram sie pichcic... Autobus powrotny Bi mial spore opoznienie i dotarla tuz przed chlopakami. Niespodziewanie wiec zjedlismy obiad rodzinnie, w tym samym czasie. Potem troche relaksu, troche dalszego ogarniania (bo w domu to przeciez nigdy sie nie konczy), az w koncu M. z dzieciakami jechali na trening. Ja zostalam w chalupie, a poniewaz wczesniej, strategicznie odhaczylam najwazniejsze obowiazki, mialam wiec czas zeby usiasc spokojnie na tarasie. Naszemu kotu przypomnialy sie zeszloroczne ulubione miejscowki i wlazl do zawieszonych doniczek.

Jaki sliczny "kwiatek"!
 

Coz... poki co nic w nich nie posadzilam, ale jak mi zgniecie sadzonki kwiatow, to moge jej "zgniesc" wlochate pupsko... :D Wrocila rodzina, kolacja, prysznice i wszyscy zaczeli sie po kolei wykruszac, z malzonkiem na czele. ;) Za to kot wrocil do chalupy przed 20, zjadl suchych chrupek, zdrzemnal sie, zjadl mokrej karmy, po czym o 21:40 poszedl wieczorne polowanko. Myslalam ze juz nie wroci, bo noc byla przyjemna i cieplutka, ale kiedy wypuszczalam Maye na siusiu przed snem, do chalupy wslizgnal sie tez kiciul.

W nocy spalam kiepsko, bo widzac zapowiadane 10 stopni, kladac sie spac pozamykalam okna. Okazalo sie to bledem, bo dom schladzal sie wolniej niz przewidzialam i bylo troche duszno. Rano wstalam, wyszykowalam sie z Bi i na szczescie udalo nam sie wyjsc sprawnie, bo jej autobus przyjechal juz o 9:19. Sasiadka nie zdazyla, mimo ze napisalam do jej taty, ze pojazd wlasnie podjechal. Widzialam ze potem podjechali na przystanek, pewnie zrobili narade i ostatecznie sasiad pewnie zawiozl corke do szkoly. :) Z Kokusiem tez poszlo sprawnie, choc jego autobus przyjechal kilka minut spozniony, a ja zaczynalam juz miec czarne wizje, bo o 9 mialam zalatwic cos waznego. Na szczescie w koncu pojechal, a ja spokojnie wrocilam do zwierzakow. Sprawe zalatwilam, a potem zabralam sie juz za normalne domowe pierdolki. Niestety, doszla mi kolejna rzecz do zalatwienia, bo weszlam na swoje konto z bezrobocia i okazalo sie, ze za miniony tydzien mi... nie zaplacili! Oczywiscie przyczyne podali tak lakoniczna i ogolnikowa, ze mozna sobie zgadywac. Umowilam sie wiec na rozmowe z nimi kolejnego dnia. Podejrzewam, ze cos namieszalam, bo juz otwierajac konto, nie bylo opcji "tymczasowego" zwolnienia z pracy, ale jednoczesnie pytalo czy nadal jestem zatrudniona. Poniewaz to tymczasowe bezrobocie z zalozenia oznacza utrzymanie zatrudnienia, wiec zaznaczylam, ze nadal jestem zatrudniona, ale jednoczesnie zwolniona? Bez sensu to zupelnie bylo, a potem robiac tygogodniowy raport tez wyskoczyly mi jakies dziwne pytania co do przepracowanych godzin i zarobionych pieniedzy. Nie mowiac juz o tym, ze wedlug zasad, podajac powrot do pracy w ciagu 13 tygodni, nie powinnam byla miec obowiazku wbijania poszukiwania pracy, a jednak tu kazalo mi to zrobic. Nie wiedzialam wiec co tam zle naklikalam, ale musialam wyjasnic. :/ Reszta ranka minela juz dosc przyjemnie, bo staralam sie odhaczyc takie "komputerowe" sprawy (jak szukanie pracy) siedzac na tarasie, pod parasolem. Mielismy 25 stopni i lekka bryze, wiec bylo po prostu cudownie. Na obiad konczylismy ugotowana w weekend zupe, wiec musialam tylko dogotowac makaron, co oznaczalo ze mialam sporo czasu na relaksik. Nie taki zupelny jednak. Tego dnia musialam odebrac ze szkoly Bi i jej kolezanke, bowiem zapisane byly na zajecia do biblioteki. Mieli robic grawerowane bransoletki na Dzien Matki, ktory jest w ta niedziele. Zajecia byly dla nastolatkow, a nawet gdyby mlodsze dzieciaki chcialy sie zalapac, to nie mialy jak, bo zaczynaly sie o 15 (Bi konczy o 14:30), wiec jeszcze przed koncem lekcji w mlodszych rocznikach. Odebralam wiec panny ze szkoly, zawiozlam do biblioteki i tu musze przyznac, ze kompletnie mnie zaskoczyly. Wiecie, Starsza w domu jest uparta i pyskata, ale poza nim juz nagle lapie ja niesmialosc. Pomyslalam jednak, ze jak beda we dwie to juz sie osmiela i jak cos, to dopytaja. Tymczasem juz w aucie zaczely podpytywac gdzie isc i co mowic, mimo ze Bi byla w bibliotece setki razy i doskonale wiedziala gdzie beda zajecia. Jest tam bowiem specjalna salka z drukarkami 3D, maszyna wlasnie do grawerowania i jakimi innymi urzadzeniami. Poniewaz jednak panny nie byly pewne co i jak, spytalam czy z nimi wejsc. Tak. No to poszlam. Bylysmy pare minut wczesniej, wiec pochodzilysmy miedzy regalami. W ktoryms momencie panny zauwazyly, ze w salce jest juz kilka osob i pytaja mnie, czy powinny isc. Mowie, ze skoro zapisane osoby sie zbieraja, to tak, niech ida. Podeszly, ale zamiast wejsc, to stoja przed drzwiami, dyskutujac czy wejsc! :D Wlasnie ruszylam, zeby w ich imieniu spytac czy zajecia juz sie zaczynaja, kiedy na szczescie bibliotekarka je zauwazyla i spytala czy przyszly na grawerowanie. A ja zawsze myslalam, ze hamerykanckie dzieci to sa przebojowe z zasady. :D

Sala pod znakiem technologii
 

Poszly wiec w koncu, a ja wrocilam do domu, bo nie chcialo mi sie godziny tam siedziec. Wrocily chlopaki, zaczelismy jesc obiad, oni skonczyli, a ja nagle spostrzeglam, ze musze jechac juz po dziewczyny! Mielismy plan jechac tego dnia po farbe do pokoju Bi (pamietacie, ze na urodziny chciala remont), a tymczasem panna, zaslepiona towarzystwem kolezanki, pyta czy moga chwile pokrecic sie po bibliotece. Przypominam o planie, na ktorym przeciez to jej najbardziej zalezalo. A, no tak... Niestety musialysmy odwiezc kolezanke, co wiazalo sie z przebijaniem przez korki w centrum miasteczka. Dojechalismy, a Bi jeszcze chce poglaskac jej pieska, jeszcze zegna sie z kolezanka jakby mialy sie zobaczyc dopiero za miesiac, a ja probuje ja zagonic do auta, przypominajac, ze jesli chce jeszcze jechac do sklepu, musi sie pospieszyc. :/ Do chalupy wrocilysmy o 17, a przeciez Starsza jeszcze musiala zjesc obiad. Ani mnie, ani M. nie chcialo sie juz nigdzie jechac, tym bardziej ze pogoda zachecala raczej do aktywnosci na swiezym powietrzu niz lazeniu po sklepach, ale fakt, ze obiecalismy to juz Bi na weekend, przelozylismy na wtorek, wiec brzydko tak przekladac kolejny raz. O dziwo zabral sie z nami Nik, wiec pojechalismy rodzinnie. Bi wybrala kolor, choc zajelo jej to chyba 20 minut patrzenia na karteczki. :D

Potencjalne kolorki
 

Popatrzyla tez na dywany, ale ostatecznie na zaden sie nie zdecydowala. Najprawdopodobniej w weekend czeka nas malowanie, na co kompletnie nie mam ochoty, ale coz. Obiecalo sie. ;) Wracajac zajechalismy jeszcze po kawe, potem zagralam z Kokusiem w kosza juz pod domem i nadszedl czas do lozek. A, wczesniej znow znalazlam w domu kleszcza, tym razem przy kociej wiezy, wiec pewnie "przyjechal" na Oreo. Akurat i tak nadeszla pora na comiesieczne kropienie i tabletke na robaki dla psa. Akurat Maya to zaden problem; tabletke polknie, da sie bez problemu pokropic, itd. Z kotem to zadanie dla dwoch osob: jedna kropi, druga trzyma. A kot wyrywa sie i otrzasa jak moze. :D Ciesze sie, ze nie musze jej wciskac tabletki do pyszczka. Coz, na miesiac mamy spokoj.

W srode zbudzilam sie juz bardziej wyspana. Dom porzadnie nagrzal sie poprzedniego dnia, ale zostawilam wszedzie szpary w oknach i temperatura byla znosna. Malzonek za to powiedzial, ze zle spal, bo chrapalam mu nad uchem. ;) Kiedy sie obudzilam, na horyzoncie przebijalo wschodzace slonce, ale kiedy pol godziny pozniej wychodzilam z Bi, juz sie zachmurzylo i od czasu do czasu kropilo. Bylo tez parno i duszno, wiec wydawalo sie cieplej niz te 12 topni. Panna odjechala, a ja wrocilam do domu i juz slyszalam dalekie grzmoty. Po paru minutach zaczelo blyskac, grzmiec na calego i do tego lunelo jak z cebra. Super. :/ Mialam nadzieje, ze zaraz przejdzie, ale choc przestalo grzmiec, to nadal lalo. Moj syn oznajmil, ze lubi deszcz i jemu to nie przeszkadza. :D Zla matka uparla sie jednak, ze zawiezie dziecko na przystanek autem. Okazalo sie zreszta, ze wszyscy inni rodzice wpadli na ten sam pomysl i przed przystankiem staly sobie 4 samochody. ;) Pomimo paskudnej pogody, autobus przyjechal na czas, dzieciaki przebiegly przez ulewe i pojechaly do szkoly. Ja wrocilam do chalupy i siedzialam jak na szpilkach, czekajac na telefon z urzedu pracy. Zadzwonili punktualnie, ale... kiedy odebralam, uslyszalam automatyczna wiadomosc: "To jest twoj telefon zwrotny. Laczymy." i... zaczela grac muzyczka! I zeby tam zagrala melodyjka i zaraz ktos sie zglosil! O nie; grala DZIESIEC minut!!! Mialam ochote rzucic telefonem, ale zagryzlam zeby bo zalezalo mi zeby to wszystko wyjasnic. ;) W koncu zglosila sie babka. Okazalo sie, ze brak zaplaty to standardowe opoznienie, bo pracodawca ma 10 dni na potwierdzenie zwolnienia pracownika. W przyszlym tygodniu "powinnam" dostac zalegla kase. Oby. :/ Poza tym jednak kobieta sama nie mogla znalezc przyczyny dlaczego musialam wbijac poszukiwania pracy, przepracowanych godzin, itd. Podobno cos tam poprawila i powiedziala, ze w tym tygodniu nie powinnam musiec tego robic, ale pozyjemy zobaczymy. ;) Tego dnia dzieciaki mialy skrocone lekcje, wiec musialam odebrac ze szkoly Kokusia. Przy okazji stwierdzilam, ze skoro beda wczesniej w domu, to moga zaprosic kogos do zabawy. Do Bi miala po szkole przyjsc kolezanka - sasiadka, a ja odebrac Nika z kolega oraz siostra kolezanki Starszej. Bi przyjechala z przyjaciolka akurat jak wyjezdzalam po mlodsze towarzystwo. Odebralam ich ze szkoly i... zaraz mialam dosc. A konkretnie to Nika i jego kumpla. Mlodsza sasiadka jest o klase nizej, w dodatku dziewczynka, wiec caly czas jej docinali. Nie jakos specjalnie zlosliwie czy wrednie, ale jednak takie durne zarty. Na szczescie mloda panienka nic sobie z tego nie robila i rowno im sie odgryzala, ale i tak ciagle ich strofowalam, bo skoro ja zaprosilam, to czulam sie zobowiazana zeby sprawic zeby czas minal jej przyjemnie. :) Kiedy dojechalismy, Bi i jej kolezanka siedzialy spokojnie na kanapie grajac na Nintendo. Pozniej przeniosly sie na taras, gdzie gadaly, a Starsza cos szydelkowala. Dla kontrastu, mlodsza banda wpadla jak burza i na dzien dobry zaczeli sie napierniczac tymi piankowymi mieczami, ktore Potworki zrobily w bibliotece.

Dwoch mlodych lobuzow, na jedna dziewczynke
 

Na szczescie zaczelo sie rozpogadzac, wiec pogonilam ich na dwor. :D Zostali tam zreszta dluzsza chwile i nawet starsze dziewczyny dolaczyly, gdzie wszyscy grali w kosza.

Podejrzani z okna jadalni
 

Bylo nadal duszno i niemozliwie wilgotno, wiec Nik wrocil do domu z kropelkami potu doslownie lejacymi sie po twarzy. :O Po tym chlopaki stwierdzili ze na dworze jest za goraco i zaszyli sie na reszte czasu w chalupie. Mialam gotowe ciasto na pizze, wiec cala piatka zrobila sobie mini pizzerinki, zjedli i bawili sie dalej. Byla ich piatka, wiec troche nie do pary i tak jak sie obawialam, najmlodsza panna snula sie od jednych do drugich. Ostatnimi czasy raczej lazila za siostra i Bi, ale tym razem wybrala chlopakow. Chyba jednak sie bidula nudzila, bo kiedy przyjechala po nie opiekunka, pierwsza wybiegla, nawet nie pytajac czy moze jeszcze zostac (w przeciwienstwie do siostry). ;) Niedlugo po odjezdzie dziewczyn pojechal tez kolega Kokusia i odzyskalismy cisze oraz spokoj. Malzonek odebral pracy po drzewo, ktore ktos oddawal za darmo. Przywiozl takie wielkie, ciezkie kloce, ktore nie wiem jak dal rade zaladowac na pake auta. Do domu wrocil jednak pozno i wymordowany, wiec nie chcialo mu sie juz jechac z Potworkami na basen. Przyznaje, ze i mnie sie nie chcialo. Byla piekna pogoda i wolalam troche popielic w ogrodzie niz siedziec w zamknietym pomieszczeniu smierdzacym chlorem. ;) Dzieciaki tez oczywiscie wykazywaly bardzo umiarkowany entuzjazm, wiec ostatecznie zostalismy w domu.

Czwartek rano juz bez przygod pogodowych. :) Odjechala Bi, potem Nik, a ja moglam wrocic do chalupy. Tego dnia dzieciaki znow mialy skrocone lekcje, musialam wiec odebrac syna, ale najpierw mialam kilka godzin zeby ogarnac to i owo w domu. Rozladowalam zmywarke, zaladowalam ponownie (kurcze, konca nie ma), odkurzylam i umylam podlogi w sypialniach, a potem musialam zaczac przygotowania do obiadu. Ranek minal ekspresowo i musialam pedzic po Mlodszego. Wyjezdzajac z osiedla minelam autobus Bi. ;) Wrocilismy z Kokusiem do domu, ale nie na dlugo. Panicz juz jakis czas dopytywal kiedy zabierzemy go na podciecie kudelkow i obiecalam mu, ze wezme go wlasnie w ktorys z tych dni ze skroconymi lekcjami. Liczylam, ze wczesnym popoludniem obedzie sie bez czekania, ale sie przeliczylam. Kiedy przyjechalismy na miejsce, jakis jegomosc byl strzyzony, a kolejny czekal. Nik nie pomyslal (ja w sumie tez nie) zeby wziac ze soba Nintendo, wiec nudzil sie i jeczal. Czekalismy tylko jakies 15-20 minut, ale ile sie nasluchalam marudzenia, to moje. ;) W koncu przyszla kolej Kokusia i... coz, tym razem kawaler naprawde zaszalal. Kiedy podcinal wlosy ostatnio, naprawde tylko je "podcial". Tym razem wybral solidne ciecie. 

Przed - wiadomo ;)

No i "po". Teraz oczywiscie ma juz te wlosy mniej ulizane i wyglada troche inaczej

Zeby nie bylo; wczesniej w necie znalazl fryzure ktora mu sie podobala i pokazalam ja fryzjerce. Mniej wiecej wyszlo tak jak powinno, choc na modelu wlosy na gorze byly lekko zmierzwione i podniesione. Nik chyba z ciecia zadowolony, choc skwitowal jedynie, ze koledzy znow powiedza, ze lepiej mu w dlugich. :D Osobiscie musze sie jeszcze przyzwyczaic, bo co na niego spojrze, to az podskakuje z zaskoczenia. No i jednak wole go jednak w dluzszych wlosach, ale coz, to jego wybor. Przyznam tez, ze na lato taka fryzura na pewno jest duzo praktyczniejsza, bo bedzie mu zwyczajnie chlodniej. Wrocilismy do domu, dokonczylam obiad, zjedlismy i czekalismy na ojca. Ten pojechal po kolejna partie drzewa, wiec wrocil pozno. Myslalam, ze znow powie ze jest zbyt zmeczony na silownie, ale jednak pojechal z mlodzieza. Ja mialam czas na poskladanie prania, posprzatanie w kuchni, a potem nawet usiadlam na tarasie z kawa. Tego dnia nie bylo tak cieplo jak poprzedniego, ale znosnie, a ze na kolejne trzy zapowiadano przelotne deszcze i sporo nizsza temperature, to chcialam skorzystac. Reszta wrocila, po kolei ruszyli pod prysznic i za chwile kolejno ewakuowali sie do lozek. ;)

Piatek przywital nas lekkim deszczem. Niestety, caly dzien byl taki ponury, mokry i na dodatek chlodny - ledwie 14 stopni.  Wyszlysmy z Bi, ktora odjechala troche pozniej niz zwykle (7:24), a potem wrocilam do Kokusia, jedzacego sniadanie i wygladajacego malo przytomnie. ;) Za chwile wychodzilam z nim i litosciwie akurat przestalo padac. Mialam ochote zaszyc sie w chalupie na reszte dnia, ale niestety. Nie tylko musialam zrobic tygodniowe zakupy, ale jeszcze zalatwic kilka spraw. Wypilam kawe i jak wyjechalam po 9 rano, to wrocilam tuz po 12. Rozpakowalam torby i w koncu moglam usiasc spokojnie z kolejna kawa. :) Zanim wrocila Bi siedzialam w ofertach pracy, potem juz skoncentrowalam sie na zyciu rodzinnym. Wrocily chlopaki z tradycyjna piatkowa pizza i reszta popoludnia i wieczor zeszla na pogaduchach. Na koniec wrzucam zdjecie jedynej kisci kwiatow, jaka zdecydowal sie wypuscic moj bez. 

Pachnie oblednie i tak bym chciala narwac sobie bzu do wazonu...
 

Nie mam pojecia co ten krzew ma za problem, ale kwitnie srednio raz na dwa lata i wlasnie taka pojedyncza galazka. :/

Fajnego weekendu!

piątek, 3 maja 2024

Skonczyl sie kwiecien (zlymi wiesciami), zaczal maj...

 Piatek, jak ostatnio czesto, zakonczyl sie tak, przynajmniej dla Kokusia:

Osobiscie chyba bym nie zasnela przy zapalonym swietle, ale Potworki sa wyjatkowo zdolne :D

Sobota, 27 kwietnia, zaczela sie pozniej dla calej naszej czworki, co nie zdarza sie czesto, wiec trzeba to zapisac. :D Malzonek wzial wolne, bo po pierwsze musial (czwarty dzien w miesiacu), a po drugie, chcial dalej reperowac dach przyczepy. Jak to jednak bywa, kiedy bylismy cala rodzina w domu, czas uplywal zupelnie inaczej. Jakas rozmowa, przekomarzanie sie, picie razem kawy stojac na tarasie i ogladajac pozimowe pobojowisko w ogrodzie... ;) Bi z samego ranka musiala poleciec wypuscic kocura sasiadow. Na szczescie z ojcem w domu mogla to zrobic duzo wczesniej niz gdyby musiala czekac az ja sie zwloke. ;) Poza tym panna miala wyraznie zatkany nos, choc upierala sie, ze wcale nie czuje sie chora. Nasz kiciul sie rozkreca i tego ranka znalezlismy przed frontowymi drzwiami myszke. Dzien wczesniej na wlasne oczy widzialam jak zlapala na ogrodzie sasiadow chipmunk'a (wiewiorke ziemna), ale kiedy z duma go niosla, stworzenie sie szarpnelo, Oreo je upuscila i udalo mu sie zwiac do norki. Taki chipmunk to gryzon ze dwa razy wiekszy od myszy, wiec utrzymanie go tez jest trudniejsze dla niedoswiadczonego, mlodocianego drapieznika. ;) Tymczasem, wracajac do soboty. Niewiadomo kiedy zrobilo sie poludnie, wiec w lekkiej panice ruszylismy kazde do swojej roboty. Malzonek malowac dach kampera specjalna farba zasychajaca w jakby "gumowa" powloke, a ja ucierac kremy do tortu.

Dach mozna najpierw zamiesc miotelka, a mozna i tak ;)
 

Poszlo mi w miare sprawnie, ale oczywiscie obydwa wyszly zbyt "lejace". Wstawilam je wiec do lodowki, zaparzylam herbaty do nasaczenia biszkoptu, a kiedy wszystko sie chlodzilo, wysprzatalam dolna lazienke, na wypadek gdyby ktores z gosci mialo ochote skorzystac z przybytku. ;) Poskladalam tez pranie, ale kiedy sprawdzilam kremy, okazalo sie ze potrzebuja jeszcze troche czasu. Usiadlam z ulga z kawa, a tymczasem nagle do domu wchodzi M., zgiety w pol i stekajacy! :O Najpierw pomyslalam, ze spadl z drabiny. Wymamrotal jednak, ze sie schylil i cos trzaslo mu w plecach, wiec z kolei przerazilam sie, ze wyskoczyl mu dysk! Na szczescie chyba jednak nie, bo polezal 20 minut i choc nadal gdzies tam go pobolewalo, to byl w stanie normalnie funkcjonowac. Jak to malzonek oczywiscie, jak tylko przeszedl najwiekszy bol, to zaraz probowal ruszyc normalnie do roboty, ale znow cos mocniej zaklulo i wtedy dotarlo, ze jednak musi troszke zwolnic. ;) Ja w koncu przelozylam biszkopt, choc probowalam dopasowac jego czesci kilka razy, a ostatecznie i tak wyszedl jakis krzywy. ;) Za dekorowanie nie chcialam sie od razu zabierac, bo za pol godziny wychodzilismy do kosciola, wiec nawet bym dobrze nie zaczela. Na mszy M. siedzial z nietega mina, ale wysiedzial, choc mowilam mu zeby stanal z boku, bo w pozycji pionowej najmniej odczuwal ciagniecie w plecach. Po powrocie Nik chwycil oczywiscie za pilke do kosza i namawial na meczyk.

NBA w akcji
 

Niestety, moj palec nadal nie wydobrzal do konca. Opuchlizna juz niemal zeszla, ale nadal troche sie utrzymywala, a dodatkowo znow sobie go poobijalam (a to o framuge, a to o kran...) i od nowa powychodzily na nim siniaki... :/ Chwile potowarzyszylam synowi, ale po chwili zagonilam go do domu i pod prysznic, a pozniej zabralam sie w koncu za dekorowanie tortu. Bi za to musiala pobiec i nakarmic Bandyte i zamknac go juz w domu na noc. Oczywiscie poszla tam, nawolywala, ale kota nie bylo. Wrocila do domu i stwierdzilismy ze poki jest jasno bedziemy zerkac czy nie siedzi pod drzwiami (ktore widzimy z okna salonu). Nie minelo 5 minut, a patrzymy: kot czeka na schodkach! Zlosliwe stworzenie. No to panna musiala poleciec jeszcze raz. :D Na urzadzenie przyjecia wczesniej wpadlam troche na ostatnia chwile, potem chrzestny dosc dlugo nie odpowiadal i w rezultacie wypadlo mi z glowy, ze potrzebuje oplatek na wierzch tortu. Na szczescie rok temu byly jakies przygody z dojsciem na czas i zamowilam drugi, wiec jeden mi zostal. Kiedy go odnalazlam, okazalo sie, ze gdzieniegdzie leciutko odbarwily sie kolory, a poza tym (mimo przechowywania w szczelnym woreczku) oplatek zrobil sie bardzo kruchy. Na dzien dobry, przenoszac go na tort, kawalek mi sie ukruszyl, ale fartem na brzegu, a ze byl bialy, podobnie jak bita smietana pod spodem, wiec nawet tego nie widac. ;) Pozniej zreszta, probujac go delikatnie wygladzic, ponownie pekl na srodku i choc tego tez praktycznie nie dalo sie zauwazyc, stwierdzilam, ze nie bede kusic losu i zostawilam jak byl. :D Tym razem tort zrobilam bardzo minimalistyczny. Jakos nie mialam ochoty na kolory, wiec udekorowalam go calego na bialo i tylko w kilku miejscach dodalam odrobine posypki, modlac sie zeby ta sie od smietany nie rozpuscila...

Tort dla 13-latki
 

Ledwie skonczylam z tortem, a wlasciwie czas byl dla M. do spania, bo kolejnego dnia wstawal do pracy, a dla Kokusia do lozka i czytania przed snem. Bi wybrala samodzielne czytanie na dole, ktore przeszlo oczywiscie w drzemke na fotelu. :D

W niedziele rano M. pracowal, ale ja z dzieciakami spalismy dluzej. Zbudzilam sie o 9 i choc bylam nieprzytomna, zmusilam sie do wstania, bo pamietalam, ze Bi musi pobiec do kota sasiadow. A zamulona bylam, bo o 3:57 nad ranem, zaczal nam pikac... czujnik na dym! Nie alarm, tylko takie irytujace pikniecie co 30s, sygnalizujace, ze pada w nim bateria! :O Szlag! Oczywiscie z takim czyms zaraz przy sypialni, nie ma szans spac, wiec wkurzona zeszlam na dol, przytaszczylam krzeslo z jadalni, wspielam sie na nie i odkrecilam czujnik. Niestety, nawet wykrecony nadal pika, a o tej porze nie mialam sily bawic sie w wymiane baterii. Zreszta, po wymianie trzeba przycisnac guzik "test", gdzie alarm przez kilka sekund wyje pelna para. Zanioslam czujnik polke przy schodach do piwnicy, z nadzieja ze bedzie wystarczajaco daleko, zeby nie slyszec pikania. Niestety, okazalo sie, ze to taki wysoki dzwiek, ze w mojej sypialni slyszalam go calkiem wyraznie, a ze juz sie porzadnie rozbudzilam, to wiedzialam, ze bedzie mi przeszkadzal w zasnieciu. Zeszlam wiec ponownie, ale tym razem zanioslam czujnik na sam dol i dla lepszego efektu przydusilam go kocem na kanapie. :D Po tym wszystkim oczywiscie przewracalam sie z boku na bok w nieskonczonosc i nic dziwnego, ze rano nie wiedzialam jak sie nazywam...

A jeszcze Oreo zachecajaco mruczala w nogach...
 

Wstalam, wyslalam Bi do Bandyty, a potem zrobilam sobie oraz dzieciakom sniadanie. Zgodnie z weekendowa tradycja, jedli ogladajac film (Lotr 1 z Gwiezdnych Wojen), a ja sie umylam i zaczelam co nieco ogarniac. Gosci zaprosilismy na 14, wiec niby bylo sporo czasu, ale jednak dzien zaczelam pozno, wiec potem musialam sie mocno uwijac. Nie bylam pewna gdzie bedziemy chcieli siedziec, wiec odgruzowalam i salon i jadalnie, wytarlam kurze, a jak dzieciaki skonczyly ogladac film, przelecialam dol jeszcze szybko odkurzaczem. Wstawilam tez pranie, rozladowalam i zaladowalam zmywarke, itd. Dzien zaczal sie pochmurno (w nocy padalo) i ledwie szescioma stopniami, ale juz poznym rankiem wyszlo slonce i temperatura poszybowala do dwudziestu. W miedzyczasie mielismy troche ekscytacji, bo Bandyta (chyba steskniony za ludzkim towarzystwem) przywedrowal pod same nasze frontowe drzwi, czego nie zdzierzyla Oreo i przez chwile gonily za soba, mrauczac ostrzegawczo, syczac i stroszac grzbiety. Do rekoczynow (lapoczynow? :D) chyba jednak nie doszlo... Wrocil M., ktory po pracy odebral jeszcze zamowiona pizze. Wpakowalismy ja do piekarnika zeby pozostala ciepla, po czym stwierdzilismy, ze jest tak pieknie, ze moze by zrobic inauguracje tarasu. Zostalo jakies 45 minut do przyjazdu gosci, wiec biegiem wtaszczylismy na gore krzesla, a potem poduchy. Szkoda, ze tak nagle sie na to zdecydowalismy, bo planowalam poduchy wyprac zanim je wyloze na tarasie... Nie bylo juz na to jednak czasu, za to musialam migusiem przecierac krzesla, ktore cala zime przestaly pod tarasem, oraz stol. Zalowalam, ze jest na tyle wczesnie w sezonie, ze doniczki nadal puste i  tylko jakies suche wiechcie w nich sterczaly. ;) Pierwszy przyjechal moj tata, wiec przynajmniej moglam go ugoscic zanim przybyla reszta. Dziadzio dostal piwko i zasiedlismy na tarasie. Bi dostala od niego karte podarunkowa do Amazona oraz komplet slicznych zlotych kolczykow oraz naszyjnika, ktore wybrali ponoc z moja mama w Polsce. Chrzestny ze swoja przyjaciolka przyjechali chwile pozniej... na rowerach. :D Podziwiam, bo choc nie jechali od samego domu, tylko zaparkowali przy szlaku w sasiednim miasteczku, to kiedys przejechalismy ta trase z dzieciakami i latwo nie bylo. ;) No ale oni maja rowery elektryczne, wiec to w sumie tez inny komfort i szybkosc jazdy. Pizze zjedlismy na tarasie i bylo fajnie, bo o tej porze roku lata jeszcze malo robactwa. ;) Plastry mialy tak ogromne, ze z trudem wcisnelam dwa. Potem trzeba bylo przetrawic, wiec posiedzielismy i pogadalismy przy kawie, a Bi rozpracowywala prezent od wujka, czyli kamerke, ktora mozna przyczepic do rowera, kasku, lub przypiac pasem do klatki piersiowej i nagrywac jak sie gdzies jedzie lub uprawia sporty. Kiedy przyszedl czas na tort, okazalo sie, ze zerwala sie wichura i swieczek za cholere nie dalo sie zapalic na tarasie. Zapalilam je w domu i wynioslam tort, ale wiatr natychmiast je zgasil. :) Co bylo robic, na spiewanie sto lat i dmuchanie musielismy sie przeniesc do jadalni, a potem spowrotem wrocilismy na taras.

Teenager :)
 

Dobrze wiec, ze posprzatalam, bo wczesniej, kiedy wszyscy zasiedlismy na tarasie i nikt nawet do domu nie wchodzil, zastanawialam sie po cholere spedzilam caly ranek ze szmata i odkurzaczem. :D Po torcie wszyscy jeszcze chwile ukladali sobie zarelko w brzuchach, po czym goscie zaczeli sie rozjezdzac. Najpierw chrzestny i jego pani, bo chcieli jeszcze dalej pojechac szlakiem przez kolejne dwa miasteczka. A moj tata, jak to moj tata, stwierdzil, ze juz pozno (byla 16) i musi sie szykowac na kolejny dzien pracy. Myslalam, ze posprzatam ze stolu i pojdziemy na jakis spacer zeby strawic te wszystkie dobroci, ale chwile stalam przy Bi oraz M., ktorzy probowali przyczepic kamerke do jej roweru, ale kiedy wrocilam na taras i zaczelam zbierac talerze, zaczelo kropic. I na tym plany ruchu sie skonczyly, bo padalo juz przez reszte wieczora. Nie jakas ulewa, ale upierdliwie. Co ciekawe, w prognozach deszczu nie bylo, wiec na tyle sie one zdaja. :D Posiedzielismy wiec przed tv, a potem trzeba bylo wyciagac sniadaniowki oraz placaki szykowac na kierat. Kiedy w Polsce macie w tym roku super, 5-dniowa majowke, dla nas to tydzien jak kazdy inny. ;)

Poniedzialek zaczal sie jakas tropikalna duchota. Niby bylo 15 stopni, ale parno jak przed burza. Kiedy wychodzilam z Bi, w sweterku bylo mi jeszcze w miare przyjemnie, ale kiedy pol godziny pozniej wyszlam z synem, juz sie roztapialam. Dzieciaki odjechaly, a ja jak zwykle zabralam sie za wstawianie prania, zmywarki, wietrzenia sypialni, itd. Nooo, z tym "wietrzeniem" to troche napisalam na wyrost, bo praktycznie nie bylo ruchu powietrza. ;) Wychodzac od czasu do czasu na taras rozkoszowac sie praktycznie letnia pogoda, dojrzalam Oreo goniaca sie z jedna z kotek sasiadow. Potem obie staly naprzeciwko nastroszone (i pewnie syczace, ale za daleko bylam, zeby uslyszec), az w koncu tamta odwrocila sie i poszla w jedna strone, a Oreo po chwili zaczela skakac, lapiac chyba jakiegos owada.

"Sprzeczka" ;)
 

Trudno bylo stwierdzic ktora zaczela i ktora "wygrala". :D Zastanawialam sie czy jechac do roboty i w koncu stwierdzilam, ze sprawdze maile. Mialam nosa, bo okazalo sie, ze szef w koncu odpisal. W piatek poznym popoludniem, kiedy juz schowalam sluzbowego laptoka i nie otwieralam go przez reszte weekendu. Oczywiscie nic konkretnego nie napisal, a wrecz wydawalo sie, ze jest oburzony, bo stwierdzil, ze firma zaplacila mi $3000 w zeszlym miesiacu, co jest kompletna bzdura, bo mam w mailach, ze dostalam czek 1 lutego. To juz prawie 3 miesiace, a nie miesiac! :( Teraz postanowil dolozyc troche kasy, zeby byla z tego mniej wiecej jedna miesieczna wyplata. Przypomnialam mu wiec, ze zalega mi juz 5 miesiecy, wiec odliczajac ta jedna pensje i tak nadal jestem 4 miesiace do tylu. Dodalam tez (dla oslody), ze nie chce odchodzic, ale nie moge byc dluzej bez pieniedzy, wiec musze podjac jakas decyzje. Spytal czy bede w biurze, a kiedy potwierdzilam, napisal ze przyjedzie po lunch'u i porozmawia ze mna o nastepnych krokach. Zebralam sie wiec, poniewaz bylo cieplo zostawilam Maye na tarasie (kot szwendal sie po ogrodzie) i pojechalam do roboty. Szef przyjechal i pogadalismy, ale niestety wiesci dostalam najgorsze z mozliwych. W tej chwili firma operuje na jak najnizszych wydatkach. Wlasciciel skupia sie na filii w Chinach, bo liczy ze kiedy tam uda sie rozpoczac badania kliniczne, dostanie wieksze fundusze, z ktorych czesc bedzie mogl poswiecic na tutejsza filie. Niestety, zapowiada sie, ze to kwestia kolejnego polrocza, jak nie dluzej. Sprawa w ogole jest skomplikowana, bo wlasciciel ponoc nie chce sprzedawac, ale moj szef i tak szuka chetnego kupca, ale twierdzi, ze wlasciciel moze sprzedac firme oraz patent, ale najpierw zglosic bankructwo, zeby poniesc jak najmniejsze koszty. Oczywiscie wyszlam z tego spotkania zakrecona i po chwili stwierdzilam ze w zasadzie to nadal nic nie wiem, poza tym ze nie zapowiada sie zeby firma jeszcze ruszyla, a i z odzyskaniem kasy moge sie raczej pozegnac... :( Najbardziej wsciekla jestem, ze tyle to przeciagali zamiast jasno powiedziec juz 2-3 miesiace temu, ze szanse na ponowne ruszenie w tym roku, sa nikle. :( Coz... pozbieralam swoje osobiste rzeczy, bo nie spodziewam sie zebym miala tam jeszcze wrocic i pojechalam do domu. Oczywiscie musialam sobie uronic lezke, bo nadal jestem w czarnej doopie z nowa praca, prysla juz ostatecznie jakakolwiek nadzieja, ze cos tu ruszy, no i konczy sie ponownie jakas "era". Tym razem do domu dojechalam przed wszystkimi.

Kiciul wylegiwal sie na tarasie
 

Zaraz po mnie wrocila ze szkoly Bi, z jakims projektem na Dzien Matki, ale o ja nic o tym nie wiem. :D Pozniej dotarly chlopaki, zjedlismy obiad (uzbieralo nam sie ponownie resztek, wiec kazdy jadl co tam sobie wybral) i siedzielismy na tarasie. Bylo 25 stopni i nadal strasznie duszno. Gdyby nie to, ze drzewa nadal sa lysawe, mozna by pomyslec, ze jest sierpien. Ja oraz M. oczywiscie glownie pograzeni bylismy w malo przyjemnych rozmowach o pracy i finansach... Malzonka nadal bola troche te plecy, szczegolnie jak siedzi, wiec w koncu poszedl sie polozyc na kanape. A jak sie polozyl, to oczywiscie ucial sobie drzemke. Nie przeszkodzilo mu nawet jak Nik namowil mnie na chwile gry w kosza, wiec pilka walila az milo.

Pomyslec, ze jak namawialam M. na tego kosza, opieral sie mowiac, ze Nikowi zaraz sie znudzi... :D
 

Palec nadal mnie boli przy nacisnieciu, wiec zeby bylo sprawiedliwie, oboje gralismy jedna reka. :D Dosc szybko jednak zagonilam Mlodszego do odpoczynku, bo przeciez mieli z Bi jeszcze tego dnia trening. Myslalam, ze znow bede musiala ich zabrac, bo nie bylam pewna czy M. bedzie chcial cwiczyc z tymi plecami, ale stwierdzil, ze chociaz sobie pochodzi na biezni. Kiedy oni pojechali, pobieglam sie wykapac zeby zwolnic lazienke. Wrocili, kolacja i zaraz nadszedl czas snu, szczegolnie dla malzonka.

Wtorek zaczal sie chlodniej, bo od 11 stopni, ale powietrze nadal bylo duszne, wiec wydawalo sie cieplej. W nocy zle spalam (pewnie odzywa sie stres), wiec wstalam mocno niedospana, jakos jednak wyszykowalam sie i wyszlam z Bi. Zanim to nastapilo, jakims cudem sam obudzil sie Nik, zupelnie zreszta niepotrzebnie, bo tego dnia planowalam zawiezc go do szkoly. W srode VI klasy mialy miec w szkole wiosenne koncerty, wiec we wtorek mieli probe generalna, a to oznaczalo, ze kawaler musial taszczyc obydwa instrumenty. Zeby nie musial sie z nimi tarabanic autobusem, stwierdzilam, ze go zawioze. Zjedlismy wiec sniadanie, Nik sie ubral, umyl zeby i pojechalismy. Od klubu narciarskiego nie jezdzilam rankiem do szkoly Kokusia, wiec zapomnialam jakie o tej porze sa wszedzie korki. ;) Wrocilam, wypilam kawe i siadlam do maili. Najpierw do szefa zeby przyslal mi papierologie do wyslania na "tymczasowe" bezrobocie. W cudzyslowiu, bo choc formalnie nawywa sie ono wlasnie tymczasowym (ang. furlough) to po poniedzialkowej rozmowie jest jasne, ze raczej nikogo z tego bezrobocia do pracy nie zawolaja... Potem zaczelam ukladac kolejnego maila, do szefa, ale tez do wlasciciela firmy, probujac odwolac sie do ich poczucia przyzwoitosci i dac do zrozumienia ze nadal licze na oddanie mi zaleglej kasy. Tak naprawde to nie spodziewam sie cudu, ale chce zeby wiedzieli, ze tego ot tak nie odpuszcze. Planuje bowiem, kiedy juz zalatwie co trzeba z bezrobociem, skonsultowac sie z prawnikiem z urzedu pracy i zobaczyc jakie sa szanse na zlozenie im pozwu o te zalegle wyplaty. Ech... poki co delikatnie, bo nie chce (jeszcze) straszyc ich sadem, ale jednoczesnie pokazac, ze to nie koniec tej sprawy. Potem musialam troche odparowac mozg, wiec zabralam Maye na spacer.

Wiosenne osiedle
 

Przeszlysmy sie, a po powrocie zasiadlam z kolei do przegladania ogloszen o prace. Przed powrotem Bi zaczelam piec miesko na domowe kebaby, a potem wrocila i panna i niedlugo po niej chlopaki. Szef wyslal mi papiery na bezrobocie w ciagu kilku godzin, wiec po obiedzie zasiadlam zeby zlozyc je na stronie urzedu pracy. Czekalam z tym na M. zeby z nim zweryfikowac dane, jak nasze konto bankowe. Coz, podanie zlozone, ale maja 10 dni (nie pamietam, ale pewnie roboczych) na zatwierdzenie. :/ Rozbolala mnie po tym glowa, pewnie przez siedzenie wiekszosci dnia przed kompem, wiec stwierdzilam, ze zrobie cos pozytecznego, a przy okazji sie przewietrze. Poszlam pozbierac psie "miny" z trawnika, bo i tak chce na nim zrobic troche porzadku. Trawa zaczela rosnac jak glupia i zaraz M. bedzie musial kosic, a wala sie na nim multum wiekszych i mniejszych galezi oraz jakichs suchych wiechci. Akurat kiedy stwierdzilam, ze wyraznie sie ochlodzilo i wieje nieprzyjemny wiatr, reszta rodziny zapragnela pojsc na spacer. Ja juz jeden tego dnia zaliczylam, ale okey... :D Zrobilismy nasze zwyczajowe koleczko, a kiedy wrocilismy, M. z Nikiem podpalili sterte drewna, kory i badyli w ognisku.

Sasiedzi pewnie byli przeszczesliwi :D
 

Ja wrocilam do chalupy, poczatkowo pozamykac okna bo dym zawiewal do srodka, a potem stwierdzilam, ze wlasciwie to juz mi sie nie chce wychodzic. Reszta wieczora uplynela ekspresowo i tak zakonczyl sie kwiecien...

W nocy mial padac przelotnie deszcz, ale zamiast tego mielismy prawie nieprzerwane opady i burze do kompletu. Oreo wyszla wczesniej, zanim jeszcze zaczelo padac, a pozniej dlugo nie moglam sie jej dowolac. Podejrzewam, ze siedziala gdzies schowana. Kiedy w koncu przybiegla, cala mokra oczywiscie, szybko pozarla swoja mokra karme, po czym... schowala sie pod fotel. :D Poniewaz deszcz zawiewal w okna, zamknelam je na noc i dobrze, bo pomimo tego, nad ranem zbudzilo mnie pykanie kaloryferow, czyli wlaczyl sie piec. O tej porze roku to jak policzek od Matki Natury! ;)

I nadeszla sroda, czyli 1 maja. Niestety dla nas nie oznaczalo to majowki (no, moze ja mam teraz dlugoterminowa majowke :D), tylko zwykly dzien. Rano jak zwykle wstac z Bi, wyszykowac sie, przygotowac Nikowi sniadanie (obudzil sie sam) i pilnowac z daleka przystanku. Autobus dojechal wczesnie, bo o 7:20, choc tego dnia bylo mi wsio ryba, bowiem pomimo 10 stopni, panowala wysoka wilgoc, wiec wydawalo sie cieplej. Wyszykowal sie z kolei Nik i pomaszerowalismy. Kawaler mial miec tego dnia koncert w szkole i juz od kilku dni jeczal, czy on naprawde musi brac w nim udzial. Pechowo dla niego, nauczyciele juz na poczatku roku szkolnego podkreslali, ze koncerty sa obowiazkowe. ;) A zreszta, ja zwyczajnie chce to zobaczyc, bo dzieciaki robia naprawde swietna robote. Dla Kokusia bedzie to tez swoiste pozegnanie ze skrzypcami, bo w przyszlym roku przeciez zostanie mu tylko trabka. Nadal nie moge tego przebolec, mimo ze pod wieloma wzgledami to sluszna decyzja. :( W kazdym razie, panicz odjechal a ja wrocilam do zwierzynca. Wypilam kawe, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Tak naprawde to wydawaly sie byc w calkiem niezlym stanie, bo dopiero co ogarnelam je przed niedzielnymi goscmi, ale ze wtedy przelecialam je tak na szybko, teraz zrobilam to dokladniej. A kiedy ja latalam na odkurzaczu, zauwazylam, ze do sasiadow podjechaly dwa auta. Z obu wysiadly babki, jedna wyciagnela z bagaznika odkurzacz, druga wiadro z mopem i ruszyly do drzwi. Po chwili sasiadka wyszla sobie z pieskiem na spacerek. Ta to ma zycie jak w Madrycie. ;) Oreo, ktora juz od rana buszowala w ogrodzie, przyszla tylko wczesniej na chwile, zjadla sniadanie i poleciala spowrotem. Akurat skonczylam odkurzac i przytaszczylam z piwnicy mopa, kiedy wrocila, ale wpadla do domu dyszac i natychmiast pobiegla na gore. Cos musialo znow ja wystraszyc, albo pozarla sie z ktoryms z sasiedzkich kotow, ale wyjrzalam na taras i zadnego "zwierza" nie dostrzeglam. ;) Myslalam, ze za chwile zejdzie, bo zwykle lubi "polowac" na mojego mopa, ale jednak zostala u gory. Poszlam tam pozniej pootwierac okna, bo zrobilo sie cieplej i znalazlam ja drzemiaca na lozku Kokusia. ;)

Ten post sponsoruja foty rozleniwionego kiciula :D
 

A! Rano na poslaniu psiura znalazlam... kleszcza. Zywego. Maya jest kropiona, wiec pewnie probowal sie w nia wpic, ale zrezygnowal, za to przyjechal sobie do chalupy niczym na autobusie. Dobrze, ze go odkrylam zanim polazl gdzies na dom... Poza ogarnianiem podlog, rozladowalam zmywarke, poskladalam pranie, wyszorowalam szuflade z air fryer'a i dzien jakos tak smignal mi niespodziewanie. Ugotowalam ziemniaki do obiadu, usiadlam doslownie na chwile nad ofertami pracy i juz do domu dojechala Bi. Dalam ciala, bo chcialam corce nalozyc obiad, a tymczasem na smierc zapomnialam, ze obiecalam dzieciakom do obiadu kukurydze! Starsza musiala wiec jeszcze chwile poczekac, ale za to dzieki temu wszyscy jedlismy niemal jednoczesnie. Po obiedzie niestety nie bylo dlugiego relaksu, bo jak pisalam wyzej, Nik mial koncert. Zaczynal sie o 17:30, ale dzieciaki mialy przyjechac juz na 17, zeby nastroic instumenty i jeszcze ostatni raz cos przecwiczyc. Pojechalismy wszyscy, a Nik - gwiazda wieczoru, z chyba najmniejszym entuzjazmem. :D Jak dla mnie, koncert byl piekny. Zawsze jestem pod wrazeniem jak taka smarkateria potrafi grac. Orkiestra brzmi niesamowicie, ale tu oczywiscie dzieciaki graja juz piaty rok, wiec wiadomo, ze sa dobrze wycwiczeni. Nawet jednak zespol, gdzie poza pojedynczymi osobnikami, mlodzi muzykanci cwicza gre na swoich instrumentach dopiero drugi rok, gral naprawde wspaniale. Zwykle zdecydowanie wolalam utwory orkiestry, ale teraz (poza jednym) jakos zupelnie mnie nie porwaly. Za to zespol zagral m.in. glowna melodie z Gwiezdnych Wojen i swietnie im to wyszlo. Szkoda, ze Nika tym razem posadzili z tylu i ledwie bylo go widac.

Tu mialam szczescie, bo akurat dziewczynka przed nim odgiela sie lekko do tylu, wiec mocniej Nika odslonila
 

Za to w orkiestrze trafil bardziej do przodu i choc najpierw zalamalam sie, ze z naszego miejsca akurat bedzie go zaslanial dyrygent, to jednak bylo go idealnie widac pod lewa pacha dyrygenta. :D

Blond glowa po lewej od dyrygenta
 

Bi tez byla zachwycona, bo ostatnio przeciez namietnie ogladala wszystkie czesci Gwiezdnych Wojen, a i kilka melodii z orkiestry rozpoznala. ;) Koncert byl fajny, bo zaczal sie o przyzwoitej porze, co oznaczalo ze skonczyl sie rowniez w miare wczesnie i bylismy w domu grubo przed 19. Szybko prysznice, kolacja, chwilka relaksu i za moment M. ruszal do spania, a wkrotce po nim zagonilam do lozka Kokusia.

Czwartkowy poranek to jak dzien swistaka. Wstac rano z Bi i wyszykowac sie do wyjscia na autobus. Jedyna roznica bylo, ze co chwila pikal telefon z zyczeniami, bo byl to dzien, kiedy nasza panna konczyla 13 lat. Nie do wiary, ze to juz tyle czasu... Poniewaz na urodziny prezentem mial byc remont pokoju, wiec kupilam jej tylko komplet pomadek ochronnych jakiejs modnej teraz firmy (EOS). Ona odjechala, a ja wrocilam do Kokusia, ktory jadl juz sniadanie. Za moment wyszlam z nim i autobus podjechal jak tylko doszlismy na przystanek. Co ciekawe, jeszcze zanim wyszlam z Bi, dostalam sms'a z miasta, ze autobusy moga byc opoznione, bo na jednym ze skrzyzowan byl wypadek. Oczywiscie takie "moga", bez podania konkretnego czasu opoznienia, oznaczalo ze i tak musielismy wyjsc normalnie. A autobusy przyjechaly wrecz wczesniej niz przecietnie. ;) Po odjezdzie dzieci, zabralam sie za babke cytrynowa. Wiedzialam, ze Bi bedzie chciala zdmuchnac swieczki w dzien urodzin, a te trzeba bylo w cos wepchnac. ;) Poza tym chcialam jeszcze raz sprobowac nasaczyc te babe. Na wielkanoc nie zuzylam calego ponczu i byla wilgotna tylko od spodu. Tym razem wylalam wiec na nia cala porcje i faktycznie wyszla duzo lepsza, ale ten poncz nadal nie doszedl do samego dna. Zwariowac mozna. No, ale zawsze to jakis postep. ;) Kiedy uporalam sie z babka, zabralam Maye na spacer, a psiur kompletnie mnie zaskoczyl. Kilka razy mi po prostu stanela. Nie ze cos wachala; po prostu stawala i nie chciala dalej isc. Nie bylo upalu, tylko 20 stopni z przecietna wilgotnoscia, wiec bardzo przyjemnie, a ja i tak staralam sie isc tak, zeby zlapac troche cienia z drzew, choc narazie liscie nie sa jeszcze w pelni rozwiniete. A pies i tak dawal do zrozumienia ze ma dosc. Przypomnial mi sie stary pies sasiadow, ktory kladl sie na chodniku i koniec. To byl wielki psiur, a sasiedzi to juz starsi ludzie, wiec jak siersciuch sie polozyl, to musieli cierpliwie stac i czekac az sie podniesie i pojdzie dalej. Najgorzej, ze potrafil sie tak polozyc 100m od domu i rob se czlowieku co chcesz. :D Na szczescie Maya az takich jaj mi nie zrobila, ale niewatpliwie starzeje sie moja kochana psina. :( Po powrocie do domu, szybko wskoczylam pod prysznic, bo wiedzialam ze wieczorem bedzie na to malo czasu, a M. kladzie sie bardzo wczesnie. Ani sie obejrzalam, a wrocila Bi, z kolezanka do kompletu, bo ta chciala spedzic z nia troche czasu z okazji jej urodzin. Dziewczyny pomietosily kota, zagraly w statki, po czym kolezanka poszla (to nasza sasiadka), a tuz przed tym wrocili chlopaki. Bi, M. i ja zjedlismy obiad sprawnie, a Nik meczyl go ponad godzine. Malzonek ucial sobie drzemke i nagle zrobila sie 18 i musielismy zaczac sie szykowac do wyjscia. Mielismy bowiem niespodziewanie muzyczny tydzien i koncerty obydwojga Potworkow, wypadly dzien po  dniu. Koncert Bi zaczynal sie o 19, ale musiala byc w szkole o 18:30, zeby dostroic skrzypce i zaliczyc rozgrzewke "wokalna". ;) Obawialismy sie powtorki z koncertu zimowego i kompletnej dezorganizacji, ale na szczescie wszystko poszlo calkiem sprawnie. Na poczatek pokazali utwor, w ktorym w bral udzial i chor i zespol i orkiestra i wygladalo to chyba najfajniej, mimo ze trabki zagluszaly troche spiewakow. ;) Potem spiewal juz wlasciwy chor i powiem Wam, ze wybrali beznadziejne piosenki. Jedne zywsze, drugie spokojniejsze, ale wszystkie jakies takie "bezjajowe". Zadna mnie nie porwala. 

Ale mialam twarzy do zasloniecia! :D Bi w najwyzszym rzedzie, druga od prawej
 

Za to zespol mial bardzo fajne utwory i mam nadzieje ze jak w przyszlym roku bedzie w nim Nik, to rowniez wybiora cos takiego. Na koniec zagrala orkiestra, choc przez chwile wydawalo sie ze panna nie wezmie udzialu. W czasie gry zespolu, dzieciaki z orkiestry siedzialy na trybunach, a te sa skladane i tworza jakby skrzynie (ciezko to wytlumaczyc). W kazdym razie, kiedy orkiestra zajmowala miejsca, zauwazylismy ze Bi sie tam miota i biegnie po cos do pani od choru. Okazalo sie, ze pod te trybuny spadl jej... smyczek. A musicie wiedziec, ze na samym poczatku, kiedy zajelismy miejsca na widowni, Kokusiowi tak samo spadlo Nintendo. :D Poniewaz te trybuny sa skladane i tworza calosc, nie dalo sie tam siegnac i nic wyciagnac. Nik w koncu obszedl je naokolo i przecisnal sie gdzies od boku. Juz mialam go wyslac zeby pobiegl ratowac siostre, ale na szczescie pan, ktory normalnie jest odzwiernym/ straznikiem ruszyl na pomoc, jakos tam wlazl i wyciagnal smyczek. :D

Bi w ostatnim rzedzie, mniej wiecej na srodku
 

Stwierdzam, ze ja jednak najbardziej lubie muzyke orkiestry. Tylko jeden utwor srednio mi sie podobal, pozostale trzy byly piekne. Jedna z nich byla skoczna, irlandzka melodia, inna taki spokojny, troche smutny walc. Najlepsze jednak bylo to, ze dzien wczesniej, u Kokusia mielismy melodie z Gwiezdnych Wojen, a u Bi z... Piratow z Karaibow! Poniewaz dzieciaki ten film tez uwielbiaja, wiec nawet Nik, ktory siedzial tam lekko znudzony, sie ozywil. :) Do domu wrocilismy niestety dopiero o 20:45, wiec tylko szybko zjesc kolacje i do lozek. I dopiero wieczorem przypomnialo nam sie, ze nie zaspiewalismy Bi Sto Lat. Niestety, M. juz spal, wiec bez sensu bylo zebysmy mieli zrobic to sami z Kokusiem... :(

W koncu dotarlismy do piatku. To byl dluuugi tydzien, obfitujacy w mniej lub bardziej przyjemne wydarzenia. W nocy spalam jak zabita, nie slyszalam jak wstawal M., jak wstawala Bi, nic. A i tak obudzilam sie nieprzytomna. Rano jak zwykle: najpierw na autobus ze Starsza, potem z Mlodszym. Wrocilam do domu i wypilam kawe, ale kompletnie nie podzialala. Wlasciwie caly dzien czulam sie koszmarnie zamulona. Pojechalam na cotygodniowe zakupy i to cud, ze niczego nie zapomnialam. Wracajac jednak mialam podjechac do biblioteki oddac ksiazke i plyte, tymczasem taka bylam niemyslaca, ze odruchowo skrecilam w moje osiedle! :D Musialam zawrocic i jechac dalej. Po powrocie rozpakowalam torby, oproznilam zmywarke, umylam kuchenke, itd. Mimo ze teoretycznie ruszalam sie i cos tam robilam, niestety nadal mialam wrazenie, ze dzialam jak we snie. Nie wiem skad takie zmeczenie, ale nieczesto czuje sie tak kompletnie nie kontaktujaca... Zaproponowalam rodzinie, ze moze przeszlibysmy sie na spacer i o dziwo wszyscy podchwycili pomysl. Najpierw jednak zapalilam dla Bi swieczki zeby mogla w koncu je zdmuchnac.

Teraz to juz naprawde oficjalnie mamy nastolatke ;)
 

Troche bez sensu, bo dzien po urodzinach, ale Starsza byla cala szczesliwa. :) Potem poszlismy na spacer i pies tym razem dzielnie przeszedl cala trase. Fakt jednak, ze bylo sporo chlodniej. Kiedy wrocilismy, porzucalam w kosza najpierw z corka, a potem z synem.

A w przerwach w grze, mozna np. przeszkadzac kotu w patrolowaniu ogrodu
 

Po takiej nadprogramowej dawce ruchu, koncze teraz posta, ale oczy same mi sie zamykaja i marze tylko zeby klapnac do lozka. :)

Milego weekendu!

czwartek, 2 maja 2024

Szczesliwa trzynastka

Drugi maja, jeden z najwazniejszych dni w roku, czyli urodziny naszej dziewczynki. :)

13

Nie dociera do mnie, ze to juz taka kupa czasu, choc pisze to chyba co roku. Teraz juz nawet w jezyku angielskim mamy w domu oficjalnie nastolatke, bo dopiero od trzynastego (ang. thirteen) roku zycia w cyfrze jest to magiczne teen. ;)

Zastanawiam sie w ogole czy jest nadal sens robic te coroczne podsumowania. Polrocznych juz zaprzestalam. Spojrzalam na podsumowanie z zeszlego roku i wlasciwie to nie ma roznic. Bi jest juz na tyle duza, ze wiadomo, nadal dorasta, dojrzewa fizycznie, emocjonalnie i intelektualnie, ale jest to tak delikatne i stopniowe, ze niemal niezauwazalne. Co wiec gdzis utkwilo mi w pamieci?

  • Wiecej pryszczy :D. No niestety, czolo ma ostatnio koszmarnie wysypane i co dziwne tylko tam. Reszta buzi czysta. 
  • Od listopada wrocila do druzyny plywackiej i nawet slyszec nie chce o pilce noznej, ktora uwielbiala 3 lata.
  • Jest bardzo ambitna i obowiazkowa. Sama pamieta o szkolnych zadaniach i projektach; ja nawet czesto nie wiem, ze cos ma do przygotowania.
  • Od czasu do czasu ogarnia ja goraczka organizacji i wywraca swoj pokoj do gory nogami. Przestawia meble, robi segregacje pierdol, itd. Czasem zdarzy sie, ze w tym ferworze wyrzuci cos, a kilka miesiecy pozniej placze, bo jednak teskni za jakas maskotka czy pamiatka. ;)
  • Jak juz o pokoju mowa, to na urodziny, zamiast prezentow, zazyczyla sobie "room makeover". Nic jakiegos szalonego, po prostu odmalowanie scian, nowy dywan oraz krzeslo (kolor rozowy juz dawno popadl w nielaske), oraz nieodlaczne przestawienie mebli. ;)
  • Nadal namietnie szydelkuje. Umie tez robic na drutach, ale jednak z szydelkiem bardziej jej po drodze.
  • Ksiazki wrecz pozera. Przypomina mi mnie sama, gdzie jadac na wakacje mialam plecak wazacy tone, bo zawsze upychalam do niego kilka ksiazek. ;)
  • Kocha zwierzeta. Gdzie ja wszelkim zukom i pajakom, jesli napotkam w domu (na zewnatrz niech sobie zyja na zdrowie) bez cergieli daje po glowie kapciem, ona pieczolowicie zbiera na kawalek papieru i wynosi na dwor. 
  • Ostatnio jakby troche "zlagodniala". Nadal wykloca sie z nami i chce rzadzic w domu, ale jednoczesnie chyba zrozumiala, ze rodzicow tez trzeba troche "uglaskac", wiec nawet czasem przychodzi sie przytulic i daje buziaka, co ostatnio bylo tylko od swieta.
Aktualne rozmiary sa mi oczywiscie nieznane, a bilans dopiero gdzies we wrzesniu. Coz, dopisze. :)

Sto Lat sliczna, madra dziewczyno! Rosnij nam zdrowo!!!