Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 25 września 2020

Tydzien #28 i powrot aresztu domowego

Nooo... Moze nie do konca calkowitego aresztu, bo jednak trzeba bylo zawiezc dzieci na zajecia dodatkowe, wiec z domu sie ruszalam. Szkola jednak w tym tygodniu dla Potworkowej grupy byla zdalna, a co za tym idzie, ja tez do biura sie nie wybieralam, wiec poniekad areszt. :)

W zeszly piatek (18 wrzesnia) Nik mial po poludniu drugi trening pilki noznej. Poki co zapal trwa, a po powrocie do domu, Mlodszy chce jeszcze pobiegac w korkach i pokopac pilke po ogrodzie. :) Oczywiscie wyglupy z kolegami rowniez nadal trwaja i przygladajac sie jak trener bezskutecznie probuje ustawic Nika i jego towarzystwo do pionu, bylam juz bliska przywolania do siebie delikwenta i wygarniecia mu porzadnie, nie baczac, czy kumple patrza. Niestety - stety, rozproszyl mnie telefon od kolezanki. :D

Trening
 

Dzieciaki, jak to dzieciaki, zupelnie nie kumaja zwiazkow przyczynowo - skutkowych. W sobote, 19 wrzesnia, Potworki mialy miec pierwsze mecze. Trener intensywnie usilowal pracowac nad mlodzieza, zeby mieli choc cien szansy na wygrana. Nik strasznie przezywal, ze nie jest gotowy na mecz, ale jednoczesnie, na treningu, zamiast sie skupiac na tym, co tlumaczyl trener, wolal sie wyglupiac. Ot, dziecieca logika. ;)

Z meczami Potworkow mialam spory dylemat, bo Bi zaczynal sie tylko pol godziny pozniej niz Nikowy, ale za to byl w zupelnie innym miescie. Nie jakos strasznie daleko, bo 15 minut autem od siebie, ale jednak musialabym zostawic Kokusia pod opieka trenera na samym poczatku gry, pedzic z Bi, po czym zdecydowac czy zostane z nia, czy wroce do Nika, bo przeciez sie nie rozdwoje. Kiedy powiedzialam o tym M., skrzywil sie oczywiscie na propozycje zwolnienia z pracy. Moj tata rowniez pracowal, wiec zostalam sama na polu bitwy. Rozwazalam wyslanie Bi na mecz z sasiadka, ktorej corka jest w tej samej druzynie, ale przyznaje, ze mam opory przed puszczeniem dzieci z obca, badz co badz, osoba (sasiadka tego problemu nie ma i juz dwa razy odbieralam jej core ze szkoly), a poza tym sama chcialam odpowiednio przezyc pierwsze mecze Potworkow, a nie ciagle zerkajac na zegarek czy juz nie pora jechac po jedno albo drugie. ;) 

Dylemat poniekad rozwiazala za mnie Polska Szkola, ktora postanowila urzadzic pierwsze lekcje w plenerze, zeby Panie mialy okazje popracowac z dziecmi osobiscie. Lekcje odbywaly sie od 12-13:30, a mecz Bi konczyl sie wlasnie w poludnie. Chcialam, zeby Potworki jednak poznaly nauczycielki choc troche zanim beda je widziec tylko przez ekran komputera, a ze i tak ten nakladajacy sie na siebie czas meczow byl problemem, wiec stwierdzilam, ze pojedziemy tylko na Nikowy. Tym bardziej, ze w kolejna sobote druzyna Kokusia meczu nie ma, wiec wtedy bez zastanawiania sie pojedziemy z Bi. Starsza oczywiscie byla wsciekla (ja nie wiem, co oni oboje tak sie zachlysneli ta pilka nozna! :/), urzadzila awanturke oraz fochy, ale trudno. Musza sie oboje z Kokusiem nauczyc, ze robie co moge, ale czasem trzeba pojsc na kompromis. Niestety, oprocz tego, sa jeszcze trzy mecze, gdzie sytuacja bedzie identyczna - ta sama godzina, inne miasta. Wsciec sie mozna. Trudno, bedziemy jezdzic na zmiany.

Nadeszla sobota rano i...o jasna cholera, jak bylo zimno! :/ Jak na zlosc, akurat dwa dni wczesniej przyszlo ochlodzenie i w powietrzu powialo jesienia. Od srody znow ma sie ocieplic i wrocic pozne lato, ale w sobote rano slupek rteci byl ponizej 10 stopni... Ubralam bluzke z dlugim rekawem oraz lekka kurtke, a i tak bylo mi zimno. Cieszylam sie, ze bluzka miala kaptur, bo na otwartej przestrzeni boisk (mecz byl na terenie duzego kompleksu sportowego) pizdzilo jak w Kieleckiem. Moje goracokrwiste Potworki oznajmily za to, ze przeciez cieplo jest. Bi miala dlugi rekaw oraz bluze i po 15 minutach na boisku zaczela miec pretensje, ze nie wzielam jej kurtki. No tak, bo ja mam pamietac jeszcze o cholernej kurtce. Nie wystarczy przeciez, ze pamietam o butelkach z woda (i termosie z kawa dla siebie), przekaskach oraz krzeslach turystycznych dla mnie i Starszej. Proponowalam kurtke jeszcze w domu, dziecko ostro zaprotestowalo, wiec niech sie uczy na bledach. Tym bardziej, ze w tym tygodniu szkole ma domowa, wiec nawet jak bedzie smarczec, nikt na test na covid'a jej nie wysle. ;)

Nik zaczal rozgrzewke w bluzie, ale dosc szybko przyniosl ja i oznajmil, ze mu goraco. Na szczescie dal sie chociaz namowic na dodatkowa bluzke pod t-shirt... Patrzac na jego odkryte przedramiona i krotkie spodenki, robilo mi sie jeszcze zimniej. :D Te moje dzieciaki jakies typowo amerykanskie z tym uczuciem goraca. Wode tez zawsze biora z lodowki. ;)

Mecz byl calkiem interesujacy i dosc krotki. Trwal tylko godzine, z kilkoma kilkuminutowymi przerwami. Graczy nie bylo typowo jedenastu, wiec kilku chlopcow siedzialo z boku, a trener od czasu do czasu ich wymienial, zeby kazdy mial szanse zagrac. Nie pytajcie co ci chlopcy wyprawiali czekajac na swoja kolej. Od przepychanek, przez ganianie naokolo, az po wdrapywanie sie na drzewa... Znajac zasady gry w pilke nozna, padalam ze smiechu. Wiadomo, to dzieciaki 7-8 letnie, moze kilku 9-latkow. W ktoryms momencie przeciwna druzyna biegla podajac sobie pilke, a nasi biegli grzecznie obok, przygladajac sie co tez oni robia. Dopiero kiedy trener krzyknal, zeby przejeli pilke, rzucili sie do ataku. ;) Nie ma tu podawnia sobie pilki, zadnej strategii... Jak ktory te pilke dorwal, to pedzil z nia przez cale boisko, az nie wypadl za pole, albo nie przejela jej przeciwna druzyna. :D Boki mozna bylo zrywac. Nik gral calkiem niezle, dzielnie biegal za pilka, udalo mu sie ja pare razy przechwycic, ale zwyciezala niepewnosc i jako chyba jedyny, kiedy udalo mu sie dorwac pilke, szybciutko podawal ja do kolegow, zeby tylko przeciwnicy nie zaczeli za nim biec. :D

Mlodszy przebiega naprzeciwko niczym huragan. Szkoda, ze akurat zamknal oczy :)
 

Ogolnie wymarzlam na tym boisku nieziemsko, ale tez i niezle sie bawilam. A "nasza" druzyna zwyciezyla 3:1 (choc wiecej bylo tu farta niz zdolnosci), wiec calkiem niezle im poszlo. Zobaczymy jak pojdzie druzynie Bi w tym tygodniu. Poki co, dzielnie dopingowala brata, drac sie "Go Niiick!!!" najglosniej ze wszystkich. ;) A od sasiadki wiem, ze jej druzyna tego dnia niestety przegrala. Moj tata smieje sie, ze to dlatego, ze Bi akurat nie grala. :D

Po meczu wpadlismy do domu niczym potrojne tornado, Nik zrzucil korki oraz ochraniacze i kolanowki, Bi przebrala sie w krotki rekawek oraz spodenki (na dworze zrobilo sie 15 stopni, wiec Starszej przeciez goraco bylo), po czym popedzilismy na spotkanie z paniami z Polskiej Szkoly. Odstawilam Potworki, po czym polecialam na blogie ploty z kolezankami. Przy okazji odkrylysmy bardzo fajna, klimatyczna kafejke, gdzie serwuja pyszne latte. :) A Potwory potem strzelily focha, ze jak to, zostawilam ich i pojechalam sobie na kawe, a oni musieli miec lekcje?! :D Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie. ;)

Tyle, ze po odstawieniu Potworkow z powrotem do domu, oni beztrosko rzucili sie na tablety, a ja zapierdzielalam dalej, tym razem na zakupy... Na dobre do domu wrocilam o 17 i po rozladowaniu spozywki, jak padlam na kanape, to zwloklam sie z niej tylko, zeby podazyc pod prysznic, a potem na wieczorne czytanie dzieciom. :)

Niedziela za to przypomniala mi "dawne", przed pandemiczne czasy, kiedy codziennie wracalam do domu przed 17. Po zabieganej sobocie, na nastepny dzien zostalo mi nieposkladane pranie w suszarce, dwa kolejne do wstawienia, zmywarka do rozladowania, partia naczyn w zlewie czekajaca na zmywarke, nie mowiac juz o ogolnym rozgardiaszu w calym domu. Zaleta aresztu domowego jest jednak to, ze nawet pracujac w chalupie, ma czlowiek jednak wiecej czasu na ogarnianie jej. W miedzyczasie wpadl moj tata na kawe i ciasto, potem poszlismy na spacer z Majucha, a pozniej to juz byla pora wieczornej kapieli Potworkow, kolacji i kladzenia ich do lozek. Dzien zlecial niewiadomo kiedy. Dobrze, ze chociaz przy nauczaniu zdalnym odpadlo mi szykowanie sniadaniowek oraz ubran na kolejny dzien. I rano pospac mozna pol godziny dluzej, ha! :D

W poniedzialek zas wrocilo znajome: "Mama, nie moge wejsc na meeting!", "Mama, pani powiedziala, ze mamy liste rzeczy do zrobienia, a ja nie wiem gdzie!". To od Kokusia. Do tego, jasnie panicz mial napisac czesc wypracowania, postanowil pisac je na dole, ale zamiast siasc do stolu i sie skupic, kokosil sie z Maya na jej poslaniu... Bi dorzucila swoje trzy grosze, przylatujac spanikowana, ze "Mama, mam pajaka w pokoju!". Pajaczek okazal sie okazem 2-milimetrowym. Straszna bestia po prostu. ;) Do tego niezliczone: "Glodny(a) jestem!" "Chce cos przekasic!", "Moge cos slodkiego?", "Zrobilem kupe!". Po prostu codziennosc w nauczaniu zdalnym...

Domowa szkola ;)

Jest male swiatelko w tunelu, choc staram sie nie robic sobie wiekszej nadziei. Od nastepnego tygodnia obie grupy uczniow, ktorych rodzice zadeklarowali nauke w szkole, maja zostac polaczone i dzieci wrocic do placowek na pelen etat. Poniewaz jednak juz w zeszlym tygodniu w szkolach w naszym miasteczku odnotowano dwa przypadki korony, to choc wygladam powrotu dzieci na stale, sceptycznie zastanawim sie ile zarejstruja ich w tym tygodniu, co w zwiazku z tym zadecyduja, a jesli dzieci faktycznie wroca do szkol na pelen etat, to na jak dlugo?

Trening plywania odbyl sie normalnie, choc Bi panikowala, ze po tym jak w zeszla srode uszy ja "bolaly" (w cudzyslowiu, bo nie jestem pewna czy faktycznie cos jej dokuczalo), boi sie plywac. Na moje, ze po tygodniu od przeklucia powinno byc juz ok, uparcie dopytywala, ze a co jesli bedzie bolalo? Nie bardzo mialam ochote rzucac jej "wedke" tekstem, ze wtedy bedzie mogla wyjsc z wody, bo niechybnie wykorzystalaby to jako przyzwolenie. Powtarzalam wiec jak zdarta plyta, ze powinno byc ok i musi sprobowac, a Bi zaparla sie i dopytywala "ale co, jak bedzie?!". Bitwa na cierpliwosc i sile woli. Na szczescie cos (nie pamietam co) Starsza rozproszylo zanim wpadla w histerie (to dziecko naprawde portafi sie samo nakrecic...) albo ja stracilam zen i zaczelam wrzeszczec. :D

Kiepskie wiesci nadeszly tego dnia z pracy M. Niestety, przeciagajaca sie pLandemia daje po dupach wszystkim, nawet miedzynarodowym korporacjom. A ze malzonek pracuje w branzy lotniczej, to wiecie... Podejrzewalismy, ze to tylko kwestia czasu. Oglaszaja masowe zwolnienia oraz przenoszenia ludzi w inne lokalizacje. Jeszcze niewiadomo kto, gdzie i kiedy, ale jest nerwowo. Martwie sie, ze M. wyladuje na bezrobociu, ale perspektywa przenoszenia sie np. na Floryde czy inna Alabame, tez mnie nie pociaga. Floryda fajna jest, pewnie (w Alabamie nigdy nie bylam, choc kojarzy mi sie z kompletna prowincja, odludziem i lesnymi mokradlami), ale na wakacje, albo emeryture. Poki co, tutaj na polnocy mieszka mi sie fajnie i nie chce tego zmieniac. Mam blisko nad ocean, ale zima rownie bliziutko na narty. No i nie wyobrazam sobie przewrocenia swojego, a zwlaszcza Potworkow zycia do gory nogami, przeprowadzajac sie do kompletnie innego Stanu i urzadzania sobie zycia od nowa... Wiem, ludzie przenosza sie do innych krajow, czy nawet na inne kontynenty. Przerabialam to przeciez sama, ale mloda wtedy bylam, bez zobowiazan i zadna przygody. Teraz czuje, ze wroslam tu, gdzie jestem. Nie mowiac juz o tym, ze w nowym domu mieszkamy 2.5 roku, mam wrazenie, ze nadal sie urzadzam i na mysl o kolejnej przeprowadzce robi mi sie slabo... Coz, mam nadzieje, ze martwie sie na zapas i niepotrzebnie analizuje rozne scenariusze, ale tak juz mam...

Wtorek minal spokojnie, z normalna "czkawka" przy nauczaniu zdalnym. Przy dwojce Mlodziezy to ja niestety musialam pilnowac grafiku i zaganiac do komputerow o okreslonej porze. A Potwory szly mniej lub bardziej chetnie, ale dosc czesto (szczegolnie Bi) z fochem i przeciagajac ile sie da. :/ Dobrze, ze tego dnia moja "praca" polegala glownie na sprawdzaniu czy cos nie przyszlo na poczte, wiec mialam czas walczyc z oporna dzieciarnia. Ciesze sie jednak, ze nadchodzacy weekend jest dla Potworkow dlugi. Nie dosc, ze poniedzialek maja wolny z racji zydowskiego swieta Yom Kippur, to wydzial oswiaty w moim miasteczku dodal jeszcze piatek, na szkolenie nauczycieli. Potworki beda wiec mialy 4-dniowa labe, poza sobotnia Polska Szkola. Ja mniej, bo w poniedzialek czeka mnie ciezka telekonferencja, podczas ktorej wiem juz, ze bede musiala bronic swojej racji, czego strasznie nie lubie. Jestem raczej ugodowa i wole ustapic, tym razem jednak czuje, ze musze przynajmniej wyrazic swoje zdanie. Czy kogos przekonam, czy nie, decyzja bedzie nalezec do szefostwa, ale po prostu musze sprobowac, nienawidze bowiem bezsensu i poprawiania na sile czegos, co poprawek kompletnie nie wymaga. A niestety, wspolpracuje z nami firma konsultancka, ktora mam wrazenie, ze czepia sie wszystkiego tylko po to, zeby pokazac, jacy sa wazni i potrzebni. :/ I tym razem zalezli mi nieco za skore. ;)

We wtorek po poludniu, Bi miala kolejny trening pilki noznej. Tym razem bylam mniej zestresowana niz poprzednio, wiec mialam mozliwosc dokladniej poobserwowac wyczyny dziewczyn. Niestety, widze skad wziela sie sobotnia przegrana. To baaardzo slabiutka druzyna... ;) W druzynie Nika nie ma mowy o jakiejkolwiek strategii i grze zespolowej, ale przynajmniej jest dwoch czy trzech chlopcow, ktorzy potrafia skutecznie przejac pilke i utrzymac ja biegnac przez boisko, dzieki czemu druzyna ma chociaz szanse przemiescic sie pod przeciwna bramke i strzelic gola. Dziewczyny to jeden chaos. Tak jak chlopcy, biegaja gromada za pilka, ale ta, ktora cudem ja dorwie, najczesciej sie o nia potyka, podania sa czysto przypadkowe, a jesli juz sie zdarza, to pilka odbija sie od nog odbierajacej i pozniej to juz przypadek, w rece nogi ktorej "druzyny" wpadnie (dziewczyny graly na probe, podzielone na dwa zespoly). W dodatku niektore z tych dziewczyn sa dla mnie jakies "dzikie". Nie wiem gdzie byli ich rodzice, bo Bi za takie zachowanie dostalaby zdrowy ochrzan. Popatrzcie na te zdjecie:

To ma byc pilka nozna?!

Nie wiem, czy na zdjeciu to widac, wiec objasnie. Dziewczyny probowaly strzelic gola. Bramkarz (dziewczynka w czarnym, siedzaca na ziemi) zlapala pilke. Na to panna po jej prawej, z ciemnymi wlosami, zakleszczyla pilke nogami, probujac wyrwac ja tamtej z rak. Do szarpaniny dolaczyla blondynka po lewej (to nie Bi, Bi stoi za nia), ktora zaparla sie o slupek bramki i noga wywazyla pilke z rak dziewczynki w czarnym stroju. :O Obserwowalam to z opadnieta szczeka, bo po grze chlopcow myslalam, ze widzialam kiepska gre zespolowa, ale tutaj to nawet "gry" nie widac. :D Mam cicha nadzieje, ze pannica w blond wlosach wyskoczy z czyms takim na meczu i zostanie zawieszona na przynajmniej kilka gier, bo to bylo po prostu strasznie niepilkarskie... A trenerki albo nie zauwazyly, albo to zignorowaly, zamiast ochrzanic smarkule. :/

Na koniec, okrzyk dopingujacy :)

Pogoda ocipiala i nie moze sie zdecydowac czy chce przejsc w jesien, czy zostac przy lecie. Juz noc z wtorku na srode byla cieplejsza, bo slupek rteci zatrzymal sie na 12 kreskach zamiast 3-4 (w niedziele i poniedzialek mielismy ostrzezenie przed przymrozkami! :O), a w dzien temperatura podskoczyla do 25! Jak jeszcze dzien wczesniej narzekalam, ze mi zimno, tak w srode okazalo sie, ze "odwyklam" od letnich temperatur i bylo mi goraco i duszno. Caly czas mialam wrazenie jakbym miala stan podgoraczkowy. Nie dogodzisz. :D Z dwojga zlego wole jednak sie pocic niz trzasc z zimna. ;)

Sroda uplynela pod znakiem przegladaniem tabeli z pracy oraz "problemami" technicznymi Nika. Kolejny raz przyszedl poskarzyc sie, ze nie moze wejsc na meeting, a kiedy sprawdzilam, okazalo sie, ze dzieci uczace sie tego dnia z domu, maja sie o tej porze nie laczyc, tylko zamiast tego poczytac ksiazke. Ale kto by tam odczytywal wiadomosci od nauczycielki. ;)

Po poludniu Potworki mialy trening na basenie. Tu zadnej sensacji. Dzieciaki cwiczyly styl zabka i Bi byla kolejny raz przykladem idealnej techniki. 

Dzieciarnia slucha (mniej lub bardziej pilnie) tego, co trener ma do powiedzenia

A Nik nadal walczy z lewa stopa, ktora uparcie przygina mu sie do srodka, zamiast wywijac na zewnatrz. Niestety, ale kiedy jest na boso, mozna latwo zauwazyc, ze nawet idac, ta stopa uklada mu sie jakos koslawo. Boszz... To dziecko w Polsce jak nic chodziloby do ortopedy. Tutaj ratuja go tylko te zajecia z plywania...

Czwartek byl dniem "telefonicznym". Mialam telekonferencje z praca. Dzwonilam do mechanika spytac kiedy mam im odstawic moje auto, bo powiedzieli mi, ze wkrotce do mnie oddzwonia, minal tydzien i cisza az w uszach dzwoni. Czekal mnie tez telefon do jednego z okolicznych kosciolow, bo nadal probuje znalezc dla Potworkow lekcje religii. W koncu jedna z moich kolezanek wyczaila jedna parafie, ktora planuje prowadzic je osobiscie, a nie zdalnie. Mam nadzieje, ze uda sie dzieciaki zapisac. Oprocz tego, probuje przefinansowac pozyczke na auto na mniejszy procent, co laczylo sie z kilkukrotnymi telefonami do nowego banku, telefonem do starego banku (i wiszeniem 15 minut na sluchawce z "urocza" muzyczka w tle :/) oraz telefonem do naszej agentki od ubezpieczenia. Czy pisalam juz, ze nienawidze, po prostu nie-na-wi-dze, zalatwiac spraw telefonicznie? Jestem chora jak mam siedziec pol dnia z aparatem przy uchu. Najbardziej lubie wyslac maila, ewentualnie podjechac i pogadac w cztery oczy (choc tu tez sie stresuje, ale licze, ze ugram cos urokiem osobistym :D), ale telefonu nie znosze... Mysle, ze w czwartek wyrobilam norme za caly rok. :D Poniewaz telekonferencja z praca zaowocowala pilnym (i czasochlonnym) zadaniem do wykonania, a piatek mialam miec szalony, wiec miedzy tymi wszystkimi telefonami (poza dokarmianiem Potworkow oraz asysta przy problemach technicznych, choc akurat tego dnia byli i tak mocno niedopilnowani...) analizowalam tabele w excel'u i dopisywalam obserwacje. :/ A wisienka na torcie byly wieczorne wirtualne zebrania organizacyjne z nauczycielkami Potworkow. Na koniec dnia padlam niczym kon po westernie. :D Malzonek moj malo nie oberwal czyms ciezkim, bo spytal czy pamietalam zeby napisac do znajomej czy nie zna jakiegos zaufanego kominiarza. To bedzie juz nasza trzecia zima w tym domu, wczesna wiosna ostro palilismy w kominku i dobrze byloby przeczyszcic komin z sadzy. No ale nie wiedzialam czy spojrzec na M. morderczym wzrokiem, czy czyms w niego rzucic! Po takim dniu mialam leb jak sklep, a on mi jeszcze z kominiarzem wyskakuje! Niech se sam pisze. Numer ma tak samo jak ja! :/ Jedyne co mi sie udalo, to wyslalam malzonka na trening plywacki z Bi, bo w tym samym czasie byly zebrania z nauczycielkami. Zazwyczaj to ja ciagam sie wszedzie z dzieciakami, wiec mila odmiana bylo zostac spokojnie w domu. Choc musze "powaznie" porozmawiac z Bi, bo mnie zawsze oboje z Kokusiem morduja zeby zostac dluzej i popluskac sie w wodzie, a z tatusiem wrocila grzecznie do domu zaraz po treningu. Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie. ;)

Dzis Potworki zainaugurowaly dlugi weekend, ktory zaczelismy, ze tak powiem, z przytupem. Ale takim pozytywnym. Wiecie, ze lubie jak sie cos dzieje, a juz szczegolnie lubie sprawiac frajde dzieciakom. :) Poczatkowo planowalismy skoczyc na ten weekend na kemping, ale poniewaz wszystkie pola, ktorymi bylismy zainteresowani, ograniczyly wynajmowana liczbe miejscowek, wiec maja pelne oblozenie. Dwa razy dostalam maila o 4 nad ranem (!), ze zwolnilo sie miejsce i za kazdym razem, zanim weszlam zeby je zamowic, juz zniknelo. W ten sposob kemping przeszedl nam kolo nosa. :( Troche szkoda, bo pogode mamy iscie letnia, idealnie na wyprawe z przyczepka. Z drugiej strony, dzis Nik mial trening, jutro rano Bi ma mecz, a po poludniu oboje maja Polska Szkole w plenerze. W poniedzialkowe popoludnie ja mam zas stresujaca telekonferencje z praca. Na nude narzekac wiec nie bedziemy. :) Na piatek wynalazlam dla dzieci jeszcze dodatkowa atrakcje, ale o tym juz kolejnym razem. A od wtorku Potworki wracaja do szkoly juz na stale. To znaczy, khem khem, dopoki nasze miasteczko nie dopadnie jakas nagla eksplozja korony i szkol znow nie pozamykaja. Co prawdopodobnie czeka nas jak tylko sezon grypowy porzadnie sie rozkreci. :/

To zakonczylam optymistycznie, co? :D

piątek, 18 września 2020

Tydzien #27, czyli przerwa w areszcie domowym + katastrofa #2

Katastrofe zostawie sobie na sam koniec, bo nie chce jej wciskac pomiedzy nasza codziennosc (wiec mozecie po prostu ominac posta i przeskoczyc do ostatniego akapitu :D), ale mowie Wam, ten rok 2020 to przejdzie do historii... i to w najgorszym kontekscie...

Ale poki co, jak minal tydzien #27?

Na czym to ja...
Aaa, tak, na piatkowym popoludniu, kiedy Nik mial pierwszy trening pilki noznej. Zanim jednak pojechalismy na trening, po naszym osiedlu przejechal ice cream truck. Cale lato slychac go bylo od czasu do czasu, ale w weekend, kiedy bedacy w domu M. stwierdzal (ku rozczarowaniu dzieci), ze lody z takiego wozu sa niedobre, a oni maja caly zamrazarnik lodow w domu. Niby prawda, ale... wiecie, ze to nie tyle o lody chodzilo, co o fakt, ze moga je sami kupic i to za swoje pieniadze. Korzystajac z tego, ze byl piatek i malzonek w pracy, pozwolilam Potworkom wybiec i zakupic mrozone pysznosci. Pomyslalam, ze to idealny koniec lata, szczegolnie, ze byl to jeden z ostatnich naprawde cieplych dni.

 Co za radosc :)

Na trening Mlodszy jechal mocno stremowany, bo wsrod nowych kolegow zzera go niesmialosc, ale tez i podniecony. Az bylam zaskoczona, bo spodziewalam sie protestu. Nie wiem bowiem, czy juz o tym pisalam, ale to Bi strasznie chciala chodzic na pilke nozna, ale zapisujac ja, zapisalam i Kokusia, niejako z automatu. ;) Troche pomoglo to, ze dostawszy maila od trenera, ze trening odbedzie sie jeszcze tego samego dnia, wyjelam zakupione w tajemnicy korki. Nie wyciagalam ich wczesniej, bowiem przez korone wiele wydarzen, sportow, itd. jest odwolywanych. Na wiosne przeciez juz nam odwolano pilke nozna, a teraz nasz gubernator wprowadzil zakaz gry w amerykanski football, poniewaz nalezy on do tzw. "contact sport", czyli sportu gdzie gracze zmuszeni sa do bliskiego kontaktu fizycznego. Wiem, ze uczelniane druzyny protestuja (dla wielu uczniow i studentow to kwestia stypendiow), ale czy cos zdzialaja?
W kazdym razie trzymalam te korki schowane, zeby jakby cos, odeslac je bez ryku Potworkow. Teraz zas wyciagnelam je i kazalam synowi przymierzyc, bo Nikowi notorycznie cos uwiera albo cisnie w butach. Az cierplam na mysl, ze powie mi iz go cisna na kilka godzin przed treningiem. Na dlugosc wiedzialam, ze beda pasowac, gorzej z szerokoscia. I cos tam faktycznie mamrotal, ze ciasne te buty, ale kiedy powiedzialam mu, ze musza mu dobrze stope trzymac, jakos to przelknal i z entuzjazmem pognal zrobic kilka koleczek po ogrodzie. ;)
Na popoludniowym treningu okazalo sie, ze Nik w druzynie ma jeszcze trzech kumpli, z ktorymi chodzi do szkoly (z jednym nawet do klasy, ale przez to, ze dzieci sa podzielone na dwie grupy chodzace na zmiane, widza sie tylko przez ekran kompa, ech...), wiec odetchnal z ulga i polecial nawet sie nie ogladajac. 

To biale to Nik ;)

Niestety, stwierdzam, ze taka grupka kolegow to nie zawsze dobra sprawa. ;) W druzynie sa chlopcy z rocznikow 2011/2012, wiec kilku jest starszych, powazniejszych, ktorzy widac, ze chca grac dla faktyczniej gry i grac potrafia. Na tle tej gromadki, Nik i jego kumple sprawiaja wrazenie... straszne. :D I nawet nie chodzi o to, ze nie umieja kopnac pilki, bo to im nawet jako tako wychodzi... Gorzej, ze oni byli na tym treningu dla... szalenstw! Stawali na pilki przyjmujac jakies dziwne pozy, rzucali w siebie niczym przy grze w zbijanego... Porazka. Podczas przerwy na picie wygarnelam Nikowi, ze ma wiecej sluchac trenera, a mniej swirowac z kolegami, bo zwyczajnie bylo mi za niego wstyd. Nie za bardzo podzialalo. ;)
Najwazniejsze jednak (chyba), ze mu sie podobalo, bo jadac tam spodziewalam sie protestu i trzymania sie mnie kurczowo, jak to czesto z Kokusiem bywa. ;)

Pilkarzyk :)

W sobote rano pojechalismy na trening na basen. Byc moze ostatni raz do listopada, bo teraz co sobote Potworki maja mecze, a te sa zazwyczaj rano...

Nik patrzy na trenera, a Bi wlasnie pod woda odepchnela sie od scianki

Po poludniu mielismy spotkanie z nauczycielkami z Polskiej Szkoly. Zorganizowane zostalo w polonijnym klubie sportowym, a raczej na jego boiskach. Mozna bylo poznac nowa nauczycielke dziecka na ten rok oraz odebrac podreczniki... w teorii. Rodziny mialy sie bowiem stawiac w porzadku alfabetycznym, w okreslonych godzinach. Jak to jednak bywa z owa Polska Szkola, jak zwykle mieli balagan, a nasza polska mentalnosc kaze nam tez isc na przekor ustalonym zasadom. I tak, dostalam z samego ranka telefon od kolezanki, ze pojechala tam duzo wczesniej niz miala wyznaczone, "bo tak, bo co bedzie pozniej jezdzic" i ze nikt nie pilnuje zadnego alfabetu i moge przyjechac kiedy chce. Podziekowalam i pojechalam jednak wtedy, kiedy mialam na to wyznaczony przedzial czasowy. Niestety, spotkanie z nauczycielka wygladalo tak, ze panie ledwie mialy czas rzucic na dziecko okiem, rozdaly foldery z materialami i do widzenia, zobaczymy sie przez ekran kompa. :O Juz to mnie lekko zirytowalo, choc bardziej brak podrecznikow. Podreczniki to byla jedna z dwoch kart przetargowych w zapisaniu Potworkow na kolejny rok do Polskiej Szkoly. Pisalam juz wczesniej, ze wahalam sie, czy nie uczyc ich polskiego samej, ale (poza tym, ze nie wiem, na ile mialabym motywacji, a oni checi zeby sluchac mamusi) po pierwsze, nie chcialam zeby zostali cofnieci o rok i potem trafili do innej klasy, a po drugie, mialam ogromny problem z zakupem podrecznikow. Mozna je bez wiekszego problemu zakupic w UK, ale do Stanow juz nie sprowadzaja (przynajmniej nie dla prywatnych osob) i juz. Polska Szkola zas, zeby zachecic do zapisow, oglosila, ze w tym roku podreczniki dzieci otrzymaja za darmo. Ucieszylam sie myslac, ze jesli te lekcje "online" okaza sie kicha, to przynajmniej bede miala podreczniki i sama przerobie z Potworkami material. Pojechalam na spotkanie, a tam ani oficjalnego zapoznania z nauczycielkami, ani prawdziwych podrecznikow! Panie rozdaly foldery z kserowkami, w dodatku z materialem tylko do grudnia! :O No myslalam, ze mnie szlag jasny trafi!
Teraz mam kolejna zagwozdke. Zaplacilam ze wpisowe, ale na czesne mam czas do pazdziernika. Zastanawiam sie wiec, czy placic, czy jednak zrezygnowac z tej cholernej szkoly... :/ Mysle, ze zobacze, jak pojda te wirtualne lekcje. Jesli dzieciaki beda faktycznie pracowac i cos z tego wynosic, to moze pociagne te farse. Jak nie, to czeka mnie decyzja do podjecia...

Potem zas przyszla niedziela i wielkie wydarzenie dla Bi. Starsza molestowala nas (glownie mnie) o to juz od ponad roku, ale znajac jej histeryczne usposobienie oraz wiedzac jak reaguje na szczepienia/ pobranie krwi/ plombowanie zebow, itd., caly czas mowilam jej, zeby sie dobrze zastanowila, bo to nie jest przyjemny zabieg. Dotychczas na wiesc, ze to boli, wycofywala sie raczkiem. Od jakiegos czasu jednak, pragnienie zwyciezylo nad strachem i nie bylo dnia, zeby nie prosila... O czym mowa? O przekluciu uszu! ;) W koncu stwierdzilam, ze ma juz 9 lat, wiec jest to mniej wiecej swiadoma decyzja, a skoro tak bardzo chce... Zaznaczylam jednak, ze jedzie z tatusiem! Dzieki temu dziecko przerzucilo sie na wiercenie dziury w brzuchu ojcu, ktory oganial sie od corki jak od upierdliwej muchy. :D Upor jednak zwyciezyl i M. w koncu oznajmil, ze dobra, juz dobra, wezmie ja na przeklucie. A w koncu pojechalismy cala rodzina. Wlasnie w niedziele. ;)
Coz moge powiedziec... Bi siadla na fotel blada i przerazona, po czym zacisnela paluchy na oczach kiedy dziewczyny przekluwaly jej uszy (dobrze, ze oba na raz).

Dzielna? :D

Zniosla to jednak duzo lepiej niz sie spodziewalam, bo choc lzy w oczach byly, to jednak obylo sie bez ryku na caly sklepik. :D

W oczach lzy, radosc i ulga ;)

A przy okazji matka tez przeklula sobie uszy. ;) To znaczy, ponownie. ;) Juz kiedys dziurki mialam, ale moja wspaniala mamuska zmusila mnie, zebym te pierwsze kolczyki wyjela juz po 3 dniach kiedy uszy jeszcze dobrze sie nie zagoily. W rezultacie dziurki mialam wyraznie za male, nakladanie kolczykow to byla mordega, szczegolnie w jednym z uszu, a potem czesto bolaly mnie kiedy mialam je zalozone. Pozniej zas urodzily sie Potworki, bylam niedospana i w wiecznym biegu, notorycznie wiec o kolczykach zapominalam, az w koncu jedna dziurka zarosla mi kompletnie. Raz czy dwa udalo mi sie ja jeszcze jakos przebic, ale oczywiscie bol byl niemozliwy, wsadzony kolczyk to bylo jedno pieczenie i rwanie i w koncu odpuscilam. Pozwlilam obu dziurkom zarosnac. Teraz jednak, korzystajac z tego, ze i tak bylam w miejscu, gdzie przekluwaja uszy, poprosilam, zeby i mi "strzelili". ;) Moze tym razem uda mi sie utrzymac dziurki dluzej niz 6-7 lat...

W "nagrode", wieczorem Bi odwiedzila kolezanke, zeby pochwalic sie kolczykami i pobawic sie z jej puszysta pupilka. :)

Biedny krolik :D

Przy okazji sasiadka strzelila mi bardzo fajna fote z corka. Szkoda, ze akurat bylam bez makijazu i choc zostalam w sukience, ktora ubralam na wycieczke z przebiciem uszu, to ladniejsze sandalki na obcasiku, wymienilam na wygodne staruszki. ;)

<3

Aha! Ostatnio Noelka w komentarzu zauwazyla, ze Bi ma wlosy bujne po mnie. Co do bujnosci czupryny Starszej, to nie wiem, narazie jest chyba dosc przecietna, ale fakt, ze ja mam niemozliwie geste wlosy. Widac to dopiero teraz, jak pozwolilam im urosnac. Kiedy byly krotkie i wycieniowane, zdawaly sie ciensze. Ale teraz, szczegolnie zaraz po myciu, mam na glowie lwia grzywe. :D

Nikowi trafila sie fota, jak z rozwianym wlosem (jego tez niemozliwie urosly!) zjezdza z uliczki sasiadow. ;)

Tak, to jest osobna uliczka... na ktorej dwa auta sie za cholere nie wymina :D

A pozniej nastapil tydzien, w ktorym jezdzilam do biura! Tak jest, moi panstwo, do pracy W pracy!!! :D Budynek dziala narazie nadal w trybie "safe", wiec ja jestem wpisana jako 90% pracy w domu, a w biurze do 4 godzin tygodniowo, w razie potrzeby. Wielkiej potrzeby poki co nie ma, ale stwierdzilam, ze skoro dzieciaki sa w szkole, to moze i dla mnie czas wyjsc z domowych pieleszy i przyzwyczajac sie pomalu do powrotu do "normalnego" trybu (ktory nie wiem kiedy i czy w ogole nastapi...). ;) I nie powiem, fajnie bylo zobaczyc moich Chinczykow na zywo. Co prawda widzialam tylko dwoje, bo nikt poki co nie wrocil do pelnoetatowej pracy w laboratorium.

Tak jak wyczytalyscie wyzej, w poniedzialek Potworki poszly do szkoly w szkole!!! :D I juz widac, ze ten zmianowy uklad jest dobry tylko dla urzednikow, ktorzy go ukladali. Bi rano brzuch rozbolal i przyznala juz w czasie drogi, ze sie denerwuje. Nie ma sie co dziwic, skoro, mimo, ze jest to juz trzeci tydzien szkoly, Potworki jechaly do niej trzeci, ale dzien. :/ Mialam racje, ze ciezko bedzie im sie wdrozyc w rutyne przy takim porozrywanym grafiku... :( I nie pomogl tu nawet fakt, ze rodzice najlepszej przyjaciolki Bi postanowili jednak od tego tygodnia poslac corki do szkoly.
Po lekcjach na szczescie po nerwach nie bylo sladu, a jeszcze sasiadka poprosila mnie zebym odebrala tez jedna z jej dziewczyn, bo druga musiala odebrac wczesniej. Bi miala wiec ukochane towarzystwo w aucie i tylko Nik siedzial naburmuszony i najwyrazniej zazdrosny. ;)
Z racji przeklutych uszu, nie wzielam tego dnia Bi na trening plywacki. Pojechal sam Nik i tu znow skonczylo sie lekkim naburmuszeniem. Tego dnia bowiem zamiast tych trenerow, co zwykle, przybyla ich siostra. Dziewczyna jest dobrym trenerem, swietna plywaczka, ale niestety jest straszna sluzbistka. Teoretycznie dzieciom z druzyny nie wolno po treningu bawic sie w wodzie, zeby nie zajmowali basenu dla czlonkow klubu, ktorzy przyszli poplywac. Nie widze jednak zadnego sensu w zabranianiu im tego, kiedy basen jest pusty. To sa male dzieciaki i dla nich te kilka minut zabawy w wodzie jest najlepsza czescia treningu! Dwaj zwykli trenerzy przymykaja na to oko, a i rodzice (w tym ja) sami pilnuja, zeby dzieci nikomu nie przeszkadzaly i wychodzily z wody jesli wszystkie linie sa zajete. A tu pojawila sie mloda "jedza" na treningu i zaraz "po", wygonila wszystkie dzieci z wody. :/ Nik oczywiscie byl wyraznie zly, chociaz nie powinien, bo przyjechalismy na basen prawie 10 minut przed treningiem, wiec zdazyl sobie poszalec. No, ale samemu to nie to samo, co z kumplami. ;)

Nie ma to jak miec caly basen dla siebie ;)

W poniedzialek wieczorem otrzymalam tez maila z wydzialu edukacji mojego miasteczka. Az zrobilo mi sie goraco, kiedy zobaczylam w tytule "covid-19". Pieknie, pomyslalam sobie, Potworki poszly do szkoly calutki jeden dzien w tym tygodniu i pewnie zamykaja...
Na cale szczescie mail informowal tylko, ze ktos w jednej z podstawowek (nie naszej) otrzymal pozytywny test na korone i wobec tego osoba ta (nie podali czy to uczen, nauczyciel czy inny pracownik) oraz osoby, ktore byly z nia/nim w bliskim kontakcie, wyslani zostali na 14-dniowa kwarantanne. Tym razem przezylam wielkie "ufff", ale nastepnym razem moze to byc szkola Potworkow i jedna z ich klas. :/

We wtorek otrzymalam maila o kolejnym przypadku korony w szkole w naszym miasteczku. Tym razem w szkole sredniej (high school). Znow kwarantanna dla owej osoby, plus wszystkich, ktorzy byli lub mogli byc z nia w kontakcie. Szkol poki co nie zamykaja, ale w takim tempie to nie wiem czy dociagniemy chociaz do pazdziernika... :(
We wtorek zdarzyla sie tez nasza kolejna katastrofa, ale o niej pozniej. Mowiac krotko dzien mialam wyjety z zyciorysu, a wieczorem padlam jak kawka, wymordowana psychicznie na maksa...
Tego dnia wieczorem, Bi miala dlugo wyczekany pierwszy trening pilki noznej i smutno mi, ze moj nastroj sprawil, ze wydarzenie to bylo dla mnie blade i bez normalnego entuzjazmu. Na szczescie Bi ma w druzynie jeszcze piec (!) dziewczynek, ktore zna, wiec chyba nie odczula tego, ze matka byla jakas "oklapnieta"... W kazdym razie dziecko poki co zachwycone i juz omawia przyszle sezony. Ciekawe czy po kilku przegranych meczach nadal bedzie odczuwac tyle ekscytacji... ;)

Byl pilkarzyk, jest i pilkarka. Czy moze pilkareczka? ;)

Mimo, ze na treningu bylam mocno zamulona problemami, to zdolalam jednak zauwazyc cos irytujacego. Trening odbyl sie na boisku, na swiezym powietrzu, a 90% ludu mialo na gebach maseczki! Jeszcze rozumiem gdybysmy byli jeden kolo drugiego, ale tam wszyscy rodzice stali w sporych od siebie odleglosciach. Nawet jesli rozmawiali ze soba, to z lekkiego dystansu. Ale pal ich szesc, chca miec maski niech maja, ale dziewczynki z druzyny, w czasie treningu tez mialy je zalozone. Nie wszystkie, ale zdecydowana wiekszosc. I po jaka cholere?!

Srode mialam zalatana, bo po odwiezieniu Potworkow do szkoly, z racji katastrofy z dnia poprzedniego, mialam kilka telefonow do wykonania. Zeszlo mi praktycznie do telekonferencji z praca, ktora jak na zlosc akurat tego dnia sie przedluzyla, a potem musialam jeszcze podjechac do biura, zeby sfinalizowac protokol. Po powrocie do domu mialam akurat czas na szybka kawe i musialam pojechac po Potworki, a potem, zaraz po nakarmieniu glodomorow, jechalam z nimi na basen.
Po przekluciu uszu spytalam dziewczyne, ktora to robila, ile dni Bi musi dac uszom sie goic zanim znow moze plywac. Ta odpowiedziala zdziwiona, ze moze od razu... Hmm... Na wszelki wypadek odpuscilam jednak Bi trening w poniedzialek, we wtorek treningu nie ma (plywackiego, bo za to ma pilke nozna ;p), ale w srode stwierdzilam, ze moze pojsc. Przy plywaniu jednak narzekala, ze uszy ja bola. Podejrzewam, ze chlorowana woda przeplywa wokol nich z duzym cisnieniem i mogla powodowac dyskomfort. Polecilam Bi zakryc uszy czepkiem, ale twierdzila, ze nadal bola. Po treningu jednak wesolo szalala skaczac do wody, robiac przewroty, itd., wiec sama nie wiem na ile byly to jej wymysly, a na ile cos tam czula. Znajac Bi moglo jej sie nie chciec plywac, a ze miala idealna wymowke, to nie zawahala sie jej uzyc. ;)

Czwartek byl w koncu pierwszym praaawie spokojnym dniem. Po powrocie M. z pracy musielismy tylko podjechac w sprawie katastrofy, ale poszlo zadziwiajaco sprawnie. A tak to rano odwiezc Potworki, pojechac do pracy, wrocic z pracy, wstawic pranie, rozladowac zmywarke, pojechac po Potworki. Luzik. ;) Bi powinna byla jechac na trening bardziej zaawansowanej grupy na plywaniu, ale z racji, ze pol poprzedniego jeczala, ze bola ja uszy, machnelam reka i pozwolilam zostac jej w domu. Wieczorem w koncu pospuszczalam powietrze z basenowych zabawek, ktore kilka dni wczesniej przeplukalam i zostawilam do wyschniecia. Mam szczescie, ze lato (jeszcze oficjalnie nie przyszla jesien ;p) jest bardzo suche, wiec wszystko spokojnie poschlo, a nie jak rok temu, gdzie zabawki zostawialam zeby przeschly, ale zanim zdazylam schowac to polal jakis deszcz i znowu musialy schnac. Chyba ze 4 podejscia robilam. ;)

Z basenu juz w weekend spuscilismy wode, a dzieki temu, ze jest sucho, spokojnie przesechl, umylam miejsca, gdzie czailo sie troche glonow, zdazyl sobie spokojnie wyschnac, potem powyciagalismy rurki, zostawilismy rozwieszony na krzeslach zeby wyschlo takze dno od spodu i poszedl do schowania, czyli zawala nam pol graciarni w piwnicy. ;) Sezon letni uwazam za oficjalnie zamkniety. :(

Do biura podjechalam w koncu tylko w poniedzialek, srode i czwartek. We wtorek przydarzyla sie katastrofa i bylam zbyt rozstrzesiona zeby myslec o pracy. A w piatek bylo tak pochmurno, ciemno, chlodno i sennie, ze rano, ziewajac nad kawa, stwierdzilam, ze pierdziele, nie jade. ;) Przyznaje, ze calkiem milo jest miec taki wybor. :) Po tym tygodniu czuje sie kompletnie wypompowana. Nie wiem czy to przez jezdzenie w te i we wte, czy to zmiana trybu zycia po kilku miesiacach zamkniecia w domu, czy stres zwiazany z katastrofa, ale dzis juz po prostu padalam na pysk. W decyzji o odpuszczeniu sobie biura, pomoglo to, ze nadal nie otrzymalam zaleglego wynagrodzenia za sierpien. Ku mojemu zaskoczeniu, jedna wyplata wrzesniowa wplynela (mam placone co 2 tygodnie), ale po sierpniowych ani widu, ani slychu, mimo, ze podczas telekonferencji szef obiecuje jakies gruszki na wierzbie, w sensie, ze wyplaty, bonusy, itd. Jak to gadal, to mialam ochote wrzasnac, ze facet! Ja nie mysle o bonusach, ja chce po prostu otrzymywac wynagrodzenie na czas!!! :/ Tak w ogole to jest parodia, bo nasza firma ma nadzieje za jakis rok rozpoczac badania kliniczne. Te sa oszacowane na, bagatelka, 2 miliony dolcow! Ubezpieczenie calego procesu na... 6 milionow! I jak oni zamierzaja zgromadzic takie pieniadze, skoro nie moga zaplacic na czas pieciorgu pracownikom (a milionow nie zarabiamy)?! W kazdym razie w piatek zostalam w domu bez zalu i bez wiekszych wyrzutow sumienia. :)

 

A teraz o katastrofie...
Niestety, tym razem nie sa winne sily natury, tylko moja wlasna glupota... I chyba to jest najgorsze. Co innego kiedy mozna zwalic wine na cos lub kogos, a co innego, kiedy winic mozna tylko i wylacznie siebie. I przezywa czlowiek caly scenariusz od nowa i widzi wyraznie jak mozna bylo postapic inaczej zeby katastrofy uniknac... Coz, za pozno... :/ Jak na codzien niewiele klne, tak tym razem wyczerpalam slowniczek oraz obdarzylam sama siebie wszystkimi mozliwymi epitetami. :(
A wszystko zaczelo sie od zwyklego pospiechu... Czesto sie mowi, ze pospiech jest najgorszym doradca i musicie mi uwierzyc, ze to prawda, bowiem wlasnie we wtorek przekonalam sie o tym naocznie i bardzo bolesnie. Bolesnie psychicznie, na szczescie, a nie fizycznie, ale i tak boli solidnie.
Wychodzimy do szkoly. Poganiam Potworki, ktore jak zwykle teraz szukaja butow, musza siusiu, biegna po maskotke, itd. Przypominam, ze musza wziac lezace na stole maseczki. W koncu wbiegamy do garazu i wsiadamy do auta. Jeszcze raz pytam czy maja maseczki, bo bez nich nie wejda do szkoly. Ups, Nik oczywiscie nie ma. A trzy minuty wczesniej przypominalam! Mlodszy wysiada i pedzi na gore, a ja, poirytowana, stwierdzam, ze wycofam chociaz z garazu, zeby zaoszczedzic czasu. Auto pipcze jak oszalale, ale ze w garazu ciasno, to pipcze zawsze, wiec nie zwracam uwagi, az nie uslysze strasznego uderzenia i zgrzytu! :O Okazuje sie, ze Nik wysiadajac zostawil otwarte drzwi od samochodu, a ja cofajac, walnelam nimi w szyne od drzwi garazowych! :( No blondynka roku po prostu!!! Patrze zeby nie zahaczyc lusterkami, patrze w ekran kamerki czy z tylu nic nie mam, a kur*wa otwarte drzwi kompletnie mi umknely!!! Mimo, ze nie jechalam przeciez z zadna predkoscia i to byla doslownie sekunda, to nie tylko brzeg drzwi caly sie wgial, ale jeszcze cos przestawilo w zawiasach, wobec czego nawet sie nie zamykaly! :(

M. musial najpierw uwiesic sie na drzwiach, zeby odgiac zawiasy, a potem poodginac blache kombinerkami zeby sie w ogole zamknely :( 

Z poodginana blacha i tak wyglada to lepiej niz zaraz po trzasnieciu, ale "lepiej" jest tu pojeciem bardzo mocno wzgledym :(

Z rykiem zadzwonilam do M., ktory w pierwszej chwili przerazil sie, ze cos sie stalo dzieciom, wiec kiedy, wsrod szlochow, wyjasnilam, ze chodzi o auto, nawet sie bardzo nie przejal i nie opierdzielil mnie, jak sie tego spodziewalam. A przyznaje, ze tym razem na ten opieprz solidnie zasluzylam...

W srode czekala mnie oczywiscie przeprawa z ubezpieczalnia, choc ta poki co nie robi problemow. Ale swoje odczekac na lini musialam, a potem kolejne 15 minut wyjasniania co i jak sie stalo oraz odpowiadania na kolejne pytania. Kiedy skonczylam rozmawiac z ubezpieczalnia, musialam zadzwonic do warsztatu i umowic sie na wycene naprawy szkod. Samo umowienie sie zajelo raptem minutke, za to dodzwonic sie tam, to wyzsza szkola jazdy! Zawsze kiedy mam cos do zalatwienia, przypomina mi sie, dlaczego nienawidze wykonywac telefonow! Wole wyslac maila.

Na wycene pojechalam juz w czwartek i choc tam wszystko poszlo szybko, to okazalo sie, ze ubezpieczalnia zaznaczyla, ze naprawiane bedzie, tamtaramtam... auto M.! A babka przez telefon dwa razy upewniala sie, ktory samochod z polisy ma uszkodzenie! Czekal mnie wiec kolejny telefon do ubezpieczalni. Po pierwsze, zeby poprawili model samochodu w papierach, a po drugie, zeby spytac czy polisa pokrywa wypozyczenie auta, moje maja bowiem zabrac na 4-5 dni. Niestety, nie pokrywa, czyli czeka mnie proszenie czy tata nie pozyczy mi jednego ze swoich aut na pare dni. A musicie wiedziec, ze moj tato wcale taki chetny na pozyczanie nie jest. Jak zwykle sprawdza sie, ze z rodzina wychodzi sie najlepiej na zdjeciu. :/

Teraz serwis ma zebrac wszystkie potrzebne czesci (w tym cale nowiutkie drzwi) i umowic sie ze mna na odstawienie samochodu. Czekam wiec... I tylko M. optymistycznie (nie wiem skad w nim ten optymizm, skoro jest skorpionem, jak ja) twierdzi, ze nieszczescia chodza parami, a ze nam przydarzyly sie dwa w ciagu dwoch miesiecy, to powinnismy miec spokoj na pare lat. :D
A wszystko przez cholerna maseczke...
Pamietajcie, maseczki to zuo! :D


Kolejne zuo to nowy Blogger. No co za nieprzyjazne uzytkownikowi dziadostwo! Pewnie to kwestia przyzwyczajenia, ale poki co robi mi z tekstem, co chce. Cholera by go wziela... :/ 

 

piątek, 11 września 2020

Areszt domowy polowiczny, tydzien #26

Polowiczny, bowiem nie tylko na weekend wyjechalismy, ale jeszcze byl to weekend z serii "dlugich". :)

Super bylo wyrwac sie z chalupy, nawet jesli tylko na 3 dni (a konkretniej dwa pelne i dwie polowki ;P)!!! Od razu wszystko nabiera innej perspektywy i nawet idiotyczny uklad ze szkola az tak nie stresuje. Wrecz przeciwnie, doszlam do wniosku, ze skoro mojemu szefowi zbytnio nie wadzi, to mi nawet pasuje. Dwa dni w zeszlym tygodniu, kiedy Potworki wyruszyly w szkolne mury, pokazaly mi, ze po szesciu miesiacach spedzonych razem, zwyczajnie... tesknie, kiedy ich nie ma! Tak sie przyzwyczailam iz praktycznie caly czas spedzamy razem, ze nie moglam sie odnalezc i czekalam tylko, zeby juz pojechac odebrac ich ze szkoly! I ciesze sie, ze teraz tydzien beda w domu, kolejny tydzien w szkole, a jeszcze nastepny znow w domu. Traktuje to jako czas przejsciowy, ktory pozwoli mi (i bez watpienia im) przywyknac do nowej - starej sytuacji. A jak bedzie pozniej, zobaczymy, bo po tych trzech zamiennych tygodniach, wszystkie dzieci maja wrocic do szkoly juz na stale, choc to bedzie zalezalo oczywiscie od jasnie nam panujacej korony...

A jak bylo na kempingu?
No jak to jak, swietnie!

Nasz maly, prywatny kawalek lasu. I pomyslec, ze na poczatku wariactwa z korona w tle, zamknieto wszystkie kempingi. Powiedzcie, korzystajac z wlasnej lazienki, gdzie i od kogo moglibysmy sie tam czyms zarazic?!

Nawet jesli caly piatek oraz wiekszosc soboty odzywalismy sie z malzonkiem do siebie zdawkowo, wymieniajac jedynie niezbedne uwagi. ;) Potem jakos lody zostaly przelamane i reszta wypadu minela juz normalnie. Zreszta, poniewaz byl to dopiero drugi (i prawdopodobnie ostatni, chlip) kemping w tym roku, fajnie byloby nawet przy padajacym ciagle deszczu i gdybysmy kompletnie sie do siebie nie odzywali. ;) Tymczasem cisza malzenska jednak sie skonczyla, a pogode mielismy jak marzenie! Naprawde malo kiedy tak nam sie trafia. Calutkie 3 dni praktycznie bezchmurnego nieba! W piatek temperatura 28 stopni, w sobote i niedziele 26 i dopiero w poniedzialek odrobine chlodniej - 24. W nocy 16-17, wiec przyjemnie do spania, ale bez szczekania zebami o poranku. :)
Nowa przyczepka spisala sie na medal. Po wysunieciu boku, robi sie w niej naprawde przestronny pokoj, choc uczciwie przyznaje, ze wszystko jest kwestia przyzwyczajenia, a ze apetyt rosnie w miare jedzenia, za rok - dwa, pewnie stwierdzimy, ze jednak nadal nam ciasno. ;)

Tak wyglada z zewnatrz wysuniety bok. Troche sie boje, ze ten mechanizm szlag kiedys trafi i bedzie numer. ;) Widac tez przyciemniane okna, o ktorych bede pisac dalej

Tak samo bylo przeciez po kupnie poprzedniej przyczepy. Wy pewnie nie pamietacie, ale przed nia mielismy inna, mniejsza. Kiedy wymienilismy ja na nowa, wydawalo nam sie, ze o jacie, ile miejsca! Teraz znow mamy wrazenie, ze wiecej przestrzeni nam nie trzeba, ale ja wiem, ze to tylko kwestia czasu. ;)
W kazdym razie na obecna chwile wydaje nam sie, ze kempingujemy w luksusie, choc oczywiscie nie bylabym soba, gdybym nie znalazla sobie paru powodow do pomarudzenia. ;) Nowa przyczepa ma duzo wiecej polek, szafeczek oraz schowkow i to oczywiscie jest super, ale! No zawsze musi byc jakies ale... :D Wszystkie te schowki oraz szafki sa duzo mniejsze niz w starej przyczepie! Nie jest to oczywiscie jakas wielka tragedia, ale juz przy pakowaniu zgrzytnelam pare razy zebami, bo musialam od nowa wszystko jakos rozlokowac. Szczegolnie dotkliwie doskwiera mi brak wielkiego schowka pod lozkiem. Teraz materac podnosi sie do gory, a pod nim stoi kanapa, wiec nic nie da sie tam juz schowac. A ja lubilam miec jedna ogromna skrytke na dywan przed wejscie, lezaki oraz inne takie, jak mop, miotla, itd. Wiekszosc z tych rzeczy musialam przeniesc do zewnetrznych schowkow, w tych jednak rzadzi M. i nie dosc, ze dyktuje co gdzie ma lezec, to jeszcze uparcie zamyka je na klucz! Nawet nie wiecie jak mnie wkurza kiedy ide po mopa, szarpie za te cholerne drzwiczki i... kurna zamkniete! No i po ch*ja wafla?! Rozumiem w czasie drogi, zeby sie nie otworzyly podczas jazdy, ale jak juz stoimy na kempingu?! Kto polakomi sie na, kurcze blade, mopa?!
To byla jedna z wkurzajacych mnie rzeczy. Druga to taka, ze nowa przyczepa jest owszem, przestronniejsza, ale jest w srodku duuuzo ciemniejsza. Okna ma sporo mniejsze, a jeszcze w dodatku przyciemniane. Zaleta jest to, ze dopoki wieczorem nie wlaczy sie swiatla, nie ma szans zeby ktokolwiek zajrzal do srodka, no i slonce mniej nagrzewa wnetrze. Powoduje to jednak, ze wewnatrz jest naprawde ciemnawo i dziwie sie, ze producent nie pomyslal o tym i nie zamontowal na srodku okna dachowego. Jest takie w lazience i pieknie ja rozswietla. A w glownej czesci ciemno jak w grocie i srodku dnia trzeba zapalac lampe...
Oczywiscie te dwie wady to nie jest cos, przez co pozbylabym sie przyczepy i czesc, nie mniej czasem irytuja... ;)

Tu widac, ze na dworze jasno, a w srodku zapalona lampa, bo ciemno... No i macie widok na wysuniety bok od srodka ;)

Poza sama przyczepa, dwie inne rzeczy uparly sie zeby nas wkurzac podczas wyjazdu. Po pierwsze - osy. To juz ktorys raz z kolei na tym polu kempingowym o tej porze roku i zawsze jest z nimi utrapienie. Pchaja sie do auta, wpychaja do przyczepy... Normalnie kraza po dwie - trzy przy drzwiach, szukajac wejscia! Potworki przerazone, w ktoryms momencie zaparly sie, ze nie wyjda na zewnatrz i juz. ;) Nie mowie o jedzeniu, ale nawet ksiazki nie moglam spokojnie poczytac na zewnatrz, bo zaraz jakas uparcie zaczynala przy mnie krazyc! :/ Na szczescie jakims cudem zadne z nas nie zostalo uzadlone, choc az sie dziwie.
Po drugie, obok nas rozlozyla sie jakas wieksza grupa. Zajeli trzy przylegajace do siebie miejsca i utworzyli cos w rodzaju namiotowej wioski. ;) Ktos z tej grupy przyjechal z malym dzieckiem, ktore dawalo co i rusz koncerty niezadowolenia. Szczegolnie czeste byly one niestety wieczorem i... w srodku nocy. Pierwszego wieczora bylam jeszcze pelna wspolczucia, myslac, ze mam do czynienia z niemowleciem i zastanawiajac sie po jaka cholere rodzice brali takie malenstwo pod namiot. Kolejnego dnia udalo mi sie wypatrzyc jednak, ze maluch mial juz spokojnie ze dwa latka, biegal, gadal i wydawal sie calkiem rozumny. Mial jednak ewidentnie problem ze snem w nowym miejscu i glosno protestowal. I tu nie kumam podejscia rodzicow dzieciaka. Mlode ryczy, najpierw jeczaco-zawodzacym tonem. Nikt najwyrazniej nie reaguje, bo maluch wyje i wyje, coraz glosniej i wscieklej, w koncu przechodzac w histeryczny ni to placz, ni to pisk. Teraz juz ryk wyraznie brzmi wsciekloscia dzieciaka i... nic. Jego rodzice albo maja bardzo twardy sen, albo ostro zakrapiali z dalsza rodzinka, albo uparli sie, ze przeczekaja wrzaski malolata i koniec. Mozecie jednak sobie wyobrazic jak to wygladalo. Mlody drze sie w namiocie, jestesmy w lesie, echo niesie, ze hej! Ja w przyczepce spac nie moglam przy jego wrzaskach. Jak znosili to inni biwakowicze, ktorzy spali w namiotach? A rodzice malucha, niczym swiete krowy, najwyrazniej mieli to gdzies... :/

No ale... Jakos sie wytrzymalo. ;) Poza utyskiwaniem na osy, wrzeszczace po nocach dzieci,  ciemnosci egipskie panujace w przyczepie oraz na schowki zamkniete na klucz, co jeszcze porabialismy?
Wlasciwie to niewiele. Bylo dosc dlugie spanie (to dla mnie) podczas gdy ojciec ogarnial Potworki. W nowej przyczepie ubrania dzieci ulokowalam w takim miejscu, ze sami dosiegna (w starej znajdowaly sie nad moja glowa, wiec od rana jeczeli, zebym wstala i podala im bluzki i spodenki ;P), wiec mlodziez rano sama wybierala sobie co chciala zalozyc i kiedy zwlekalam sie z loza, oni juz w pelni ubrani, buszowali po kempingu. ;) Pozniej leniwe sniadanie, kawa dla rodzicow, a potem to juz rozgrywki w badmintona albo rowerowe przejazdzki. Pole kempingowe znajduje sie nad jeziorem, wiec codzien obwiazkowo zaliczalam z Potworkami plaze. To znaczy ja stalam i palilam kark na sloncu, a oni sie kapali. ;)

Jezioro przy kempingu

Woda byla bardzo ciepla, ale wial dosc mocny wiatr, wiec dzieciaki wychodzily trzesac sie z zimna. Oczywiscie nie bylo mowy zeby zrezygnowaly z chlapania. ;)
Poza jeziorem, kemping znajduje sie doslownie 3 km od oceanu. Bylismy tam (znaczy sie na kempingu) juz tyle razy, ale zawsze jakos trafiamy jeszcze w maju, lub wlasnie we wrzesniu, kiedy pogoda bywa rozna. I dotychczas jakos bylo albo chlodno, albo deszczowo, albo i jedno i drugie. :) Czwarty rok kempingow i dopiero teraz pogoda dopisala na tyle, ze pomimo wrzesnia w kalendarzu, zabralismy sie nad ocean. ;)

Popoludniowa pora, jak widac plaza byla juz pustawa i fajnie

Po goracym lecie, nawet w tym woda byla, hmmm, znosna. :D Nie ciepla, ale tez nie tak zimna jak czasem bywa, ze czlowiek wejdzie po kostki, a one po chwili az bola. Teraz nawet dla mnie wydala sie calkiem - calkiem.

Kokus dyrygent lub "zaklinacz" fal :D

Wiatr oczywiscie urywal glowy, ale co dziwne, Potworkom bylo zimno w jeziorze, a nad oceanem, gdzie wialo duzo, duzo mocniej, zupelnie to nie przeszkadzalo. Zachwyceni wielkimi falami szaleli w wodzie do upadlego. Osobiscie stalam kilka metrow od nich, fale oblaly mi doope i w rezultacie zaraz trzeslam sie jak galareta i owijalam recznikami, zeby choc odrobine oslonic sie przed chlodem. ;)

Iiii... chlup! :D

Tak samo wygladala i sobota i niedziela - przejazdzki rowerowe po kempingu, wypadzik nad jezioro:

Jeziorko po raz drugi :)

Lunch, wypad nad ocean:
Kto sie dobrze bawi? ;)

Jakims cudem matka akurat na ten wyjazd nie miala okresu i wystawila blady cellulit na slonce :D

Najpierw bylo bieganie i skakanie przy brzegu, bo sila fal lekko oniesmielala...

Potem weszli juz glebiej i skakali przez fale zanim rozbily sie o brzeg

A rozmiar ich mogl przerazic :D

Jeszcze jakas przejazdzka, wieczorne ognisko, lulu. ;)

Strasznie lubie te wieczory przy ogniu...

Mai przydarzyl sie bardzo przykry wypadek. W sobote rano, biegnac na oslep za pileczka, wpadla prosto w ognisko, w ktorym musial byc nadal goracy popiol z poprzedniej nocy. Takiego skowytu nigdy nie slyszalam! :( Mimo to, co wieczor ukladala sie tuz przy ognisku... ;)

W poniedzialek rano odbylismy narade, zeby ustalic o ktorej chcemy sie zbierac. Teoretycznie, wymeldowac sie z kempingu nalezy jak z hotelu - o 11 rano. W praktyce jednak, wiemy z doswiadczenia, ze teraz, we wrzesniu, kiedy dzieci zaczely juz szkole, kemping pustoszeje i nie musza przygotowywac miejsca dla kolejnych biwakowiczow. To znaczy, istnieje oczywiscie ryzyko, ze akurat na nasze miejsce ktos przyjedzie i zacznie sie burzyc, ze nie jest opuszczone, ale umowmy sie, jest ono bardzo nikle. ;) Ustalilismy wiec z M., ze nie ma co sie spieszyc i nawet jak wyruszymy po poludniu, to i tak nic wielkiego sie nie stanie.
Taaa... Moj maz ma ewidentnie problem z relaksem. Jak ma cos robic (w tym wypadku: wracac do domu), to robia mu sie klapki na oczach i nic innego nie istnieje. Niewazne, ze malzonka chcialaby jeszcze poczytac ksiazke przy cwierkaniu ptakow, niewazne, ze dzieci chcialyby jeszcze poganiac po lesie, tym bardziej, ze ludzie powyjezdzali z rana i nagle otworzylo sie wokol tyyyle pustych miejsc do odkrycia. ;)

Nad samym jeziorem lezy ogromny glaz, ktoremu Potworki nie mogly przeciez przepuscic... :D

Pojechalam z Kokusiem na przejazdzke, wracam, a moj maz sie pakuje! Jest godzina 11. No jak to?! "No bo po co przedluzac, jak mamy jechac to trzeba jechac, a nie siedziec bez sensu". Tylko, ze to "bez sensu" dla mojego malzonka, to ostatnie chwile relaksu dla mnie i zabawy dla Potworkow! O maly wlos, a poklocilibysmy sie ponownie! ;)
Ostatecznie zabralam jeszcze Potworki na pozegnalne kapanie w jeziorku.

Jezioro po raz trzeci i ostatni :(

A potem, coz, bez entuzjazmu, ale rowniez zabralam sie za pakowanie przyczepy. ;) Zaleta takiego kempera jest to, ze oczywiscie nie ma az tylu rzeczy do skladania i upychania, trzeba jednak pozbierac wszystko, co lezy na blatach i pochowac do polek oraz szafek. W czasie drogi przyczepa mocno podrzuca i kolysze i w rezultacie wszystko, co lezy na wierzchu lata po calej przestrzeni. :)
Wyjechalismy w koncu okolo 13:30, a ze do domu mamy jakies 1.5 godziny (dwie z korkami ;P), to dojechalismy na tyle wczesnie, ze udalo mi sie rozpakowac przyczepe, wykapac na spokojnie dzieciaki i nawet wyczyscic nasz zielony basen. Tak, dno nadal jest zielone. ;) Jestem w kompletnej kropce. Mimo lania calej masy chloru oraz srodka glonobojczego, gloniska rosna sobie w najlepsze... No nic, mysle, ze w ten weekend i tak bedziemy zwijac ten interes. ;)

W nocy z poniedzialku na wtorek, Nik mial jakies rewolucje zoladkowe i dwa razy zrywal sie na kibelek. Juz mialam wizje jelitowki, ale dziecko obudzilo sie rano rzeskie i z apetytem na sniadanie. Kie licho? Matka za to, ktora wybudzona ze snu ma potem problem z zasnieciem, wstala niczym z krzyza zdjeta i ucieszyla sie z pustki w skrzynce mailowej, oznaczajacej, ze nikt z pracy nie chce od niej niczego pilnego. Zreszta, po kempingu musialam jeszcze ogarnac trzy ladunki prania.

Zawsze mnie zastanawia, ze po zaledwie trzech dniach moze powstac taka kupa prania, a to nawet nie wszystko, bo brakuje recznikow...

Potworki zas mialy w tym tygodniu szkole zdalna, oznaczajaca znajome: "Mama, meeting mi sie nie wlacza!", "Mama, pisze, ale nie wskakuja mi literki!", "Mama, nie ma glosu!", itd. Ciagle cos... ;)

Tak wygladaly lekcje w minionym tygodniu. "Australia" sie klania :D

W lazience zawisl kolejny element "wykonczenia", czyli obrazki na sciany. Nie macie pojecia ile ja sie napatrzylam na rozne wzory i grafiki! Malym wyzwaniem bylo to, ze w lazience sa przestrzenie na 3 scianach, kazda z grubsza o tym samym rozmiarze, celem bylo wiec, zeby obrazki do siebie pasowaly. W koncu wybralam te:







Chcialam, zeby mialy kolory zblizone do lazienkowych, ale jednoczesnie kapke czegos zywszego, bo lazienka jednak jest bardzo monochromatyczna: szaro - niebiesko - biala. Mysle, ze mi sie udalo i nawet M. zaaprobowal moj wybor, szok! :D
A tak w ogole, to chyba nie pokazalam Wam jeszcze obrazu, ktory wybralam na sciane w salonie. Zawisl juz jakis czas temu:


Druga sciana poki co jest pusta. Malzonek ma pomysl, zeby zawiesic tam plazme, ja sie opieram, bo tv w salonie mnie kompletnie nie pociaga i tak sciana stoi sobie gola... ;)

Sroda, 9 wrzesien, to dosc wazny dzien, bo oznacza rocznice mojej emigracji za ocean! To juz 17 lat! Nie moge uwierzyc, ze minela taka kupa czasu! Przylecialam jako mloda, "piekna", sympatyczna dziewczyna. W miedzyczasie mozna powiedziec, ze ulozylam sobie zycie, ale za to zmienilam sie w zgryzliwa stara babe z uparta oponka na brzuchu i celulitem na udach. ;)
W srode byl tez pamietny dzien dla Potworkow, bo po raz pierwszy w tym roku mialy trening na basenie w srodku! Co za wydarzenie! ;)

Jak na zlosc cala "akcja" dziala sie na drugim koncu basenu i nie mialam nawet jak pstryknac porzadnego zdjecia...

Smieje sie, ale dla dzieciakow to oczywiscie cos nowego, wiec na trening biegli w podskokach. Taka mala zmiana, a tyle radosci. ;) Dla mnie juz radosc jest mniejsza. Po pierwsze, na szczescie sa przy basenie krzeselka dla rodzicow, ale tylko 6. Poki co dzieci nadal jest malo, ale wiekszosc rodzicow deklarowala, ze wroca do druzyny we wrzesniu, wiec bedzie ich przybywac. Po jakims czasie pewnie bede musiala przyjezdzac grubo przed treningiem zeby zalapac sie na siedzisko. ;) Po drugie, poniewaz teraz jestesmy w srodku, musialam miec na gebie maseczke. Na basenie jest chyba ze 30 stopni i w dodatku wysoka wilgotnosc, wiec facjata spocila mi sie, ze nie wiem. :D A po trzecie, chyba najgorsze, Potworki (przoduje tu Nik) dotykaja na basenie, w przebieralniach oraz recepcji doslownie wszystkiego! I nie mowie tu o klamkach czy lawkach, bo na to wiekszego wplywu nie mam. Ale Nik potrafi zlapac za deske do plywania (a tak, dla zabawy), co jest wielkim "przestepstwem" teraz bo miedzy treningami te deski musza byc sterylizowane. Albo idac podotykac sobie kazdej mijanej sciany, polki, okna, tablicy, itd. Bi po czwartkowym treningu, po przebraniu sie, zasunela drzwi przebieralni, po czym zasunela drzwi we wszystkich pozostalych... Oszalec mozna! :/

Tak w ogole, to jeszcze we wtorek oraz srode mielismy upaly podchodzace pod 30 stopni. Potworki po zakonczeniu lekcji, wskakiwaly wiec do naszego baseniku, zupelnie nie zrazone kolorem wody ;)

Nik zapalal miloscia do tej pozy i jeszcze mruczy sobie pod nosem: "I'm a cool kid, yeah!" :D

W jednym z miasteczek w moim Stanie ogloszono, ze jeden z pracownikow szkoly jest zarazony koronawirusem, wiec zamykaja je na dwa dni zeby przesledzic z kim owa osoba miala kontakt i dokladnie wysterylizowac pomieszczenia. Ironia? Osoba ta pracuje w jednej z czterech podstawowek, a zamkneli wszystkie szkoly, podstawowe, gimnazjum, liceum... Rodzice wsciekli, bowiem rok szkolny zaczal sie w tym miasteczku we wtorek. Dzieci pochodzily dwa dni i bach! Od czwartku szkola wirtualna. Nie mowiac juz, ze zamkniecie wszysciutkich szkol z powodu jednego przypadku, szczegolnie przy nakazie noszenia maseczek, to juz gruba przesada... :/
Ja na szczescie tam nie mieszkam, ale oczywiscie przemykaja mi przez glowe obawy czy Potworki faktycznie pojda do szkoly w nastepnym tygodniu... :(

Czwartek byl nudnawy, znaczy sie zdalna praca, zdalna szkola, itd. Musze przyznac, ze w przeciwienstwie do tego, co dzialo sie wiosna, teraz nauczyciele faktycznie prowadza zajecia przez komputer. Swoja droga to podziwiam, bo co innego jest prowadzic je po prostu zdalnie, a co innego miec czesc uczniow w klasie, a czesc "na zywo" w kompie. Iwosiu to rzeczywiscie zaczyna przypominac te szkole w Australii. ;) Panie pilnuja zeby dzieciaki w domach sledzily co sie dzieje i np. we wtorek dostalam po poludniu maila od nauczycielki Kokusia, ze mlody wylacza kamerke kiedy powinien miec ja caly czas wlaczona. Co sie okazalo? Moj cwany syn stwierdzil, ze nudzi mu sie podczas lekcji wiec wyciagnal autka, ktorymi jezdzil sobie po biurku, zeby jednak pani tego nie widziala, wylaczyl sobie kamerke. Kurtyna. :D
Oczywiscie idealnie tez nie moze byc i tak w czwartek Nik nagle wola do mnie, ze nie moze wejsc na "meeting" (dzieciaki maja sie laczyc z nauczycielami o okreslonych porach). Patrze na zegarek i lapie sie ze glowe, bo Mlodszy mial sie polaczyc z nauczycielem w-f'u 20 minut wczesniej! I on teraz mi mowi, ze nie moze sie polaczyc?! Dostal oczywiscie zdrowy ochrzan, ale po pokazaniu mi, ktory to link mu nie dziala, po sprawdzeniu przeze mnie informacji wyslanych dzieciom przez pania, doszlam w koncu do tego, ze Nik wcale nie musial sie z nauczycielem tego dnia laczyc na zywo. Zaloze sie, ze i pan od w-f'u i wychowawczyni wyraznie to dzieciom objasnili i zapewne wiecej niz raz. Czyli jak zwykle, moje mlodsze dziecie jest nieogarniete i buja w oblokach. :D
Wieczorem pojechalam z Bi na trening grupy srednio-zaawansowanej. Starsza pojechala bez wiekszego entuzjazmu, raczej z rezygnacja, ale przynajmniej bez marudzenia. Upewnilam sie, ze wczesniej zjadla podwieczorek, trening byl wewnatrz wiec odpadal jek z powodu zimnej wody i... jakos poszlo. Nawet lepiej niz "jakos". Az jeden z trenerow sie smial, ze Bi tak broni sie przed ta bardziej zaawansowana grupa, a tego dnia prowadzila w swojej "lini". Dzieciaki byly bowiem rozdzielone wiekowo na dwie linie w basenie, a w kazdej grupce trenerzy po kilku przeplynieciach ustawiali dzieciaki pod wzgledem szybkosci, zeby na siebie nie wpadaly. I Bi zazwyczaj byla pierwsza, a spadala na druga pozycje tylko wtedy, kiedy celowo zatrzymywala sie, zeby przepuscic jakies dziecko za nia. Moja zazwyczaj ambitna corka twierdzi bowiem, ze nie lubi byc pierwsza. ;)

W czwartek dostalam tez maile od nowej nauczycielki Bi z Polskiej Szkoly oraz od jej trenerek pilki noznej (beda nimi dwie mlodziutkie dziewczyny, uczennice ostatniej klasy szkoly sredniej). Bi bedzie w druzynie ze swoja ukochana przyjaciolka, wiec jest pelna entuzjazmu. ;) Dzien wczesniej zamowilam Potworkom wypozyczane skrzypce, wiec pomalenku rok szkolny uklada sie i klaruje. Wkurzajace jest tylko, ze u Nika nie mam narazie wiadomosci kto jego bedzie uczyl w Polskiej Szkole. No i ta cholerna religia nadal w zawieszeniu... :/

W piatek z samego ranka dostalam maila od trenera pilki noznej druzyny Kokusia. Troche sie wkurzylam, bo facet wysyla maila rano, ze pierwszy trening odbedzie sie tego samego dnia! Halo, moze wypadaloby lekko uprzedzic?! Dodatkowo, godzina zostala wyznaczona juz na 15:45! W tym tygodniu to nie problem, bo Potworki sa w domu, ale kiedy sa w szkole, lekcje koncza o 15:15, a ostatnio wypuscili ich ze szkoly o 15:45! I jeszcze bedziemy musieli przebic sie na drugi koniec miasteczka, gdzie mieszcza sie boiska sportowe! Juz nawet nie mowie, ze nie usmiecha mi sie ciagac dzieciaka od razu po szkole, bez odpoczynku i jedzenia! No ale coz... Nie moja decyzja. Wiekszosc trenerow to wolontariusze, czesto rodzice trenowanych dzieciakow, wiec ustalaja godziny i dni tak, jak im pasuje. Pilka bedzie trwala tylko do pierwszego tygodnia listopada (chyba, ze przerwa sezon w polowie z powodu "korony", haha), wiec moze jakos przetrzymamy. ;)
Napisalam do trenera, uprzedzajac, ze prawdopodobnie bedziemy sie nagminnie spozniac, ale okazalo sie, ze nie ja jedna mialam z tym problem, bo kilka godzin pozniej wyslal zbiorczego maila, ze wiekszosc osob zglosila ze nie zdazy na trening, wiec przeklada go na 16:30. Uff, juz lepiej. Facet sam ma dwoje dzieci. Nie wiem, do szkoly nie chodza? :/

Z zupelnie innej beczki...
Piatek, jedenasty wrzesien. Dla Hameryki Dzien Patrioty, a dla mnie moja mala, smutna rocznica... Moje trzecie dziecko konczyloby 4 lata... Jesli zamkne oczy moge sobie wyobrazic blond wloski, niebieskie oczka, wesole, dzieciece seplenienie... Pewnie, tak jak jej/jego rodzenstwo, wlasnie zaczynaloby przedszkole...
Zostala pustka, ktorej nadal, po tylu latach, nic nie wypelnilo...

I tym, "optymistycznym" akcentem pora konczyc na ten tydzien. Milego weekendosa!

czwartek, 3 września 2020

(Nie)areszt domowy, tydzien #25

Areszt? Nie areszt? Trudno powiedziec. ;)

Ostatni weekend sierpnia zaczal sie nietypowo, zabraklo bowiem porannego treningu. ;) Padac zaczelo juz w nocy i mimo, ze trener nie wyslal oficjalnego maila, to nie sadze zeby ktokolwiek zjawil sie na basenie. ;) Zreszta, koncowka miesiaca przyniosla dosc solidne ochlodzenie, szczegolnie w nocy i ogolnie na mysl o treningach na zewnatrz, az sie wdrygam, szczegolnie, ze Nik nadal smarcze. Na szczescie to juz ostatni tydzien. Potem maja napelnic oraz otworzyc basen w srodku. Zastanawiam sie tylko jakie beda restrykcje. Jeszcze przed pandemia ciezko bylo w srodku dorwac krzeselko, zeby klapnac kiedy dzieci trenuja. Obawiam sie, ze teraz rodzice w ogole beda mieli zabroniony wstep na basen, a wszystkie siedziska w korytarzach oraz poczekalni znikly... Pozostaje oczywiscie auto, tyle, ze ja ogolnie lubie znad ksiazki zerkac na plywajace Potworki, a tak... Ale nie ma co martwic sie na zapas. Pozyjemy, zobaczymy.
Za to deszczowa sobote postanowilam poswiecic na odgruzowywanie chalupy. Nie ma ku temu lepszej pogody. Przynajmniej nie ciagnelo mnie do ogrodu. :) Po poludniu zas przyszedl jakis cieply front, ktory wraz z wilgocia w powietrzu sprawil, ze przy sprzataniu bylam zlana potem, ale tak, jakbym wyszla spod prysznica. :O Pot splywal mi po plecach, doopie, brzuchu, twarzy, dekoldzie... Ohyda... Wlosy przy twarzy skrecily sie w pierscionki. Reszte mialam upieta w ciasny kok, inaczej chyba bym oszala, jakby mnie jeszcze grzaly po ramionach i plecach. ;) Pod wieczor przestalo padac i nawet niesmialo zaczelo przebijac sie slonce. Postanowilismy wyjsc na spacer po osiedlu, ale nawet na zewnatrz ciezko bylo wytrzymac. Takie uroki naszego klimatu... ;)

Niedziela za to byla rzeska. Az za bardzo... ;) Temperatura moze nie przerazala, bo byly 23 stopnie, a w sloncu pewnie o kilka kresek wiecej, ale wial straszny wicher, nie dosc, ze mocny, to jeszcze lodowaty. Jak bylo nieprzyjemnie, najlepiej chyba okresli fakt, ze Potworki ani slowkiem nie wspomnialy o wskoczeniu do basenu. ;) Nienawidze takiej pogody. W sloncu czlowiek zdycha z goraca, a w cieniu, jak zawieje wiatr, ma ochote wlozyc bluze. Nie dziwie sie, ze Nik cos podlapal, bo to idealna recepta na przeziebienie... I tak, az do listopada, kiedy po prostu zrobi sie zimno i juz. :D
Myslalam, ze wykorzystamy ostatni weekend wakacji na jakas rodzinna wycieczke, ale niestety M. dlubal cos tam przy przyczepie, naprawiajac niedzialajace swiatlo, dopasowujac wysokosc haka w aucie, itd. Jak to bywa, nic nie przychodzilo latwo, ze wszystkim musial sie naglowkowac oraz namocowac. W rezultacie humor mial taki, ze bez kija ani podchodz, ktory z kolei udzielil sie mi, a ze dzieciaki tez nie marudzily zeby fundowac im jakies atrakcje, to machnelam reka. Dzien zlecial na goszczeniu taty, ktory wpadl na ciastko i sok (bo na kawe bylo dla niego za cieplo, goracy facet sie znalazl ;P), dalszym lekkim ogarnianiu domu oraz przycieciu tego i owego w ogrodzie. I pryskaniu, bowiem te przypominajace stonke zuczki, zezarly caly groszek oraz krzaczki ogorkow, po czym przeniosly sie na... chryzantemy i astry! Akurat te kwiaty, ktore powinny lada moment zaczac kwitnac! No kurna! Jakby nie mogly pozerac wszystkich innych, ktore pomalu dokonuja juz zywota! Nieeee... beda wpieprzac akurat to, na czym mi najbardziej zalezy! :/ W kazdym razie wyciagnelam trutke i wypowiedzialam wojne. Jencow brac nie planuje. :D

Poniedzialek zaczal sie lodowato, ale w dzien temperatura wskoczyla, choc nieco opornie, na 24 kreski. Zimne noce zrobily niestety swoje i Potworki, mimo ze skuszone pieknym sloncem, wskoczyly do basenu, juz 15 minut pozniej z niego uciekly. ;)

Wiedzac, ze woda jest lodowata, powiedzialam im, ze chce zrobic zdjecie ich min jak wskocza, wiec oboje uparcie trzymali usmiechy :D

U Bi widac, ze usmiech nieco wymuszony ;)

Po poludniu znienacka dostalam maila, ze trening zostal odwolany. Bi, ta nasza rodzinna "ryba" sie ucieszyla, za to Nik zamarudzil rozczarowany. Cos nam sie role odwracaja. ;) Ze swojej strony nawet bylam zadowolona, bo Nik nadal jest "przytkany" i kolejny wieczor bez sinych z zimna ust raczej dobrze mu zrobil. Swoja droga to mam nadzieje, ze u trenerow wszystko ok, bowiem sa bracmi, a w mailu napisane bylo, ze odwoluja z powodow "rodzinnych"...
Na srode zapowiadany jest deszcz, w sobote ma nas nie byc (oby, oby!), wiec ciekawe czy Potworki zalicza w tym tygodniu choc jeden trening... Bi ma jeszcze szanse w czwartek, ale jak znam jej ostatnie wymysly, bede ja ciagnac na sile. ;)

Dostalam maila, ze treningi pilki noznej maja ruszyc w kolejnym tygodniu, ale zero jakichkolwiek instrukcji. Najbardziej panikuje, ze Potworki mialyby miec treningi w rozne dni, ze beda one kolidowac z plywaniem, albo ze beda mieli je w ten sam dzien i o tej samej porze, ale w roznych miejscach, druzyny bowiem wynajmuja goscinnie przerozne boiska. :) Wolalabym nie musiec angazowac M., bo jak juz pisalam, on uwaza ze to wszystko to moje wymysly i ze ciagam Potworki na sile. Tutaj ma niestety polowiczna racje, bo wprawdzie Bi sama blagala zeby zapisac ja na pilke nozna, ale jak zapisywalam ja, to zapisalam tez Nika, a co. ;) Niech chlopak sprobuje. To w koncu taki popularny, chlopiecy sport, szczegolnie wsrod Polonii. Moze przypadnie mu do gustu...
Przy okazji gadalam z tata, niegdys zawodowym pilkarzem a obecnie nadal zapalonym kibicem, a on wspomina cos o korkach. No kurna! Tak jak wspominalam, dostalam tylko maila, ze pracuja nad ustaleniem treningow, bez zadnych konkretow, a juz na pewno bez wspomnienia o wymaganym stroju... Gdzies cos obilo mi sie kiedys o uszy przy rozmowach z innymi mamami, ze spodenki oraz koszulki dzieci dostana od druzyny, ale fakt, ze buty to juz ciezko dobrac. A ja na smierc zapomnialam, ze w pilke nozna to gra sie w korkach! Weszlam na ich strone i dopiero przy informacjach dla najmlodszej grupy - 4-latkow, napisane bylo, ze zalecaja kupno korkow oraz ochraniaczy na golenie. Przy informacji dla starszych ani slowa. Pewnie wychodza z zalozenia, ze starsze dzieciaki juz zdazyly zaliczyc kilka sezonow i rodzice wiedza... Ups... czym predzej zamowilam i korki i ochraniacze wraz z kolanowkami. Oby wszystko pasowalo. ;)

W ogole czuje sie rozdarta na wszystkie strony. Zewszad trzeba cos ogarnac, o czyms pamietac, a jeszcze wszystko jest skomplikowane i dopinane na ostatni guzik w ostatniej chwili przez cholerna korone. Dostaje tuzin maili dziennie ze szkoly, od dyrektorki, obu nauczycielek, sekretarki i Bog wie kogo jeszcze, z przypomnieniami, instrukcjami, filmikami, itd. Do tego doszla Polska Szkola. Ta, w koncu, jakos w polowie sierpnia, okreslila sie, ze lekcje beda wirtualnie, ale jeszcze dogrywaja ostatnie szczegoly. W zeszlym tygodniu napisali, ze rok szkolny ma sie rozpoczac 12 wrzesnia. Przyznaje, ze maila przeczytalam po lepkach i w rezultacie ominela mnie wiadomosc, ze w miniona niedziele mozna bedzie podjechac pod kosciol w Polakowie i zlozyc podanie o zapis dzieci na nowy rok szkolny. Ta, mysle, ze dosc istotna informacja, byla bowiem schowana w akapicie o oddaniu wypozyczonych podrecznikow. O innej dacie i miejscu zapisow, cicho sza.
Coz... Caly czas zastanawialam sie i glowilam co robic z Polska Szkola. Z jednej strony nie bardzo mi sie usmiecha sadzac Potworki przed komputery jeszcze w sobote, skoro co drugi tydzien beda sie uczyc wirtualnie w szkole dziennej. Z drugiej strony jednak wiem, ze samej zabraknie mi na bank motywacji oraz samodyscypliny, zeby ciagnac nauke polskiego samodzielnie. Teraz jednak mysle, ze moze los zadecyduje za mnie. Jesli nie bedzie juz mozliwosci zapisu dzieciakow, dylemat mam rozstrzygniety. Bede ich uczyc sama. :)
Jakby malo bylo obu szkol, polskiej i hamerykanckiej, doszedl jeszcze problem z religia! Tutaj nie ma takiego przedmiotu w szkole, wiec rodzice chetni zeby ich dzieci przyjmowaly Sakramenty, musza to zalatwic we wlasnym zakresie. A my chcemy poslac Potworki do Pierwszej Komunii... Do naszej obecnej parafii dzwonilam w tej sprawie dwa lata temu. Dowiedzialam sie, ze dzieci przyjmuja Komunie w III klasie i ze parafia wymaga, zeby chodzily przez rok na zajecia przygotowujace. Poniewaz wiedzielismy, ze chcemy Bi o rok opoznic zeby poszla do Komunii z bratem, religie sobie odpuscilismy. W miedzyczasie zaczelismy jednak coraz czesciej na msze jezdzic do kosciola w naszym miasteczku, a nie tego, do ktorego jestesmy zapisani. Tamten jest oddalony o 25 minut autostrada i po jakims czasie uznalismy, ze nie usmiecha nam sie wozic dzieci taki kawal na religie, podczas ktorej bedziemy musieli albo siedziec w aucie, albo snuc sie po okolicy. Teraz, latem, nie byloby zle, ale zima, przy mrozie, deszczu, sniegu, ciemnosci... No nie brzmi zachecajaco. Postanowilismy przepisac sie do parafii w naszym miasteczku i poslac dzieci do Komunii tutaj. Proste? A gdzie tam! Wiedzialam, ze w tej parafii dzieci przyjmuja Pierwsza Komunie w II klasie, ale stwierdzilam, ze co za roznica jak moje beda troche starsze? Tiaa... Najpierw zajelo mi 3 tygodnie zeby kogos dorwac, bo z powodu korony, w biurze pracownik pojawia sie tylko okazjonalnie. No tak. A jak sie dodzwonilam, to sie zaczelo. Po pierwsze Potworki musialyby sie cofnac do I klasy religii, bo tutaj wymagaja dwa lata przygotowan. A kiedy facet uslyszal, ze Bi idzie do IV klasy, oswiadczyl, ze jest juz za "stara" i musialaby miec indywidualny tok przygotowan! Malo z krzesla nie spadlam!!! Podziekowalam i stwierdzialam, ze zostane poki co w starej parafii. Tylko, ze tutaj tez nie jest prosto, bo nasza parafia jest w trakcie laczenia sie z inna, w dodatku przeszkadza pandemia i nie maja nic zorganizowanego.Wiedza, ze oczywiscie Komunie chca przeprowadzic, wiedza, ze religia bedzie musiala byc wirtualnie (jeszcze kurna religia przez internet, jakby bylo malo!!!), ale zadnych szczegolow nie maja ustalone. Rece i cycki opadaja. Pocieszajace jest, ze II klasy uczy tu religii moja kolezanka, ma wiec informacje z pierwszej reki. :)

We wtorek, kiedy polskie dzieci maszerowaly dzielnie na rozpoczecie roku szkolnego, my cieszylismy sie ostatnim dniem wakacji. :) Ktory uplynal zreszta zupelnie zwyczajnie i raczej nudnawo. Ja poszperalam w plikach z pracy, a Potworki, jakby wyczuwaly, ze to koncowka swobody, bawily sie wyjatkowo zgodnie. Malym przypomnieniem, ze szkola tuz-tuz, bylo wirtualne spotkanie Kokusia z nauczycielka.

"wieczorek (popoludnie) zapoznawczy" :D

Te spotkania to dla mnie bzdura, dzieciaki nic z nich nie wynosza (a przynajmniej Nik nie wynosi) i ciesze sie, ze Potworki beda mialy okazje poznac swoje nauczycielki osobiscie w czwartek oraz piatek.
Po poludniu Potwory podjely probe zabawy w basenie, ale choc oboje sie zamoczyli, to juz po 10 minutach bylo im na tyle zimno, ze sie poddali i wyszli. Nie pomoglo to, ze akurat nadciagnely chmury i zaslonily slonce. :)
Pod wieczor czekala ich mila niespodzianka, bo napisala do mnie sasiadka, czy nie maja ochoty przyjsc sie pobawic. Tez mi pytanie! Polecieli w podskokach, a ja, teoretycznie ich odprowadzajaca, w praktyce ledwie za nimi nadazalam, tak pedzili! ;)

Sasiedzkie przyjaznie :)

Zostawilam ich na 1.5 godziny, wybiegali sie, wybawili, a jednak kiedy przyszlam ich odebarac, kolejne 45 minut zajelo mi, zeby ich stamtad wyciagnac. :D

Pozegnalne zdjecie musialo byc obowiazkowo z krolikami ;)

Od niedzieli zaczelam ich klasc spac troche wczesniej, zeby przyzwyczaili sie do wczesniejszego wstawania w szkolne dni, a tu jak na zlosc, w przeddzien rozpoczecia lekcji zabawili dluzej niz zwykle. No coz... ;)

W srode nade(j)szla wiekopomna chwila i nowy rok szkolny rozpoczal sie rowniez u nas! Poniewaz dzieci, ktore beda uczeszczac do szkoly (rodzice mieli wybor wirtualnych lekcji) zostaly podzielone na dwie grupy, Potworkom akurat w ten dzien trafily sie lekcje przez komputer. :/ Z powodu korony przepadla tez dzieciom fajna tradycja z poczatku roku. Tutaj nie ma z reguly uroczystych apeli, itd., ale w szkole Potworkow zawsze odbywalo sie tzw. "clap-in", gdzie dyrektorka przedstawiala kazda klase, a kiedy dzieci wchodzily frontowym chodnikiem niczym po czerwonym dywanie, wszyscy rodzice klaskali. W tym roku tego nie bylo, nawet dla tych dzieciakow, ktore akurat tego dnia mialy lekcje w szkole. Smutno... :( Dyrektorka probowala zorganizowac cos podobnego wirtualnie, ale wiadomo jak to jest takimi internetowymi "imprezami".

Pani dyrektor przemawia...

Cos przerywalo, cos trzeszczalo, jakis malolat glosno jeczal, ze jest glodny... ;) Kobieta co chwile powtarzala, zeby wszyscy wylaczyli mikrofony, a w domu nie mielismy takiej opcji... :/ Oczywiscie wiele dzieciakow bylo pozostawionych samym sobie, wiec jakis smarkacz, na oko 5-6-letni, caly czas brzeczal mikrofonem i gadal do niego jakies bzdury. Nie wiem, co sobie mysleli jego rodzice... :/
Potworki maja, rzecz jasna, zupelnie inne grafiki, wiec jak jedno mialo lekcje, to drugie schodzilo na dol, snulo sie i marudzilo co moze zjesc i ze tego akurat nie chce. ;) Nik mnie oczywiscie wkurzyl, bo zszedl na dol kiedy wiedzialam, ze przerwa zaczyna mu sie pol godziny pozniej. Meeting na zywo sie skonczyl i oczywiscie jasnie pan nie mial pojecia, co on ma teraz robic. :O Udusze go kiedys!

Tak wyglada pierwszy dzien szkoly w roku 2020... :(

Powtarza sie historia z wiosny, kiedy, jesli sama nie sprawdzilam wyslanych zadan, polowy nie robil. Teraz mam utrudnienie, poniewaz nauczycielki lacza sie bezposrednio z dziecmi i tak przekazuja im, co maja robic. Ja nie mam w to wgladu. :/ Po ostrzejszym opierdzielu, Nik przypomnial sobie, ze mial do wyboru przeczytac cos albo napisc. Nie moge stwierdzic, czy faktycznie, czy zadane mial cos kompletnie innego, ale coz... :/

Niby usmiech, ale wzrok ciska blyskawice... Panna byla niezadowolona, ze wtargnelam jej do pokoju, zeby pstryknac fote ;)

Tak w ogole, to nie wiem jaki sens byl zaczynac rok szkolny w tym tygodniu, przesunac pierwszy dzien z poniedzialku na srode (co im to dalo???), a potem zarzadzic, ze w 3 pozostale dni lekcje maja byc skrocone... Mogli juz po prostu wrzucic na luz i otworzyc szkoly po dlugim weekendzie, jak zreszta kilka miasteczek w naszym Stanie...

Po poludniu Potworki mialy miec trening, ale przez wiekszosc dnia padalo i choc akurat przestalo, to pogoda wydawala sie niepewna, a temperatura pozostala na marnych 21 kreskach. Nie mowiac o tym, ze ostatnio mielismy ochlodzenie i noce zrobily sie naprawde lodowate, wiec woda w basenie silowni na pewno jest tragicznie zimna. Nik nadal smarcze, wiec stwierdzilam, ze jednak odpuszcze. Szkoda, bo to juz trzeci trenining Kokusia i czwarty Bi pod rzad, ktory ich omija, ale coz, sila wyzsza... Na szczescie od nastepnego tygodnia treningi beda juz na basenie wewnatrz, wiec odpadnie zmartwienie o pogode. :)

W czwartek nastapil dzien niemal historyczny, bowiem Potworki pomaszerowaly do szkoly!!! :O Pierwszy raz od marca, o jaaacieee!

Tradycyjnie zdjecia z tabliczkami :)

Narazie wpisalam ich jako odbieranych przez rodzicow, wiec odwiozlam pod szkole osobiscie. Czytam na polskich blogach, ze balagan i dezorganizacja, ale u nas akurat rano wszystko szlo bardzo sprawnie. Pomaga, ze tutaj rodzice ogolnie nie maja wstepu do szkoly, wiec odwiezienie dziecka wyglada tak, ze podjezdza sie autem w wyznaczone miejsce przed wejsciem, dzieciaki wyskakuja z auta z pomoca pana asystujacego w calym procesie i ida do srodka. I tyle. Juz po wejsciu dzieciaki musza pierwsze co, to myc rece. No i oczywiscie caly czas miec na buzi maseczki, z wyjatkiem specjalnych na to przerw.

Dzieki dzieciecym maseczkom z ciekawymi wzorami, Potworki same dopraszaja sie, zeby je nosic

Odwiozlam wiec Potworki, po czym wrocilam do domu i... nie macie pojecia jak mi bylo dziwnie! W srodku tylko echo i pies, ktory rowniez byl wyraznie zdezorientowany. Chodzil z kata w kat, niby chcial wyjsc, ale na zewnatrz usadowil sie tak, zeby miec podjazd na widoku, jakby czekal, ze zaraz dzieci wroca. :) Cieszylam sie, ze tego dnia wybieralam sie do pracy. Na doslownie 1.5 godziny, bo nasz budynek nadal dziala w trybie "bezpiecznym", ale zawsze zajelo mi to mysli, choc te i tak uparcie wybiegaly w strone Potworkow. :) Jednak przebywajac praktycznie caly czas razem od marca, czlowiek przyzwyczaja sie do takiej bliskosci... Dobrze, ze przy skroconych lekcjach, wrocilam z pracy, zdazylam przelozyc pranie do suszarki, wyczyscic basen i pora byla jechac po moje latorosle.
I tak jak rano wszystko odbylo sie sprawnie, tak przy odbiorze szkola nadrabiala zaleglosci w dezorganizacji... ;) Z niewiadomych powodow zmieniono kolejnosc "oddawania" dzieci. Zawsze bylo tak, ze najpierw dzieci idace na swietlice byly tam odprowadzane przez opiekunow. Nastepnie wypuszczano dzieci, po ktore przyszli rodzice, a na koniec odprowadzano dzieciaki do autobusow. A w tym roku, po jakas cholere uznali, ze najpierw beda oddawac dzieci do autobusow! I niech tam bedzie, nie bylaby to jakas wielka roznica, tylko ze autobusy sa notorycznie spoznione! Kilka nauczycielek asystujacych przy wypuszczaniu dzieci mialo krotkofalowki, wiec wszystko bylo slychac. Autobusy zjawialy sie pojedynczo z kilkoma minutami przerwy miedzy kazdym. Dzieciaki wypuszczane byly grupka tylko do jednego autobusu na raz. A rodzice kwitli na asfalcie, czekajac az ich dzieci w koncu wyjda. Po kilku chlodnych dniach, akurat tego musialy wrocic upaly i jedyne blogoslawienstwo, ze slonce zaszlo za chmury. Ale i tak stanie na rozgrzanym asfalcie do przyjemnych nie nalez, chociaz to pewnie lepsze niz gdyby lal deszcz... Przed drzwiami zjawilam sie o 13:08. Lekcje konczyly sie o 13:15. Wiecie o ktorej Potworki w konc wylazly ze szkoly? O 13:45!!! Ojaciepierdolenoniemoge!!! Zaczynam zalowac decyzji odwozenia i przywozenia Potworkow ze szkoly. Moze lepiej zeby pojezdzily autobusem... ;)
Ogolnie jednak dzieci po pierwszym dniu bardzo zadowolone i twierdza, ze wola chodzic do szkoly "normalnie". No ba! ;)
Wrocily do domu glodne niczym male wilczki, wpalaszowaly po dwa nalesniki, po czym wskoczyly do basenu, ktory z niewiadomych przyczyn zrobil sie... zielony. :/ Jeszcze tydzien temu w piatek, kiedy mielismy w gosciach dzieci, woda byla normalna, a po weekendzie nagle zaczela sie zielenic! :O Mozecie zreszta zobaczyc na zdjeciach z poniedzialku, ze tylko za drabinka czai sie troche zieleni... Zostalam oskarzona przez M., ze znudzilo mi sie dbanie o basen i zapominam dolewac chemikaliow. :/ Bzdura. Dbam, czyszcze i pilnuje poziomu chloru jak zwykle. Widzac co sie dzieje, nalalam tez srodka glonobojczego oraz substancji niby oczyszczajacej wode. Wszystko na nic. Woda jest niby czysta, ale cale dno jest zielone i ch*j. Nie wiem, moze to kwestia kata padania swiatla? Taka pora roku? W kazdym razie, tak czy owak dni basenu sa policzone... :(

Nawet na zdjeciu troche widac te zielen przy brzegach. Nie dajcie sie zwiesc minie Kokusia. To dla jaj. Tak naprawde woda wcale nie ma jakiejs strasznej temperatury ;)

Pod wieczor Bi miala trening grupy srednio-zaawansowanej i... kolejny kryzys. Tym razem nie byla ani bardzo zmeczona (moze troche, po szkole), ani glodna, bo upewnilam sie zeby cos przekasila przed wyjsciem. Caly dzien byl upal, wiec i wieczorem bylo calkiem cieplo, a i woda nie miala zbyt niskiej temperatury. A Bi, ktora cale popoludnie pilnowala czasu i sama dopytywala kiedy trening, nagle uderzyla w placz, ze ona nie chce plywac, tylko bawic sie w wodzie, ze woda jest zimna (jeszcze nawet do niej nie weszla), ze ona za mna teskni (w tym momencie ja przytulalam, wiec... :D), itd. Typowe dla Bi: sama nie wiem czego chce, wiec wymyslam byle co. Jeden z trenerow przyszedl i dopytywal co sie stalo...

Ten cien w czarnym czepku, to Bi. Z pochlipywaniem i zdecydowanie nie dajac z siebie wszystkiego, ale dzielnie przeplywala caly godzinny trening

W koncu oznajmilam, ze skoro mam co trening wysluchiwac jej placzu, to chyba trzeba z druzyny zrezygnowac. Nie, to tez jej nie pasuje... Ona chce byc w druzynie. Czyli wiem juz, ze nic nie wiem. :D
Za to matka natura zeslala nam prezent na ostatni trening w zewnetrznym basenie. Mimo pieknej pogody przez caly dzien, nagle z jakiejs malej chmury zaczelo kropic, a nastepnie na niebie ukazala sie piekna tecza. :)

Teeecza!!!

A jutro...
Jutro dzieci maja ponownie lekcje w szkole, wow! Ja jednak sie do pracy nie wybieram, bowiem bede sie pakowac. Jak tylko odbiore potomstwo, wyruszamy na... kemping! Trzeba wyprobowac nowy nabytek! :D
No chyba, ze z M. nie bedziemy mogli na siebie patrzec, bo dzis sie ostro poprztykalismy i mozemy uznac, ze nie mamy ochoty spedzic trzech dni uwiezieni na kilku metrach kwadratowych... ;)

Udanego weekendu zycze! U nas dlugi, bo w poniedzialek mamy Swieto Pracy (Labor Day)! :)


P.S. Wybaczcie wszelkie literowki. Konczylam posta na szybkiego, zeby zdazyc przed piatkiem i nie mialam czasu dobrze go sprawdzic! ;)