Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 27 października 2023

Pilkarski wku*w i tydzien na wysokich obrotach

W sobote, 21 pazdziernika, ponownie mielismy pobudke wczesniejsza niz bysmy sobie zyczyli. :) Gral zespol Bi i co prawda mial miec mecz "dopiero" o 10, ale przed rozgrzewka chcieli zlapac fotografa i porobic zdjecia indywidualne i grupowe. Zarzadzili wiec zbiorke o 9, co oznaczalo pobudke o 7:30 zeby zdazyc na czas. Zawsze to godzina spania dluzej niz w dni powszednie, ale oczywiscie chcialoby sie wiecej. ;) Na ten sezon pilki zostala jednak rzucona jakas klatwa, bowiem zaczelo padac juz w piatek i kontynuowalo przez noc i wiekszosc soboty. Co prawda tym razem nie lalo tak jak poprzednio; bardziej byl to taki rowny, lekki deszcz, ale jednak dlugotrwaly. Kiedy rano zadzwonil moj budzik, pierwsze co, to oczywiscie sprawdzilam aplikacje czy nie ma jakichs wiadomosci i... mecz mial sie odbyc zgodnie z planem. "Uratowal" go tylko fakt, ze dziewczyny graly na sztucznej nawierzchni, bo wszystkie mecze na trawie zostaly odwolane. To oznaczalo tez brak fotografow, bo ci przyjezdzali glownie dla zespolow rekreacyjnych, majacych scisle godziny na zdjecia. Zespoly ligowe mialy sie pojawic kiedy im najlepiej pasuje. Szkoda, ze juz sie obudzilam i nie mialam szans zasnac ponownie. ;) W kazdym razie, zebralysmy sie z panna, zostawilam Nika jedzacego sniadanie i popedzilysmy do kompleksu sportowego. Bi pobiegla sie rozgrzewac, a ja wrocilam do samochodu, zeby schowac sie przed deszczem. Wyszlam dopiero na poczatek meczu, uzbrojona zarowno w kurtke przeciwdeszczowa, jak i parasol. I spotkalo mnie kompletne rozczarowanie, ktore zaowocowalo wspomnianym wku*wem. Otoz, Bi nie zostala wystawiona w ogole. Nawet na minute! :O

Moje dziecko przyjechalo na mecz zeby spedzic ponad godzine kiblujac pod zadaszeniem...
 

Na poczatku oczywiscie czekalam, bo podobnie jak u Kokusia, te najnowsze dziewczyny nigdy nie sa w pierwszej wystawionej grupie. Kiedy jednak pomalu wszystkie rezerwowe mialy swoje kilka minut, a pierwsza polowa zaczela dobiegac konca, zaczelam sie niepokoic. Tym bardziej, ze padalo i bylo chlodno, wiec pomimo rozlozonego zadaszenia, Bi zalozyla kurtke, bo zrobilo jej sie zimno. Minela przerwa, zaczela sie druga polowa, a moje dziecko dalej siedzi. W ktoryms momencie zbieralam sie w sobie (nie lubie konfrontacji) zeby pojsc i spytac o co biega. Przeszlo mi jednak przez mysl, ze Starsza ostatnio tak jeczy ze nie lubi tego zespolu, ze mozliwe iz sama powiedziala, ze nie chce grac. Nie chcialam sie osmieszyc, bo znajac Bi i jej charakterek, nie bylo to wcale niemozliwe. ;) W koncu mecz sie skonczyl i wracajac z panna do auta, pierwsze to oczywiscie zapytalam dlaczego nie grala. I... myslalam, ze mnie trafi jasny szlag! Okazalo sie, ze to byla "kara" za opuszczenie poprzedniego meczu!!! :O Pamietacie, pisalam w przedostatnim poscie, ze wcisneli mecz na piatek o godzinie 20 i to 40 minut jazdy (bez korkow) od nas. Bi miala tego dnia tez siatkowke i nie chciala jechac z jednego na drugie; ja zreszta tez nie. Napisalam wiec, ze mamy konflikt zajec i Starszej nie bedzie. I za to Bi zostala ukarana siedzeniem na lawce przez caly mecz!!! Cale chociaz szczescie, ze byl on u nas, bo jakbym jechala pol godziny albo dluzej, zeby corka przesiedziala cala rozgrywke, to naprawde para poszlaby mi uszami!!! Spytalam Bi co trener konkretnie powiedzial, bo przeciez sa rozne sytuacje i mogla byc np. chora. Odpowiedziala, ze to nie byla wystarczajaco "wazna" przyczyna. Serio?! To on bedzie teraz sedzia i decydowal kto moze opuscic mecz i z jakiego powodu, a kto zostanie za to ukarany?! Szczegolnie, ze grafik jest dopasowywany do prywatnych zespolow, w ktorych gra czesc dziewczyn i to jest ok, ale inne zajecia najwyrazniej sie nie licza?! Ostatnio ktos zlozyl na trenera oficjalna skarge i teraz bardzo mnie kusi zeby zrobic to samo, bo facetowi wydaje sie chyba ze jest "bogiem"! :O W ogole organizacja tego zespolu mnie dobija i korci mnie zeby napisac do klubu, ale zastanawiam sie jak to rozgryzc. Z jednej strony uwazam, ze nie powinnam puscic tego wszystkiego plazem, ale z drugiej, mam w pamieci, ze jesli sie gdzies nie przeniesiemy (a nie planujemy), to Bi bedzie z tymi dziewczynami chodzila do szkoly przez kolejne 5.5 lat, a ja bede sie natykac na tych rodzicow i mozliwe ze bede zmuszona wspolpracowac z nimi przy okazji jakichs szkolnych uroczystosci. Zastanawiam sie po prostu czy "oplaca" mi sie robic szum. Ale jestem bardzo, bardzo zla, co mi sie ogolnie rzadko zdarza... :/

W kazdym razie, po tej porazce zwanej meczem, wrocilysmy z Bi do domu, gdzie Nik byl juz mocno spanikowany. Kawaler nie ma oczywiscie telefonu, wiec mozliwosci kontaktu, a dziewczyny maja mecze dluzsze, z kazda polowa trwajaca 35-40 minut. W dodatku myslalam, ze M. wroci do domu zaraz po pracy, gdzie dojechalby okolo 11:25, a tymczasem pojechal do Polakowa i ostatecznie wrocilysmy z Bi pierwsze. Mlodszy bal sie, ze cos sie stalo, biedaczysko... Do domu wrocil malzonek, ale dlugo w nim nie zabawilismy, bo stwierdzilismy, ze skoro nie ma zadnych popoludniowych meczow, to bedzie idealny dzien zeby zabrac mojego tate na lunch z okazji urodzin. Te wypadaly mu w poniedzialek, ale to dzien szkolno - pracujacy, wiec wiadomo, ze ciezko bylo cos zorganizowac. Oczywiscie lekki dylemat mielismy gdzie jechac, ale Potworki jednoglosnie domagaly sie bufetu chinskiego, wiec padlo na niego. Te bufety to zawsze takie troche "straszne" miejsca, bo zastanawiam sie czy wszystko jest swieze i jak to jest przyrzadzane, ale zaleta jest, ze kazdy moze nie tylko zjesc ulubione potrawy, ale jeszcze sprobowac czegos nowego. A ze ostatnio bylismy kilka lat temu, wiec stwierdzilismy, ze ok; moze byc. Pojechalismy i wszyscy niezle sie bawili i objedli. Nawet dzieciaki, co jest szokiem, bo jeszcze ostatnio Nik na chinskim bufecie jadl pizze i frytki. :D Tym razem pojadl i mieska i poprobowal nawet owocow morza, choc zdecydowanie mu nie podeszly. Bi, wzorem swojej matki, wpierdzielala krewetki, malze, kraby oraz osmiorniczki. :D Na koniec dzieciaki, ktore przezornie wziely zapas monet cwiercdolarowych, musialy nakarmic rybki. Chinskie bufety czesto maja tu male sztuczne sadzawki. W tym maja tez maszynke z pokarmem i kazda garstka kosztuje wlasnie 25 centow. Potworki zwykle nie pamietaly o tym, tym razem jednak przyjechali przygotowani i rybska pojadly chyba "pod korek". :D

Sadzac po rozmiarach rybek, wszystkie przychodzace tam dzieciaki hojnie sypia karma :)
 

Wychodzac zgarneli jeszcze po dwie gumy z maszynki i ruszylismy do domu, odwozac po drodze dziadka. 

Te gumy-kulki to jakies wariactwo. Taka maszynka jest tez w schronisku przy stoku narciarskim i wiecznie brakuje w niej gum, bo wszystkie dzieciaki biora je garsciami (mimo, ze za kazda trzeba wrzucic pieniazka)!
 

Bylismy potwornie przejedzeni, ale do domu weszlismy tylko na moment zeby usiasc i pomoc jedzeniu ulozyc sie w brzuchu, po czym jechalismy do... kosciola. Bardziej mialam ochote na drzemke, ale M. mial w niedziele pracowac, a Bi grac mecz juz o 9 rano. Co prawda po tym porannym odechcialo mi sie pilki kompletnie, ale w pamieci mialam, ze jak nie pojedzie, to przesiedzi kolejny mecz. :/ A i tak maja duzo mniej meczow niz chlopaki... Pojechalismy wiec i podczas kazania ledwie bylam w stanie utrzymac otwarte oczy, a Nik oparl glowe o moje kolana i autentycznie zasnal! :D Wrocilismy do chalupy i dzieciaki wkrotce zaczely dopraszac sie jedzenia. Nie ma jak szybki metabolizm. ;) Sama dopiero o 20 poczulam sie glodna, a M. w ogole. Cale popoludnie narzekal na zgage i nudnosci, a wiadomo, ze jak facetowi cos dolega, to "umiera". :D Martwilam sie, ze czyms sie zatrul i w nocy bedzie wymiotowal, ale okazalo sie, ze przespal ja spokojnie, wiec raczej cos mu po prostu siadlo na zoladku. ;) Wieczorem zas dostalam wiadomosc na aplikacji z pilki, ze odwoluja mecz Bi, bo miejscowosc, do ktorej mielismy jechac, ma zalane boiska. Zdziwilam sie, bo wcale az tak nie lalo, a w sobote popoludniu przestalo padac, za to zerwal sie mocny wiatr, wszystko mialo wiec czas zeby przeschnac. Poniewaz jednak chwilowo nie mialam ochoty patrzec na trenerow, wiec wrecz sie ucieszylam. Nie mowiac juz o tym, ze dalo nam to mozliwosc odespania tygodnia i dosc wczesnej pobudki w sobote.

W niedziele moglismy wiec sobie pospac, choc calkowitego relaksu tez nie bylo, bo na 11:30 rozgrzewke mial Nik. Odwolany mecz Bi to bylo blogoslawienstwo, nie tylko ze wzgledu na dluzszy sen. Inaczej musialabym jechac ze Starsza na 8:20 na rozgrzewke, a przy dlugosci meczow dziewczyn, pewnie wrocilabym do domu tylko na szybkie siusiu, po czym pedzilabym z Kokusiem. A tak, to przynajmniej ranek byl spokojny, choc Mlodszy, otumaniony dluzszym snem i grami od rana, marudzil ze dlaczego ten mecz tak wczesnie. Wczesnie! :D Mielismy tyle czasu, ze poza sniadaniem i wzglednym ogarnieciem sie, Potworki zdazyly jeszcze przymierzyc stroje na Halloween.

To nie jest kompletny stroj Bi, choc nawet wtedy trudno rozpoznac co to za przebranie, wiec napisze od razu, ze mial to byc "pirat". Powiedzialam pannie, ze to malo "piracko" wyglada, ale sie nie przejela :D

Powiedzialam Bi, ze to raczej ostatni rok kiedy pojdzie ze mna i Kokusiem. Dla mnie 12 lat to wlasnie taki limit. Potem to juz chyba troche obciach, po pierwsze prosic o cukierki, a po drugie lazic z rodzicem. Owszem, widze bandy mlodszych nastolatkow, ale one zawsze chodza grupa, bez mamy czy taty. Jak Starsza za rok stwierdzi, ze chce isc z kolezankami, to ok. Ale mam nadzieje, ze uzna, ze to siara. :D

Kostium Kokusia moga rozpoznac milosnicy gier komputerowych i musze przyznac, ze Mlodszy ma do niego idealna urode oraz kolor wlosow. Ktos, cos? ;)
 

Ranek przelecial dosc szybko i czas byl ruszac na mecz. Odstawilam panicza na rozgrzewke, po czym zaszylam sie w aucie. Jesli spojrzycie na ponizsze zdjecie, na pewno nie domyslicie sie, ze mielismy... 12 stopni, a do tego potwornie wialo. Wiekszosc rodzicow miala kurtki i pozakladala na glowy czapki lub kaptury. Dzieciaki sa za to jakies "gorace", bo tylko niektorzy mieli pod koszulkami dodatkowa warstwe. Paradoksalnie, byli to ci, ktorzy przegrali wiekszosc meczu, wiec raczej sie w niej spocili. ;) Nik uparl sie, ze nie chce dodatkowej koszulki na dlugi rekaw i odpuscilam, wiedzac ze w plecaku ma bluze jakby co. Tu powinien nastapic kolejny wku*w, ale chyba u chlopakow juz przyzwyczailam sie do niesprawiedliwosci. Mlodszy gral naprawde dlugo w pierwszej polowie, co oslodzilo troche fakt, ze w drugiej nie wyszedl ani na chwile. Zreszta, nic chyba nie przebije soboty i meczu Bi... Dobrze, ze chociaz ten trener pozwala chlopakom z tylu kopac do siebie pilke, to nie nudza sie i jest im cieplej. Poprzedni wsciekal sie i kazal chlopakom siedziec i patrzec na mecz, strofujac ich nawet jak zaczynali z nudow glosniej gadac... Poza tym, tym razem w drugiej polowie trener nie zmienil nikogo, poza jednym chlopcem, ktory musial wyjsc za kontuzjowanego kolege. Bylam zla mniej ze wzgledu na Kokusia, a bardziej ze wzgledu na jego kolege. Ci najnowsi w druzynie zwykle bowiem graja najmniej i tak bylo juz za poprzedniego trenera. W kazdym razie, od poczatku sezonu, podstawowy sklad chlopakow jest taki sam, a potem trener ich zmienia w zaleznosci od potrzeby i humoru. Kiedy ten facet przejal pozycje trenera, inny ojciec zadeklarowal sie, ze pomoze mu "w miare swojego ograniczonego czasu". Szybko okazalo sie, ze tego czasu praktycznie nie ma i nie pojawia sie ani na treningach, ani na meczach. Jego syn oczywiscie tez nie. Tym razem, o dziwo, na mecz stawil sie caly zespol, co zdarza sie niepomiernie rzadko. Pojawil sie tez ten "asystent" i jego syn. Do czego zmierzam? Otoz, pomimo ze byl to raptem drugi mecz w tym sezonie, na ktory chlopak przyjechal, znalazl sie w pierwszym skladzie i przegral praktycznie calutka rozgrywke. Przyznaje, ze gra naprawde dobrze, ale! Przez to, ze on zostal od razu wystawiony, trener wsadzil na lawke rezerwowych innego chlopca. Ten chlopiec jest w zespole o przynajmniej rok dluzej niz Nik, a w tym sezonie byl zawsze w pierwszym skladzie. Biedak, zostal zdegradowany tylko dlatego, ze tamci w koncu znalezli czas, zeby pojawic sie na meczu! Bardzo to nie fair. I choc uwazam, ze (jak u Bi) kara za ominiecie meczu zdecydowanie nie powinien byc kompletny zakaz gry w nastepnym, ale jednak pierwszenstwo w grze powinni miec wedlug mnie chlopcy, ktorzy przyjezdzaja na wiekszosc treningow i meczow. A nie, ze ktos sie zjawi raz w miesiacu i "po znajomosci" bedzie gral caly mecz. Strasznie bylo mi szkoda tamtego "zdegradowanego" gracza... Tak czy owak, Nik nie narzekal, bo druga polowe spedzil kopiac pilke z innymi rezerwowymi, a koszulke mial tak brudna, jakby faktycznie gral, bo dla zabawy przewracal sie na trawe. ;) Chlopaki ostatecznie przegraly 1:2. A jesli wczesniej myslalam, ze mecz Bi odwolali na wyrost, to zmienilam zdanie, kiedy zobaczylam, ze za boiskiem, ktorego powierzchnia jest polokragla (pewnie dla odprowadzenia wody), zostala wielka kaluza. Jedna z pilek, ktora przeleciala nad bramka, odzyskali dopiero po meczu, bo wczesniej nikomu nie chcialo sie brodzic po kostki w wodzie. ;)

Nik jak zwykle daleko od glownej akcji ;)
 

Po meczu zajechalismy jeszcze z Kokusiem po kawe i do domu wrocilismy dopiero przed 14. Popoludnie uplynelo na wstawianiu i skladaniu prania, zmywarki, jakiegos tam ogarniania, itd., z racji, ze w sobote wiekszosc dnia spedzilismy poza domem. Dzieciaki za to obejrzaly pierwsza czesc Narnii, mimo ze widzialy ten film juz dobrych kilka razy.

Kinomani
 

Nawet my z M. od czasu do czasu przysiedlismy i obejrzelismy po kilka minut. ;) I tak weekend przelecial. Jak zwykle duzo szybciej niz czlowiek by chcial. :D

Poniedzialek zaczal sie od pobudki w niemal calkowitych ciemnosciach. Jak ja tego nie lubie!!! W Polsce nadchodzi upragniona zmiana czasu; my musimy poczekac dodatkowy tydzien... Rano jak zwykle: wyslac na autobus Bi (tym razem jej kolezanka juz tam stala, wiec nie musialam z nia isc), po czym obudzic Kokusia i wyprawic go do szkoly. Panicz mial tego dnia wycieczke szkolna, wiec bral ze soba tylko wode. Jedzenie mieli miec dostarczone ze szkoly. On odjechal, ja pokrecilam sie po domu i zaczelam zbierac do wyjscia, kiedy... dotarlo do mnie, ze przepadl kot. Wychodzilam raz, drugi, trzeci, z jednej strony domu, z drugiej... Przez ogrod z przodu przemknela ruda kotka sasiadow, a po naszym ani sladu. :/ Zrobilo sie, jak kiedys, pol godziny po moim zwyklym czasie wyjscia z domu, wiec na taras wystawilam jej wode, jedzenie oraz "domek", zeby mogla sie w razie czego schowac przed wiatrem. Jeszcze raz zawolalam, ale skoro jej nie bylo, to pojechalam do pracy. Kiedy wyjezdzalam, przez podjazd przemknela druga kotka sasiadow. Normalnie wszystkie sasiedzkie koty sie u nas skupily, tylko nasz wlasny polazl gdzie indziej... Nie moglam sie w pracy za bardzo skupic, bo caly czas wyobrazalam sobie Oreo miauczaca pod drzwiami zeby ja wpuscic. Wiem, czasem mientka jestem. :D W kazdym razie, kiedy nadeszla pora zeby zrobic moje zwyczajowe koleczko wokol budynku w pracy, zamiast chodzic, wskoczylam w auto i podjechalam do chalupy. Zaleta mieszkania 10 minut od roboty. ;) Podjechalam pod dom i szybko zlokalizowalam kiciula w chaszczach przed domem. A wiec zdecydowala sie wrocic! ;) I nawet nie biegla do mnie jakos szczegolnie steskniona, a przeciez walesala sie po podworku przez prawie 5 godzin... Bylam jednak bardzo szczesliwa, ze moge ja zamknac bezpieczna w domu. Mniej szczesliwa bylam, ze musze wracac do pracy. :D Po robocie podjechalam do szkoly Bi, zeby odebrac panne, ktora zostala tego dnia na fitnessie. Zajechalysmy jeszcze do biblioteki, bo chciala wypozyczyc kolejna ksiazke na wyzwanie. Maja w szkole biblioteke, ale wolno im ja odwiedzac tylko w okreslone dni, bo przerwy maja za krotkie zeby buszowac miedzy regalami. :) Ostatnio zazwyczaj zajezdzamy do starszej i mniejszej biblioteki, bo mamy ja niemal po drodze do domu. Sama zwykle tylko wchodze i od razu skrecam w lewo, do pokoiku wyznaczonego na literature dziecieca oraz mlodziezowa. Tymczasem w poniedzialek, Bi zapragnela zobaczyc reszte przybytku, wiec ruszylysmy na druga strone. I niespodzianka! Wiedzialam, ze budynek jest stary, ale nie mialam pojecia, ze ma az tak piekny wystroj i architekture!

Wiekszosc gory zajmuja stare egzemplarze encyklopedii i jest zamknieta dla gosci
 

Poogladalysmy sobie z zachwytem zakamarki, po czym w koncu ruszylysmy do domu.

Piekna klatka schodowa, prowadzaca do... toalet na drugim pietrze ;)
 

Korzystajac z w miare znosnej aury, porzucalam z dzieciakami do kosza.

Nik zalozyl, wyciagnieta z dna szafy, peleryne udajaca nietoperza :D
 

Potem Bi musiala odrabiac lekcje bo miala tego dnia zadane naprawde duzo. Nik lekcji nie mial wcale, z racji ze byl na wycieczce (odwiedzali rzadowe budynki w stolicy Stanu), ale przymusilam go zeby chociaz przecwiczyl gre na trabce.

Trabimy ile tchu...
 

A pozniej Bi wspomniala, ze chce mnie o cos zapytac i sprawila ze opadla mi szczeka. Otoz, panna zastanawia sie czy nie wrocic na zime na druzyne plywacka! :O No szok kompletny! Rzucila przeciez plywanie ponad 2 lata temu i od tego czasu nawet nie chciala slyszec o powrocie. Kazde, najmniejsze napomkniecie konczylo sie fochem. I nagle, sama z siebie stwierdza, ze chcialaby wrocic?! Coz, przyznaje ze zareagowalam malo entuzjastycznie... W skrocie to powiedzialam jej, ze oczywiscie, ze moze wrocic, ze byla w plywaniu naprawde dobra i rezygnacja byla naprawde kiepska decyzja, ale (!) mam pewne obiekcje co do tego pomyslu. Znam charakter tej mojej pannicy, wiec wiem co moze nas czekac. Oznajmilam wiec, ze moze wrocic razem z Kokusiem kiedy zakonczy sie pilka. Ma w ten sposob jeszcze dwa tygodnie na dobre zastanowienie sie. Jesli bowiem wroci, to nie chce po miesiacu uslyszec, ze zmienila zdanie i juz jej sie nie podoba. Musi byc przygotowana zeby plywac przez caly sezon zimowy, ktory konczy sie mistrzostwami w polowie lutego. Poza tym niech sobie zdaje sprawe, ze bez wyczynowego plywania przez taki czas, na pewno stracila plynnosc ruchow przy wszystkich stylach, nie mowiac o tym, ze na pewno nie jest w takiej formie co dzieciaki plywajace regularnie. Kilka tygodni bedzie wiec zmeczona, obolala i na pewno nie tak szybka jak moglaby byc. I na tym stanelo. Zobaczymy co panna postanowi. Decyzje bedzie jednak musiala podjac troche wczesniej niz za dwa tygodnie, bo zaden z jej strojow kapielowych nie nadaje sie na druzyne plywacka, a dodatkowo jedyny czepek, ktory walal sie po szafce w lazience, gdzies wsiakl. :/

W nocy spalam fatalnie. Gdzies musialo mnie przewiac (klania sie pewnie jazda z uchylonymi oknami w aucie) i juz w poniedzialek czulam sztywnosc karku i nie moglam przekrecic glowy w bok. Wiele razy w zyciu juz mnie dopadla i zwykle, choc upierdliwa, to dalo sie wytrzymac. Tym razem byl koszmar. Budzilam sie niezliczona ilosc razy, bo kazdy obrot i zmiana pozycji, to byl przeszywajacy bol. Niestety, rano nadal kark i prawa strone szyi mialam sztywne, a bol pojawial sie nawet przy zwyklym napieciu miesni, np. kiedy odkladalam cos na stol, czy... odchrzaknelam. :O Rano we wtorek, jak zwykle wyszlam z Bi na przystanek. Jak na zlosc, staralam sie trzymac szyje w cieple, a na zewnatrz mielismy 4 stopnie i wiatr, zas autobus przyjechal dopiero o 7:18. :/ W koncu Starsza odjechala, a ja obudzilam Kokusia, zjedlismy sniadanie i przyszla pora na jego wyjscie do szkoly. Tym razem juz normalnie z plecakiem i trabka do kompletu. ;) Jego autobus na szczescie przyjechal doslownie zaraz po naszym dojsciu na przystanek. Przysieglam sobie, ze tego dnia kota nie szukam jesli znow przepadnie i chyba to wyczula, bo sama wrocila na czas. :D Szyja i kark caly dzien mi dokuczaly, wiec stwierdzilam, ze odpuszcze sobie jazde z dzieciakami na trening. Zawsze z M. chodzimy, a wtedy - wiadomo, czlowiek troche sie zgrzeje, spoci, a ze wieczorem temperatura spada w piorunujacym tempie, wiec zaraz od nowa by mnie zawialo... Kiedy wrocilam do domu, rzucilam wiec M. propozycje: moze pojechac z dzieciakami sam, albo mozemy odpuscic sobie trening. Za ta ostatnia propozycja najbardziej optowala Bi. ;) Ewentualnie moglam jechac, ale siedziec w aucie, co bylo oczywiscie bez sensu. Spodziewalam sie, ze malzonek zrezygnuje, ale o dziwo stwierdzil, ze zabierze dzieciarnie sam. No szok. :D Oni wiec pojechali, a ja zostalam w chalupie, obkladajac szyje i kark rozgrzewajacymi kompresami. Staralam sie tez wykorzystac ten czas na cos pozytecznego, wiec poscieralam kurze, schowalam do plastikowych pojemnikow poduszki z kampera (bo lezaly luzem w piwnicy, a nie chcialam zeby sie kurzyly) i ogarnelam troche salon. Zawsze tak jest, ze jak go posprzatam, jest pustawo i porzadnie, ale potem dzieciaki, pomalu i niemal niezauwazalnie, znosza do niego kolejne pierdolki... I nagle czlowiek patrzy blizej, a zamiast salonu ma graciarnie. ;) Poznosilam wiec kupe dupereli, odpowiednio do pokoi dzieciakow albo bawialni w piwnicy, podelektowalam sie cisza i wygrzalam szyje. O dziwo, juz po kilkunastu minutach z cieplym okladem, moglam odchylic glowe maksymalnie w bok. Dobra nasza. :) Wrocila rodzina, a z nia ruch i harmider. Oczywiscie panna Bi dopiero wtedy zabrala sie odrabianie lekcji, ale na szczescie uwinela sie dosc sprawnie. Za to my z M. zasiedlismy zeby zamowic... bilety do Polski! Nie planowalismy robic tego tak wczesnie, ale malzonek kilka dni temu sprawdzil z ciekawosci i okazalo sie, ze mozna znalezc niezla cene na wakacje, gdzie zwykle placi sie jak za zboze. Troche musielismy kombinowac z powrotnym lotem, bo polaczenia byly albo o nieboskiej porze, albo trzeba bylo doplacac po $500 (za osobe), ale ostatecznie udalo sie znalezc kompromis. W ten sposob mamy bilety na... sierpien. A ja w ogole sie nie ciesze. Nie dlatego, ze nie chce leciec. Po prostu zostalo jeszcze tyle czasu, ze fatalistka we mnie szepcze, ze pierdylion razy moze cos wyskoczyc, zmienic sie, wybuchnac kolejna pandemia, itd. Nastawiam sie wiec na baaardzo dlugie czekanie. ;)

W srode rano bylo juz przyjemniej, bo "az" 7 stopni. Roznica moze niewielka, ale odczuwalna. Tylko Bi zdziwila sie, ze "przeciez mialo byc cieplej", zapomniawszy, ze dzien wczesniej zalozyla dlugie spodnie, a tego ranka miala krotkie spodenki. ;) Niestety, cieplejsze dni o tej porze roku oznaczaja, ze rano mamy kilka stopni, a po poludniu... 21. Tak, na kilka dni wrocilo prawie lato. :) Panna pojechala, a ja wrocilam do chalupy budzic Kokusia. Mimo, ze poprzedniego wieczora zasnal zaraz po czytaniu, a wiec krotko po 21, wstal niezadowolony i bez humoru. Dotarlismy w koncu na przystanek, panicz odjechal, a ja wrocilam do domu, zeby nakarmic kiciula i posiedziec jeszcze z cieplym kompresem na szyi. Bylo zdecydowanie lepiej, bo w nocy obudzilam sie tylko raz czy dwa razy i bol nie byl tak przeszywajacy, choc na tyle mocny, zeby mnie przebudzic. Rano moglam krecic glowa na boki, choc odchylenie do tylu bylo bolesne, a bol wracal przy niby zwyklych czynnosciach, jak podniesienie ramienia, czy wysuniecie go do przodu, zeby cos chwycic. Starosc nie radosc normalnie. :D W miedzyczasie Oreo wydzierala sie pod drzwiami, wiec ja wypuscilam i... tyle ja widzialam. Wolalam kilka razy, ale mialam tego dnia w pracy meeting, wiec nie moglam wyjsc pozniej. Ostatecznie wystawilam na taras jedzenie i wode i zostawilam niesfornego kiciula na zewnatrz. Na szczescie, jak pisalam wyzej, bylo bardzo cieplo, wiec przynajmniej nie bylo obawy, ze zmarznie. ;) Napisalam do Bi w porze kiedy jechala autobusem, ze kot jest gdzies na dworze i zeby sie za nia rozejrzala wkolo domu. Okazalo sie, ze dlugo szukac nie musiala, bo Oreo spala pod stolem na tarasie. Czyli pierwszy raz zaliczony. ;) Wrocilam do domu, ale, choc sroda powinna byc naszym dniem na oddech, nie dane bylo mi poleniuchowac. Przez ciagle weekendowe deszcze oraz brak organizacji w zespole Bi, wlasnie na ten dzien dziewczyny mialy wyznaczony zalegly mecz. I to na 19, czyli z rozgrzewka na 18:20. :( Porazka... Owszem, Nikowi tez zdarzalo sie grac w srodku tygodnia, ale zawsze najpozniej o 17:30, jeszcze w dziennym swietle. Tutaj mecz przy sztucznym swietle i w obcym miejscu. Bi marudzila, ze nie chce jechac, choc najbardziej nie miala ochoty na rozgrzewke, a nie sam mecz. Jechala oczywiscie z nami sasiadka i zaczynam juz zlosliwie stwierdzac, ze moze to i dobrze, ze Starsza chce zrezygnowac z pilki, bo sasiedzi beda musieli wrocic do samodzielnego zawozenia corki na treningi oraz mecze. Sasiad mial wymowke, ze... pracuje. O godzinie 19?! No ale ok, kojarze, ze kiedys jego malzonka wspomniala ze on faktycznie chyba do tej pory pracuje.. Tyle ze, po pierwsze, widzialam kilka razy, ze wykonywal sluzbowe telefony stojac na uboczu lub siedzac w aucie, a po drugie, mogl zaproponowac, ze skoro ja dziewczyny zawioze, to on je odbierze. Albo chociaz wlasna corke... Ale nie... W kazdym razie, zabralam dziewczyny i dojechalysmy tylko kilka minut spoznione. Niezlym wyczynem bylo znalezienie boiska, choc znajdowalo sie ono przy szkole sredniej. Szkole znalezlismy bez trudu, nawigacja oglosila, ze jestesmy na miejscu, a po boisku... ani sladu. Przejechalysmy naokolo budynku, przez jakies nie do konca "legalne" drozki i juz mialam zawrocic i poszukac jeszcze raz od strony glownej ulicy, kiedy z oddali zamigotaly mi swiatla. Okazalo sie, ze boiska byly upchniete hen, daleko, nie przy samej szkole, tylko na krancu terenu, przy jakims szpitalu. Coz, przynajmniej byl tam przyszpitalny parking, bo z tego przy szkole, mielibysmy dobrych 10 minut marszu. ;) Pannice pobiegly sie rozgrzewac, a ja posiedzialam jeszcze te prawie pol godziny w aucie. Poszlam na boisko popatrzec jak im idzie, dopiero na poczatek rozgrywki. Tym razem, na szczescie, Bi grala calkiem sporo. W pierwszej polowie byla pierwsza z rezerwowych, ktora weszla na boisko.

Starsza przejmuje pilke
 

Moze trener poczul sie winny po przetrzymaniu jej ostatnio na lawce przez caly mecz. :/ Niestety, dziewczynom wyraznie nie szlo i przegraly 0:3. Mozliwe, ze byla to pozna pora i byly juz zmeczone, a moze fakt, ze przeciwny zespol mial swietna, bardzo szybka napastniczke, zas u nas obrona wybiegala niewiadomo dlaczego do przodu, a potem nie nadazala zeby wrocic. Znow bede zlosliwa, ale corusia managerki zespolu byla wlasnie w obronie, a ta dziewucha jest jedna z tych, ktorych trener w ogole nie sciaga z boiska. Podejrzewam, ze jej matka w jakis sposob wymusila to na trenerze, bo to dziwne, ze wszystkie panny od czasu do czasu schodza, a ta nigdy. Dziewczyna jest baaardzo wysoka (wyzsza ode mnie, a mam 170 cm) i wyglada bardziej na lat 16 niz 12, ale nawet ona, z tymi dlugasnymi nogami nie dawala rady dogonic napastniczki przeciwnikow. W ten sposob dziewczyny stracily dwie bramki. Ktos by pomyslal, ze pierwszy raz czegos je nauczy i obrona przestanie wybiegac niemal pod bramke przeciwnej druzyny (bo i po co?!), ale gdzie tam. Musial byc ten drugi. Trzeci gol wpadl juz typowo - w zamieszaniu pod bramka niewiadomo jak pilka wleciala w siatke, a bramkarka nawet nie zdazyla drgnac. ;) Mecz skonczyl sie dopiero o 20:20 i az przebieralam nogami zeby ruszac spowrotem. Nie ma jednak tak dobrze. Trener (ktory powinien, do cholery, wiedziec, ze jest srodek tygodnia i szkola nastepnego dnia) urzadzil dziewczynom pogadanke i gledzil, gledzil... i konca nie bylo. Wszyscy rodzice stali i spogladali tesknie... W koncu panny zaczely isc przez boisko, ale oczywiscie bez pospiechu, a za to z zartami i przepychankami. ;) Do domu dotarlysmy z Bi o 20:45. :/ Malzonek juz spal, rzecz jasna, ale Nik siedzial w salonie i strzelil focha kiedy spytalam dlaczego nie umyl zebow, nie przebral sie w pizame i nie siedzi juz w lozku... Wieczor uplynal wiec dosc nerwowo, bo przygotowania na kolejny dzien musialy sie odbyc w przyspieszonym tempie.

Czwartkowy ranek uplynal zwyczajnie. Rano Bi na autobus, a potem Nik. Jedyna mala sensacja bylo kiedy Maya przegonila z ogrodu ruda kotke sasiadow. Nie wiem co sie z tym psem na starosc (konczy w tym roku 10 lat!) dzieje. Cale zycie miala koty w nosie, a teraz nagle je gania. Albo to reakcja na to jak niedawno kocur innych sasiadow zamachnal sie na nia pazurami, albo moze rozpoznaje Oreo jako "swojego" kota i jakby broni jej przed obcymi? Bo kiciul tez sie akurat krecil po ogrodzie. Nie wiem, ale wyglada, ze ma jakas osobista wendete przeciw sasiedzkim kotom. ;) Po odjezdzie ostatniego dziecka, wrocilam do domu, ale Oreo miala mnie w nosie. Zawsze rano daje jej mokra karme na sniadanie i juz spodziewalam sie, ze bede ja musiala wystawic na taras, ale o dziwo, w koncu sama przyszla (moze w brzuchu jej burczalo :D) i juz zostala w domu. Pojechalam do pracy, gdzie niestety czekaly nas kiepskie wiesci. Po pierwsze, zarzad budynku nie ma zamiaru ustapic i na sile chce nas wywalic, wraz z 16 innymi firmami. Po drugie, firmie znow koncza sie fundusze i zostala zwolniona nasza administratorka. Na wszystkich pozostalych padl oczywiscie blady strach, bo podejrzewamy, ze to tylko kwestia czasu, a przyjdzie nasza kolej... :( Do domu wrocilam wiec w fatalnym humorze, a na dzien dobry okazalo sie, ze Nik narzeka na straszny bol gardla i nie chce nic jesc. Zajrzalam mu w paszcze i gardlo mial rzeczywiscie bardzo czerwone. Na trening oczywiscie nie pojechalismy, bo i Bi marudzila ze nie chce. Dodatkowo, przez trening we wtorek i potem mecz w srode, panna byla do tylu z zadaniami do szkoly. Poza zwykla praca domowa, zadaja jej bowiem mnostwo dluzszych projektow, ktore musi oddac np. w piatek, albo do konca miesiaca, itd. Takie spokojne popoludnie bylo jej wiec ogolnie potrzebne. Pod wieczor Nik zaczal sie dodatkowo pokladac i glowe mial wyraznie cieplejsza. Termometr pokazal 37.7, wiec witamy kolejne chorobsko. :/ Wiadomo bylo, ze do szkoly oczywiscie nie pojdzie. Na szczescie M. i tak planowal wziecie dnia wolnego w piatek, zeby skorzystac z pieknej pogody i porobic przedzimowe porzadki w ogrodzie. Tego dnia mielismy bowiem 26 stopni.

Ta jesienna sceneria zupelnie przeczyla temperaturze
 

Tyle samo mialo byc w piatek, zas na sobote zapowiadaja rekord mogacy dojsc nawet do 30! A od niedzieli spadek do 12-14, czyli powrot jesieni. :(

Piatek zaczal sie zupelnie inaczej i oczywiscie bylam kompletnie zagubiona i nie moglam sie ogarnac. W dodatku bylam mocno niedospana, poniewaz sasiedzi urzadzili sobie do poznej nocy imprezke. Zrobilo sie cieplo, wiec zaprosili znajomych i siedzieli chyba do 2 nad ranem, smiejac sie, pokrzykujac i puszczajac muzyke. Normalnie ciesze sie, ze nie zamieszkalismy tu z 10 lat wczesniej, kiedy byli mlodzi! :O Wtedy tu musialy byc ciagle imprezy! Teraz oboje maja przynajmniej 50tke, a bez przerwy przyjezdzaja znajomi, krewni, corka z zieciem i kiedy noce sa cieple (jak przez wiekszosc lata), halasuja na tarasie do pozna. A ze okno naszej sypialni wychodzi wlasnie na ich taras, wiec nawet jak je zamkniemy, calkiem dobrze ich slychac... Poniewaz malzonek bral wolne, wiec zaoferowal Bi, ze zawiezie ja do szkoly. Dzieki temu moglysmy z panna pospac o 15 minut dluzej, choc kiedy zeszlam na dol, okazalo sie ze juz spakowala sobie sniadaniowke i wode, czyli nie mialam nic do roboty. Zyczylam wiec corce milego dnia i, poniewaz nie musialam szykowac Kokusia, poszlam zwinac sie jeszcze w klebek pod koldra. ;) Na wszelki wypadek nastawilam budzik i dobrze, bo jednak udalo mi sie przysnac. Kiedy zadzwonil chcialam sie jeszcze poprzeciagac i chwile delektowac lozkiem, ale uslyszal go kiciul i zaczal dobijac sie do pokoju. Normalnie wydzierala sie, skakala na drzwi, wariactwo! :D W koncu wstalam i ja wpuscilam, a wtedy... wskoczyla na lozko i siedziala tam mruczac. I to po to bylo to darcie?! Kiedy na dobre wstalam, Nik juz nie spal. Oznajmil, ze gardlo juz go nie boli, ale za to mial kompletnie zawalony nos. O 9:30 rano mial juz 37.0 stopni, co nie wrozylo dobrze na wieczor. Jak na zlosc, mial miec tego dnia ewaluacje z koszykowki. Wszyscy chlopcy zapisani do druzyn rekreacyjnych mieli byc sprawdzeni pod katem umiejetnosci, zeby ich rozdzielic mniej wiecej po rowno. Jesli nie maja gdzies notatek z zeszlego roku, beda musieli przydzielic Kokusia "na czuja". :D Mecze rowniez stanely pod znakiem zapytania, a szkoda, bo to juz przedostatni weekend sezonu. Pojechalam do pracy, gdzie atmosfera byla bardzo napieta i wszyscy az wstrzymali oddech kiedy nagle zjawil sie szef i zawolal do siebie jedna z kolezanek. Okazalo sie jednak, ze tylko ustalali kroki w jakims eksperymencie. :D Po pracy pojechalam jeszcze na zakupy spozywcze, a potem juz do domu, rozpakowac je i dychnac lekko przed zabraniem Bi na siatkowke. I tu szef znow przyprawil mnie o zawal, bo zadzwonil nagle z pytaniem, czy zmienialam informacje w automatycznym przelewie pensji. Odpowiedzialam zdziwiona, ze nie, a szef podziekowal i rozlaczyl sie zanim otrzasnelam sie i zapytalam o co chodzi. Oczywiscie mialam potem tysiac mysli na minute, ze przeciez dzien wczesniej dostalam maila potwierdzajacego, ze pensja ma wplynac w przyszlym tygodniu, wiec co sie dzieje? Pamietajac zwolnienie kolezanki dzien wczesniej, spanikowalam, ze szef mnie chce zdjac z listy plac i ze w poniedzialek dostane wypowiedzenie... Dopiero pozniej przyszlo mi do glowy zeby sprawdzic maile z pracy. Okazalo sie, ze ktos probowal podszyc sie pode mnie i zmienic konto, na ktore wplywa moja pensja! Na szczescie i strona zajmujaca sie wyplatami i szef, wylapali oszustwo, a ten ostatni zadzwonil do mnie upewnic sie, czy to faktycznie nie ja cos chcialam zmienic. I z jednej strony poczulam ulge, ze poki co mam prace, ale z drugiej, taka proba przejecia mojej wyplaty tez jest bardzo niepokojaca... :O W kazdym razie, chwilke posiedzialam i czas bylo zabrac Bi na siatkowke. Szkoda, ze to juz przedostatnie zajecia, bo panna naprawde je polubila. Mam nadzieje, ze za jakis czas ponownie cos takiego zorganizuja...

Gdzies ta pilka odlatuje jej do tylu ;)
 

Dziewczyny pocwiczyly odbijanie pilki, ja nagadalam sie az do chrypki ze znajoma i czas byl wracac. Nik dostal lekarstwo przeciwgoraczkowe o 14, ale o 19 mial nadal tylko 37 stopni, mimo ze teoretycznie nie powinno juz dzialac. Odetchnelismy troche, ale nie na dlugo, bo juz dwie godziny pozniej zaczal narzekac na bol glowy, a termometr pokazal 38. Wlasciwie jednak duzo to nie zmienilo, bo i tak nie planowalam zabierac go na mecz kolejnego dnia. Zreszta, w niedziele tez nie, bo nie sadzilam zeby calkowicie doszedl do siebie, a pogoda miala byc paskudna.

Na koniec: kiciul.

"Kot Patrol" :D
 

piątek, 20 października 2023

Niby spokojny tydzien, a sporo sie dzialo

W sobote, 14 pazdziernika, mnie oraz Kokusiowi nie dane bylo pospac. Dzien zaczal sie meczykiem, z rozgrzewka juz o 8:40 rano, a na miejsce jechalo sie okolo 20 minut. Trzeba bylo wiec wstac raptem pol godziny pozniej niz w normalny dzien. Mlodszy oczywiscie obudzil sie z fochem i tupaniem nogami i musialam mocno zagryzc zeby, zeby nie zafundowac mu opierdzielu z samego rana. W koncu mnie tez nie chcialo sie wstawac, a to byl jego mecz... Zebralismy sie jednak w miare sprawnie, zostawilismy Bi jeszcze wylegujaca sie w lozku (M. byl w pracy, rzecz jasna) i pojechalismy. Mimo, ze miejscowosc docelowa znam calkiem niezle, bo kiedys w niej pracowalam, to tych boisk nie kojarzylam. Okazalo sie dodatkowo, ze adres przynalezy do parku oddzielonego od nich rzeka. Poczatkowo krazylam tam, myslac, ze gdzies za drzewami schowane sa boiska, dopiero Nik dojrzal je, przeswitujace zza rzeki. Byl tam mostek, ale od parkingu musielibysmy przejsc praktycznie caly park. Wyjechalam wiec zeby poszukac blizszego i byl, ale trzeba bylo wyjechac na glowna droge i podjechac od zupelnie innej strony. Nie tylko ja jedna mialam problem ze zlokalizowaniem boisk (ludzie z przeciwnego zespolu mowili, ze wszyscy sie tam gubia - ciekaaawe dlaczego :D), wiec kiedy dotarlam (a przez to bladzenie, zostalo tylko kilka minut do poczatku rozgrywki), okazalo sie, ze mamy dziewieciu chlopakow - akurat tylu, zeby zaczac mecz, ale bez zadnych rezerwowych. Dla Kokusia bylo to idealne, bo przynajmniej zostal od razu wystawiony. ;) Po jakims czasie dojechal kolejny zawodnik, ale ostatni (z deklarujacych obecnosc, bo dwoch nie bylo) dotarl dopiero pod koniec pierwszej polowy. Dzieki temu, Nik gral wiekszosc czasu do przerwy, a i w drugiej polowie trener sporo go wystawial.

Mlodszy wyglada jakby szykowal sie do odebrania pilki koledze, choc to oczywiscie niemozliwe ;)
 

Moze dlatego, ze od poczatku zdecydowanie wygrywali, ale przynajmniej choc raz sobie chlopak pogral. ;) Mecz zakonczyl sie wygrana 5:1, wiec wszyscy zawodnicy (nasi oczywiscie) wyjechali zadowoleni. Wrocilam z Mlodszym do domu i przez ten wczesny dzien mialam wrazenie, ze jest juz popoludnie, a byl caly czas ranek. ;) Ogarnialam cos tam w chalupie jak zwykle, wrocil z pracy M. i tak mijal dzien, bo pogoda sie popsula i zaczelo padac. Cale szczescie, ze chlopaki mecz rozegrali jeszcze "na sucho". Po poludniu pojechalismy tez do kosciola, bo malzonek mial pracowac kolejnego dnia. Przy raptem 14 stopniach i deszczu, nie byla to przyjemna "wyprawa" i z ulga wrocilismy i zaszylismy sie juz na dobre w domu. Taki wieczor akurat zeby zakopac sie pod kocykiem z goraca kawa czy herbatka... ;)

W niedziele M. pojechal rano do pracy (biedak), ale ja i dzieciaki odsypialismy caly tydzien. I to jak! Po dlugim spaniu, wylegiwalismy sie jeszcze troche w lozkach (ja z mruczaca mi w nogach Oreo) i w koncu wstalismy dopiero o 10. Zjedlismy sniadanie i... dostalam sms'a od taty, ze wpada na kawe! A dzien wczesniej rozmawialismy, ze jada zrobic to, co przelozyli z poprzedniej niedzieli i ze raczej skoncza dopiero po poludniu! Okazalo sie, ze z dwoch robot zrobili tylko jedna, bo mieli jakies problemy. Czym predzej zabralam sie wiec za ciasto. Zaczne chyba piec ciacho obowiazkowo w soboty, bez wzgledu na to, co mowi rodziciel, tak na wszelki wypadek. ;) Na szczescie dolaczyla do mnie Bi, wiec we dwie poszlo nam duzo sprawniej niz samodzielnie. A i tak dziadek wpadl kiedy jeszcze wszystko mieszalysmy, wiec na deser musial poczekac. Posiedzial jak zwykle dosc dlugo, ale uciekl przed meczem Polska:Moldawia, choc mowilam, ze moze obejrzec u nas. Wolal jednak wracac, zeby jednoczesnie zaczac szykowac sie na kolejny tydzien pracy. Wkrotce po jego odjezdzie i my zasiedlismy przed telewizorem.

Kibicowalismy... i co z tego?! :D
 

Bi rowniez rozsiadla sie w fotelu, zapominajac, ze ostatnio jest z pilka nozna na bakier. ;) Nik wolal grac na konsoli. Ja krazylam, troche ogladajac, a troche cos tam robiac (wiadomo, ze w domu robota nigdy sie nie konczy), ale szczerze, to zupelnie nie ogladajac tez duzo bym nie stracila... :D Potem to juz zagonic Kokusia do kapieli i przygotowywac wszystko na poniedzialek.

Ten zaczal sie dosc nerwowo, bo... nie zadzwonil budzik Bi. Albo zadzwonil, ale panna go wylaczyla i spala dalej. Nie jestem pewna, bo choc zwykle mnie tez budzi, to tym razem go nie slyszalam. Zbudzilam sie o swojej zwyklej porze i zdziwila mnie cisza. Juz jednak kilka razy sie zdarzylo, ze Bi zachowywala sie na tyle cicho, iz musialam chwile nasluchiwac zeby dotarly do mnie jakies dzwieki z dolu. Tym razem jednak, po chwili stwierdzilam, ze ta cisza jest cos podejrzana. Poszlam do pokoju corki, a ona spi w najlepsze, z mruczacym donosnie (tym razem u niej) kotem. :D Zwykle kiedy wstaje, ona jest juz umyta, ubrana i je sniadanie, tym razem wiec musiala mocno przyspieszyc zeby ze wszystkim zdazyc. Wyrobila sie jednak, a autobus, jak na zlosc, przyjechal lekko spozniony. Fajnie byloby miec jakas apke, ktora sledzilaby, w ktorym jest miejscu, zeby czlowiek mogl wyjsc z domu na czas i bez czekania prawie 15 minut. ;) Pobieglam potem do domu, zeby obudzic Kokusia, ktory spal w najlepsze jak zabity. Wyprawic syna, odprowadzic na autobus (ktory przyjechal "normalnie"), a potem juz nakarmic kota i moglam jechac do pracy. Oreo wyjatkowo nie pchala sie za bardzo na dwor. Niby "wolala" pod drzwiami kiedy jeszcze byla w domu Bi, ale kiedy je otworzylam, cofnela sie spowrotem. Podobnie, kiedy wychodzilysmy na autobus, podbiegla, ale zamiast wyjsc, stala w progu. Zostawilam drzwi uchylone, bo wiem, ze te z siatka umie sobie popchnac i przecisnac sie przez utworzona w ten sporob szpare. Kiedy jednak wrocilam po odjezdzie Starszej, kot nadal byl w domu. Dopiero troche pozniej zamiauczal pod drzwiami i kiedy je otworzylam, wybiegl. Spodziewalam sie, ze nie bede sie mogla jej dowolac, ale kiedy wrocilam po odprowadzeniu Nika, przybiegla po chwili za mna. Zjadla sniadanie i o dziwo, zamiast znow domagac sie wypuszczenia, wskoczyla na swoja wieze i ulozyla sie na drzemke. Pojechalam do pracy, a z niej musialam wyjsc minimalnie wczesniej, zeby odebrac Bi, ktora zostala znow na fitnessie. Pogode mielismy tego dnia po prostu "dzika". Kiedy dojechalam do pracy, bylo piekne slonce, dosc szybko jednak sie zachmurzylo. Temperatura dobila do 14-15 stopni, wiec nie powalala, ale prawie nie bylo wiatru, wiec dalo sie wytrzymac. Poszlam na moj zwyczajowy spacer w srodku dnia i pod koniec zaczelo delikatnie kropic, ale to wszystko. Moj komp w jednym rogu pokazuje mi jednak pogode i w ktoryms momencie wskoczyl tam "ulewny deszcz". Siedze zaraz przy oknie, wiec spojrzalam, ale zadnego deszczu nie widzialam. W koncu jednak wstaje zeby wracac do chalupy, a tam... chodniki i parapet mokrusienkie, ale jednoczesnie nad drzewami blekitne niebo i slonce. Czyli w ktoryms momencie faktycznie lunelo. Podjechalam po panne nadal w sloncu, ale w ciagu kilkunastu minut jazdy do domu, zdazylo sie zachmurzyc i znow zaczac padac. Wariactwo. :D Popoludnie uplynelo spokojnie, bowiem poniedzialek to dzien bez zajec. Bi odrobila lekcje, poszla na spacer z Maya, a potem czytala. Czyta w tej chwili 4 ksiazki na raz. :D Jedna dla przyjemnosci, jedna do klubu czytelniczego (ktory "klubem" nie powinien sie nazywac, tylko lekcja z literatury, bo jest obowiazkowy ;P) oraz dwie na wyzwanie czytelnicze. Wyzwanie polega na przeczytaniu w ciagu roku szkolnego po jednej ksiazce z danego rodzaju. Rodzajow jest 15, a Bi przeczytala juz dwa. Teraz dwa kolejne, wiec ambitnie idzie do przodu. Osoby, ktore zalicza wyzwanie dostana w prezencie wybrana przez siebie ksiazke, a dodatkowo beda mieli imprezke na zakonczenie roku. Starsza siedziala wiec z nosem w ksiazce, zas Nik nudzil sie jak mops. Najpierw poszedl pograc w kosza, ale mimo, ze przestalo padac, bylo mokro i slisko, wiec szybko sie poddal. Mial odrobic prace domowa, ale... zapomnial jej wziac! :O To juz ktorys raz i kiedys go udusze, slowo honoru. Na szczescie maja w szkole czas wolny na dodatkowe powtorzenie czegos, samodzielne czytanie, czy dokonczenie jakichs zadan i Mlodszy moze w tym czasie odrobic lekcje. Ponoc liczy sie, zeby oddac ja do konca dnia. Troche martwilo mnie, ze nie bede miala jak sprawdzic czy nie porobil jakichs bledow, ale moze pora poluzowac nieco lejce i zaakceptowac, ze jak sie pomyli to nie bedzie konca swiata. ;) Przymusilam go chociaz do przecwiczenia melodii na trabke, co zreszta tez bylo potrzebne.

Probowalam wiele razy, ale nie daje rady wydobyc z tego dzwieku. Trzeba miec niezle pluca :D
 

Tego dnia otworzyli rejestracje do szkolnego klubu narciarskiego. Juz kilka maili przypominalo, ktorego dnia i o ktorej beda ja otwierac, ale poczatkowo myslalam o tym na luzie. Oczywiscie planowalam Kokusia zarejstrowac, nie czekajac az Bi zdecyduje czy chce, czy nie. W tym roku zreszta jest w innej szkole i stanowczo od poczatku mowila, ze nie chce. W sobote na meczu jednak, zagadnelam dwie mamuski, ktorych synowie zalapali sie w zeszlym roku do klubu i spytalam czy w tym roku chlopaki tez sie zapisuja. Obydwie przytaknely, a jedna dorzucila, ze punkt 18 (o tej godzinie otwierali rejestracje) bedzie siedziec przy kompie, zeby syna zapisac. Zdziwilam sie troche, bo rok temu, choc miejsca zniknely szybko, to jednak zajelo to kilka dni, wiec po co panikowac. Majac jednak w pamieci te rozmowe, jak rowniez zeszloroczna rozpacz Nika kiedy sie nie zalapal, krotko po 18 ja tez odpalilam laptoka i wyszukalam strone. Bylo troche nerwowo, bo najpierw musialam znalezc login i haslo (z tej strony korzystam maksymalnie 2-3 razy w roku), potem okazalo sie, ze potrzebuje informacje o ubezpieczeniu zdrowotnym, dodatkowe osoby do kontaktu, itd., wiec co chwila wstawalam lub siegalam po telefon, zeby czegos poszukac. Do wypelnienia bylo mnostwo stron i formularzy, a chodzi przeciez tylko o klubik ze szkoly, zawierajacy zawrotne piec wyjazdow na stok! Mlodszy stal mi nad uchem i podniecony trajkotal jak katarynka, wiec szybko go pogonilam. ;) W koncu sie jednak udalo, choc czy Nik na pewno dostal miejsce, bede wiedziec, jak sprawdza wszystkie formularze i oficjalnie napisza, ze jest ok. A najlepsze, ze kiedy wieczorem z ciekawosci weszlam na te strone, pokazalo, ze zostalo juz "mniej niz 5" miejsc. Pol godziny pozniej wyskakiwala informacja, ze mozna sie wpisac tylko na liste oczekujacych. :O To u Kokusia, ale w szkole Bi nie bylo duzo lepiej - wieczorem pokazalo, ze jest mniej niz 5 miejsc, ale o 11 rano we wtorek, juz wszystkie byly zajete i zostala lista oczekujacych. Czyli za rok bedzie taki sam wyscig, chyba ze Nik stwierdzi, ze juz nie chce (w co watpie). ;)

We wtorek budzik Bi juz zadzwonil (co ja pisze - zatrabil; nie wiem dlaczego ona nastawia go tak glosno!) juz normalnie i mimo, ze probowalam przysypiac, co chwila przebudzalo mnie skrzypienie drzwi do lazienki dzieci, gadanie panny do zwierzakow i szuranie dzwi tarasowych. Starsza po prostu ma w nosie, ze w domu sa inni, nadal spiacy ludzie... Zeszlam w koncu na dol, spakowalam Bi lunch i wode, po czym polecialam na gore umyc sie i ubrac. Poszlysmy na autobus, ktory niespodziewanie przyjechal juz o 7:10. Nigdy czlowiek nie wie czy bedzie czekac, czy niemal sie spozni. :D Na przystanku stala tylko Bi oraz chlopiec z drugiej "polowy" osiedla, a po kolezance Starszej ani widu, ani slychu. Nie bylam pewna, czy nie jest chora, ale na wszelki wypadek napisalam do jej taty, ze autobus wlasnie przyjechal. I po chwili przypedzili na przystanek! Dobrze, ze wehikul musi zrobic koleczko przez czesc osiedla i zajmuje mu to 2-3 minuty, wiec udalo im sie go zlapac, choc dotarli w ostatniej chwili. ;) Sasiad zatrzymal sie w drodze powrotnej, zeby mi pomarudzic, ze corka tyle czasu szukala po domu... skrzypiec (a to takie spore pudlo, a nie jakies malenstwo) i ze ma juz dosc bycia samotnym ojcem. :D Jego zona wyjechala na dwa tygodnie, wiec ogarnia rzeczywistosc sam. Nooo, w sumie i tak nie ma zle, bo popoludniami pomaga mu opiekunka. ;) Poza tym, moi panstwo, idzie zima! Nasz kiciul, od poczatku roku szkolnego, wychodzil z domu jak tylko Bi zeszla na dol i do mojego wyjscia do pracy, krazyl w te i we wte. Nieraz nie moglam sie go dowolac, a musialam juz wychodzic, albo (jesli pamietacie) szukalam go naokolo domu w deszczu. Tymczasem, wtorek byl drugim dniem, kiedy Oreo rano miala podworko w nosie. Niby podchodzila do drzwi, miauknela, ale jak sie je otworzylo, to popatrzyla i cofala sie do domu. W ktoryms momencie nawet wyszla na taras, ale lezala skulona pod stolem i po chwili znow darla sie, zeby ja wpuscic. Potem wychodzilam z Bi, z Nikiem, drzwi skrzypialy, szuraly, trzaskaly, Maya cala podniecona skakala z radosci, a kot... nic. Po odjezdzie Kokusia dalam jej sniadanie myslac, ze moze wyjdzie jak zapelni zoladek, ale gdzie tam. Kot wolal zaszyc sie w swoim domku, do ktorego przez cale lato nawet nie wchodzil...

Teraz zapelnia juz praktycznie cala przestrzen, a jak wchodzila do niego wiosna, miala mnostwo wolnego miejsca :)
 

Najdziwniejsze jest to, ze temperatura wcale nie spadla jakos spektakularnie. Rano jest w zasadzie taka sama od paru tygodni, tylko w dzien przestala szybowac do ponad 20 stopni. Slonce tez jest wyraznie nizej, wiec moze kot czuje zmiany i jak typowy "piecuch" woli sie wygrzewac, niz biegac przez pokryte poranna, zimna rosa, krzaki i trawy. ;) W kazdym razie, pojechalam do pracy, wrocilam z niej (zajezdzajac po drodze do biblioteki), szybko cos przekasilam i czas byl jechac na treningi dzieciakow. Oni grali, my z M. chodzilismy. Zaryzykowalismy przejscie przez las, wzdluz rzeki i na szczescie w koncu wszystko obeschlo. Za to liscie tak sie juz sypia, ze momentami nie widac bylo sciezki (a przez to wystajacych korzeni i kamieni), zas komary nadal ciely. Co prawda nie az tak jak jeszcze tydzien temu, ale dalej sa.

Nik pedzi gdzies w zupelnie zla strone ;)
 

Trening dziewczyn przesuniety zostal na 17:15, wiec, przy pochmurnej pogodzie, konczyl sie kiedy bylo juz prawie ciemno. Na koniec trenerzy znow zgadali sie z innym zespolem chlopcow (tym razem rowiesnikami dziewczyn) i zagrali meczyk na sztucznej nawierzchni. Poza pelnowymiarowym boiskiem, na ktorym graly dziewczyny z high school, to turfowe boisko jest jedynym z oswietleniem. Panny mialy niezla zabawe (chlopaki tez) bo znaly wiekszosc przeciwnej druzyny ze szkoly, z niektorymi maja razem lekcje, wiec ciekawe bylo zmierzyc sie z nimi na boisku. ;)

Bi w wyscigu do pilki
 

Wyniku nie znam, bo Bi powiedzial, ze przegraly 0:2, zas sasiad powiedzial mi kolejnego dnia, ze jego corka zrelacjonowala ze wygraly 1:0. Mamy wiec dwa kompletnie rozne wyniki. :D W czasie kiedy dziewczyny konczyly rozgrywke, Nik bawil sie obok na placu zabaw i pozniej dziewczyny do niego dolaczyly, pomimo "powaznego" wieku 12 lat. :D

Niestety, "obiekty" w ruchu, a moj telefon w przyciemnionym swietle robi zdjecia z opoznieniem, wiec zdjecie  wyszlo jak wyszlo :D
 

Odwiezlismy sasiadke, wrocilismy do domu i po chwili Oreo zaczela sie wydzierac pod drzwiami. spodziewalam sie, ze znow popatrzy i sobie odpusci, ale tym razem poszla. I... przepadla. Po jakiejs 1.5 godzinie zaczelismy sie niepokoic. Ja mialam mokre wlosy po prysznicu, wiec M. wychodzil co chwila to na taras, to przed dom i nawolywal. W koncu wzial nawet latarke oraz psa i poszedl na obchod wkolo ogrodu, ale kot albo go nie slyszal, albo ignorowal. W koncu malzonek poszedl spac, dzieciaki tez zaszyly sie juz w swoich pokojach, a kiciula nadal nie bylo. Zaczelam sie martwic, ze moze gdzies zahaczyla obroza i utknela. W koncu juz raz obrozke zgubila i podejrzewam, ze wlasnie gdzies sie na niej zaczepila i szarpiac, albo ja otworzyla, albo zsunela z lepka... Wreszcie, gdzies o 21:30, zalozylam na glowe kaptur od szlafroka i sama wyszlam na taras zawolac. I slysze: "mrrr, mrrr" i tup-tup-tup malych lapek po schodach! Wrocila niecnota! :D Nie wiem dlaczego woli sie krecic po ogrodzie w nocy...

W srode rano powtorka z rozrywki. Autobus Bi przyjechal juz o 7:10, a Oreo nie miala ochoty wychodzic. ;) Nik obudzil sie sam, wiec mial niezly humor i te pol godziny z nim minelo calkiem przyjemnie, mimo ze to w sumie tylko sniadanie i mycie. Odjechal i kiedy wrocilam do chalupy, kiciul w koncu wybiegl na dwor. Przeszlo mi przez mysl, ze "to teraz bede jej szukac...", ale nic z tych rzeczy. Wrocila sama za jakies 15 minut, zjadla i zaszyla sie znow w swoim domku. Pojechalam do pracy, gdzie mielismy nie lada sensacje. Mianowicie, pod niemal same okna podszedl nam... niedzwiadek! Taki chyba juz dorosly, ale nadal mlody, bo choc najedzony i puchaty na zime, to nie byl jakis specjalnie duzy. Choc i tak cieszylam sie, ze akurat nie musze wychodzic z budynku, bo zatrzymal sie tuz obok drzwi wejsciowych. ;)

Tak to wygladalo, z zaznaczeniem, ze zdjecia nieco wszystko oddalaja. Byl naprawde blisko! ;)
 

Najlepsze, ze niedzwiedz stoi sobie i rozglada sie naokolo, a doslownie 20m dalej, przy stolikach piknikowych, siedzi grupka ludzi i je lunch! Zreszta, prawdopodobnie to zapach ich jedzenia przywabil miska, bo mieli zamowiona swieza pizze. Manager budynku odwaznie wyszedl na zewnatrz i zaczal wolac do jedzacych, zeby uwazali, bo obok maja "towarzystwo". :D

Przyblizone zdjecie lepiej oddaje, jak widzialo sie go "na zywo"
 

Niedzwiedz zreszta na jego wolanie uciekl miedzy drzewa, co jest prawidlowa reakcja. Nie chcemy zeby miski podchodzily do ludzi zbyt blisko. Moga zagladac do smietnikow i wyjadac resztki, ale na widok ludzi powinny sie wycofac. Grupka jedzaca zebrala wszystko i smiejac sie, wrocili do budynku, choc musieli minac miejsce, gdzie niedzwiec nadal patrzyl zza krzakow. ;) A ja zrezygnowalam z mojego codziennego spaceru, bo jednak troche strach... To jeszcze nie koniec przygod "zoologicznych". Kiedy kilka godzin pozniej wychodzilam do domu, na scianie budynku (ktora niewiadomo dlaczego przyciaga owady - giganty), siedzialo to:

Fascynujace, ale do reki bym raczej nie wziela :D
 

Nie odwazylam sie przystawic dloni tuz obok, bo choc one raczej ludzi nie atakuja, to jakos tak nie czulam sie komfortowo. :D Po powrocie do domu obiad, a potem Potworki (wyjatkowo razem), chcialy pograc w kosza.

Widok Bi grajacej w kosza (ktora nadal twierdzi, ze nie lubi), to rzadkosc
 

Coz, nie dane mi bylo wczesniej pospacerowac, wiec chociaz teraz sie poruszalam. Az zakwasow sie nabawilam. ;) Pozniej rozladowac zmywarke, wsadzic do niej brudy ze zlewu, posprzatac w dolnej lazience i takie tam. Posluchalam tez jak Nik cwiczy gre na skrzypcach, choc w szkole graja w kolko te same dwa utwory, wiec Mlodszy zna je prawie na pamiec.

Skrzypek na dachu :D
 

Jest z nim za to inny problem. Slyszy, ze ktoras struna jest rozstrojona, mowi, ze nie brzmi prawidlowo, ale stwierdza, ze "jest ok", zamiast przerwac i ja dostroic! :D Bi za to ostatnio kompletnie buntuje sie przeciw cwiczeniom, twierdzac, ze maja tyle utworow, ze nigdy nie wie ktory beda grac. Juz zapowiedzialam, ze jesli nie bedzie cwiczyla, to za rok nie wypozyczam jej instrumentu. Bedzie spiewac w chorze, albo znajdzie sobie jakis inny przedmiot dodatkowy (ktorych maja chyba z tuzin), bo nie bede placic zeby ona sobie rzepolila byle jak. W szkole Kokusia zajecia muzyczne sa obowiazkowe, w middle school juz nie. Bi kiedys wspomniala, ze zaluje ze wybrala orkiestre, wiec teraz bedzie miala okazje zamienic ja na cos innego. ;) Nasz kiciul wieczorem znow przepadl bez wiesci, ale, pewnie dlatego, ze bylismy w domu i spedzila na dworze praktycznie cale popoludnie, okolo 20 sama zjawila sie pod drzwiami zeby ja wpuscic.

W czwartek rano moje przewidywania co do nadchodzacej zimy, okazaly sie bledne, bo Oreo od rana byla jakas nabuzowana. Zwykle slyszac moj budzik, przychodzi do sypialni i wskakuje na lozko mruczac i domagajac sie miziania. Tym razem siedziala gdzies schowana i dopiero kiedy schodzilam na dol, wyprzedzila mnie na schodach, a potem puscila sie dzikim pedem przez salon. Kiedy szykowalysmy sie z Bi do wyjscia, kot tez juz czekal przed drzwiami. Krecila sie przed domem kiedy czekalam na autobus Starszej (ktory dla odmiany przyjechal dopiero o 7:15), a gdy pozniej wyszlam z Kokusiem, kiciul wylonil sie zza domu. Mlodszy odjechal, wrocilam do chalupy, a Oreo za mna. Dalam jej sniadanie, ale zjadla polowe i zaczela miauczec pod drzwiami tarasowymi. Wypuscilam ja, myslac, ze jak pozniej wroci, to dokonczy jedzenie. Tymczasem kiciul... wsiakl. Kiedy zblizala sie pora mojego wyjscia do pracy, zaczelam ja nawolywac. Z przodu domu, potem z tylu... Nic. Pokonczylam co chcialam zrobic przed wyjsciem i poszlam zawolac jeszcze raz. Nie ma. Stwierdzilam, ze dam jej jeszcze 10-15 minut, po czym znow wyszlam wolac. Zalozylam kalosze i obeszlam ogrod naokolo, liczac ze moze mnie uslyszy, jesli poszla nieco dalej. Niestety, nadal nic. Ostatecznie zrobilo sie pol godziny pozniej niz moja normalna pora jazdy do roboty, wiec stwierdzilam, ze nie moge polowy dnia czekac na kota! Wystawilam na taras miseczke z woda oraz suchym jedzeniem zeby miala sie czym pozywic i jeszcze raz zawolalam, tak na wszelki wypadek. Iiii... leci cos czarnego spod tarasu!!! Miala skubana szczescie, bo tym razem to byla juz naprawde ostatnia chwila! ;) Mniej szczesliwa rzecza (choc bardziej dla mnie) bylo to, ze kiedy ja poglaskalam, poczulam cos pod palcami. Stworzenie niemozliwie puchate, ale dostrzeglam cos brazowego w czarnej siersci. Na szczescie kot nie wyrywal sie i nie uciekal, wiec udalo mi sie rozchylic kudelki i, jak sie obawialam, znalazlam... kleszcza! Nie byl wbity oczywiscie, bo kot jest kropiony, ale zostawiony na Oreo, poszedlby niewiadomo gdzie. Maya tez kropiona, wiec mozliwe ze na ktoregos czlowieka. :/ Kleszcz zostal spuszczony w kibelku i moglam w koncu jechac do pracy. Przy wejsciu do budynku okazalo sie, ze "znajoma" modliszka siedzi sobie nadal w mniej wiecej tym samym miejscu. Swoja droga to ciekawa jestem co takie "okazy" jedza i ile, zeby sie najesc... ;) Tego dnia zaryzykowalam spacer wokol budynku, przewidujac, ze niedzwiedz, skoro dzien wczesniej byl u nas, teraz powinien patrolowac inny obszar swojego terytorium. Jesli dobrze kojarze, one maja naprawde spore rewiry, na szczescie. ;) Nie wiem czy mialam racje, czy nie, ale miska nie spotkalam. :D Z pracy musialam wyjsc nieco wczesniej, bo Bi zostala na dodatkowej matematyce i musialam ja odebrac ze szkoly. Tym razem faktycznie chciala, zeby nauczycielka jeszcze raz jej cos tam wytlumaczyla. Potem powiedziala, ze poza nia, byla jeszcze tylko jedna osoba, wiec mam nadzieje, ze pani zdolala poswiecic jej tyle uwagi, ile bylo potrzebne. Przyjechalysmy do domu, gdzie szybko zjesc obiad i za chwile musielismy jechac na trening. Jak zwykle pojechala z nami sasiadka i jak zwykle, kiedy dzieciaki graly, ja z M. poszlismy na spacer. Od kilku dni popoludnia mamy znow dosc cieple, nawet 18-19 stopni (choc ranki ponizej 10), wiec znow pojawilo sie wiecej komarow niestety... Kiedy zrobilismy nasze koleczko, akurat mlodziez szykowala sie ponownie do rozegrania meczyku miedzy zespolem Bi oraz Kokusia. Zasiedlismy wiec z zadowoleniem na trybunach, zeby popatrzec. ;) Tym razem chlopaki wiecej sie wyglupiali niz skupiali na grze, obroncy caly czas porzucali pozycje i biegli do przodu i efekt byl do przewidzenia: przegrali z dziewczynami 0:2. :D

Z kilku pstryknietych zdjec, zawsze ktores z Potworkow jest odwrocone...
 

W samochodzie miedzy dzieciakami (sasiadka znow wracala z nami) wywiazala sie w zwizaku z tym jakas sprzeczka, ale co ciekawe, na koniec okazalo sie, ze to Bi obrazila sie na kolezanke. :O My z M. sami rozmawialismy, do tego gralo radio, wiec nie przysluchiwalam sie dzieciakom jakos specjalnie, nie mam wiec pojecia o co poszlo. Starsza oczywiscie nie chce nic powiedziec, poza tym, ze A. jest wredna. Hmm... Osobiscie zauwazylam, ze dziewcze lubi przechwalki i czesto mija sie z prawda, natomiast zawsze mialam wrazenie, ze charakter ma raczej otwarty i ugodowy. To raczej Bi sprawia wrazenie zolzowatej. Czyli wiem, ze nic nie wiem. ;)

Nadszedl piatek i zgodnie z trendami tegorocznej jesieni, przyszedl deszcz. :D Nie moze byc przeciez inaczej, a tymczasem Potworki maja miec w weekend mecze i ciekawe czy pozwola im je zagrac, czy bedziemy miec kolejne do przelozenia. Tymczasem, po tym zostana juz tylko dwa weekendy sezonu, grafiki sa pelne, wiec ciekawe gdzie je wcisna. ;) W kazdym razie, przy paskudnej pogodzie, kiedy zadzwonil moj budzik, w sypialni bylo prawie zupelnie ciemno. Przylozylam glowe spowrotem do poduszki i po chwili zrobilo mi sie sennie i blogo i zaczelam zastanawiac sie, czy moj budzik faktycznie juz dzwonil, czy mi sie przysnilo. Na szczescie bylam na tyle przytomna, ze chwycilam za telefon i oczywiscie powinnam byla juz wstawac! ;) Caly ranek zreszta nie moglam sie dobudzic. Myjac sie, zlamalam paznokiec otwierajac szuflade i dopiero bol sprawil, ze oprzytomnialam na tyle, zeby zobaczyc, ze otwieralam w ogole nie ta, co trzeba! :D Nasz kot jednak chyba porzuca zimowe "piecuchowanie" na dobre. Kiedy wychodzilysmy z Bi, Oreo tez wybiegla na dwor, choc kiedy pozniej wychodzilam z Kokusiem, przybiegla do domu, cala mokra. ;) Gdy jednak Mlodszy odjechal, kiciul zjadl i znow miauczal pod drzwiami, wiec go wypuscilam. Wrocil mokry po pol godzinie, ale po chwili ponownie wydzieral sie, zeby otworzyc mu drzwi. Tym razem jednak zostalam nieugieta, bo choc raz chcialam wyjsc do pracy o normalnej porze, bez opoznien spowodowanych poszukiwaniami kota! ;) Caly dzien przelotnie padalo, ale od czasu do czasu pojawialy sie suche "okienka", wiec dalam rade pojsc na spacer. Niedzwiedzia nie zarejstrowalam. ;) W deszcz pojechalam na zakupy, w ulewe pakowalam torby do auta, ale w drodze powrotnej deszcz przeszedl w mzawke i tak juz zostalo do wieczora. W domu dlugo nie zabawilam, bo Bi miala siatkowke, wiec tylko rozpakowalam wszystko, zjadlam obiad i musialysmy jechac.

Najpierw cwiczyly doskok do siatki "na sucho"
 

Dziewczyny cwiczyly odbijanie pilki, a ja gadalam sobie ze znajoma. ;)

Pozniej juz z pilka
 

I na tym w sumie dzien sie skonczyl. Przy nadal padajacym deszczu, jutrzejszy mecz dziewczyn (chlopaki graja w niedziele) stoi pod znakiem zapytania, ale oczywiscie zadne decyzje nie zostana podjete do rana. Ech... A tak by czlowiek sobie dluzej pospal... Poniewaz jednak maja grac u nas, gdzie boiska zamykane sa z byle powodu, marnie to widze. :D

Do poczytania!

piątek, 13 października 2023

Dlugi, pazdziernikowy weekend i krotki, pracujacy tydzien ;)

W koncu nadszedl wyczekany dlugi weekend z okazji Columbus Day. Wszyscy chyba bylismy juz zmeczeni poczatkiem roku szkolnego i wyczekiwalismy dodatkowych dni wolnych niczym kania dzdzu... Co prawda tylko dla dzieciakow i dla mnie. Ja mialam wolny poniedzialek, ale (jak z wieloma swietami tutaj) u M. "dnia Kolumba" nie uznaja. W naszej miejscowosci dodatkowo, poza poniedzialkiem, dzieciaki nie mialy lekcji rowniez we wtorek, co dawalo im piekny, 4-dniowy weekend. Przyznaje, ze poczatkowo myslalam o jakims kempingu, bo poczatki pazdziernika bywaja nadal naprawde cieple, ale jak na zawolanie, po upalnym tygodniu, na weekend przyszlo zalamanie pogody. Norma. :D Chcialabym napisac, ze sobota, 7 pazdziernika, zaczela sie dluzszym spaniem, ale niestety. Bi byla zaproszona na przelozone z poprzedniej soboty przyjecie urodzinowe, ktore bylo nie tylko w miejscowosci oddalonej o pol godziny jazdy, ale jeszcze juz o 10:30 rano. Kto urzadza przyjecia o takiej porze?! :/ W dodatku, tydzien wczesniej odwolali je, bo mielismy rekordowe opady deszczu i zalania, a na ta sobote... ponownie zapowiedziano deszcz. Liczylam na kolejne przelozenie, ale niestety w piatek dostalam sms'a od organizatorki, ze przyjecie odbedzie sie bez wzgledu na pogode. :/ Trzeba sie wiec bylo zmusic do wstania o rozsadnej porze, choc nie ma co narzekac, bo spalismy do 8. To znaczy, ja oraz Potworki. Malzonek (ktory wyjatkowo mial wolny weekend), umowil sie juz na 8:15 rano na zmiane oleju w moim aucie. Sama w zyciu nie wybralabym takiej pory gdybym miala inne mozliwosci, ale ze z M. jest ranny ptaszek, wiec stwierdzil, ze dla niego tak jest idealnie. Ok, niech mu bedzie. ;) W kazdym razie, obie z Bi wstalysmy, ogarnelysmy sie, a malzonek wrocil akurat w momencie, kiedy musialysmy wychodzic. To bylo idealne, ale niestety przywiozl tez kiepskie wiadomosci. Moje opony (tutaj wiekszosc aut ma caloroczne) sa juz niemal pozbawione bieznika. Do wymiany natychmiast, bo zima jazda na nich bedzie wrecz niebezpieczna. Juz teraz zaczyna byc ryzykowna, z opadajacymi wszedzie, sliskimi liscmi... Samochod kupilam nowiutki raptem 3 lata temu, juz z tymi oponami, czyli sprzedali takie badziewie. :( Malzonek szuka wiec jak najlepszych opon za jak najrozsadniejsza cene, a ja jezdze w stresie... Tak czy owak, na przyjecie dotarlysmy z panna w jednym kawalku, choc 10 minut spoznione, przez ogledziny opon. ;) Na szczescie Bi zbyt duzo nie stracila. Imprezka dosc nietypowa, bo w... sadzie. Dziewczyny (bylo 7 panien i jeden pechowy chlopiec - brat ktorejs) najpierw dostaly po woreczku i mogly sobie nazrywac jablek.

Odmiana "cortland" rosla na takich rachitycznych drzewkach, podpartych tyczkami
 

Kazdy rzad drzew byl podpisany, zeby wiadomo bylo jaka to odmiana, choc dla dzieciakow jablka to jablka i podzielili je na czerwone i zielone. ;) Kiedy juz wszystkie napelnily woreczki i kolejny pierdylion razy obeszly sciezke w te i we wte, traktor zabral je na przejazdzke. Caly sad musi byc ogromny, bo baaardzo dlugo ich nie bylo.

Musialo ich niezle wytrzasc na wertepach, ale na tym chyba polega cala frajda ;)
 

W miedzyczasie, mama solenizantki probowala dodzwonic sie do okolicznych pizzerni, bo wiadomo, ze przyjecie urodzinowe nie moze sie obyc bez pizzy. :D Niestety, dostala nauczke za organizowanie imprezy o takiej nieboskiej godzinie, bo wszystkie miejsca powiedzialy jej, ze dopiero o 11:30 ktos sie zjawia w kuchni zeby rozgrzac piece i zaczac prace, wiec pierwsze pizze beda mogly byc gotowe dopiero okolo poludnia. ;) Co prawda i ja i jeszcze jedna obecna mama, przekonywalysmy, ze dzieciarnia jest po sniadaniu, a nie bylo jeszcze tak naprawde pory lunchu, wiec paczki oraz tort wystarcza. Niestety, organizatorzy uparli sie, zeby jechac do pizzerni osobiscie, zeby bylo szybciej, tym bardziej, ze w tym sadzie mieli miejsca zarezerwowane tylko na okreslony czas. Co prawda pogoda byla srednia, bo wiekszosc czasu kropilo, a od czasu do czasu przechodzily kilkuminutowe ulewy, wiec nie sadze zeby do stolikow na zewnatrz ustawiala sie kolejka, ale ok. ;) Na koniec dzieciarnia wybrala sobie jeszcze po dyni i pojechalismy.

Bi wybrala najwieksza, jaka udalo jej sie uniesc; ledwie dotaszczyla ja do auta :D
 

Na szczescie wybrana pizzeria okazala sie dosc blisko, ale i tak, zanim zlozyli zamowienie, zanim potem mlodziez zjadla pizze, zaspiewalismy Sto Lat i dzieciaki pochlonely z kolei tort, to calosc przedluzyla sie o dobre pol godziny. A potem trzeba bylo ponad 30 minut wracac do domu. Kiedy wjechalysmy do naszej miejscowosci, przez ciezkie chmury zaczelo sie przebijac slonce. No nie moglo tak byc kiedy towarzystwo biegalo po sadzie?! :/ Wczesnym popoludniem postanowilam podjechac do spowiedzi bo juz daaawno nie bylam, nie wiem czy nie przed Wielkanoca. ;) Malzonek cos tam przebakiwal, ze moze powinnismy jechac wszyscy, ale na sama mysl mi sie odechcialo. Po pierwsze, kazde wyjscie do kosciola z dzieciakami to samo jeczenie i przewracanie oczami. Po drugie, wkurzyl mnie sam pan malzonek i chcialam na jakis czas sie odseparowac. Kiedy wrocilam z przyjecia bowiem, uparl sie, ze odkurzy i umyje mi w srodku auto, bo "mam taki syf, ze patrzec nie moze". Wiadomo, ze to ja najczesciej woze dzieciaki, wiec z tylu bylo sporo naniesionego piasku oraz trawy z korkow, a dodatkowo jakies okruszki, itd. No coz, to moje auto i ja jakos na ten brud spokojnie moglam patrzec, ale M., jak to chlop, ma o wiele wyzsze standardy jesli chodzi o czystosc auta. Jego samochod po prostu lsni, a dla mnie to rzecz uzytkowa i rozumiem, ze regularnie wozac dzieci, nie uniknie sie brudu i juz. Ale do brzegu. Z gory wiedzialam, ze M. bedzie sie zzymal, wiec mowilam mu, zeby zostawil moje auto w spokoju i ze sama je posprzatam, kiedys tam. Nie, w wolny weekend go po prostu nosilo, wiec zaparl sie jak wol, ze chce je odkurzyc i koniec. Niestety, ten "dywan" ktorym wylozone sa podlogi pod plastikowymy wycieraczkami, baaardzo ciezko sie odkurza. Sama sie zawsze z tym umecze, a teraz zabral sie za to malzonek. I sie zaczelo! Pretensje do mnie, ze jak moglam auto az tak zapuscic. Darcie na dzieciaki, bo znalazl tez gdzies przyklejona gume do zucia, a nad siedzeniem Kokusia jakies brudne smugi na suficie i tajemnicze smieci. Do tego siersc psa wbita w ten dywan, ktora za cholere nie chciala z niego wyjsc. Dlatego w ktoryms momencie rzucilam tylko, zeby zostawil to jak jest, bo jade do spowiedzi. Dla "kosciolkowego" meza wszystko zwiazane z wiara to rzecz (nomen omen) swieta, wiec nawet nie protestowal. :D A po moim powrocie na szczescie zaczelo padac, wiec szybko skonczyl, co tam jeszcze chcial zrobic, w garazu, gdzie jednak jest ciasno i ciemnawo, wiec duzo juz nie zdzialal. ;) Wieczorem zadzwonilam do taty spytac jakie ma plany na niedziele, bo ostatnio wspomnial cos, ze moze pracowac. Okazalo sie, ze faktycznie przelozyli to, co mieli zrobic w sobote na nastepny dzien, wiec w ten weekend nie da rady nas odwiedzic. Odpuscilam sobie wiec pieczenie ciasta, bo stwierdzilam, ze moge to zrobic rano i skupilam sie na sprzataniu lazienek i praniach.

Niedziela rano zaczela sie od kosciola. Jakos ostatnio, przez prace M. albo/i mecze dzieciakow, najczesciej jezdzilismy w soboty po poludniu, wiec msza w niedziele byla odmiana. ;) Pojechalismy do kosciola w sasiedniej miejscowosci, celowo, zeby wracajac zajechac do takiej malej, rodzinnej piekarni. Kiedy zajezdzamy w sobotnie popoludnia, zwykle zostaja im juz tylko pojedyncze ciastka czy paczki, bo pieka je na naprawde mala skale. Teraz - rano, dzieciaki zrobily wielkie oczy kiedy zobaczyly cale gabloty; do wyboru, do koloru. :) A juz spowrotem w samochodzie, niespodziewanie dostalam sms'a od taty, czy jestesmy w domu, bo chcial wpasc na kawe. :O Okazalo sie, ze nie dogadal sie z kolega, ktory ustalal terminy i czesc osob, do ktorych mieli przyjechac w niedziele, nie zgodzila sie i przelozyla na jeszcze inne dni. Tata zyskal wiec w wiekszosci wolna niedziele, a ze kawka u nas to juz niemalze tradycja, wiec stwierdzil, ze wpadnie. Kiedy dojechalismy do domu, czym predzej zabralam sie wiec za ciasto i inne pierdoly, ktore chcialam ogarnac przed jego przyjazdem. Musze przyznac, ze troche popsul mi szyki, bo zupelnie inaczaj zaplanowalam sobie dzien. Mialam jechac z Bi "na ciuchy", panna bowiem desperacko potrzebowala dlugich spodni, zas kiedy ostatnio zrobilo sie chlodniej i dzieciaki zaczely zakladac rano bluzy, okazalo sie, ze Nikowi zostala tylko jedna, ktora nadal pasuje. :O Majac jednak w pamieci, ze tata za jakies 1.5 roku lub 2 lata, wybiera sie na stale do Polski, nie bede narzekac, tylko cieszyc sie jego obecnoscia. :) Dziadek wiec przyjechal, posiedzial jak zwykle pare godzinek, zalapal sie i na ciasto i na obiad, po czym pojechal. Moglam sie oczywiscie wtedy zebrac z Bi, ale zwyczajnie juz mi sie odechcialo. Na szczescie mielismy perspektywe kolejnych dwoch dni wolnych, wiec co sie odwlecze, to nie uciecze. ;) Poszlismy za to na rodzinny spacer.

Przechodzimy przez glowne skrzyzowanie na naszym osiedlu. Jak widac, w niedzielne popoludnie panuje na nim "niesamowity" ruch :D
 

Upaly odeszly w zapomnienie, wiec, choc bylo przyjemne cieplo, Maya szla grzecznie i nie opierala sie jak jeszcze niedawno. Po spacerze poszlam zajrzec co tam slychac w warzyniku. Znalazlam jeszcze papryke oraz dwa ogorki gotowe do zerwania. O dziwo, w koncu rosna baklazany, ale ze maja okolo 3cm srednicy, przewiduje ze nie zdaza urosnac porzadnie do pierwszych przymrozkow. :( Za to znalezlismy (az :D) trzy straczki groszku! :D

Plony :D
 

To najlepszy dowod, ze jednak za rok musze go zaczac od razu w chalupie i potem przesadzic i moge liczyc na jako takie zbiory. W tym roku bylo juz po prostu za pozno... Potem jeszcze pogralam z Kokusiem chwile w kosza, a pozniej to juz M. szykowac sie do pracy, a ja z dzieciakami relaksik. ;)

W poniedzialek w koncu ja i dzieciaki moglismy sobie pospac do oporu, z czego radosnie skorzystalismy. Az za bardzo, bo spalismy dlugo, a potem wylegiwalismy sie w wyrkach i ostatecznie zwleklismy sie prawie o 10 rano. :O Troche to popsulo nam plany, bo nagle dzien zrobil sie duzo krotszy. ;) Poniewaz mielismy slonce, a po poludniu zapowiadali 16 stopni, stwierdzilam, ze pojade z dzieciakami na festyn, ktory stal sie juz nasza jesienna tradycja. Co prawda Bi nie byla przekonana czy na pewno chce, bo poczula sie zbyt dorosla na wiekszosc fundowanych tam atrakcji, ale w koncu uznala, ze pojedzie. Dzien wczesniej wymienilam sie wiadomosciami z mama jednej z jej kolezanek, ktora napisala, ze tez tam beda, wiec panna miala nadzieje na towarzystwo. Zjedlismy wiec sniadanie, wyszykowalismy sie i pojechalismy. Dotarlismy na miejsce okolo 12:30 i... zalamalam sie. Parking (ogromny) zapelniony w 3/4, ogromne kolejki do kas (my akurat juz mielismy bilety, musielismy tylko wymienic je na opaski na rece), a na terenie festynu... tlumy. :O Zaczelismy isc naokolo, szukajac atrakcji z jak najmniejsza kolejka. Na szczescie Nik jest nadal na tyle dziecinny, ze bawia go najprostsze rzeczy, wiec idac wokol terenu, mial frajde nawet z najzwyklejszego skakania po belach slomy. ;)

Mlodszy w "locie"
 

"Basen" z kukurydza sobie odpuscilismy, a szkoda, bo to taki "klasyk" owego festynu. Kolejka do niego byla jednak najwieksza i nie zmniejszala sie calutki dzien. Zahaczylismy o zwierzaki i dzieciakom udalo sie poglaskac jakas spragniona pieszczot koze. ;)

Bi w swoim zywiole
 

Nik dojrzal, ze na poduszko - trampoline nie ma duzej kolejki, wiec ruszylismy tam. Niestety, Bi zaparla sie, ze nie pojdzie, mimo ze to zabawa niczym skakanie na trampolinie, dzieciaki sa rozdzielane pod wzgledem wzrostu i byla grupa prawie mlodziezy, czyli cos w jej wieku. Pechowo, mimo ze pozornie nie bylo kolejki, wiecej czekalo maluszkow, wiec grupa starszakow musiala odczekac az trzy rundy, zanim w koncu stwierdzono, ze jest ich kolej. Troche niesprawiedliwe...

Tyle czekania dla kilku minut radosci...
 

Kiedy w koncu Nik zaliczyl skakanie, akurat podeszla ta znajoma mama ze swoja corka. Niestety, miala ze soba jeszcze dwie dziewczynki, corki znajomych, bo to jakas ich tradycja, ze na ten festyn jezdza razem. Oczywiscie Bi, widzac obce dzieciaki, juz nie chciala isc z nimi. :/ Zreszta, mlodsza z dziewczynek (to byly siostry) byla mi znajoma, bo Nik chodzil z nia do klasy w Polskiej Szkole (ale ten swiat maly!). Pozniej Mlodszy mi powiedzial, ze on tez nie chcial z nimi lazic, bo ta dziewczynka ponoc byla jedna z najwredniejszych kolezanek. I chyba mial racje, bo pozniej mignely mi te siostry, klocac sie i przepychajac nawzajem, a moja znajoma (znow na siebie potem wpadlysmy) narzekala, ze nic nie sluchaja i robia co chca. :D Rozdzielilismy sie wiec, i one poszly w swoja strone, a my do nowosci na festynie, czyli przeplukiwaniu workow piachu w poszukiwaniu mineralow i kamieni szlachetnych. Poniewaz czasem ogladamy w tv poszukiwaczy zlota, wiec Potworki byly bardzo podniecone perspektywa pracy na takiej pluczce. ;)

Poszukiwacze diamentow :D
 

Do tej atrakcji wyjatkowo nie bylo kolejek, prawdopodobnie dlatego, ze byla dodatkowo platna. :D Swoja droga, $10 za nieduzy worek piasku z kilkunastoma kolorowymi "kamykami" to nie byla oplacalna transakcja... Dzieciaki mialy jednak ogromna frajde, a o to chodzilo. Nik poszedl pozniej na wielkie zjezdzalnie, gdzie na szczescie, choc kolejka byla spora, to dosc szybko sie poruszala.

Kokusia zaznaczylam strzalka
 

Bi i ja przysiadlysmy na laweczce, bo panna znow stwierdzila, ze za "stara" juz jest na taka zabawe. :O Kiedy Mlodszy znalazl sie na dole, akurat podjechal traktor ciagnacy woz z sianem, wiec pobieglismy zeby zalapac sie na przejazdzke.

Taka przejazdzka to w sumie fajny odpoczynek od lazenia w kolko i stania w kolejkach
 

Po pokluciu dupki sloma, towarzystwo oglosilo, ze jest glodne, wiec odstalismy swoje w kolejce do zarelka. Nic wykwintnego; Nik chcial najzwyklejsze frytki, ja wzielam takie polane stopionym serem i posypane szczypiorkiem oraz kawalkami boczku (i okazalo sie to pyszne!), zas Bi pieczonego ziemniaka z maslem i szczypiorkiem, a do tego tez frytki. Tych ostatnich potem nie mogla rzecz jasna skonczyc, wiec wszyscy sie pozywilismy. ;) Kiedy caly ten kartoflany lunch znikl, pojawilo sie pytanie, co chcemy robic dalej. Nik nastawiony byl na zanurzenie sie w "kukurydzianym" basenie, ale kolejka nadal byla niebotyczna, wiec nawet w niej nie stawalismy. Zaraz obok znajduje sie tor z go-kartami na pedaly, a tego juz Nik - milosnik rowerow, nie mogl sobie odpuscic. Kolejka wydawala sie znosna, a ze w kazdej rundzie puszczali 10 dzieci, wiec wydawalo sie, ze pojdzie szybko. Taaa... Dopiero po czasie zorientowalam sie, ze chyba 1/3 kolejki to byli rodzice, ktorzy w niej czekali, a ich dzieciaki bawily sie w innej czesci festynu. I kiedy juz zblizylismy sie do konca czekania, nagle wskoczyla przed nas gromada malolatow. :/ Kiedy ja stalam w kolejce, Bi poszla na bok usiasc i czytac w telefonie, zas Nik obok skakal po gigantycznych oponach.

Kolejny dowod, ze do pewnego wieku dzieciom w sumie niewiele potrzeba do szczescia
 

W koncu i on sie doczekal i mial oczywiscie mnostwo frajdy. Namawialam Bi zeby tez sie przejechala skoro tyle czasu tam czekala, ale nie chciala, a Mlodszy stwierdzil, ze warto bylo sie naczekac. No to najwazniejsze. ;)

W sumie to taki troche inny rower ;)
 

Po tym w koncu poszlismy na atrakcje, na ktora czekala Starsza, czyli labirynt w kukurydzy. Osobiscie za nim nie przepadam, bo w wiekszej jego czesci czuje sie nieco klaustrofobicznie i mam jakis taki irracjonalny lek, ze sie tam zgubie i utkne. ;) Nik niestety tez nie lubi, ale dlatego, ze to taka atrakcja, gdzie raczej idzie sie spokojnie, niespiesznie i patrzy na mapke. Zaczal marudzic, ze za wolno, ze to glupie, zebysmy juz zawracali, itd. Musze przyznac, ze sama mialam szybko dosc, a jednoczesnie Bi upierala sie, ze ona chce przejsc caly labirynt, a wlasciwie, ze chce wejsc wejsciem, a wyjsc wYjsciem. W ostatnich dwoch latach jakos tak sie motalismy w tym labiryncie, ze za kazdym razem wychodzilismy ta sama sciezka, ktora weszlismy na poczatku. ;)

Znak "wejscie do labiryntu", znajdowal sie tak naprawde kawalek od faktycznego wejscia ;)
 

Labirynt ma sporo zakamarkow z jakimis pieczatkami i dziurkaczem (dostaje sie karte do wypelnienia), wiec mozna tam spedzic pewnie ponad godzine probujac wszystko znalezc. Ja mialam jednak jeczacego Kokusia, co chwila odbiegajacago i znikajacego za rzedami kukurydzy i Bi marudzaca, ze chce znalezc wYjscie i koniec. Szybko wyprowadzili mnie z rownowagi; wydarlam sie na jedno i na drugie i ruszylismy sciezka na oslep. W rezultacie, jak zwykle wyszlismy wEjsciem. :D W miedzyczasie troche ochlonelam i szkoda mi sie zrobilo Bi, dla ktorej to byla najwazniejsza tam atrakcja i ktora tak bardzo chciala znalezc faktyczne wYjscie z tego labiryntu. Dalam wiec pannie mapke i powiedzialam, ze prowadzi, po czym ruszylismy ponownie. Nik, po zarobionym ochrzanie, nawet bardzo nie protestowal. ;) Troche pobladzilismy, kilka razy musielismy zawrocic, ale... przeszlismy! Panna faktycznie znalazla poprawne przejscie i pierwszy raz wyszlismy wYjsciem! :D W tym momencie chcialam juz tylko zeby dzieciaki wybraly sobie po dyni i ruszac do domu. Niestety, Nik blagal o jeszcze jedno plukanko piachu. To dziecko ma jakas slabosc do krysztalow i kamieni, bo juz kiedys dostal taki zestaw mlodego geologa i co jakis czas wyciaga i oglada te wszystkie kamole. Ostatecznie zgodzilam sie na jeszcze jedno plukanie, bo niepredko bedzie mial okazaje znow zaliczyc cos takiego. Kiedy on zaczal plukanie, oczywiscie Bi stwierdzila, ze moze ona tez... Ech... Zaplacilam juz prawie $80 za samo wejscie na festyn dla naszej trojki, a teraz dodatkowo 4 dyszki za... kamienie. :O O jedzeniu juz nie wspomne. No ale czego sie nie robi dla dzieciarni.

Po wyplukaniu piasku, trzeba bylo jeszcze powybierac co ladniejsze krysztaly z pozostalego zwiru
 

Kiedy skonczyl wybierac wszystkie kolorowe kamyki sposrod zwyklego zwirku, Nik zaczal oczywiscie prosic o jeszcze jedna runde. ;) Tym razem jednak tupnelam noga i stanowczo go stamtad odciagnelam. Za to poszedl kolejny raz poskac. Bylo juz pozne popoludnie i przynajmniej na "poduszke" praktycznie nie bylo kolejki.

Skakali razem i nawet bez przepychanek ;)
 

I o dziwo, poszla tez Bi i (tu bez niespodzianki) swietnie sie bawila. ;) Na koniec wybrali sobie jeszcze dynie i moglismy sie zwijac.

Pamiatkowa fota
 

W sumie spedzilismy tam ponad 4 godziny, czyli duzo dluzej niz przewidywalam, choc sporo z tego czasu, to bylo oczywiscie czekanie w kolejkach. ;)

Wtorek byl ostatnim dniem wolnym dla Potworkow. Malzonek oczywiscie pracowal, a ja stwierdzilam, ze wole robic to w domu. Dalo mi to swobode w decydowaniu kiedy bede wlasciwie pracowac, wiec moglam zabrac dzieciaki na zakupy ciuchowe. ;) Nawet Nik sie z nami zabral, co jest rzadkoscia. W sumie sie na nic nie przydal, bo cokolwiek mu pokazywalam, wzruszal ramionami i stwierdzal "okey". :D Poki co zakupy ubraniowe dla niego, to zadna filozofia. Bi to juz inna para kaloszy, ale ona na szczescie przegladala polki samodzielnie, pytajac tylko od czasu do czasu o zdanie. Pojechalismy z mysla o dlugich spodniach dla Starszej i grubszych bluzach dla Mlodszego, ale oczywiscie chwycilismy tez pare dodatkowych rzeczy. Bi nawet polbuty i taka kurtko - bluze, gruba i cieplutka. Ciesze sie, bo juz w zeszlym roku byla wojna o kurtke i jesli to jakas wrozba, to panna na bank bedzie to "cos" zakladac przez wiekszosc zimy. ;) Wrocilismy z dwiema wielkimi torbami. Dzieciaki zadowolone, a matka z bolem glowy. Niestety, tego dnia zrobilo sie pochmurno i ponuro; ewidentnie przechodzil jakis front, wiec bylam jak snieta ryba. A jeszcze okres dostalam dwa dni wczesniej, wiec po delikatnym poczatku, akurat zaczynaly mi sie te najciezsze dni. Do domu dojechalismy jakos o 14:30, a na 17 Potworki mialy oczywiscie treningi. Bi znow jojczala, ze nie chce, ale Nik byl chetny. Poniewaz jednak sama czulam sie tak sobie, a przy tym, nie ukrywajmy, rozleniwil mnie ten dlugi weekend, wiec w koncu len zwyciezyl i zostalismy w domu. ;)

W srode nastapil powrot do brutalnego kieratu. Na szczescie, ani ja, ani Bi nie mialysmy wiekszych problemow ze wstaniem, pewnie dlatego, ze wyspalysmy sie przez 4 dni laby. Autobus przyjechal o czasie, wrocilam do domu i tu nastapil zonk, bowiem Nik spal w najlepsze i nie moglam sie go dobudzic. Wstal oczywiscie nieprzytomny i zly. ;) Cala reszte ranka poruszal sie niczym slimak, wiec kiedy zawolalam, ze jest 7:50 (o tej porze zakladamy buty, bluzy i wychodzimy) odkrzyknal, ze jeszcze zebow nie umyl! Czy ja serio musze chodzic krok w krok za prawie 11-latkiem?! :O Kazalam mu tylko zebiszcza przeleciec na szybko i wyszlismy, ale oczywiscie autobus podjechal kiedy jeszcze maszerowalismy chodnikiem. Mlodszy musial kawalek podbiec, ale na szczescie kierowca go dostrzegl i poczekal. Po pracy podjechalam do biblioteki (Bi polyka wielkie "bukwy" w 2-3 dni :O), a potem juz na relaks w chalupie. Na szczescie srody to nasze spokojne dni, a dodatkowo w dzien zrobilo sie 19 stopni, wiec spedzilismy troche czasu w ogrodzie. Wlasciwie glownie Nik, bo Bi najpierw czytala, a potem cwiczyla gre na skrzypcach, bowiem miala miec jakis wazny test z grania. Niestety, w tym roku skonczylo sie granie dla czystej przyjemnosci i nauczyciel zaczal wymagac solidnego cwiczenia i rozlicza dzieciaki z umiejetnosci. ;) Mlodszy w tym czasie powyciagal zabawki, ktore lezaly porzucone kilka miesiecy. Polatal starym dronem i postraszyl Oreo jezdzac za nia na deskorolce.

Kot czmychal w poplochu, mimo ze Nik nawet sie za bardzo nie zblizal
 

Razem przejrzelismy niedobitki warzywnika i znalezlismy jeszcze ostatniego ogorka i straczek groszku. Baklazany rosna, ale nie wiem czy dadza rade dorosnac na tyle duze, zeby byl sens je zerwac...

Nie dosc ze malutki, to cos go jeszcze nadgryzlo ;)
 

Po powrocie przyszla kolej na Kokusia zeby pocwiczyc skrzypce. U niego jest to co prawda nadal "hobbistyczne", ale ze w czwartki ma i lekcje gry i probe orkiestry, dobrze zeby jednak przecwiczyl aktualne utwory.

Zdjecie moge pstryknac, ale jesli probuje nagrywac, jest protest, ze kawaler sie stresuje ;)
 

Tego wieczora panicz zasypial przy wieczornym czytaniu i poszedl spac jak tylko skonczylam. Nie mial nawet ochoty posiedziec potem na tablecie.

W czwartek rano jak zwykle Bi pierwsza do szkoly, ale tym razem autobus przyjechal dopiero o 7:18, wiec potem musialam pedzic zeby budzic Kokusia. Myslalam, ze skoro dzien wczesniej poszedl wczesniej spac, to bedzie wyspany i rzeski, ale nic z tych rzeczy. Wydawalo mi sie, ze sie obudzil, wiec zeszlam na dol i dopiero po chwili uswiadomilam sobie, ze minelo kilka minut, a ja nie slysze zadnego ruchu u gory. Zawolalam wiec czy schodzi... i nic. Krzyknelam glosniej i dopiero wtedy doszedl mnie zaspany glos, pytajacy co sie dzieje. :O Oczywiscie mielismy lekki poslizg, ale na szczescie, kiedy doszlismy na przystanek, autobusu jeszcze nie bylo. Mlodszy pojechal, a ja jak zwykle ogarnelam chalupe, zwierzyniec i pojechalam do roboty. Tam ruch jak w ulu, bo tego dnia zjawili sie wszyscy, lacznie z szefem i taka kobitka, ktora pracuje na pol etatu i przyjezdza zwykle tylko na meetingi. Po popoludniu dostalam wiadomosc ze szkoly, ze na glownej arterii naszego miasteczka byl wypadek i wszystkie autobusy sa opoznione. Napisalam z ciekawosci do Bi czy juz jest w domu czy jeszcze jedzie. Panna zwykle dociera do domu tuz przed 15, teraz byla 15:09 i odpisala ze dalej jedzie. W domu dowiedzialam sie, ze dojechala o 15:25. :O Myslalam, ze zanim bede wychodzic juz sie poluzuje, ale przed wyjsciem wbilam trase w Google i niestety pokazalo mi, ze mialabym jechac 28 minut. Bez korkow jade 10... Pojechalam wiec zupelnie inna droga i dojechalam do domu od kompletnie przeciwnej strony, ale dojechalam w 16 minut. :) Szybko cos zjesc i tym razem nie bylo bata, trzeba bylo jechac na treningi. Fajnie sie zlozylo, ze z jakiegos powodu w czwartki przeniesli trening chlopcow na to samo boisko co dziewczyn. Nie musielismy sie wiec na koniec rozdzielac. Poszlismy na nasz zwyczajowy spacer, a potem przysiedlismy na trybunach. I w bonusie mielismy niezle widowisko, bo okazalo sie, ze dwoch trenerow sie zgadalo i na koniec urzadzili meczyk: chlopaki przeciw dziewczynom! :D Rocznikowo panny sa tylko o rok starsze, ale w tym wieku wiekszosc jest od chlopcow wyraznie wyzsza i potezniejsza. Chlopaki za to byli szybsi i zreczniejsi. Cala rozgrywka byla wiec dosc wyrownana, a przy tym zaden zespol nie chcial odpuscic, bo dla chlopakow przegrac z dziewczynami, a dla dziewczyn z "maluchami", to wiadomo, obciach. :D Ostatecznie jednak mecz zakonczyl sie remisem 1:1, wiec wszyscy byli zadowoleni. ;)

Oboje na jednym boisku w tym samym czasie, to sie praktycznie nie zdarza :D
 

Kiedy skonczyli, w zasadzie zapadal zmrok, a jeszcze Bi posiala pilke (byla w jakiejs przypadkowej bramce), wiec zanim ja zlokalizowalismy bylo juz zupelnie ciemno. Odstawilismy do domu nasza sasiadke, a potem musialam jeszcze zajsc z dzieciakami do sasiadow, bo okazalo sie, ze znalezli na swoim ogrodzie zgubiona obroze Oreo. Sasiad zadzwonil do mnie na numer z obrozy, kiedy akurat bylismy na boiskach. Nie wiedzial nawet ze dzwoni do sasiadow, ja za to jakims cudem mialam go zapisanego w kontaktach i malo zawalu nie dostalam, bo przelecialo mi przez glowe, ze chalupa sie pali czy cus. :D W kazdym razie odebralismy zgube, po czym juz w domu, Nik mogl sie zajac glupotami, zas Bi musiala odrabiac lekcje. A powtarzam wiecznie: odrob przed treningiem, to nieee... :D

W piatek dogonilo mnie wczesniejsze wstawanie i nie moglam rano otworzyc oczu. ;) Na zewnatrz bylo tylko 8 stopni i nawet Oreo nie pchala sie na dwor, tylko przylazla do mojego lozka, mruczac i usilujac wcisnac mi sie na klate. ;) Wyszlysmy z Bi na autobus i tym razem ledwie panna doszla na przystanek, a pojazd podjechal. Udalo mi sie raptem dwa razy rzucic Mayi pileczke. ;) Przynajmniej nie musialam pedzic do chalupy, choc kiedy pozniej zajrzalam do Kokusia, okazalo sie, ze juz i tak nie spal. Ranek minal wiec calkiem spokojnie, choc oczywiscie musialam caly czas paniczowi przypominac zeby wlaczyl szybszy bieg. ;) Nie mniej, na autobus wyszlismy o normalnym czasie i... zaczynam dostrzegac pewnien trend. Bi przyjechal bardzo szybko, to teraz Kokusia tez pojawil sie jak akurat wychodzilismy z podjazdu na chodnik. Moglismy w sumie poczekac az zrobi koleczko po drugiej stronie osiedla, ale Nik - spanikowany, puscil sie pedem, a ze kierowca go zauwazyl(a), to juz poczekala i kawaler wsiadl od razu. Coz, przynajmniej nie musialam maszerowac na przystanek. ;) Potem jak zwykle cos porobic w domu, przewietrzyc sypialnie, pare razy wypuscic i wpuscic zwierzaki i do pracy. Po robocie niestety "przykry", cotygodniowy obowiazek - zakupy spozywcze. ;) Potem juz do domu, rozpakowac torby, zjesc obiad i ponownie wybieg - tym razem na siatkowke.

Bi odbija
 

Wlasciwie Bi miala wybor, tego dnia miala bowiem niespodziewanie... mecz pilki noznej. W zespole dziewczyn organizacja lezy oczywiscie, wiec mecz, ktory mialy miec normalnie w weekend, odwolali zeby wcisnac pucharowy. Tego jednak nie udalo im sie ostatecznie zarezerwowac ani na sobote, ani na niedziele, ale ze musial sie odbyc, wiec ostatecznie padlo na piatek, choc tu tez latwo nie bylo, bo boisko zwolnilo im sie dopiero na 20. I to w miejscowosci jakies 40 minut od nas. Rozgrzewka na 19:20, a koszykowka konczy sie o 19, powiedzialam wiec pannie, ze nie da rady zaliczyc obydwu aktywnosci - musi wybrac. Nooo, ostatecznie mogla opuscic rozgrzewke i przyjechac prosto na mecz, ale jechac z jednego na drugie... Samej mi sie nie chcialo, a co dopiero Starszej. Poniewaz ostatnio u Bi cos pilka nozna jest na "nie", wiec wybrala oczywiscie siatkowke. Bylo mi to na reke, bo jednak 5 minut jazdy to nie 40... :D Pojechalysmy wiec, panna pocwiczyla serwowanie i odbijanie, ja pogadalam sobie ze znajoma mama i wrocilysmy do chalupy, zaczac weekend. ;)

Pracujaca czesc tygodnia miala tym razem tylko 3 dni, ale szczerze, to czuje sie tak samo zmeczona jak po calym tygodniu w robocie... ;)

Na koniec - mamy juz ozdoby na Halloween, z (prawie) czarnym kotem do kompletu :D