Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 23 lutego 2017

Weekend bialy (na sile) oraz leniuchowanie

Zupelnie ignorujac prognozy usilujace wmowic nam, ze mamy juz wiosne, ferie rozpoczelismy jak przystalo na przerwe zimowa: w sobote nartami, w niedziele sankami. Okazuje sie jednak, ze czasem warto przypatrzec sie pogodzie, szczegolnie kiedy ta zdaje sie zlosliwie chichotac i ignorowac pore roku... ;)







Nie dajcie sie zwiesc tym czarujacym usmiechom. Zdjecia zrobilam na samym poczatku wypadu. Potem bylo systematycznie coraz gorzej. Prognozy zapowiadaly 8 stopni na plusie, co juz wydalo nam sie duzo na narty, ale ze w tym roku zime mamy praktycznie zadna uznalismy, ze nie ma co grymasic, tylko brac co daja. Stwierdzilam, ze ubierzemy sie tak lekko jak sie da (wiadomo, ocieplane spodnie oraz kurtki na wypadek upadkow musza byc, tak samo jak kaski), a na stoku i tak bedzie chlodniej bo ciagnie tam od sniegu oraz lodu, dodac do tego wiaterek i damy rade.

I tu wlasnie, pogoda wywinela nam psikusa, bo nie dosc, ze swiecilo piekne slonce, to z +8 stopni, zrobilo sie +13. Jak poprzednim razem nie mozna bylo Potworkow sciagnac ze stoku po niemal 4 godzinach, tak teraz juz po dwoch, sami zaczeli jeczec, ze im goraco, ze sa zmeczeni i chca do domu. Takie buty... Nie pomoglo rozpiecie kurtek ani zdjecie czapek spod kaskow. W dodatku Kokus sie zbiesil i uparl, ze bedzie jezdzil "winda" (czyt. wyciagiem) tylko z mama. Niestety, Mlodego (obciazonego butami oraz nartami) trzeba podsadzic, na co matka, koordynujaca wlasne narty oraz kije, zwyczajnie nie ma sily. Oglaszala wiec veto, a syn reagowal rykiem. Wjezdzal wyciagiem z M., nie mial wyjscia, ale cala droge wyjac... W ogole, Nik zrobil sie ostatnio mocno "mamusiowy", ale to temat na kiedy indziej.

W kazdym razie, to byl bez dwoch zdan, najgorszy wypad na narty w tym roku, co nie rokuje za dobrze, zwazywszy, ze byl to dopiero trzeci. ;) Na sile dociagnelismy do niemal trzech godzin, po czym skapitulowalismy. W sumie sami bylismy juz upoceni i zrezygnowani marudzeniem potomstwa... Jesli nie zaliczymy jeszcze w tym roku gwaltownego spadku temperatur (a nic takiego nie zapowiadaja) to na narty trzeba bedzie sie wybrac gdzies na polnoc, cholercia...

W niedziele zas, postanowilismy, mimo rzucajacej klody pod nogi pogody, skorzystac z ostatkow sniegu i zabrac Potworki na sanki, na porzadna gorke. Nauczona dniem poprzednim, poszlam po rozum do glowy i nalozylam Potworkom kurtki wiosenne. Zabralam lekkie czapeczki, ktore jednak okazaly sie zbedne. Polowa gorki tonela w sloncu, snieg topnial i znow bylo niemal goraco. Za to Potworki tym razem bawily sie wybornie. Jakies, zapewne starsze, dzieci, skonstruowaly na gorce mala "skocznie" i wszystkie dzieciaki oczywiscie nakierowywaly swoje poddupniki wlasnie na nia. Rowniez nasze, ktore byly zdecydowanie najmlodszymi na gorce. ;)

(Bi udalo mi sie uchwycic "w locie", chociaz slabo to widac)

(Kokus wlasnie wyladowal :D)

Jakis obcy tatus, patrzac na Nika, zjezdzajacego z zawrotna predkoscia (zdecydowanie, choc przypadkiem, kupilam dzieciom poddupniki "wyscigowe"!) wraz z wyskokiem oraz trzykrotnym obrotem wokol wlasnej osi, skomentowal, ze to dziecko nie zna strachu. Coz, ja - matka tego dziecka, momentami az wzdrygalam sie i zamykalam oczy. ;)
Minely dwie godziny, Potworki doslownie ociekaly woda bo wszystko topnialo, ale nie mieli zamiaru konczyc zabawy! Wreszcie, prawie sila zaciagnelismy ich do auta, Nika tupiacego nogami i oglaszajacego wszem i wobec, ze nie idzie, nie lubi nas i nie bedzie jadl obiadu (to ostatnie dla dopieczenia rodzicom, bo obiad byl wczesniej...). :D

Zacheceni radoscia potomstwa oraz dluzszymi dniami, w poniedzialek po poludniu, kiedy M. wrocil z pracy, zabralismy Potworki na gorke jeszcze raz. Blad! Nie wzielam pod uwage roznicy temperatur pomiedzy poludniem, a godzina 16... Gorka, tonaca wiekszosc dnia w sloncu, po poludniu momentalnie pokryla sie warstwa lodu. Bi oraz Nik oczywiscie bawili sie przednio. Bylo strasznie slisko, a to w polaczeniu z potworkowymi szybkimi "jabluszkami" (nie wiem jak to nazywac, bo jabluszka to nie sa, ale tez nie klasyczne sanki), zaowocowalo nieuchronnie wypadkiem. Nika obrocilo, nie utrzymal rownowagi, przewrocil sie i zaryl buzia o ostry lod. Efekt? Rozdrapany lewy policzek. :( Oczywiscie nie zatrzymalo to Mlodego. Poplakal z minutke, po czym znow ruszyl na gorke. Niestety, cala byla tak oblodzona, ze aby wdrapac sie na szczyt, trzeba bylo isc zupelnie bokiem, na obrzezu kolczastych zarosli. Kokus jest malutki, wiec wlasciwie szedl przez zarosla. ;) Do kompletu ze szrama na lewym policzku, dodal sobie wiec zadrapania na nosie, brodzie i w poprzek prawego policzka. Wyglada jakby wdal sie w bojke z dzikim kocurem. :D

Wobec powyzszego, we wtorek wyprawy na gorke juz nie ryzykowalam. Wypuscilam Potworki na podworko, a oni rzucili sie oczywiscie na jedyne miejsce z wieksza kupa sniegu. Niedosyt maja biedaki po takiej beznadziejnej zimie... :( Najpierw chwycili za lopaty.



Potem przytaszczylam im z piwnicy stare saneczki. I okazalo sie, ze kiedy ma sie lat 4 i niespelna 6, nawet przy domu mozna sie swietnie bawic. :)

(Tak, gorka o wysokosci raptem metra, tez sie nada :P)


A matka, krazaca po ogrodzie, odkryla pierwsze zapowiedzi wiosny. Na ktora zreszta wcale nie mam ochoty. Tak jak Potworki, mam niedosyt zimy. ;)

(Moze trudno rozpoznac takie malenstwa - to kielkujace narcyzy)


No i coz... Jestem w kropce, jesli chodzi o reszte tygodnia... Mialam jak zwykle ambitne plany na te ferie i jak zwykle na planach sie skonczylo. ;)

Rozwazalam zabranie Potworkow do muzeum dla dzieci w pobliskim miasteczku. Samodzielna wyprawe szybko sobie odpuscilam, bowiem nawiedzila mnie natychmiastowa wizja, jak rozbiegaja sie w dwoch roznych kierunkach. Dziekuje, postoje. Wyjscie z M. rowniez odpada, bowiem muzeum czynne jest do 16, a on zajezdza do domu o 15:30. :/

Potem wpadlam na pomysl, zeby zabrac Potworki do jedynego w naszym Stanie, krytego aquaparku. Coz... Kiedy weszlam na ich strone, okazalo sie ze go zlikwidowali... :/

Kolejny pomysl? Skoro mamy, jakby nie bylo, ferie zimowe (czemu pogoda przeczy kompletnie), pomyslalam, ze zabiore dzieciaki na lodowisko. Weszlam na ich strone, zeby sprawdzic godziny i rzucil mi sie w oczy czerwony druk, ze w tygodniu, podczas publicznej jazdy, nie udostepniaja podporek dla poczatkujacych lyzwiarzy. Nosz, ku*wa... Na lyzwach umiem pojezdzic na tyle, zeby samej nie wywinac orla. Trzymanie za reke nawet jednego dziecka, to juz dla mnie wyzwanie. Trzymanie dwojki odpada kompletnie... :(

Na tym etapie, poddalam sie... Mamy czwartek... Moze pojade z dziecmi do biblioteki, chociaz co to za atrakcja... Zostaja okoliczne place zabaw i nasze wlasne podworko. Problem w tym, ze mamy miec dzis 17 (SIEDEMNASCIE!!!) stopni. Gdzieniegdzie leza nadal polacie topniejacego sniegu, wszedzie jest grzasko i blotniscie. A przy takich temperaturach, plus resztkach sniegu, zupelnie niewiadomo jak sie ubrac... :/

Poza tym, nadal nie wykonalam nic z pracy, ktora wzielam do domu. Bi zas, nie zaczela nawet odrabiac pracy domowej (zaleglej z zeszlego tygodnia...). Wstyd. ;) Im mniej mam zajec, tym wiekszego lenia dostaje i motywacja spada do zera...

Z zupelnie innej beczki, M dowiedzial sie, ze od 6 marca wraca na druga zmiane... Znow zaczna sie samotne wieczory z ogarnianiem dwojki malych Potworow... Z drugiej strony, juz zacieram lapki, ze M., majac kilka godzin samotnosci, odkurzy, ugotuje obiad, pojedzie na zakupy... Huhuhu! :D A braki we wzajemnym towarzystwie, bedziemy nadrabiac w weekendy. ;)
Wlasnie, M. stwierdzil, ze musimy nacieszyc sie "lozkowo" na zapas przeed tym 6 marca. Hahahaha, dowcipnis! ;)
Nie bez (finansowego) znaczenia jest tez fakt, ze przy M. pracujacym na druga zmiane, mozliwe ze latem uda sie nam wymieniac opieka nad Potworkami i obejdziemy sie bez opiekunki ani polkolonii... Malzonek pojedzie do pracy troche pozniej, ja pojade troche wczesniej i jakos sie to polaczy. Ale oczywiscie to sa tylko plany, bo tu potrzeba jeszcze zgody szefostwa. :)

Z innych wiesci, cale srodowe popoludnie oraz wieczor, poswiecilam na wyszukanie kolejnego kempingu na 4-dniowy weekend z poczatku lipca. Kierunek obralismy na polnoc Stanu Nowy Jork. Dla przecietnego czleka spoza Stanow, Nowy Jork to tylko miasto, ale to jest naprawde ogromny Stan, z pieknymi, gorzystymi terenami. Minus to fakt, ze maja kilkaset pol kempingowych, wiec jest w czym wybierac! :O Okolice, w ktorych znalazlam w koncu kemping, nazywane sa "wielkim kanionem wschodu". Zdjecia robia wrazenie, zobaczymy czy rzeczywistosc nie zawiedzie. ;) Mielismy tez farta, bo na dlugi weekend, na tym kempingu zostaly juz tylko dwa miejsca! ;)

Poza tym rozgladam sie za innymi datami, w ktorych moglibysmy pojechac. Chcielibysmy jezdzic co 2-3 tygodnie, bo kolo domu tez trzeba cos porobic. Napewno musimy juz zarezerwowac wyjazd na polowe czerwca, miedzy jednym dlugim weekendem, a drugim (gdzie juz mamy kempingi zaklepane), bo to stosunkowo niedlugo i wkrotce moze byc problem z miejscami. Potem trzeba pomyslec o wrzesniowym 3-dniowym weekendzie, bo w takie dni pola kempingowe zapelniaja sie blyskawicznie. No i zostaje reszta lipca oraz sierpien. Musimy pomyslec ile razy chcemy po prostu pojechac na weekend, a ile wziac dodatkowy dzien wolny i wypuscic sie gdzies dalej.

Jak widzicie wiec, z jednej strony mam niedosyt zimy, a z drugiej juz planuje lato. ;)

Co jeszcze? Potworki momentami doprowadzaja mnie do szewskiej pasji. ;) W poniedzialek bawili sie razem tak zgodnie, ze w szoku bylam i ze wzruszenia niemal lze uronilam. ;) Najwyrazniej jednak, jeden dzien wystarczyl im na nacieszenie sie soba, bo juz od wtorku daja do wiwatu. Sobie nawzajem i mnie przy okazji.
Siedza na ten przyklad na narozniku. Oczywiscie po tej samej stronie. Bi rozprostowuje nogi. I zaczyna sie ryk! "Bo ona mnie kopie nogami!". "Bo on mi nie daje wyprostowac nog!". Starsza nie polozy nog lekko na ukos, zeby nie dotykac brata, a on nie przesunie sie o te 5 cm w bok! A druga czesc naroznika stoi sobie pusta... :/ Na moja sugestie, zeby jedno sie tam przenioslo, oboje reaguja gromkim "NIEEEE!!!". Mialam ochote wziac pas i zdzielic po rowno, jedno i drugie. ;)

Albo pytam co chca na sniadanie. Nik decyduje sie blyskawicznie, Bi oswiadcza, ze nie jest jeszcze glodna i powie mi jak bedzie chciala cos przegryzc. Ok. Robie sniadanie synowi i korzystajac z chwili spokoju (Nik je, Bi rysuje), zaparzam sobie kawe. Siadam w koncu z kubkiem aromatycznego napoju, odpalam lapka i... w tym momencie Bi oswiadcza, ze akurat teraz, ona umiera doslownie z glodu i musi cos zjesc, ale to natychmiast...
Udusic i tyle. ;)

To by bylo na tyle. Wolne dni leca tak predko, ze gubie sie w tym, ktory mamy. ;) Ani sie obejrze, a bedzie poniedzialek i powrot do brutalnej rzeczywistosci... A mimo lekkiej nudy i ciaglych klotni Potworkow, calkiem fajnie tak posiedziec, pospac do 8 i polazic w pizamie do 10. ;)

piątek, 17 lutego 2017

Bialy weekend i Wale(w)tynki :)

Tak jak w tytule. Zima zapomniala o nas na caly styczen, ale w lutym postanowila nadrobic choc troche zaleglosci. Przynajmniej na tydzien. Szkoda, ze nie nastepny, kiedy Potworki beda mialy ferie. Wtedy akurat mamy miec powrot wiosny, a jak... :/

W kazdym razie, po czwartkowej sniezycy, w piatek w nocy znow popadalo. Tym razem raptem 2 cm. Bez sensacji... Bo ta ostatnia przyszla w niedziele, kiedy od samego ranka sypalo az milo. W raptem kilka godzin nawalilo ze 30 cm. Potworki przeszczesliwe. ;) Niestety, po poludniu nadszedl cieplejszy front i zamienil snieg w marznacy deszcz. Za zimny, zeby stopic to biale dobro lezace naokolo, ale mimo wszystko zrobilo sie dosc paskudnie. ;)

I w taka pogode malzonek moj musial odsniezac. Po czym okazalo sie, ze nasza odsniezarka wyzionela ducha. A konkretnie to poszla jedna, jedyna srubka, ale przez to polowa "slimaka" nabierajacego snieg sie nie kreci, wiec odsniezarka jest bezuzyteczna. Srubka jest oczywiscie do wymiany, M. nawet zapasowa posiada, tylko co z tego, skoro polowa tej ulamanej, utknela sobie gdzies gleboko. Przy zapadajacym zmroku, spadajacej temperaturze oraz marznacym deszczu, M. nie chcialo sie rozkladac calego mechanizmu na czesci pierwsze. Wolal pomachac szufla. ;) Przy czym okazalo sie, ze jego nieprzemakalna kurtka stracila ta nieprzemakalnosc kompletnie. Malzonek wrocil przemoczony do skory i ten tego... Bylam pewna, ze go rozlozy jakies chorobsko, ale minelo 5 dni, a on zdrowy. Ech, tylko pozazdroscic takiej odpornosci... ;)

Malzonek jednak malzonkiem, ale radosc dzieci z tej dlugo wyczekiwanej zimy - bezcenna. Nie wybralismy sie na narty bowiem ja nadal nie odzyskalam pelni sil po przebytej grypie (ile to cholerstwo sie ciagnie, pozostawie bez komentarza...). Nawet na wieksza gorke nie chcialo mi sie Potworkow ciagnac, bo wiedzialam, ze koniec koncow to ja musialabym raz za razem taszczyc na szczyt ich "poddupniki". Na szczescie, w zupelnosci wystarczyla im goreczka usypana przez M. za pomoca dzialajacej jeszcze w czwartek odsniezarki. ;)

Tu, zdjecia jeszcze z soboty, kiedy temperatury byly mocno plusowe, ale snieg na szczescie sie trzymal.



Nalozenie Potworkom wiosennych czapek bylo jednak bledem. Po 10 minutach byly przemoczone, a ja pedzilam do domu po cieplejsze, bo dzieciaki sie w zabawie nie pitola i doslownie w sniegu tarzaja. ;)


A tu juz niedziela. Sypalo, ze swiata nie bylo widac, ale ja lubie wlasnie taka zime. Bardzo zaluje, ze w nastepnym tygodniu ma byc tak cieplo (na srode zapowiadaja 15 stopni!), ze wszystko stopnieje... :(


A we wtorek mielismy Walentynki... Moj maz jest osoba zupelnie nieromantyczna, o czym pisalam juz nie raz, wiec Walentynek nie obchodzimy. Zreszta, nawet jakbysmy mogli opylic komus dzieci, zupelnie nie mialabym ochoty pchac sie do restauracji w jeden z najbardziej obleganych wieczorow w roku. Dziekuje, powodow do irytacji mam wystarczajaco na codzien. ;)
Nawet wiekszosc znanych mi Amerykanow, na wzmianke o Walentynkach reaguje przewroceniem oczu oraz wzruszeniem ramion. Moze to jednak wynikac z tego, ze znakomita wiekszosc moich hamerykanckich znajomych, jest juz dobrze po 30stce i od dawna w stalych zwiazkach. Nie maja wiec wiekszego parcia na romantyzm. ;)

Ale za to tutejsze szkoly oraz przedszkola, bardzo sobie to swieto upodobaly. W zeszlym roku, olalam Walentynki zupelnie. To byl czas, kiedy ronilam moje niedoszle, trzecie dziecko, nie czulam sie ani szczesliwa, ani tym bardziej zakochana i kompletnie nie mialam do tego glowy... Ale zapamietalam, ze zrobilo mi sie glupio, kiedy Bi wrocila z przedszkola ze stosem walentynkowych kartek, naklejek oraz cukierkow, a ja uswiadomilam sobie, ze ona sama nie przyniosla kolegom nic.

W tym roku wiec, zakupilam upominki juz pod koniec stycznia, jak tylko wpadly mi one w oczy w supermarkecie. Poszlam w sumie na latwizne i kupilam kazdemu dziecku "gotowca", czyli mala paczuszke z mini kolorowanka, mini kredkami oraz naklejka. Niebieskie dla chlopcow, rozowe dla dziewczynek i juz. ;) A i tak, miedzy klasa Bi, a przedszkolem Nika (gdzie okazalo sie, ze obie grupy mialy swietowac razem), okazalo sie ze potrzebuje tych gotowcow... 46! :O Plus kartki dla pan nauczycielek...

A przed Walentynkami, trzeba bylo te drobiazgi podpisac. W poniedzialkowy wieczor, jadac autem do domu, plulam sobie w brode, bowiem planowalam przydusic do tego Potworki w weekend, ale mi sie zapomnialo...
Coz, trzeba bylo robic to na ostatnia chwile, a ja juz szykowalam sie na walke z Bi oraz Nikiem, ktorzy mogli miec zupelnie inne pomysly na mile spedzenie wieczora. Na szczescie, oboje podnieceni, ze dzieje sie cos innego niz codzien, z zapalem zabrali sie za podpisywanie. Bi dostala liste imion dzieci ze swojej klasy i poszlo jej bardzo sprawnie (jak juz znalazlam mazak, ktory pisal po blyszczacej, sliskiej folii ;P), za to Kokusiowi musialam pomoc, bo chociaz musial tylko podpisac sie swoim imieniem (panie prosily, zeby nie wpisywac imion adresatow zeby usprawnic proces dzielenia sie walentynkowymi upominkami) to jednak 28 walentynek dla dzieci, plus kilka dla nauczycielek, to troche duzo jak na 4-latka. Musze go jednak pochwalic, ze podpisywal sie w wiekszosci bez marudzenia. Szok, wiem! ;)

Z okazji Walentynek, w klasie Bi odbylo sie kolejne spotkanie dzieci z rodzicami.  Dzieciarnia mogla z tej okazji przyjsc do szkoly w pizamach, zeby poczuc sie bardziej przytulnie i domowo. ;)


(O, prosze, matka i jej "pizamowe" dziecko :D)

Tu zaznacze, ze pomysl ubrania do szkoly pizamy jest tutaj z jakiegos powodu bardzo popularny i praktykowany kilka razy do roku (Nik mial taki dzien w przedszkolu w grudniu, Bi miala tez 1 lutego ale z powodu grypy ja ominal), a mnie wydaje sie idiotyczny. Szczegolnie, ze rano mielismy 5 stopni na minusie... :/ Poza tym, dla mnie pizama to bardzo osobisty ciuch, niemal na rowni z bielizna i mysl o ubraniu jej w miejsce publiczne wydaje mi sie dosc, hmm... krepujaca. Ale coz, Bi z entuzjazmem podchwycila pomysl (i zdziwila, kiedy pod pizame kazalam jej ubrac majtki oraz podkoszulek :D), a okazalo sie, ze oprocz dwojki czy trojki "rebeliantow", reszta klasy rzeczywiscie stawila sie w pizamach oraz koszulach nocnych. ;)

W zalozeniu, rodzice mieli pograc z wlasnym dzieckiem w walentynkowe gry, poczytac ksiazeczki, itd. W praktyce, dzieciaki rzucily sie do wymiany walentynkowych kartek oraz drobiazgow, co zajelo im juz polowe z godziny przeznaczonej na czas z rodzicami. Pozniej rzeczywiscie wiekszosc dzieci rozsiadla sie z rodzicami na krzeslach oraz dywanie. Ale nie moja Bi. Ona byla bardziej zainteresowana przegladem swoich "walentynek" niz spedzeniem czasu z matka, ktora urwala sie z pracy specjalnie dla niej. :/ Ale na koniec, kiedy nauczycielka oglosila, ze pora pozegnac gosci, Bi rozplakala sie, zebym jeszcze nie jechala. I wez tu czlowieku, dogodz takiej... ;)

Powinnam byla zrobic zdjecie tego stosu walentynek, ktore Potworki przyniosly ze szkoly oraz przedszkola! Cala nasza wielka pufa zostala zawalona karteczkami, naklejkami, lizakami, zelkami i Bog wie czym jeszcze. :) A Bi oraz Nik, zupelnie jak nie moje egocentryczne Potworki, bardzo zgodnie sie tym wszystkim podzielili i powymieniali kiedy trafilo im sie cos, czego nie lubia. Szok #2! ;)

Wczorajszego wieczora zas, zabralam Potworki na zabawe dla dzieci, organizowana wraz z Polska Szkola przez moja dobra kolezanke. To juz chyba trzecia albo i czwarta taka zabawa, ale druga na ktorej bylismy. Poprzednim razem puszczona byla dlugometrazowa bajka, ale wiekszosc dzieci, znudzona, juz po pol godzinie biegala po sali i przeszkadzala innym. Tym razem organizatorki wpadly wiec na inny pomysl - puszczaly krotkie bajki (te z kolei byly raczej podroza sentymentalna dla rodzicow - "Bolek i Lolek", "Wilk i zajac", "Sasiedzi"), naprzemian z zumba dla dzieciakow i innymi grami ruchowymi. Sprawdzilo sie to znacznie lepiej, przynajmniej dla nieco starszych dzieci. I tak, Bi z zapalem dolaczyla do gier, ale Nik krazyl w kolko po sali. Nie chcial ani ogladac bajek, ani brac udzialu w zabawach. W koncu udalo mu sie dolaczyc do grupy lobuzow w jego wieku, ktorzy zajeci byli dzikim galopowaniem po sali, wlazeniem pod stoly, itd. Chlopaczyska i moj wsrod nich! :D Dopiero na sam koniec dolaczyl do tancow w koleczku.

(Przypomina mi to troche bale karnawalowe dla dzieci w Polsce, tylko bez przebran. Potworki stoja idealnie na wprost)

(Na koniec kazde dziecko dostalo po balonie. To dopiero byl szal! Czesc balonow nie przetrwala nawet pierwszych 5 minut! :D)

A tymczasem zabawa sie odbyla, Walentynki odeszly niemal w zapomnienie, za to w nastepnym tygodniu mamy dlugo wyczekane ferie zimowe (tutaj tylko tydzien)! Juz nie moge sie doczekac spania dluzszego niz do 6:50! Caly tydzien chodze jakas taka wymieta i zmaltretowana (to chyba polaczenie pogrypowego zmeczenia oraz okresu...) i odliczam tylko dni. ;) Oczywiscie mam nadzieje, ze szef zgodzi sie, zebym troche popracowala z domu i zaoszczedzila ze dwa dni urlopu, ale wiecie, praca z domu to nie to samo co siedziec 8 godzin w biurze. We wlasnej chalupie, moge pracowac nawet w pizamie! Toz to luksus! :)

Do napisania! Pewnie odezwe sie gdzies w przyszlym tygodniu i zdam sprawozdanie z naszego leniuchowania! ;)

czwartek, 9 lutego 2017

Jestesmy, zyjemy i siedzimy w domu (dzisiaj) :)

Potworki wrocily do szkoly/ przedszkola w poniedzialek. Moglam ich jeszcze przetrzymac, ale jak pisalam niedawno, tutaj nikt sie z dziecmi nie cacka i jak nie maja goraczki, to nawet zasmarkane i zaflegmione, oczekuje sie, ze stawia sie w placowce. Bi ostatni raz zagoraczkowala w piatek, Nik w sobote. Obojgu nadal zdarza sie zakaszlec, ale taki poinfekcyjny kaszel moze ich trzymac do dwoch tygodni (chyba, ze po drodze zlapia cos innego, hahaha - czarny humor), wiec w poniedzialek z ulga odstawilam ich w miejsca zdobywania wiedzy. ;)

Tym bardziej, ze sama jeszcze do pracy sie nie wybieralam, a chcialam posprzatac chalupe. Po tygodniu obecnosci Potworkow w domu, stan dywanow oraz podlog przedstawial klasyczna Sodome i Gomore. Czulam sie lepiej, wiec z ulga doprowadzilam je do stanu pozwalajacego przysiasc na podlodze bez grozby przyklejenia sie do... czegos... ;)

Coz... We wtorek zostalam pokarana za ta odrobine aktywnosci (oraz lazenie po swiezym powietrzu, zapewne) i grypa postanowila jeszcze przyatakowac. Ponownie dostalam goraczki, a kiedy ta spadla, dopadl mnie chyba najgorszy bol glowy w zyciu. W koncu, po odwiezieniu Potworkow do placowek edukacyjnych (ktore jak na zlosc mialy opoznienie spowodowane marznacym deszczem (nie przewracac oczami - po naszym podjezdzie mozna bylo spokojnie jezdzic na lyzwach), jak walnelam sie na kanape o 11 rano, tak nie wstalam z niej do 18. Potworki zdazyly wrocic z tata do domu, wcisnac sie kolo mnie, poskakac po moich biednych nogach, a ja lezalam i mialam wszystko w powazaniu. W koncu jednak bol glowy odpuscil, a w to miejsce pojawil sie ucisk na pecherz oraz ssanie w zoladku. Coz bylo robic, trzeba bylo sie zwlec... ;)

Od wczoraj czuje, ze (mam nadzieje) wracam do zdrowia. Mam przytkany nos, meczacy kaszel oraz boli mnie gardlo. Jestem tez nadal dosc oslabiona. Ogolnie czuje sie nadal jak przy wiekszym przeziebieniu, ale przynajmniej goraczka juz nie wraca... I oby tak zostalo. M. wspomnial cos o nartach w weekend, ale szczerze, to jakos sie na tych nartach nie widze. ;)

Wczoraj wrocilam tez do pracy. Nie bylo latwo, bo kaszel i zatkany nos mocno wkurzaja, ale dalam rade. Za to dzis... znow siedze w domu. ;) Na szczescie nie z powodu choroby, tylko sniezycy.

(W takich wlasnie okolicznosciach przyrody, przyszlo nam spedzic czwartek)

Nawiedzil nas najwiekszy w tym sezonie sztorm sniegowy, szkoly zamkneli na glucho i utknelam z Potworkami w domu. Na szczescie, przewidzialam taka ewentualnosc i korzystajac z powrotu do pracy, przyszykowalam sobie dokumenty na dzis, zeby popracowac z domu. To znaczy, pracowac to bede jak Potworki pojda spac. Poki co, karmie, rozdzielam klocacych sie malolatow, rozdaje kary oraz nagrody i zastanawiam sie jak M. wjedzie na nasz podjazd, skoro plugi usypaly przy wjezdzie kupe sniegu siegajaca skrzynki... ;)

A, no i na snieg dzieci wyprowadzilam. Poki jakos sie trzymaja w zdrowiu, niech korzystaja. :)



Musze jednak przyznac, ze warunki pozostawialy wiele do zyczenia. Nie jest zbyt zimno, bo -2, ale wichura urywa glowe, snieg sypie w oczy i ogolnie jest nieprzyjemnie. A rano grzmialo i blyskalo! Przy sniezycy, wyobrazacie sobie takie cuda?! ;)



W kazdym razie wytrzymalam na zewnatrz moze z 10 minut, po czym schronilam sie pod wiata. A Potworki wymiekly po pol godzinie i zazadaly wpuszczenia do domu. Ciekawe czy beda chcieli pojsc pomoc ojcu odsniezac? ;)

piątek, 3 lutego 2017

Wiesci z placu boju

Melduje, ze na posterunku bez zmian. A raczej gorzej, bo epidemia obejmuje kolejnych czlonkow rodziny. Konkretnie, matke objela. Ojciec narazie sie trzyma, chociaz podejrzewam, ze to kwestia czasu. ;)

Najgorzej, ze Potworki nadal bez zmian. :( Bi przyprawila mnie o zawal, kiedy wczoraj o 23 sprawdzilam jej na spiocha temperature, a tam 39.7! Prawie 40 stopni! :/ A kiedy szla spac o 20, miala 36.8. W niecale trzy godziny tak sie podniosla!
I tak kilka razy dziennie. Po zbiciu, temperatura trzyma sie przez chwile na znosnym poziomie, po czym zupelnie nagle szybuje w gore...

Nik trzyma sie nieco lepiej, choc i jemu zdarzylo sie dobic kilka razy do 39 stopni. :/ Nie wiem czy pomogla tu szczepionka przeciw grypie, czy to przypadek, ale Kokus naprawde przechodzi to chorobsko duzo lepiej niz siostra. Chociaz, jak typowy chlop (i typowo dla siebie) marudzi i zali sie gorzej niz Bi. ;)

No i ja. Wczorajszej nocy prawie nie spalam. Po szokujacej goraczce Bi, wstawalam co 15 minut i macalam jej glowe, czy robi sie chlodniejsza. W koncu, po polnocy goraczka zaczela jej spadac, a ja sie polozylam na dobre. Za to o 2:30, obudzily mnie dreszcze i uczucie niemozliwego zimna. Plakac mi sie chcialo na mysl o wyjsciu spod koldry, ale wiedzialam, ze bez tabletek bedzie jeszcze gorzej. Zmusilam sie do wstania, opatulilam szlafrokiem i szczekajac zebami pomaszerowalam do kuchni. Bylo mi tak lodowato, ze mialam ochote wskoczyc z powrotem pod koldre w szlafroku, a na stopy wsunac grube skarpety... Po chwili jednak poczulam przyplyw blogiego ciepelka. Zeby po kolejnej moze godzinie obudzic sie kompletnie zlana potem i duszaca sie z goraca. Pierdzielone chorobsko! :/

Potem kilka godzinek snu, po czym Potworki radosnie zaanonsowaly poczatek kolejnego dnia. Chore czy nie, moje dzieci i tak dzien zaczynaja przed 7. :(

Z powodu temperatury Bi z zeszlej nocy, zadzwonilam rano do lekarza. W koncu dla Starszej to juz piaty dzien wysokiej goraczki. Zastanawialam sie czy nie pora zeby lekarka spojrzala na nia jeszcze raz fachowym okiem. Nasza pediatra niestety ma wolne, ale polaczono mnie z pielegniarka. Okazuje sie, ze oni licza goraczke w odstepach 24-godzinnych. Z jej wyliczen wyniklo wiec, ze Bi, ktora zagoraczkowala w poniedzialek, wlasnie skonczyla czwarta dobe goraczki. Przy grypie, piec "dob" goraczki jest normalne. Jak nie minie jej do niedzieli, mamy sie zglosic. Okazuje sie, ze w nadchodzaca niedziele, maja w naszej przychodni pediatrycznej dyzury. Cale szczescie, choc mam cichutenka nadzieje, ze nie bedziemy musieli z nich korzystac.
A ja odetchnelam z ulga, ze nie musze dzis nigdzie jechac, bo przy dreszczach, bolach nadgarstkow i ogolnym rozbiciu, jedyne na co mam ochote to drzemka pod kocem. Ale nawet z tym, musze poczekac na powrot M. :(

Tak czy owak, moj powrot do pracy w poniedzialek, stoi pod znakiem zapytania. Bi powinna przestac goraczkowac do niedzieli, ale Nik, ktory zaczal chorowanie po niej, moze nadal miec napady goraczki...
No i zostaje jeszcze ja. Kolega, ktory przechorowal grype wczesniej, powiedzial, ze od lekarza dowiedzial sie, ze czlowiek zaraza przez tydzien od poczatku symptomow. To by oznaczalo, ze musze zostac w domu do czwartku!!! Kurcze, z jednej strony szkoda mi urlopu, ale z drugiej, jesli wroce w okresie zarazania, w pracy mnie znienawidza! Zreszta, nie dziwie sie, bo sama czesto psiocze na zasmarkanych i wypluwajacych sobie pluca kaszlem kolegow... Zmusza ich do tego jednak polityka pracy, o ktorej pisalam w poprzednim poscie. I tak, ja mam fajnego szefa i moge poprzegladac papiery w domu, ale co maja zrobic laboranci? Nie puszcza probek w domu... :/

Pozostaje mi przejechac sie do kliniki. Niech wezma wymaz z nosa i sprawdza, czy to autentycznie grypa, czy cos bardzo grype przypominajace... Ja to nie grypsko, wracam do pracy jak tylko poczuje sie lepiej!

Pozdrawiam chorobowo! ;)