Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

wtorek, 31 lipca 2012

Potyczki z mamusia # 1

Czesc pierwsza, bo podejrzewam, ze bedzie tego wiecej, jak to juz bywa z moja mama. :)

Otrzymalam mianowicie telefon od tesciow (!), tzn. M. z nimi rozmawial na skype i poprosili mnie do kompa. Zazwyczaj tylko machne im reka przed ekranem i powiem "dzien dobry" i starcza. Rozmawiam z nimi dluzej tylko jak trzeba zlozyc zyczenia swiateczne, imieninowe, czy jakiekolwiek inne. Wiec naturalnie poczulam lekka panike. No i slusznie...

Okazalo sie, ze moja droga mamusia zadzwonila do tesciow. Nie do mnie, nie do taty, tylko do moich tesciow, ktorych jeszcze na oczy nie widziala! Ma ona mianowicie problem z dostaniem sie do Krakowa i z powrotem. Zarezerwowala sobie bilet w tych samych liniach co my (OLT Express) i teraz zostala bez lotu. Szuka nowego polaczenia ale jak to z moja mama bywa, sa problemy natury logistycznej. Albowiem, mamusia wymyslila sobie, zeby wracac do Gdanska juz nastepnego dnia po slubie! A lot ma o 8 rano w niedziele! I chce zeby ktos ja odwiozl na lotnisko. Kazdego innego dnia nie byloby sprawy, tata lub brat M., czy nawet sam M. zawiezliby ja bez problemu, ale akurat nie w ta konkretna niedziele! Nie bedziemy miec wesela z prawdziwego zdarzenia, tylko uroczysty obiad, ale to bedzie naprawde obiad z pompa i ma sie skonczyc okolo 12-1 w nocy z soboty na niedziele. Jak znam zycie alkohol bedzie sie lal strumieniami, a zeby dojechac z Zakopanego na lotnisko w Krakowie i zlapac lot o 8 rano trzeba by wstac o 4. No i jak ona to sobie wyobraza?! Ze ktos specjalnie dla niej zerwie sie na kacu (albo i nadal "na promilu") po 4 godzinach snu, zeby ja wiezc na lotnisko? Mowy nie ma! Jedynym niepijacym kierowca bede chyba ja, ale po 4 godzinach snu nie pisze sie na jazde autem, zreszta nie znam trasy i nie pamietam jak sie jezdzi autem na biegi. A nawet gdyby mama miala lot po poludniu, to tego dnia sa chrzciny synka brata M., wiec cala rodzina meza bedzie na kolejnej uroczystosci. Czyli znow brak kierowcy, chyba ze ktos z mojej strony, ale chyba wszyscy beda bez samochodow. M. bedzie chrzestnym, wiec tez odpada, poza tym ma tak rzadko okazje, zeby byc na imprezach rodzinnych, ze grzechem byloby go nawet prosic, zeby z tego zrezygnowal.
Gdyby mama chciala wziac taksowke, to musialaby wybulic dobre kilkaset zlotych, polaczen pociagiem lub autobusem z Zakopanego na lotnisko chyba nie ma, zreszta jak znam Jasnie Wielmozna Hrabine to sie nie zhanbi...

Kochana mamusia powiedziala tesciom, ze jesli nie bedzie mial jej kto odwiezc na lotnisko, to ona na slub nie przyjedzie...

A ja bardzo chcialabym spytac mamy skad jej w ogole strzelilo do glowy, zeby wracac juz nastepnego ranka? Jedyne logiczne dla mnie usprawiedliwienie byloby gdyby w poniedzialek miala rade pedagogiczna. Ale nawet tu, znam moja mame i wiem, ze jak jej zalezy na zwolnieniu czy zamianie, to potrafi robic do dyrektorki i kolezanek takie oczka kota ze "Shrek'a", tak prosic i jeczec, ze zalatwia sobie wszystko bez problemu. Wiec nawet gdyby powiedziala mi, ze MUSI byc na radzie, nie uwierzylabym. Zreszta w zadne wytlumaczenie nie uwierze, bo to jest nalogowa klamczucha (tak tak, nawet w stosunku do corek i meza, zreszta szczegolnie meza i starszej corki, czyli mnie). Poza tym jak znam zycie to jest jej zwykle widzimisie, jakich ma w zyciu wiele. Chcialabym z nia porozmawiac, ale jest nieuchwytna (podejrzewam, ze tesciowie delikatnie acz stanowczo wytlumaczyli jej, ze tego dnia nie bedzie jej mial kto odwiezc i jest wsciekla) i stwierdzam, ze mam to w nosie, nie chce, to niech nie przyjezdza.
Znow naszla mnie refleksja, ze dlaczego z nikim nigdy nie ma problemow, tylko zawsze z moja mama? Z tym slubem to juz kolejny raz jak kombinuje. Najpierw planowalismy slub na miejscu, to oswiadczyla, ze nie przyleci bo za daleko, bo za drogo, bo boi sie urzedu imigracyjnego (ma wize, wiec nie ma problemu, kolejny pretekst), bo byla juz na cywilnym, itd. Potem zaczelismy planowac jednak slub w Polsce i kiedy szykowalam liste gosci, oswiadczyla, ze jak zaprosze ciocie A. (kuzynke taty), to ona nie przyjedzie, bo ciocia to dziwaczka, nie odpowiada na jej telefony i ona nie chce sie z nia widziec. Tymczasem ja mam z ciocia ciagly kontakt mailowy i nawet nie wypadaloby mi jej nie zaprosic, zreszta bardzo ja lubie. Za to uparla sie, ze MUSZE zaprosic jedna z jej kolezanek z mezem... Teraz znow wymyslila sobie najbardziej niedogodne polaczenie z mozliwych. I jeszcze szantazuje, ze nie przyjedzie...Ona po prostu musi robic wszystko tak, zeby innym maksymalnie uprzykrzyc zycie...

Coz, czas chyba wzruszyc ramionami i zyc dalej...

poniedziałek, 30 lipca 2012

Poweekendowe podsumowania

Juz za 3 tygodnie wyjazd! Jezusicku, a tu jeszcze tyle rzeczy do zrobienia i zalatwienia!!! Najbardziej przeraza mnie mysl, ze wroce w polowie wrzesnia a wtedy zostana mi jakies dwa miesiace do porodu! Ja chyba zwariuje! Najgorzej, ze sil i energii brak! Wczoraj spedzilam 2 godziny pielac w ogrodku, dostalam zadyszki, zakwasow, a efekty mizerne! Ale tak to bywa jak sie nie pieli z miesiac... :) A w ogole jestem od soboty bez cieplej wody. Mechanik wreszcie konczy podlaczac nowy piec, ale dopoki gazownia nie pusci gazu (prawdopodobnie jutro), nie ma go nawet jak wlaczyc... Wiec wode zagrzewam w garnku i myjemy sie w misce, zmywam naczynia w misce, a na prysznic jezdzimy do mojego taty. Po prostu powrot do podstaw. Nie wiem jak kiedys ludzie tak zyli. I jeszcze nosili wode ze studni! A zalatwiac potrzeby szli do wychodka! Straszne! Nie umialabym chyba juz zyc bez zdobyczy cywilizacji...

Wszyscy troje jestesmy zasmarkani. W sobote obudzilam sie z takim bolem gardla, ze nie moglam przelykac, ale na szczescie poplukalam sola, possalam tabletke i przeszlo. Katar zostal... Staram sie leczyc Bi i siebie domowymi sposobami, dla Bi jest syropek z cebulki, dla mnie kanapki z czosnkiem, ble! Maz skapitulowal i bierze tabletki, cienias! ;) Ale ciesze sie, ze powinnismy wszyscy spokojnie wyzdrowiec do wyjazdu.

Bi weszla chyba w jakis okres intensywnego wzrostu, bo najchetniej non stop by jadla. Oczywiscie tylko to co lubi, zeby nie bylo za dobrze. Spedzilam pol weekendu w kuchni, ciagle jej cos szykujac, a tu kanapeczke (szkoda, ze toleruje je jedynie z dzemem), a tu jajeczko, zupke, owocki, kaszke, no ciagle cos! Oczywiscie jak zglodnieje, to ciagnie natychmiast do szafki z ciasteczkami, do ktorych M. ma niestety straszna slabosc wiec zawsze w domu sa. A dla mnie to sygnal, ze dziecko glodne i szybko trzeba nakarmic zanim zapcha sie slodyczami. Na szczescie Bi uwielbia owoce wiec zawsze mozna dac jej jabluszko lub nektarynke i w tym czasie przyszykowac cos "konkretniejszego". Wczoraj po poludniu za jednym posiedzeniem zmiotla kanapeczke, calego banana, a na koniec popchnela jeszcze popcornem, ktory zrobilam dla siebie i dziadka. A godzine pozniej wciela cala miske kaszki! Ja nie wiem gdzie ona to miesci!
A w ogole to dostala w zeszlym tygodniu jakiejs wysypki na pupie. Podejrzewam, ze jest na cos uczulona (chyba na melona, bo dostala go pierwszy raz), a w zlobku nie dbaja az tak o higiene miejsc intymnych. W ogole wkurzylam sie, bo 2 razy M. odebral Bi ze zlobka z kupa w pieluszce. Podejrzewam, ze pani wiedzac, ze zaraz ktos po dziecko przyjedzie, olala to sobie. I mysle, ze te kupy dodatkowo podraznily juz uczulone miejsce, bo w piatek wysypka az zlewala sie w jedna, czerwona plame. Na szczescie nie wydaje sie ona swedziec ani bolec. Przez weekend odpowiednio zadbalismy o "pieluszkowe" okolice (melona wyeliminowalam juz w czwartek) i juz znika. Tylko zobaczymy jak bedzie wygladac po kolejnych 5 dniach w zlobku... Mialam ochote zrobic awanture, ale stwierdzilam, ze to i tak ostatnie dni Bi w zlobku, wiec oszczedze sobie nieprzyjemnej rozmowy. A dzis rano Bi poraz pierwszy w ogole nie plakala przy rozstaniu! Dalam jej caluska, pomachalam i wyszlam. Za drzwiami chwilke nasluchiwalam czy nie placze, ale cisza! :) Az troche zal mi sie zrobilo, ze wlasnie dziecko sie przyzwyczailo, a tu trzeba je zabrac. No nic, po urlopie bedzie chodzic do opiekunki, a w Polsce, przy 3 kuzynkach, kontaktu z dziecmi jej nie zabraknie. :)
Poza tym nawet moj maz, dla ktorego coreczka jest po prostu kolejnym cudem swiata, stwierdzil, ze czas wprowadzic troche dyscypliny, w sensie byc bardziej stanowczym w stosunku do Bi i nie ulegac latwo byle kaprysom. Nasze malenstwo rosnie i robi sie coraz cwansze. I niestety pokazuje rozki. Pomijam histerie kiedy czegos chce i tego nie dostaje. Pomijam zachodzenie ci drogi i dopominanie sie o noszenie. Z nimi walczymy juz od jakiegos czasu. Natomiast wczoraj bylismy w sklepie i corenka niestety ucieka nam miedzy alejkami, sciaga wszystko z polek, a takze cianie nas za palce, zeby pokazac cos co mamy jej natychmiast wreczyc. Wczoraj byly to kolorowe pilki i cukierki. Oczywiscie wszczela dzika awanture, kiedy wzielam ja na rece i usilowalam odniesc w miejsce dalekie od "pokus". Poza tym nie slucha. Stoi na koncu alejki, usmiecha sie lobuzersko i ani mysli zareagowac na wolanie. A kiedy rusze w jej strone, zwiewa! Albo siada na ziemi i odmawia dalszej wspolpracy. A ma niecale 15 miesiecy! Narazie latwo jest ja dogonic, zlapac, wziac na rece. Ale co bedzie za np. rok? Dwulatki sa juz szybkie i sprytne, a ja na dodatek bede miala jeszcze kilkumiesieczne niemowle. Dobrze, ze wiekszosc sprawunkow robimy razem z M., ale i tak czlowiek naugania sie za tym naszym "czortem". Trzeba po prostu sie za nia wziac, zeby szybko nauczyla sie, ze pewne zachowania nie beda tolerowane.
Taa... Tyle, ze rodzice to jedno, a dziadek drugie... :) A Bi nie jest w ciemie bita i wymusza na dziadku rzeczy o ktore nas nawet nie prosi. Przy dziadku mozna lazic po blatach w kuchni i otwierac gorne szafki! Mozna tez wlezc do kuchennego zlewu i dzwonic sztuccami w szklanki i miseczki! Albo taplac sie w kaluzach! O to ostatnie jestem naprawde wsciekla na mojego tate bo pozwolil jej wczoraj chlapac sie w tej kaluzy w sandalkach to po pierwsze, a po drugie przyprowadzil ja do domu (wierzgajaca i ryczaca, ze zabawa sie skonczyla) dopiero jak w tej kaluzy usiadla! Bo dziecko tak odkrywa swiat! Cholera! Akurat TO dziecko jest przeziebione i taplanie w wodzie na zewnatrz jest dla niej malo wskazane. Poza tym skarpetki chyba pojda do wyrzucenia, a Bi musiala dzis isc do zlobka w starych, przymalych sandalkach, bo nowe nie wyschly przez noc...

No i prosze, planowalam krotki poscik, a wyszla powiesc. :)

piątek, 27 lipca 2012

Szlag!

Dlaczego ostatnio caly swiat uparl sie, zeby mnie wkurzac? No dlaczego???

Wlasnie sie dowiedzialam, ze linia lotnicza, w ktorej mielismy zakupiony bilet z Krakowa do Gdanska splajtowala! No cholera by to wziela!!! Nie mogli poczekac z tym jakies poltora miesiaca??? ;) Musimy teraz szukac nowego polaczenia i to szybko, bo wszyscy pasazerowie z OLT rzuca sie pewnie na LOT... Wstepnie sprawdzilam i EuroLOT ma do dupy godziny odlotow, za to LOT wszystkie przeloty ma z przesiadka w Warszawie! No przeciez to skandal, zeby nie mozna bylo poleciec bezposrednio! Mam wystarczajaca ilosc startow i ladowan jak na jedne wakacje, nie chce sobie jeszcze dokladac! A pociagiem czy autobusem tez  nie mam ochoty sie tluc z malym dzieckiem i wszystkimi bagazami! Chyba, ze wynajmiemy auto, ale to tez mordega jechac tak przez calutka Polske. Musielibysmy chyba zatrzymac sie gdzies na noc, bo Bi raczej nie wytrzyma tyle w foteliku... Czeka nas z M. jutro rano narada rodzinna...

No i kolejna zagroska doszla, jakbym ich malo miala...

Porodowka czesc I

Czas na moje wpominki z porodowki. :) Uwaga, post jest pamiatka dla mnie, jest calkowicie otwarty, zawiera nazwy z kobiecej anatomii, niektore opisy moga byc razace, co bardziej pruderyjni niech nie czytaja. Wiekszosc odwiedzajacych mnie osob to jednak chyba kobiety i matki, wszystkie wiedza jak sie rodzi dzieci, wiec nikt pawia na klawiature moze nie pusci. :)))

Poniewaz moje dziecko bylo uparte juz w zyciu plodowym, jak mozna sie bylo spodziewac, zaparlo sie i nie chcialo samo wyjsc. Na ostatniej wizycie lekarskiej, ktora odbyla sie jakis dzien lub dwa przed moim terminem, ustalilismy z doktorkiem date wywolania “na wszelki wypadek”, na tydzien po terminie. Wtedy odetchnelam z ulga bo tak naprawde to od ponad 4 tygodni marzylam, zeby wreszcie urodzic. Wiec pocieszalam sie, ze w najgorszym wypadku jeszcze tydzien, ale tak naprawde bylam przekonana, ze urodze wczesniej. Mielismy z M. ustalone, co po kolei robimy gdybym zaczela rodzic w pracy, M. wiedzial, ze pod zadnym pozorem nie wolno mu sie bylo rozstawac z komorka ani jej sciszac. Jak to zwykle w zyciu bywa, wszystkie przygotowania daly w leb, bo Bi ani myslala wychodzic na swiat.
W szpitalu musialam stawic sie dzien wczesniej bo mialam zero rozwarcia wiec musieli cos z tym zrobic. I to chyba bylo najgorsze. Zaprowadzili nas na porodowke, do naszego pokoju. Zalozyli mi lekarstwo majace zmiekczyc i rozszerzyc szyjke macicy i na to bylam przygotowana. Natomiast nie bylam przygotowana na to, ze zaloza mi od razu wenflon (zeby juz byl) i podlacza do aparatury mierzacej skurcze i tetno dziecka, a takze automatycznego miernika cisnienia. W koncu, do cholery, do “prawdziwego” wywolania mialam jeszcze 13 godzin! Oczywiscie zostalam poinformowana, ze podlaczona do calej maszynerii jestem udupiona na lozku, nie wolno mi nawet polazic po korytarzu i jezeli chce pojsc do toalety, musze zadryndac po pielegniarke, zeby mnie odczepila i odomotala. Byla sobie wtedy godzina 17. Zaczelo sie dluuugie oczekiwanie. Dostalam obiad, ktory na szczescie kazda rodzaca moze sobie zamowic z menu. Malym zgrzytem bylo to, ze chociaz kobieta przez caly pobyt w szpitalu zamawia sobie posilki ze szpitalnej stolowki i zostaja one wliczone w ogolny rachunek za porod, to jej maz, ktory zazwyczaj przebywa wiekszosc czasu z nia, nie ma takiego prawa. Musi zejsc do kawiarenki i sam sobie cos kupic. Zostalam tez poinformowana, ze to bedzie moj ostatni posilek az do urodzenia corki. Troche mnie to podlamalo, ale nie chcialam martwic sie na zapas, w koncu nie wiedzialam jak dlugo moze to potrwac, wiadomo, sa porody dlugie, ale sa i krociutkie.
Tak wiec siedzielismy z M. w tej salce, troche pogadalismy, troche poogladalismy telewizje. Okolo 21 pielegniarki zaczely namawiac mnie do spania, “bo jutro czeka mnie ciezki dzien”. M. poscielil sobie dostawione lozko polowe i postanowilismy sprobowac zasnac. Latwo powiedziec. Glupi cisnieniomierz co pol godziny automatycznie zaciskal sie na moim ramieniu (bynajmniej nie delikatnie!). Maszyny mierzace skurcze i tetno Bi pipczaly i swiecily, a mazak zgrzytal po papierze zapisujac pomiar. Pokoj mial ksztalt litery “L” i choc pielegniarki zgasily swiatlo w “naszej”czesci, to w krotkim przedpokoju zostawily sobie lampe. I wchodzily srednio co godzine, zeby zebrac wykresy i oczywiscie wlaczaly dodatkowe swiatlo. Dodatkowo, czujniki tetna Bi i skurczy po kilku godzinach zaczely bolesnie wrzynac mi sie w brzuch, a za kazdym razem kiedy je troche przesunelam pojawialy sie pielegniarki bo pomiar “uciekal” i przestawialy je na poprzednie miejsce. I wez tu spij w takich warunkach! Poza tym doszly jeszcze nerwy przed nastepnym dniem, wiec w rezultacie ani ja ani M. nie zmruzylismy oka.

Chyba na dzis wystarczy. Widze, ze wspominki bede musiala podzielic na 2 lub i 3 posty, bo bedzie dluuugo... :)

czwartek, 26 lipca 2012

Nie bawie sie tak...

Koniec lipca, srodek lata, upaly nas nie opuszczaja praktycznie od maja, a mojemu dziecku glut zwisa z nosa i co chwila kicha, a wtedy smark w ogole siega brody...

Gdzie ona to zlapala? Zazwyczaj zaraza sie od mamy lub taty, ale tym razem my jestesmy zdrowi... Pewnie to wina klimatyzacji i roznicy temperatur miedzy podworkiem a wnetrzem budynkow. Ja sama w pracy ubieram sweter bo mi zimno, a kto mi tam w zlobku dziecko dopilnuje? Szczegolnie, ze tubylcom wiecznie za goraco, pija non stop napoje z lodem i najlepiej by bylo, zeby i w srodku i na zewnatrz bylo ciagle 16 stopni... Nie moglam patrzec jak moj kolega na przyjeciu w sobote dawal swojemu rocznemu synkowi wode z lodem! Nic dziwnego, ze jak od dzieci sa tak przyzwyczajani, to potem dusza sie z goraca przy 20 stopniach! :)

Wyglada wiec, ze znow w weekend nici z plazy, bo boje sie, ze jak Bi zacznie wlazic do zimnej wody to doprawi sie na amen. A panicznie sie boje, ze pochoruje sie akurat na wyjazd, wole na nia chuchac i dmuchac przez nastepne 4 tygodnie. Ech... jak tak dalej pojdzie, to lato sie skonczy i Bi nie pozna smaku plazy i oceanu... Nie mowiac juz o tym, ze matka teskni za slonym, wilgotnym wiatrem i zapachem jodu... I cieplym piaskiem... I szumem fal... :(

środa, 25 lipca 2012

A niech to dunder swisnie! :)

A dzis dla odmiany zlapalam wnerwa! :)  Z kilku powodow.
Po pierwsze przyszly moje obie slubne sukienki i sukienusia Bi. Najpierw kiecka mojej coreczki. Szczerze mowiac spodziewalam sie, ze za taka cene bedzie ona troche lepszej jakosci. Tzn. sukienusia sama w sobie jest sliczniutka, ale myslalam, ze material bedzie “solidniejszy”. A to taka luzna szmatka… No ale, jak to mowia, ujdzie w tloku, innej zamawiac nie bede…
Za to moje sukienki… Matko i corko! Jedna za duza, druga za mala! No i klops, musze OBIE zwrocic i zamowic od nowa. W dodatku z fasonu bardziej podoba mi sie ta krotka, ale, mimo, ze w pasie jest za ciasna, to w biuscie mam luzy. Cholera, moglam brac slub jako matka-mleczarnia, karmiaca 7 razy dziennie, wtedy mialam przynajmniej co wlozyc do stanikow… :) No i teraz bije sie z myslami, bo jak zamowie numer wieksza, to nadal nie mam gwarancji, ze sie dopne w pasie, a w biuscie bedzie wiatr hulal jeszcze bardziej. No wiec sklaniam sie co do wziecia tej drugiej, dlugiej. Ta z kolei jest lekko luznawa, ale numer mniejsza powinna byc wsam raz. No i teraz mam juz troche brzuszka, wiec przynajmniej nie wisi na mnie jak na kolku, tak jak ta, ktora kiedys zamowilam. Ale i tak musze wymienic, bo jednak jest przyduzawa. Juz mi nawet przyszlo do glowy, zeby po prostu pojechac do salonu i tam przymierzac, ale oni nie przyjmuja od reki, trzeba sie umawiac, a czas leci. Wiec wole chyba czekac i wkurzac sie w domowych pieleszach. :)
Tak to jest jak sie robi cos na ostatnia chwile, a u mnie to niestety regula…

A poza tym to remonty domowe vel przerobka ogrzewania ida pomalu do przodu! Rury z gazem podciagniete do domu (przy okazji trawnik z frontu kompletnie rozkopany i kilka kwiatkow zmiazdzonych i polamanych, dobrze, ze sa wieloroczne, wiec na wiosne odrosna) i instalacja w domu tez juz prawie gotowa. Zostalo tylko podlaczyc rury do pieca i podciagnac rurki do kaloryferow. Nasz fachowiec jeszcze tego nie zrobil, bo musialby zakrecic nam wode na jakis czas. Bo wszystko musi byc sprawdzone, zatwierdzone i liczniki podlaczone, zanim mozna bedzie puscic wode przez caly system. A ja nie mam ochoty radzic sobie dwa tygodnie bez wody. Dzisiaj mielismy inspekcje z miasta i na szczescie wszystko przeszlo, hej! Po wielu horrorach jakich sie nasluchalam na temat wymagan i problemow jakie potrafia robic, jestem w lekkim szoku, ze poszlo nam tak latwo! Za to teraz Pan Zlota Raczka musi przyjechac, podlaczyc wreszcie linie z domu do glownej lini gazu i dopiero wtedy bede mogla zadzwonic do gazowni, zeby umowic sie na zakladanie licznikow. I wszystko idzie w miare sprawnie (odpukac), tylko mnie nurtuje pewna mysl. I dla miasta i dla gazowni nie jestesmy napewno pierwszymi klientami. Ludzie przerabiaja domy, buduja rowniez nowe chalupki. Wiec mogliby dac ci czlowieku taki instruktaz, liste, co po kolei robic. Bo narazie wyglada to tak: dzwonie do gazowni, ze instalacja w domu zalozona i ze moga zalozyc liczniki. A oni na to pytaja czy miasto juz bylo sprawdzic cisnienie w rurach. Ano nie byli. – A, to najpierw miasto musi. OK, telefon do miasta kiedy moga przyjechac. Na szczescie moga juz za 3 dni. Inspektor z miasta przyjazdza, wszystko zatwierdza. Dzwonie uradowana do gazowni, ze juz moga przyjazdzac. A tu zonk! Bo po pierwsze musze dzwonic do innej osoby, a po drugie ta druga osoba pyta mnie czy linia z domu jest podlaczona do lini z ulicy. Eee, no nie, bo zeby miasto moglo sprawdzic cisnienie w rurach, linia z domu musiala byc podlaczona do cisniomierza. - A, to najpierw wasz fachowiec musi przyjechac i polaczyc obie linie. Wtedy prosze dzwonic ponownie. No i super, ale czemu ja musze sie nadzwonic i nawisiec na drutach telefonicznych, zeby mi powiedzieli, ze najpierw trzeba zrobic to czy tamto? Skad ja mam to niby wiedziec? Daliby instrukcje co, po kolei i do kogo, to szla bym wedlug listy i zaoszczedzila sobie sporo cennego czasu…

wtorek, 24 lipca 2012

Dokad zmierza ten swiat?

UWAGA: post zawiera opis drastycznych scen, nie dla wrazliwych!

Jakos mi dzis lzawo i melancholijnie...
W ogole to nie powinnam byla wlaczac telewizora. Cos mnie wczoraj podkusilo, zeby obejrzec wiadomosci i teraz zaluje. Za kazdym razem podaja jakies tragedie, katastrofy, morderstwa, no po prostu deprecha na zawolanie. Zawsze potem mam refleksje na jaki popaprany swiat przynosze te moje dzieci?
Wczoraj minela 5 rocznica smierci rodziny Petit. Ta tragedia dotknela mnie dosc mocno bo zdarzyla sie w moim wlasnym Stanie. Nie moge uwierzyc, ze to juz piec lat. Dla mnie sprawa nadal jest bardzo, ZA bardzo aktualna. Moze to dlatego, ze sprawcy zostali skazani dopiero niedawno? Jakos nie moge zapomniec i zobojetniec. Nie wiem czy tragedia ta odbila sie echem w Polsce tak jak tutaj, prawdopodobnie nie, wiec przyblize ja pokrotce.
Zdarzylo sie to w malenkim miasteczku, w cichej dzielnicy, gdzie domy sa duze, otoczone rozleglymi ogrodami. Zielono, cicho, po prostu idylla... Wczesnym rankiem dwoch bandytow, wtargnelo do domu panstwa Petit (dzien wczesniej jeden ze sprawcow, pedofil, sledzil matke wracajaca z corka ze sklepu, zeby zobaczyc gdzie mieszkaja). Najpierw udalo im sie obezwladnic ojca, ktory spal na werandzie. Ciezko pobitego wrzucili do piwnicy. Pozniej "zajeli" sie matka i dwiema corkami w wieku 17 i 11 lat. Jeden z nich mial oko na dziewczynki, podczas gdy drugi zabral matke do banku gdzie polecil jej wybrac z konta kilkanascie tysiecy dolarow. On sam czekal na zewnatrz. Oczywiscie zagrozil, ze jesli wezwie policje to zabija jej corki, kobieta jednak byla na tyle odwazna, ze wyjasnila urzedniczce jaka jest sytuacja i poprosila zeby bank wezwal policje po jej wyjsciu. Mniej wiecej w tym czasie ojciec odzyskal przytomnosc i udalo mu sie wymknac przez okienko w piwnicy do sasiadow, skad rowniez zadzwonil po policje. Tylko on przezyl. Od tego momentu nie jest jasne czy sprawcy domyslili sie, ze policja juz okraza okolice, czy stalo sie cos innego (najwyrazniej poklocili sie o to co zrobic dalej z "zakladnikami"), ale jeden z nich zgwalcil i udusil matke, a drugi zgwalcil mlodsza z siostr, po czym obie dziewczynki zostaly przywiazane do lozek, a pokoj podpalony. Obie udusily sie dymem. Cale zdarzenie, od momentu wtargniecia mordercow do domu, do ich przechwycenia przez policje, zajelo okolo 7 godzin. Policja krazyla po okolicy pare godzin czekajac na dogodny moment zeby odbic "zakladnikow"! Dla mnie to niepojete. Te bandziory nie zlozyly zadnej prosby o okup, wrecz przeciwnie, dostali juz swoje pieniadze, wiec wiadomo, ze teraz nadszedl czas na pozbycie sie niewygodnych swiadkow. A policja zatrzymala ich dopiero kiedy wyszli z domu Petit'ow, kiedy dla matki i corek bylo juz dawno za pozno!
Obaj mordercy zostali skazani na kare smierci.

I wlasnie po wiadomosci, ze wczoraj byla 5 rocznica smierci matki i corek dopadla mnie chandra. Patrzylam na Bi latajaca po kuchni na wyscigi z psem, na jej rozesmiana buzke i zaczelam myslec jaki ja los czeka. Bo czlowiek troszczy sie o dzieci, caluje kazdego guza i kazde zadrapanie. Ale tam, poza bezpiecznymi ramionami rodzicow, czeka swiat. I to wcale nie cieply i przyjazny. Wrecz przeciwnie, roi sie w nim od mordercow, psychopatow i zwyczajnych swirow... I jak tu ochronic przed tym dziecko, no jak?
I jeszcze przyszlo mi do glowy, ze jestem zdecydowanie za kara smierci, a egzekucje powinny byc przeprowadzane bez zwloki. I mam gdzies jak nieetyczne to jest. Dlaczego kiedy dowody sa przytlaczajace, sprawcy rozpoznani i przyznajacy sie do winy, na egzekucje trzeba czekac lata, albo i dekady? Kazdy czlowiek, ktory stracil kogos z najblizszej rodziny z rak mordercy, zasluguje, zeby spojrzec mu w oczy tuz przed egzekucja. Ja bym tam z pewnoscia byla. I napisze wiecej. Uwazam, ze kazdy morderca powinien byc zabity w taki sam sposob w jaki sam zamordowal swoje ofiary, albo przynajmniej zblizony. Nie dla takich kanalii "humanitarne" egzekucje. Moze ktos wierzacy poczuje sie oburzony, powie, ze ludzie nie powinni bawic sie w Boga. Ja jednak nie nazywam tego "zabawa" w Boga, ja nazywam to sprawiedliwoscia.

Przepraszam za ten ponury post, ale jakos na wspomnienie tragedii z Cheshire dopadl mnie taki grobowy nastroj i musialam to z siebie wyrzucic.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dylemacik

No i nie wiem co zrobic z tym cholernym zlobkiem...

M. od dzis wraca na nocna zmiane. Czyli nie ma potrzeby, zeby Bi tkwila tam od 7 rano do 15:30 po poludniu... Plan byl, zeby M. odbieral ja przed poludniem i reszte dnia spedzala z nim. Ale dzis rano pogadalam z pania dyrektor placowki i powiedziala, ze czy 8 czy 4 godziny, cena pozostaje bez zmian. Znizki sa tylko jak dziecko jest oddawane na 2 lub 3 dni, ilosc godzin nie ma znaczenia. Ale ja nie mam zamiaru placic niemal polowy mojej pensji za pozostawienie Bi w zlobku na 4 godziny dziennie, to bez sensu!
Plan mamy wiec taki, zeby zostawic ja w zlobku (na pol dnia, ale za pelna cene) na nastepne 2 tygodnie, bo oni i tak wymagaja, zeby dac im dwutygodniowe wypowiedzenie. Potem zostana nam juz tylko 2 tygodnie do wyjazdu, wiec M. juz jakos sie przemeczy z Bi w domu, w koncu robil to 13 miesiecy, wiec dwa tygodnie go nie zbawia. :) A po powrocie z Kraju poszukamy nowego zlobka dla Bi i miejmy nadzieje, ze znajdziemy taki, ktory dopasowuje ceny do godzin opieki nad dzieckiem...
Tylko mi zal dziecka. Bo tutaj jednak pomalu sie przyzwyczaja. Zna panie i zna dzieci i widze po jej zachowaniu, ze jest coraz lepiej. Nadal placze przy rozstaniu, ale juz nie leci za mna i nie trzyma sie mnie kurczowo. Po prostu siada na dywanie i placze. Jest to w sumie jeszcze smutniejsze, ale podobno zaraz po moim wyjsciu przestaje, czyli ten placz to taka proba wymuszenia na mnie, zebym jednak zostala. :)
A teraz przyjdzie jej przyzwyczaic sie do nowego miejsca i ludzi. I nie wiem czy potrzebny jej taki dodatkowy stres... :( Ale z drugiej strony, tyle kasy... Ech... Nie wiem co robic...

piątek, 20 lipca 2012

Kto by pomyslal...

Sa jednak zalety z posylania dziecka do zlobka. I to dosc niespodziewane. :)

Bi od zawsze byla typowa coreczka tatusia. I nic dziwnego, skoro od urodzenia tatus nosil, nosil i nosil, nie chcial odlozyc dziecinki nawet na chwilke. Ukladal malutkie cialko pionowo, zeby ciekawskie (choc wtedy niewiele widzace) oczka mogly swobodnie rozgladac sie dookola. Pozniej, kiedy Bi miala 3 miesiace mama wrocila do pracy i z kim dzieciatko zaczelo spedzac cale dnie? Z tatusiem oczywiscie! A co robil tatus? Nosil, nosil, nosil, lulal do snu, robil samoloty. Przez pierwszy rok zycia nasze dziecko rzadko dotykalo ziemi i teraz placimy za to rozpieszczenie. To cud po prostu, ze Bi zaczela chodzic juz w wieku 10 miesiecy, bo okazji do praktyki miala raczej niewiele... Ale raczki rodzicow pozostaly ulubionym miejscem...

Ale ja w sumie nie o tym chcialam...

W kazdym razie dziecko nasze bylo z oczywistych powodow bardzo przywiazane do tatusia. Mamusia, owszem fajna, cyca ma jeszcze fajniejszego, ale to do taty szla i usmiechala sie najczesciej, to tatus najczesciej uczestniczyl podczas przekraczania kolejnych stopni rozwojowych. Teraz Bi konczy drugi tydzien w zlobku i niespodzianka! Nagle mamusia zaczela byc w cenie! To mamusia dostaje caluski i przytulanki bez dopraszania sie i bez specjalnego powodu. Kiedy tatus wraca z pracy i wyciaga rece po coreczke, ta kurczowo oplata mame za szyje, odwraca glowke i choc sie usmiecha to daje jasno znac, ze chce zostac na raczkach u mamy. Mama nagle dostala rowniez patent na wieczorne karmienie kaszka. Od tatusia Bi nie wezmie ani lyzeczki! Za to przyjdzie mama i nawet nie musi specjalnie spiewac zeby coreczka zjadla.
Ciekawe czy to jakas nowa "faza", czy ma to rzeczywiscie cos wspolnego ze zlobkiem? Bo widze w sumie Bi o zaledwie 2 godziny dluzej dziennie niz tata, wiec nie jest to jakas porywajaca roznica. Fakt, ze bycie tak faworyzowana bywa meczace, bo ma sie ciagle uwieszony u nogi "ogonek". A ja cieszylam sie, ze skoro tata wieczorami bedzie w domu to zajmie sie dzieckiem, a ja bede mogla porobic cos pozytecznego. A tu klops. Ale taki calkiem mily. :)

Za to od poniedzialku M. najprawdopodobnie wroci na nocna zmiane. To oznacza, ze znow bede z Bi cale wieczory sama, ale tez Bi bedzie w zlobku tylko pol dnia, na tyle, zeby tata mogl troche odespac.

A ja dzis rano zawzielam sie i spedzilam godzine na necie, ale zamowilam dwie sukienki slubne! Jedna jest typowo ciazowa i dluga, druga za to jest krotka, do kolan i nie jest typowo ciazowa, ale ma pas wyzej, wiec powinien mi sie brzuch jakos upchnac. Jak przyjda to przymierze i zdecyduje, ktory styl wole, no i czy rozmiar sie zgadza. I bede musiala dobrac jakies dodatki. Ech, jak ja tego nie lubie... Spodnie i bluzka, to moj zwykly stroj. :) I pantofelki na plaskim obcasie. Czasem kolczyki. I to wsio... A tu trza jakis wisiorek, kolczyki, buty, bolerko, bo do kosciola nie wypada z odkrytymi ramionami, nie mowiac o tym, ze moze byc lodowato... I cos na glowe. Welonu nie chce, ale moze jakis kwiat wpiety za uchem? Ble, to nie ja...
Przy okazji poszlam za ciosem i zamowilam Bi kiecke na nasz slub. Z nia przynajmniej nie ma problemu. Sukienusia jest na 18 miesiecy i powinna spokojnie pasowac. Przy okazji nie moglam sie nadziwic, ze sukienka dla takiego brzdaca kosztuje rownowartosc niemal 100 zl! Ale co tam, bedziemy w Polsce jeszcze na chrzcinach, wiec bedzie miala okazje ubrac ja ponownie. Zreszta, o maly wlos a z rozpedu kupilabym jej kiecuszke za ponad 200 zl! Dobrze, ze spojrzalam na cene zanim potwiedzilam zakup! Ale by bylo... :)

środa, 18 lipca 2012

Kolejny "pierwszy raz"

No pieknie! I poslij tu czlowieku dziecko do placowki opiekunczej! A mialam dzis nie pisac bo stwierdzilam, ze nie mam o czym... Wystarczylo, ze tak pomyslalam i voila!

Odebralam dzis pierwszy telefon ze zlobka Bi. Moje dziecko potknelo sie i rabnelo centralnie czolem w stol. Podobno ma niezla sliwe i rozciecie. Powiedziano mi, ze chociaz nie wyglada to zbyt groznie, to przykladaja jej lod i beda ja obserwowac przez reszte dnia. Ale takie maja procedury, ze musza zawiadomic rodzica i spisac raport “wypadku”. Musze przyznac, ze siedze jak na szpilkach, bo choc wiem, ze Bi ciagle sie potyka, przewraca i nabija sobie guzy, to co innego jak zdarzy sie to w domu, pod okiem mamy lub taty, a co innego daleko ode mnie. Najchetniej pojechalabym tam do niej, ale obawiam sie, ze tylko bym ja zestresowala kiedy musialabym ja znow zostawic. Pozostaje mi miec nadzieje, ze gdyby zauwazyli jakies niepokojace obawy, zadzwoniliby do mnie… I oczywiscie za kazdym razem jak dzwoni w pracy telefon, to podskakuje. A ten, zlosliwie chyba, dzwoni dzis bez przerwy. Spanikowana ze mnie mamuska, wiem…
Tak wiec w ciagu poltora tygodnia w zlobku, Bi zaliczyla jelitowke i masywnego guza na czole. Az strach sie bac co bedzie dalej...

wtorek, 17 lipca 2012

Panikujemy? :)

Zaczyna mnie z lekka ogarniac panika. Wlasnie sobie uswiadomilam, ze rowniutko za 5 tygodni lecimy do Polski. Nie wiem jak ja przezyje podroz z ta nasza maruda i zlosnikiem… A potrwa ona, bagatela, okolo 20 godzin w jedna strone. I to jezeli wszystko gladko pojdzie. Jak pojawia sie opoznienia i problemy, to mozemy spokojnie podrozowac ponad dobe.

Poza tym, bierzemy w Polsce slub koscielny. Wszystko pozalatwiane, papiery z tutejszej parafii, dokumenty do USC w Polsce, restauracja i nocleg dla gosci zarezerwowane… A ja bym najchetniej odwolala cala ta impreze! Po pierwsze, mysl o podrozy mnie przeraza i mam ochote sie wycofac i poleciec sobie spokojnie na Karaiby czy w inne, fajne miejsce, a nie do lodowatego Kraju. A po drugie, jak zaczelismy wszystko zalatwiac to nawet mi sie nie snilo, ze bede w ciazy i to tak wysoko. A teraz? Nie mam nawet jeszcze sukienki, ze o butach i dodatkach nie wspomne. I co gorsza, nie chce mi sie szukac! Mialam wizje idealnej dla mnie sukni, ale z brzuchem nijak sie w ten ideal nie zmieszcze. A wszystkie te “ciazowe” suknie sa takie brzydkie! Wiec popatrzylam troche po internecie, nawet jedna suknie zamowilam, przymierzylam i… odeslalam z powrotem zniesmaczona. Do dupy jest brac slub w ciazy. :( Ale teraz, po tylu miesiacach przygotowan, nie mialabym serca wszystkiego odwolywac, szczegolnie, ze juz raz ten slub przekladalismy. Teraz zaproszenia sa powysylane, wiekszosc gosci juz odpowiedziala twierdzaco, my bilety na samolot mamy kupione od lutego, wiec… Ech…
Poza tym przyznam, ze rozleniwilam sie, na codzien woze tylek autem i na mysl o srodkach komunikacji miejskiej cos mnie skreca. No i kondycji brak, choc brzuch mam ledwie widoczny, co chwila dostaje zadyszki. Musze sie w ogole spytac lekarza na nastepnej wizycie czy takie uczucie dusznosci jest normalne. Ja po prostu przejde kilkaset metrow i nie moge zlapac oddechu. A tu, jak juz bedziemy w Kraju, to chcialoby sie chociaz polazic, pozwiedzac, szczegolnie, ze bedziemy i w gorach i nad morzem. A nie bedziemy przeciez ciagle prosic rodziny zeby nas wszedzie wozili.

No i dochodzi jeszcze kwestia mojej mamusi… Moze zamartwiam sie na zapas, ale ciarki mnie przechodza na mysl o 2 tygodniach z rodzicielka. Juz ostatnio (dwa lata temu) dala popisy, nie wstydzac sie nawet M. Dla przykladu zabronila nam wyjsc w odwiedziny do znajomych (bo wg. niej przyjezdza sie do Polski odwiedzic RODZINE i powinnismy cale 2 tygodnie siedziec z nia i tylko nia i chyba patrzec na siebie bo naprawde po 2 dniach brak tematow do rozmow) i dala do zrozumienia, ze jak pojdziemy to nie wpusci nas  z powrotem do mieszkania. Normalnie poczulam sie znow jak w podstawowce i liceum, kiedy ta wariatka calkowicie kontrolowala moje zycie. Nie musze chyba opisywac jak mi bylo wstyd przed M. ktory nie mogl uwierzyc w to co widzi i slyszy. Tym razem planujemy nocowac u mojej siorki, ale ona ma male, ciasne mieszkanko i nie wiem jak to wyjdzie w praktyce. :(
Tak wiec nie, nie chce mi sie leciec. Nie tesknie w sumie za rodzina, siostre i matke widuje regularnie przez skypa, reszta rodziny mnie nie interesuje. Zawsze jak jestem w Polsce pogoda jest do kitu i caly czas marzne, nie, nie chce mi sie i juz! :(

poniedziałek, 16 lipca 2012

Weekend: przesrany!

I to doslownie. No, przynajmniej w polowie. :) Okazuje sie, ze to co dolegalo Bi w srode to jakis cholerny wirus. No i dopadl mnie w piatek, tyle, ze odrobine “inaczej”. :) Zla jestem jak cholera bo planowalam wyciagnac w sobote rano rodzinke na plaze, a tu nici. Po pierwsze musialam miec toalete pod reka, a po drugie bylam straszliwie oslabiona. Caly dzien przelezalam na kanapie, nawet przejscie z salonu do kuchni po picie przyprawialo mnie o zawroty glowy. Najchetniej caly dzien bym przespala, ale M. wymyslil sobie projekt i musialam zajac sie Bi. W sumie to mowilismy o zawieszeniu naszej plazmy na sciane od jakiegos czasu. Bi ma napady, kiedy podchodzi do telewizora i ni z gruchy ni z pietruchy wali w niego kubkiem, pilotem, co tam ma pod reka. Nie mowiac juz o tym, ze moze porysowac ekran, to przy takich wybrykach tv czesto zaczyna sie lekko chwiac (taki urok cienkiej, wielkiej plazmy na malym stojaczku). I balismy sie, ze kiedys Bi rzuci w niego pilka, a ten zachybocze sie i spadnie z szafki. Tak wiec podwieszenie telewizora bylo planowane, ale moj M. ma niesamowity talent wybierania sobie dni na takie projekty kiedy ja albo rowniez chce czegos dokonac, albo kiedy (tak jak w sobote) zupelnie nie jestem na chodzie. Chcac nie chcac musialam zabawiac nasza marude, ale w najlepszym wypadku moglam poczytac jej ksiazeczki albo Bi mogla pogramolic sie po kanapie. Obie aktywnosci oczywiscie szybko sie jej znudzily, wiec nasluchalam sie rykow. Bylam jednak tak zmeczona, ze nawet mnie to nie ruszalo. :) Poza tym wkurzylam sie na M. bo przy kazdej porze posilku powtarzalam mu do znudzenia: “daj malej jesc, jest glodna”. “Tak tak, juz ide”. Aha… Mija 10 minut, dziecko nadal glodne i marudzace, a ten dalej wierci i wkreca sruby. Wiem, ze kiedy M. cos robi to nic innego sie nie liczy, nie zrobi przerwy dopoki nie skonczy, ale tu kurcze chodzi o jego wlasne dziecko! Chcac nie chcac, musialam zwlec sie z kanapy, niewazne, ze swiat wiruje i mroczki pojawiaja sie przed oczami i isc przyszykowac cos malej. Oczywiscie on wtedy za mna wola, ze juz idzie, ale moze mnie pocalowac. Normalnie pewnie bysmy sie poklocili, ale nawet na to nie mialam sily… :)  Rzecz jasna cierpliwosc mialam mocno ograniczona i jak Bi zaczynala odstawiac swoj staly numer ze zjedzeniem dwoch kesow, a potem kreceniem glowa i machaniem rekoma, momentalnie ladowala z rykiem na ziemi. Matka nie miala sily na spiewanie i tanczenie byle tylko dziecko zjadlo jeszcze chociaz 3 lyzeczki. Chce chodzic glodna, jej wybor.
M. spedzil calutki dzien wieszajac telewizor, po czym moj tato przyjechal wieczorem i stwierdzil, ze sprzet lepiej wygladalby na innej scianie. Po krotkim przemysleniu i skrobaniu sie w glowe, M. przyznal mu racje i spedzil calutka niedziele przenoszac tv na drugi koniec pokoju i latajac dziury, ktore porobil w poprzedniej scianie… Brak slow…

Zaczelam wczoraj przykrywac miejsca miedzy grzadkami w warzywniku kartonami bo nie nadazam z pieleniem (wczoraj czulam sie juz znacznie lepiej). Przy okazji odkrylam, ze zalozyly sobie tam kolonie wielkie, czerwone mrowki. Ludzie, jak te cholery gryza! Bolesnie jak diabli, ale chyba jadowite nie sa, bo noga nie spuchla mi do sloniowych rozmiarow. :) A jak stalam tam debatujac co zrobic z tym nowym fantem, zagrzmialo i zaczelo padac, wiec chwycilam dziecko pod pache i zwialam do domu. I tyle z przykrywania grzadek, przynajmniej narazie.
Aha. Zanotuje ku pamieci, ze Bi przebily sie wreszcie uparte, gorne dwojki! Wiec ilosc uzebienia = 6. :)

A moje dziecko wczoraj pierwszy raz zlecialo ze stolu i to pod moim bacznym okiem! Wlazila na ten stol co chwila, chodzila po nim, siadala, w koncu usiadla za blisko krawedzi i sruuu… poleciala do tylu! Refleksu starczylo mi, zeby doskoczyc i zlapac ja za ramie, dzieki temu nie rabnela o podloge glowa. Plasnela tylko druga reka, co wystarczylo na 10 sekund lamentow. Teraz mysle, ze kurcze, moglam to ramie za ktore ja zlapalam, niechcacy jej wykrecic, albo wyrwac ze stawu. No ale to byl odruch, poza tym nic takiego sie nie stalo, a przez reszte dnia stol byl omijany szerokim lukiem. :)
Nie wiemy czy to “zasluga” zlobka, ale Bi od okolo tygodnia urzadza nam srednio raz na godzine pokazy zlosci z tupaniem nozkami, wykrecaniem sie na wszystkie strony, a przy okazji zaczyna nas okladac tymi malymi piastkami. Wyglada to w sumie przesmiesznie, ale widze po jej minie, ze caly czas nas testuje. Podchodzi naburmuszona bo czegos nie dostala, albo nie zostala wzieta na rece, patrzy prosto w oczy i wali cie raczka! I caly czas spoglada na twoja reakcje. Staram sie jak moge zachowac powage, lapie ja za rece i stanowczo mowie ze nie wolno, co oczywiscie konczy sie kolejnym atakiem wscieklosci. Przedwczesny bunt dwulatka czy co?

No a dzis rano stalo sie to czego sie obawialam. Bi zaczela plakac juz jak wjechalam na parking zlobka… :(

piątek, 13 lipca 2012

13stego w piatek...

Zaczelam piatek 13stego od zbierania psich wymiocin z podlogi w kuchni i umycia tejze podlogi… :( Nie wiem co ta kundlica znow zezarla ale wczoraj wieczorem wcinala trawe bite 2 godziny bez przerwy, wiec oczywiscie w nocy musiala czesc tej trawy zwrocic… Fuuuuj! Moze uszczknela troche zdechlego oposa, ktorego znalezlismy w ogrodzie przedwczoraj? Chociaz watpie, te stworzenia strasznie cuchna…
A jakies pol godziny pozniej, zastanawiajac sie co tak smierdzi w pokoju Bi, odkrylam, ze narobila w pieluche piekna, nocna kupke. ;)) Fajny poranek, prawda? :)

I stwierdzilam, ze czas opisac to co jeszcze pamietam z okresu ciazy z Bi, zanim babcia skleroza sobie wszystko zabierze. :) A wiec, prosze bardzo:
Ciaza z Bi to bylo dla mnie 9 miesiecy stresu. Nie zewnetrznego, wrecz przeciwnie, w domu lezalam do gory brzuchem, maz we wszystkim mnie wyreczal i jeszcze dogadzal. Pierwsze 3 miesiace niemal cale przespalam, oprocz godzin spedzanych w pracy oczywiscie. A przez ostatnie 4 puchly mi nogi, pod koniec juz koszmarnie, wiec tez spedzilam je na siedzeniu na kanapie z nogami na stole. W pracy tez mialam stolek pod biurkiem i chodzilam w kapciach bo w buty wciskalam giry tylko na sile. :) Jedynie na spacery dawalam sie namowic, najpierw zeby miec w ogole sily na porod, bo balam sie, ze jak tak zastygne w tym nicnierobieniu to potem skonczy sie na cesarce. A pod koniec ciazy to na spacery juz sama ciagnelam M. jak maniaczka, bo chcialam sobie wywolac porod. A gdzie tam, przenosilam Bi o tydzien, skonczylo sie na wywolaniu, ale w szpitalu. :)

W pracy tez wiesc o mojej ciazy przyjeto ze spokojem, szef byl wrecz przejety i caly czas powtarzal, ze mam sie oszczedzac, nie wchodzic do laboratorium jesli nie musze, a jesli bym sie zle czula to mam isc do domu wczesniej i o nic sie nie martwic. :) Dlaczego sie tak przejal? Pracuje w malutkiej firmie, wtedy mielismy zaledwie 15 pracownikow. I chociaz wszyscy jestesmy w podobnym wieku, czyli okolo 30-stki i wiekszosc z nas to byly dziewczyny, to oprocz mnie w tym czasie byly u nas tylko 2 osoby posiadajace rodziny, a byli to mezczyzni. Wiec, od zalozenia firmy 12 lat temu, bylam pierwsza pracownica w ciazy. :) Troche bylo to niewygodne, bo nie mielismy zadnych przepisow regulujacych urlop macierzynski. Musialam zdac sie na przepisy stanowe, a te dawaly tylko 6 tygodni. Na szczescie, na 3 miesiace przed moim planowanym rozwiazaniem kupila nas wielka korporacja i w ten sposob dostalam 3 miesiace macierzynskiego. Wiem, w porownaniu z Polska to niewiele, ale ja i tak sie cieszylam. :)
Wiec skad stres? Klania sie moja panikarska natura. Czekalam na ta ciaze ponad 3 lata, wiec caly czas wydawalo mi sie, ze to tylko sen, ze zaraz poronie i marzenie o rodzinie prysnie jak banka mydlana. Wbrew moim obawom, Bi rosla sobie spokojnie i wszystkie badania wychodzily perfekcyjnie. Moj lekarz tylko dwa razy mnie wystraszyl. Raz, gdzies w 7 miesiacu, pomiar brzucha wyszedl mu maly (wiem, zachodni kraj a oni tu czasem metody maja jak za Krola Cwieka) i wyslal mnie na usg, ze by sprawdzic czy dziecko rosnie jak trzeba. Tu, nawet panie w gabinecie zdziwily sie, bo “taka szczupla osoba nigdy nie bedzie miala niewiadomo jak wielkiego brzuchola”, ale usg zrobily i wszystko bylo w porzadku. Drugi raz sama sobie napedzilam stracha bo cisnienie skoczylo mi do 146 na costam. Oczywiscie lekarz zaczal podejrzewac zatrucie ciazowe i skonczylo sie na 24-godzinnym siusianiu do wielgachnej butli, ktora ku uciesze meza musialam trzymac w naszej domowej lodowce. :) Oczywiscie okazalo sie, ze zatrucia ciazowego nie mialam, a cisnienie juz nigdy tak nie skoczylo. W ogole, ciaze mialam idealna. Siostra mi zazdroscila, bo nawet specjalnie nie mialam nudnosci. Owszem, mdlilo mnie czesto i o roznych porach dnia, szczegolnie podczas jazdy autem, ale nigdy na tyle, zebym leciala do toalety. W polowie ciazy zaczela mnie meczyc paskudna zgaga i zostala ze mna do konca, ale ratowalam sie migdalami. Srodek zasugerowany przez tesciowa i kazdemu go polecam, dziala o wiele lepiej niz mleko! I mimo doskonalego samopoczucia (no dobra, pod koniec nie bylo juz tak rozowo), ja ciagle gdzies w glebi oczekiwalam jakiegos wypadku, skurczy, krwawienia itp. Potem, kiedy osiagnelam juz etap, ze mala mogla sie bezpiecznie urodzic, naczytalam sie o plodach obumierajacych w brzuchach i panicznie balam sie, ze mnie to spotka. Troche sie opanowalam, kiedy na moje pytanie o to, lekarz spojrzal sie na mnie dosc dziwnie. Chyba jednak mam zadatki na paranoiczke. O ciazy powiedzialam rodzicom i siostrze chyba dopiero w 6 tygodniu i zrobilam awanture M., ktory swoim rodzicom wypaplal juz nazajutrz po pozytywnym tescie (a to byl  moze 3 tydzien!). Reszcie rodziny i znajomym, a takze w pracy powiedzialam chyba dopiero pod koniec 5 miesiaca. :) Potem nie chcialam nic kupowac dla dziecka az do prawie 7 miesiaca. Wtedy juz nie mialam wyjscia bo kolezanki zorganizowaly mi “baby shower”, a siostra przyslala wielka paczke ciuszkow po swojej corce. A i tak strasznie sie denerwowalam, ze tak wczesnie. Pokoik urzadzilismy dopiero pod koniec 8 miesiaca i to tylko dlatego, ze M. na to nalegal, chcial (zreszta slusznie), zeby farba wywietrzala i zeby nie musial potem na szybkiego skrecac mebli jak bede w szpitalu. Pozniej jakis idiota (juz teraz nie pamietam kto) powiedzial, ze nie powinno sie kupowac wozka dla dziecka przed porodem, zeby nie zapeszyc. Oczywiscie poinformowal mnie o tym na wiesc, ze wlasnie go kupilismy! Tak sie wystraszylam, ze choc M. pukal sie w czolo, to ulegl kaprysowi ciezarnej i wozek zostal w bagazniku auta az do przyjazdu Bi ze szpitala. :)

A wspomnienia z porodowki zostawie sobie na inny post, bo to tez dluzsza historia.

czwartek, 12 lipca 2012

zrodlo dzwonienia w uszach

Udarlo sie dzis to moje dziecko, oj udarlo. Nie wiem czy byla glodna, bo wczoraj trzymalam ja na lekkiej diecie, a jak juz zaczela dzien od wycia to potem nie mogla sie przestawic na nic innego? Czy niedospana? Czy jeszcze moze brzuszek ja boli po zatruciu? Czy odzywa sie stres zwiazany ze zlobkiem? Czy mecza ja te nieszczesne dwojki, ktore juz od miesiaca sa tuz-tuz i nie chca wyjsc? Czy tez polaczenie wszystkiego (ja glosuje za tym ostatnim wariantem)? Bo Bi ma czasem (albo czesto) po prostu “takie” dni…
W kazdym razie mala juz noc miala dosc niespokojna, ze 3 razy slyszalam jak sie kreci i pojekuje (to podejrzewam, ze z glodu). A o 5:18 wlaczyla syrene. M. wyjal ja z lozeczka i probowal odstawic do matki dobudzajacej sie jeszcze w pieleszach. Dziecie odstawilo histerie z kopaniem, trzepaniem rekoma i nieludzkim kwikiem! Bo trudno to nawet nazwac wrzaskiem, to byl wsciekly kwik, wypisz-wymaluj dzika swinia z filmow przyrodniczych… Tato (ktory wstal dzis wyraznie lewa noga), nie poddal sie, posadzil mloda na lozku i wyszedl. Poniewaz Bi nadal zawziecie kopala i wrzeszczala, matka wypakowala dziecko ze spiworka i postawila na ziemi, zeby podazylo za ojcem. Nic z tego! Dziecko zatupalo w podloge, kwiknelo jeszcze glosniej, po czym wdrapalo sie z powrotem na lozko i przylgnelo do matki. I o dziwo ucichlo. Ale trend na caly poranek zostal zapoczatkowany.
Ogolnie, mloda uznala, ze chce byc noszona i mam na mysli NOSZONA, siadanie z nia na kolanach bylo niedopuszczalne! Masz byc czleku spionizowany i w ruchu! Matka nawet poszla siusiu z dziecieciem na rekach, ktore to na usiadniecie rodzicielki na klopie zareagowalo kolejna syrena… O dziwo dala sie Bi wsadzic w fotelik, tylko po to, niestety, zeby tam siedziec i wyc, nie zwracajac kompletnie uwagi na kawaleczki chlebka na tacce. Wkrotce okazalo sie, ze dziecko jest glodne jak wilk, ale uznalo, ze jedyna dopuszczalna forma jedzenia, to karmienie przez mamusie albo tatusia, ale tylko siedzac im na kolanach. Po jedzeniu niestety kwik roznosil sie echem po calym domu (nawet wypuszczony wczesniej pies przestal sie dobijac do drzwi, postanowil widac oszczedzic wlasne bebenki), bo czas uciekal, a tu ojciec, matka i dziecko jeszcze w pizamach, nieumyci, jedzenie na caly dzien nie zapakowane… Chcac nie chcac, trzeba bylo rozdarciucha postawic na ziemi. Przy ubieraniu kwik polaczony z kopaniem i przekrecaniem sie na brzuch. Przy nakladaniu butkow kwik, wierzganie i prezenie sie ze zloscia. A potem chwila ciszy. Boze, jak ulga… Cisza trwala (o cudzie!) podczas calego wychodzenia z domu, zapinania w fotelik i jazde autem. Bi przyjela rowniez spokojnie wejscie do zlobka, wbijanie numerka w maszyne zeby zaznaczyc jej obecnosc, pokazywala paluszkiem dzieci i nawet sie usmiechnela. A potem znow nastapil kryzys. No bo wredna matka osmielila sie postawic ja na ziemi, zeby zdjac jej bluze! Niewazne, ze mamuska szybko wziela dziecko z powrotem na rece, ryki trzeba kontynuowac. I juz nie pomoglo nic. Ani to, ze matka siadla na ziemie (z dzieckiem na kolanach) i pokazywala zabawki, ani to, ze pani otwierala rozne ksiazeczki ze zwierzatkami. Ryki, kwiki i wrzaski musialy zostac kontynuowane… No trudno. Matka stwierdzila, ze nic tu po niej, zrobila papa i wyszla, odprowadzana wrzaskiem slyszanym jeszcze na zewnatrz (chyba maja tam strasznie cienkie okna). Oczywiscie dziecko usilowalo pobiec za rodzicielka, ale pani skutecznie je przytrzymala… Czy mi jej zal (znaczy sie Bi, nie pani)? Normalnie pewnie byloby, ale nie po takim poranku jaki nam zaserwowala. Wlasciwie to wychodzac odczulam ulge, a w uszach i glowie nadal mi dzwoni i to jak! I szkoda mi tych pan, bo cos czuje, ze Bi bedzie miala dzis wlasnie taki dzien: kwiczaco-syrenowy i zabawi sie moze na 5 min. od czasu do czasu… A do popoludnia, zanim ja odbiore moze jej przejdzie… :)

A cos weselszego? Wczoraj wyszlam z Bi na chwilke do ogrodu. W tym samym momencie sasiad odpalil swoja machine. Skomentowalam do Bi: “O, sasiad kosi trawe”. Bi sensu zdania nie zalapala, ale slowo “kosi” owszem. Zaczela klaskac w raczki… :)

środa, 11 lipca 2012

A dzis siedze z chorym dzieckiem w domu... :(

Bi wymiotowala pol nocy. W dodatku psychicznie fatalnie sie czuje, bo przez wiekszosc czasu ani ja ani M. do niej nie wstalismy, mimo, ze slyszelismy jej placz. :( Bi dopiero od niedawna zaczela przesypiac noce, a nauczyla sie tego wlasnie dzieki temu, ze ignorowalismy jej marudzenie. Przyjelismy wiec zasade, ze moze chwilke sobie poplakac, a my nie idziemy do niej i juz. No i wlasna zasada wrocila, zeby kopnac nas w zarozumiale, rodzicielskie tylki. Bo kiedy wreszcie M. poszedl do niej, to cale lozeczko upstrzone bylo plamami z wymiocin. :( Zaczelam dzionek od wrzucenia wszystkiego do prania, a potem dalam Bi sie napic, bo prosila o swoj kubeczek. Niestety, chwilke pozniej chlusnela (i to porzadnie) sama woda i zaczela plakac. Tak wiec nie bylo mowy, zeby poszla dzis do zlobka. Tata zdolal ja uspic zanim wyszedl do pracy, przespala sie z godzinke i znow obudzila sie z placzem. Biedna, caly czas wyciagala raczke po kubek, a ja balam sie dac jej wiecej niz dwa lyczki wody na raz. Na szczescie dalam jej kilka lykow, wysluchalam 10 minut lamentow, dalam pare lykow ponownie, odczekalam znow 10 min. i jakos nic sie nie wydarzylo. Pozwolilam wiec Bi napic sie porzadnie i (odpukac w niemalowane) nie chlusnela. Ale po niemal nieprzespanej polowie nocy i przy oslabieniu po wymiotach jest strasznie spiaca i marudna. Caly czas domaga sie noszenia i praktycznie przysypia mi na rekach. A odlozyc oczywiscie sie nie daje. W koncu pozwolila mi chociaz usiasc, przytulilam ja, owinelam ulubionym puchatym kocykiem i tak siedzialam z pol godziny calujac maly nosek i czolko, az wreszcie usnela porzadnie. Ciekawe tylko ile pospi... I czy "chlustanie" juz nie wroci. Jak do poludnia nic sie nie zdarzy to sprobuje dac jej troche suchego chlebka, moze nie zaszkodzi...
A ja sie glowie co jej tak zaszkodzilo. Wiadomo, bierze wszystko do buzi, w domu i na podworku, ale nigdy jeszcze niczym sie nie zatrula. Moze jestem uprzedzona, ale wydaje mi sie, ze to przez zlobek. Nie wiem ile dzieci dziennie dotyka tam zabawek i jak czesto sa one myte. Poza tym Bi ma codziennie niedomyte raczki. Wyglada, ze po powrocie z podworka, gdzie podobno uwielbia bawic sie w piachu, raczki tylko jej pobieznie plucza, a ona potem nimi je. Wiec moze stad to zatrucie. Pozostaje mi tylko modlic sie, zeby to nie byla jakas Salmonella. :(

wtorek, 10 lipca 2012

zlobkowych historii cd

Ech, zal mi zostawiac moje dzieciatko… Dopoki byla z tata w domu, to przyznam, ze wychodzilam do pracy z przyjemnoscia, to byla moja odskocznia, tam sobie plotkowalam, pilam kawke i odpoczywalam psychicznie od wymagajacego i marudnego roczniaka. A teraz caly dzien o niej mysle, martwie sie, ze placze i marze tylko zeby juz jechac i zabrac ja do domku. :(

Wczoraj jak przyszlam po nia to byla cala zaplakana, biedulka. Pani wytlumaczyla, ze jest w jej grupie chlopczyk, ktory wszystko wyrywa innym dzieciom i Bi zaczyna plakac jak tylko on sie do niej zbliza. Fakt, ze chwilke pozniej bylam swiadkiem jak ten chlopiec wyrwal innemu z buzi smoczek. Ale Bi miala reszte wieczoru cale zapuchniete oczka i dla mnie i M. jest jasne, ze duzo tego dnia plakala. Pani powiedziala, ze poplakiwala po trochu w dzien na zmiane z zabawa. Ja mysle, ze plakala wiekszosc dnia. Takie zapuchniete oczka miala od urodzenia tylko kilka razy, po wyjatkowo trudnych nocach z zabkowaniem lub goraczka. Zreszta na moj widok tez uderzyla w placz, nie wiem czy ze szczescia, czy zeby mi pokazac, ze mam ja natychmist stamtad zabrac. A potem przylgnela do mnie z calej sily i juz nie puscila. Moje kochanie nieszczesliwe… Pogadalam chwilke z pania i po tych kilku minutach Bi ochlonela na tyle, ze usmiechnela sie i pomachala wszystkim na pozegnanie. Wiec moze nie bylo jej tam az tak zle. Podobno sama usnela, co wydaje mi sie nieprawdopodobne, ale podejrzewam, ze plakala az zasnela ze zmeczenia. Dowiedzialam sie tez, ze pieknie zjadla. Tu rowniez jestem zaskoczona, M. stwierdzil, ze nie wierzy, ale ja nie widze powodu czemu pani mialaby klamac. :) Co by jej szkodzilo powiedziec, ze Bi nie chciala jesc? Co prawda w domu moja coreczka jest nie tylko wybrednym, ale i zatwardzialym niejadkiem, ale w domu tatus co chwila daje dziecku a to ciasteczko, a to chrupeczka, wiec potem zwyczajnie moze nie byc glodne. W zlobku nie ma podjadania miedzy posilkami, wiec moze i apetyt lepszy.
Dzis rano Bi pokazywala z usmiechem na dzieci i zabawki, najwyrazniej je rozpoznajac, ale caly czas chciala siedziec mi na kolanach. Tak jak sie spodziewalam, wiedziala, ze mama moze nagle “zniknac”. W koncu, po dluzszej chwili zabawila sie misiami i udalo mi sie wymknac. Ciekawe kiedy uda mi sie ja zostawic jak inni rodzice swoje dzieci: przyprowadzaja je do sali, daja buziaka, robia papa i wychodza. A dzieci nic. Ale i tak poczulam ulge bo balam sie, ze moze zaczac plakac juz na widok budynku albo sali… Ale znow siedze jak na szpilkach i odliczam godziny i minuty do wyjscia z pracy. Dzis i jutro nie ma szefa, wiec moze wyjde sobie troche wczesniej. Ciagle mysle o tym zlobku jak o miejscu tortur dla Bi i najbardziej na swiecie chce ja juz zabrac do domu. :) Wiem, ze krzywda jej sie tam nie dzieje i musze zmienic swoje nastawienie, ale jakos narazie nie moge.

A na koniec cos bardziej optymistycznego. Napisze jak moja “kochana” mamusia zareagowala na wiesc, ze oczekuje chlopca. I zeby byla to spontaniczna reakcja to jeszcze bym mogla zrozumiec, mama nie jest fanka malych chlopcow. Ale wyslalam jej smsa w piatek, a rozmawialysmy przez skypa w niedziele. Wiec miala 2 dni, zeby “przegryzc” nowine. A i tak reakcja byla typowa dla niej. Wyjatkowo, egoizm mojej rodzicielki tym razem wywolal moj smiech zamiast zlosci. Najpierw uslyszalam “ale ja nie chce miec wnuka!”, a potem z pretensja w glosie “no i jak ty to sobie wyobrazasz???”. Musze przyznac, ze na to pytanie opadlo mi wszystko: rece, nogi, cycki… Bo w koncu za wielkiego wplywu na plec swojego dziecka to nie mam. Zaczelam sie smiac i mowic, ze ja tam sie bardzo ciesze, ze to chlopak i o niczym innym nie marzylam. ;) Moja mamuska oczywiscie oburzyla sie, ze co ja wygaduje, przeciez kazda matka chce corki, poza tym chlopak dorosnie i pojdzie “w rodzine zony” a od rodzicow sie odwroci, a w ogole chlopaki to okropne lobuzy, itd. Wysluchalam tej tyrady i pomyslalam, ze fakt, ze bede miala chlopca to swietny (choc niezamierzony) sposob, zeby zrobic mamie na zlosc. :) Dla mnie synek czy corka to po prostu moje dziecko i bede je kochac tak samo. A ze ona nie potrafi pomyslec tak samo o wnukach to jej problem. Moj chlopczyk bedzie mial dwoch kochajacych dziadkow i jedna babcie, ktora bedzie go kochac bez wzgledu na to czy ma siusiaka czy nie. :) A druga babcia niech sie pocaluje.

poniedziałek, 9 lipca 2012

zlobek poraz pierwszy!

Dzis pierwszy raz zostawilam Bi w zlobku. I stwierdzam, ze nie bylo zle. Poczatkowo kurczowo sie mnie trzymala, ale po jakims czasie pomalu zaczela bawic sie jedna zabawka, potem druga. W koncu puscila moja reke, odwrocila sie do mnie tylem i moglam pomalutku wycofac sie z salki. W sumie zajelo mi to okolo 15 minut. Dzwonilam tam po 10 rano i rozmawialam z nauczycielka. Jak bylo do przewidzenia, Bi troche plakala kiedy zorientowala sie, ze mnie nie ma. Ale podobno potem wyszla na dwor z dziecmi, bawila sie w piasku, a kiedy rozmawialam z pania akurat jadla drugie sniadanie. Nie slyszalam w tle jej placzu, co chyba jest dobrym znakiem. Zadzwonie jeszcze raz pozniej, po drzemce. W domu Bi nie chce usypiac sama, trzeba ja nosic albo przynajmniej trzymac na rekach. W zlobku nikt raczej nie bedzie tego robil, a na dodatek nawet takie maluchy spia na lezaczkach, a nie w lozeczkach, nie wiem czy Bi nie spadnie bo potrafi sie niezle wiercic. Wiec ciekawa jestem jak to bedzie z drzemka.

Tak wiec dzis rano jakos poszlo. Obawiam sie jednak, ze jutro moze byc gorzej. Bi bedzie sie juz spodziewac, ze moge “zniknac” i pewnie nie bedzie mnie spuszczac z oczu. Martwie sie tez, ze poniewaz niewiele dzieci przyjezdza juz o 7 rano, wiec wszystkie grupy siedza najpierw w jednej, duzej sali. Nie, zebym miala cos przeciwko, ale wydaje mi sie, ze to dla Bi jest dodatkowy stres. Najpierw jest z jedna pania w jednej sali, a potem jakas inna pani zabiera ja do innej salki. Pewnie minie troche czasu zanim Bi zapamieta ktora pani i ktora sala jest “jej”.

Uch… Juz nie moge sie doczekac, zeby po nia jechac, wysciskac, polaskotac tlusty brzuszek i zabrac do domku… A tu jak na zlosc mamy wizyte klientow, a po ich wyjsciu spotkanie, wiec nie ma jak sie wymknac… :(

piątek, 6 lipca 2012

Pozwolcie, ze przedstawie...

Ladies and Gentlemen... No dobra, rozpedzilam sie, facetow tu raczej nie ma. :)

It's a BOY!!!

Przynajmniej tak wyglada. No to teraz zaczna sie debaty nad imieniem... Musze przyznac, ze troche mi ze wzgledu na Bi smutno, ze to nie dziewczynka. Coz, moze i z bratem sie dogada. :) Tyle, ze ja nie wiem nic o malych chlopcach! No wlasnie, cholera, wiem jak ubierac dziewczynke, wiem w co sie bawia dziewczynki. W koncu sama bylam kiedys mala dziewuszka. Ale chlopiec??? Aaaaaaaa!!!!! Ratunku!!! :))

czwartek, 5 lipca 2012

Fourth of July :)

Ludziska! Nie wiedzialam, ze przez jednodniowa nieobecnosc na blogach, mozna sobie narobic takie zaleglosci w komentowaniu! Co dopiero jak sie wyjedzie na dluzsze wakacje??? ;)

Nie bylo mnie wczoraj bo swietowalam Dzien Niepodleglosci. :) Wlasciwie “swietowalam” to kiepskie okreslenie, bo co mozna zrobic z dniem wolnym w srodku tygodnia? Takie dni sa kompletnie bez sensu. Myslalam, ze moze wyciagne M. na plaze, w koncu Bi jeszcze nigdy nie byla nad oceanem. Niestety rano padalo, dopiero okolo 11 zaczelo sie przejasniac i zrezygnowalismy. Rozpalilismy za to grilla (no dobra, maz rozpalil) i spedzilismy dzien ganiajac za szalonym roczniakiem. :) Przyjechal moj tata i w koncu wszyscy wyladowalismy w baseniku. Po poludniu upal i duchota byly po prostu nie do wytrzymania i choc w basenie woda tez zrobila sie ciepla, to jednak troche sie czlowiek schlodzil. :) A Bi byla wniebowzieta i co chwilka “nurkowala”. Dobrze, ze bylo nas troje, zeby ja wylawiac. ;)
Jedyna szkoda, ze nie zalapalismy sie na fajerwerki. Kazde miasteczko ma tu swoj pokaz na 4 lipca, ale niestety rozpoczynaja sie one okolo 21:30, kiedy jest juz zupelnie ciemno. A Bi idzie spac o 20:00, wiec nie mamy szans. Moze za kilka lat, kiedy oba maluchy podrosna. :)
No to idziemy dzis oficjalnie zapisac Bi do zlobka od nastepnego tygodnia. Dzwonili do mnie od pediatry, ze udalo im sie (no cos takiego! ;)) wypisac ta nieszczesna forme. M. ma po nia podjechac, ja wczoraj wypelnilam caly stosik innych papierow (tutaj trzeba nawet dac pozwolenie na smarowanie dziecka kremem przeciwslonecznym!), wiec jestesmy gotowi. Tzn. w sensie papierzyskow, bo psychicznie to dalej sie gryziemy. Ale nie ma wyjscia, a moze sie okaze, ze Bi w zlobku swietnie sie odnajdzie. Wtedy, po tym miesiacu, zostawimy ja juz na stale, ale na pol dnia. Tata bedzie mogl odespac nocke, a mloda kreatywnie spedzi poranek. Mam nadzieje, ze pozwola nam jutro przyprowadzic Bi chociaz na godzinke, dwie, zeby mogla sie oswoic z pania, dziecmi i salka. Wtedy w poniedzialek to wszystko nie bedzie dla niej az takie obce.
Jutro wizyta u mojego lekarza. Musze przyznac, ze troche sie denerwuje. Nie cierpie tych pierwszych miesiecy kiedy wizyty sa co 4 tygodnie. Zawsze boje sie, ze cos sie moglo miedzy badaniami wydarzyc. A tym razem uplynelo juz 5 tygodni od ostatniej wizyty, bo poprosilam, zeby umowili mnie na ten sam dzien co USG, zebym nie musiala zwalniac sie z pracy co tydzien. Tak tak, nadeszla wiekopomna chwila i jak wszystko dobrze pojdzie to jutro powinnismy sie dowiedziec czy baby beda u nas w rodzinie rzadzic, czy zapanuje wzgledna rownowaga. :) Ja sama chcialabym druga corke. W ciazy z Bi bylo mi wszystko jedno, byle dziecko bylo zdrowe. Tym razem oczywiscie tez uwazam, ze zdrowie malucha jest najwazniejsze. Ale jednoczesnie mysle sobie, ze mialam zawsze taki super kontakt z moja siorka, pomimo duzej roznicy wieku. I chcialabym tego samego dla Bi. Obawiam sie, ze z bratem juz nie bedzie miala az takiej wiezi, szczegolnie kiedy wkrocza w okres dojrzewania. Miedzy nia i maluszkiem bedzie tylko 1.5 roku roznicy, wiec beda sie praktycznie razem wychowywac. I fajnie byloby, zeby to byly dziewczyny, razem moglyby sie bawic lalkami, pozniej uczyc sie stroic, malowac, razem chodzic na imprezy. Moze nawet mialyby wspolnych znajomych? Oczywiscie jak bede miala synka bede go kochac tak samo, ale gdzies gleboko, cichutko, chcialabym coreczke. :)

wtorek, 3 lipca 2012

wypadki, przypadki i zlobek

Co za dzien mialam wczoraj! Za duzo naraz, wieczorem lepetyna mi pekala, a i dzis obudzilam sie z cmieniem w czaszce…

Bi uczcila ukonczenie przez siebie 14 miesiecy przez wdrapanie sie (dwa razy!) na stol w salonie. No to teraz juz nie mozna jej zostawic samej nawet na sekunde, bo zapewne po stole przyjdzie pora na reszte mebli. Co prawda kanapy w salonie i krzesla w jadalni mamy bardzo wysokie, wiec o te jestem spokojna, ale juz nasze lozko, wersalka w goscinnym i fotel w pokoiku Bi zostawiaja spore pole do popisu dla mlodej alpinistki.
Poza tym Bi nabila sobie wczoraj pieknego guza i o malo nie wybila przednich zebow. Ja niedlugo osiwieje… Mala zazwyczaj przewraca sie bardzo bezpiecznie, na raczki i kolanka. Nie wiem co to wczoraj bylo, ze padala jak ostatnia ciamajda. Najpierw wsadzila jedna stopke w swoja zabawke i probowala tak chodzic. Zabawka ze sliskiego plastiku, wiec w koncu noga jej sie poslizgnela i poooleciala! Upadla ladnie, na raczki, ale pech chcial, ze byla akurat w jadalni i rabnela sie czolem centralnie w rog krzesla. Jeszcze dzis rano miala “piekna”, sina kreche, wczoraj otoczona w dodatku malownicza czerwono-fioletowa “sliwa”. Placzu bylo co niemiara, ale juz pol godziny pozniej dziecko biegalo jak gdyby nigdy nic. No i tak sobie pobiegla za mama do kuchni… Troche zawinil tu tata, ktory wolal za corcia: “gon mame, gdzie mama poszla, szybko!”. No i dziecko lecialo na oslep z radosnym piskiem. Nie wiem jak to sie stalo, wstawialam cos do zlewu, uslyszalam tylko “luuup!” za soba i Bi juz lezala jak dluga. Tym razem darla sie az sie zanosila, ale na poczatku nie moglismy zalapac gdzie dokladnie sie uderzyla. Dopiero po chwili zaczela jej leciec krew z kacika ust, a mnie zrobilo sie slabo… Wtedy juz na tyle sie uspokoila, ze dala sobie obejrzec buzke. Myslelismy, ze rozciela sobie warge o zeby i mielismy racje, ale dodatkowo krew saczyla jej sie wokol gornych zabkow, czyli musiala je sobie tez naruszyc. No kurcze! Gdyby je sobie wybila, to chodzilaby szczerbata az wyroslyby jej stale w wieku 7 lat! W kazdym razie po takim wieczorze mialam szczera chec zamknac dziecko w kojcu, az skonczy 10 lat…
Dodatkowo objezdzilismy wczoraj 5 potencjalnych zlobkow dla Bi i nawet wybralismy jeden! To chyba tez czesciowo zrodlo mojego bolu glowy, bo w kazdym miejscu zrobili nam obchod, pokazali salki, przedstawili nauczycieli, opisywali program, itd. Dodatkowo zostalismy zawaleni stosem ulotek, broszurek i papierow do wypelnienia. W dwoch miejscach ceny mieli takie, ze spojrzelismy po sobie z M. i juz wiedzielismy, ze trzeba uciekac, ale bylismy akurat w trakcie “obchodu” i ciezko bylo zwiac. :) W innym miejscu, ktore zreszta wydalo nam sie jakies takie zimne i nieprzytulne, nie podobalo mi sie, ze pani dyrektorka obiegla tylko zajecia dzieci pobieznie, za to spedzila sporo czasu opisujac jak to podczas drzemki wszystko jest sterylizowane i podlogi myte. Najwyrazniej w tym zlobku bardziej liczy sie czystosc (przyznaje, ze wszystko tam lsnilo) niz same dzieci. Poza tym plac zabaw na dworze mieli zaraz obok ruchliwej ulicy i nie pokwapili sie nawet, zeby posadzic jakis zywoplot. Jaki jest sens wypuszczac dzieci na “swieze” powietrze, skoro maja wdychac spaliny? Okropnosc.
Wybralismy wiec placowke nieco mniejsza, ale za to bardziej przytulna z wielkim placem zabaw przy lasku.  A w grupie Bi bedzie jeszcze tylko 3 innych dzieci.

Przy okazji poczulam sie staro, bo wszystkie te nauczycielki wydaly mi sie takie mlodziutkie! Zapewne mialy po 20 kilka lat, ale mi wydaly sie takimi dziewczatkami! I mialam chwile buntu kiedy pomyslalam sobie, ze nie mam zamiaru powierzac mojego dziecka opiece innych dzieci. Ale chyba nie mam wyjscia. Poza tym przypomnialam sobie, ze kiedy zaczelam dorabiac sobie jako opiekunka, sama mialam zaledwie 19 lat. :) Jedziemy oficjalnie zapisac Bi w czwartek. Wstepnie ustalilismy, ze ma zaczac chodzic od poniedzialku, ale potrzebujemy zaswiadczenie od lekarza, pojechalismy po nie do kliniki, a tam zonk! Pani oswiadczyla, ze sa do tylu z formularzami i zajmie to do 2 tygodni. Wyjasnilam, ze dziecko musi isc do zlobka w nastepnym tygodniu i musze miec ten papierek do piatku. Pani doczepila karteczke z informacja i powiedziala, ze “zobacza co sie da zrobic”. A mnie malo cos nie trafilo! Glupi swistek z data i nazwa szczepionek, tyle mi potrzeba! A im to zajmuje 2 tygodnie??? Mam nadzieje, ze pani w zlobku okaze zrozumienie i jak cos Bi bedzie mogla zaczac, a zaswiadczenie im dowioze…
A teraz jak to wszystko opisalam to przestalam sie dziwic, ze mnie glowa rypie. Najgorzej, ze za bardzo nie moge brac zadnych prochow a samo to nie wiem kiedy przejdzie…

poniedziałek, 2 lipca 2012

14 miesiecy Bi

Dzis Bi konczy rowno 14 miesiecy. Czas na podsumowanie.

Umiejetnosci:
Swietnie sama chodzi, wlasciwie ostatnio usiluje biegac, co konczy sie zwykle zdartymi kolanami.
Potrafi sama wdrapac sie po schodach. Z zejsciem na dol juz gorzej, ale na szczescie ma na tyle instynktu samozachowawczego, ze zatrzymuje sie i wola, zeby pomoc jej pokonac “przeszkode”.
Ostatnio zaczela bardzo wysoko podnosic nogi. Zapewne wkrotce zacznie sie wspinanie na meble.
Gesty. Potrafi klaskac w rytm piosenki “kosi kosi lapki”, pokazac jaka jest duza, wykonac gest z wywroceniem dloni na zewnatrz i jednoczesnym uniesieniem ramionek, oznaczajacy “nie ma”, co wskazuje zarowno, ze nie moze czegos znalezc, ze mama wyrzucila cos do kosza, jak i ze tata pojechal do pracy. :)
Umie pokazac swoj brzuszek, a na pytanie gdzie zrobila siusiu lub kupe, wskazuje pieluche. Kiedy chce zeby zdjac jej pampers (np. przed kapiela), bierze reke mamy  lub taty i przyklada ja do pieluchy. U innych osob pokazuje nos, oczy, uszy, wlosy i zabki.
W ksiazeczkach prawidlowo pokazuje kota, psa i kaczke, inne zwierzatka nadal myli.
Bardzo duzo rozumie. Codziennie zaskakuje nas poprawnym wykonaniem prostych polecen, jak poszukanie butkow i innych czesci garderoby lub wrzucenie brudnych ubranek do “brudownika”czy papierka do kosza.

A czego nie potrafi? Narazie nie mowi. Tzn. nawija caly czas, ale wylacznie po swojemu. Nie uraczyla nas dotychczas nawet swiadomym “mama” lub “tata”. :(

Co Bi lubi:
Pluskac sie w basenie (swiezo odkryte).
Czytanie ksiazeczek (tu bardziej pasuje slowo KOCHA)
Wszelakiego rodzaju podrzucanie, zabawe w samolot, tarmoszenie i ogolne szalenstwa.
Zrywac kwiatki, niestety. Polne malo ja interesuja, idzie prosto po te najpiekniejsze i rujnuje mamie ogrod…
Wszelkiego rodzaju zwierzatka i zyjatka. Az piszczala ze szczescia w sklepie zoologicznym i nie mialo znaczenia czy patrzy na rybki, kotki czy swinki morskie. Usiluje tez dotknac wszystkie owady, ktore maja pecha pelzac lub latac w jej poblizu. Moze to byc gasiennica, pajak lub osa, wszystkie zasluguja na uwage. “Uwaga” niestety zawsze konczy sie rozgnieceniem delikwenta. Na szczescie osom, trzmielom i innym zadlacym insektom, jak narazie udalo sie uniknac tego losu, glownie dzieki refleksowi rodzicow. :) Ostatnio o maly wlos a rozgniotlaby zabke, ale matka odebrala jej "zdobycz" i wypuscila w bezpiecznym miejscu. :)

Czego Bi nie lubi:
Kapieli (wiem, wydaje sie, ze to to samo co basen, ale Bi najwyrazniej widzi roznice miedzy chlapaniem sie  dla zabawy, a myciem).
Hustawek! Po prostu spazmow dostaje kiedy nawet probujemy ja na ktoras posadzic.
Jesc. Straszny z niej niejadek.
Drzemek. Uspienie jej w dzien poza samochodem wymaga niezlej gimnastyki i stalowych nerwow.

Na sam koniec cos, co nie pasuje do zadnej kategorii: Bi ma 4 zabki, gorne i dolne jedynki. Gorne dwojki sa tuz-tuz, ale jednak troche im jeszcze brakuje.

O tym jak Agata i Bi spedzily sobote :)

Debatowalam nad tym czy wrzucac tu jakies fotki. I doszlam do wniosku, ze raczej czesto tego robic nie bede, ale od czasu do czasu moze nie zaszkodzi. Tym razem zdjecie lepiej odda atmosfere soboty niz jakikolwiek opis. :)



A niedziela, choc rownie goraca i parna, byla niestety deszczowo - burzowa, wiec z basenu nie skorzystalysmy.
To nic, caly tydzien ma byc upalny, wiec nie raz wskoczymy do wody. :)