Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 27 lipca 2017

Kemping # 4 - spiekota, ciasnota, deszcz i skunksy. I niedzwiadek w bonusie. :)

Cos z mini - wakacjami nad oceanem, mamy pecha. :) Podobnie jak podczas dlugiego, majowego weekendu, z trzech dni, pierwszy byl piekny, drugi niezly, ale trzeciego nastapilo takie zalamanie pogody, ze nic, tylko zbierac sie do domu wczesniej. :/
Dobra, no bylo troche cieplej, przyznaje (w sobote nawet duuuzo cieplej). W koncu koniec lipca, to nie koncowka maja. ;)

Caly tydzien sledzilam prognozy i chociaz ta na niedziele zmienila sie na korzysc, to poniedzialkowa, ktora w sobote obiecujaco pokazala "tylko" calkowite zachmurzenie (ale sucho!), w niedziele przeskoczyla na powrot w faze "deszcz" i to solidny. I ani moje zaklinania, ani piekne, rozgwiezdzone niebo w niedzielny wieczor, tego nie zmienily. :( Na dodatek, mimo, ze prognozy obiecywaly chociaz te 20 stopni, to tych, w samo poludnie bylo zaledwie 14!

Co nie zmienia faktu, ze dwa dni slonca wystarczyly, zeby cala nasza czworka wrocila spalona niczym frytki. A raczej, z nasza karnacja, niczym raczki. ;)
I to znow wina pogody. ;) W niedziele bylo slonecznie, ale wial lodowaty wicher. Na zewnatrz wybor byl prosty - albo siedziec w cieniu w bluzie, albo wygrzewac kosci w sloncu. My wybralismy slonko i mamy za swoje. ;) Smarowalam siebie i dzieciaki kremem z filtrem, nie myslcie sobie, ze nie. Najwyrazniej jednak niewystarczajaco czesto. Bylismy nad samym oceanem, a tam, legendy prawia, ze nawet wiatr opala. ;) Nie trzeba bylo wylegiwania na plazy, zeby sie spiec. Nastepnym razem (bo wracamy tam za miesiac) ustawie sobie przypominajke w telefonie i bede dokladac warstwe kremu rowniutko co dwie godziny, o! :)

Jak ogolne wrazenia? Coz... troche mieszane. Mimo, ze na lato marzyl mi sie wlasnie kemping przy plazy (jako wychowanka Trojmiasta, nie wyobrazam sobie wakacji bez morza/ oceanu), chyba rozpiescily mnie troche kempingi w lesie. Drzewa, krzaczory, daja jednak odrobine prywatnosci oraz cienia. Natomiast obydwa nasze nadmorskie kempingi, to praktycznie puste pola. W dodatku, na ostatnim kempingu wyznaczone miejsca byly naprawde malutkie. Praktycznie przyczepka na przyczepce i kazdy zaglada kazdemu w okienka.

(Tak wygladalo nasze miejsce. Stol piknikowy to chyba standard na wiekszosci pol kempingowych. To dodatkowo oferowalo "piecyki" na ognisko oraz grille. Z naszego nawet nie skorzystalismy...)

(Na tym zdjeciu jeszcze lepiej widac brak prywatnosci...)

Nie wiem czy tak akurat trafilismy, bo pamietam nasze nadbaltyckie lasy ciagnace sie do samych wydm, czy w tutejszym klimacie lasow nad samym oceanem po prostu nie ma?

W kazdym razie srednio mi sie to podobalo, ale pole kempingowe wyrownuje te braki podlaczeniem do pradu oraz wody. Wiekszosc bowiem kempingow, nie oferuje takich wygod. Sama przyczepka posiada malutki akumulatorek, ktory jednak starcza tylko na to, zeby zapalic w srodku swiatlo oraz wlaczyc pompe do wody. I to zapewne tylko na pare godzin. Zeby zagrzac cos w mikrofalowce albo podlaczyc klimatyzacje, trzeba taszczyc ze soba agregator.

("Kontakty" do pradu w formie latarenek, dawaly wieczorem i w nocy fajny efekt. Tutaj widac tez dobrze, jak blisko siebie byly poszczegolne miejscowki)

Jesli o wode chodzi, to zazwyczaj trzeba albo napelnic zbiornik w domu, albo przy jednym z publicznych kranikow na polu kempingowym. Laczy sie to ze sprawdzaniem jej poziomu w czasie pobytu. Jesli zabraknie, pozostaje albo przyniesienie jej z ujec wody w butelkach, albo podjechanie przyczepa, co jednak jest upierdliwe, bo podlaczanie jej do auta, podczepianie wszystkich zabezpieczen, itd. troche trwa. Potem objechac, napelnic wode, wrocic i znowu wszystko odlaczac? Bez sensu...

Posiadanie wiec podlaczenia do pradu oraz wody dla samych siebie, na miejscu, bylo bardzo wygodne. :) Co prawda okazalo sie, ze nasz kranik jest zepsuty, ale uczynni ludzie z boku, pozwolili podpiac sie pod ich weza. :) Podlaczenie pod prad dzialalo na szczescie bez zarzutu. Pierwszego bowiem dnia zajechalismy w taki upal, ze bez klimy w przyczepce nie daloby sie wytrzymac...

Pomimo calkowitego braku prywatnosci, bawilismy sie niezle. Doslownie minutke piechota mielismy do malutkiej plazy, ktora okazala sie byc przy ujsciu sporej rzeki (Merrimack River). Woda byla lodowata, ale poniewaz byla to rzeka, brakowalo w niej fal, wiec Potworki mogly sie w miare bezpiecznie pochlapac.

(Nad rzeka)

Co ciekawe, poniewaz rzeka laczyla sie z oceanem doslownie z pol km dalej, w tym miejscu dzialaly na nia plywy. Po poludniu woda nagle zaczynala dziwnie chlupotac, po czym szybko jej ubywalo. Zaczynal sie odplyw, odslaniajacy przybrzezne skalki, miedzy ktorymi zostawaly male bajorka, w ktorych dzieciaki lapaly meduzy oraz kraby.

(Odplyw. W tle widac dzieciarnie "na lowach")


Kiedy poszlo sie w drugim kierunku, przeszlo przez kemping oraz parking publiczny dla odwiedzajacych Park Stanowy, dochodzilo sie do faktycznej plazy, nad oceanem. Plaza piekna, piasek czysciutki choc nie tak bialy jak na poludniu kraju (oraz w Polsce). Swoja droga, ciekawe od czego to zalezy?

(Tutaj piach byl akurat mokry, a wiec jeszcze ciemniejszy. Ale na gorze jest kawalek suchego i widac, ze choc jasny, to nie taki drobny i bielusienki...)

Woda... No coz, tak samo lodowata jak w rzece. Ani ja, ani M. nie mielismy ochoty na kapiel, ale Potworkow nikt nie zatrzyma. ;)

("Morsy" :D)

Tutaj niestety byly juz fale, co z lekka mnie przerazalo. Poniewaz M. padl na koc i nie zamierzal sie z niego ruszac, pilnowanie szalonych dzieci przypadlo w udziale mnie. Mi z kolei dretwialy z zimna nogi i odmowilam wejscia glebiej niz do polowy lydek. Potworki zas, spragnione najwyrazniej mocnych wrazen, wlazily glebiej i glebiej. Dobra, wchodzily gdzies do kolan. :) Tylko, ze kiedy przeszla fala, malemu Nikowi woda siegala niemal do pasa. Przywolywalam wiec Potworki na plycizne, co wywolywalo fochy oraz tupanie nogami. Trudno. :)

Jesli nie wedrowalismy po plazach, lazilismy na plac zabaw, albo po prostu spacerowalismy po kempingu. To znaczy ja oraz M., bo Potworki jezdzily rowerami. A przynajmniej Nik, bo po pierwszych kilku razach, Bi stwierdzila, ze woli prowadzic psa na smyczy niz jezdzic na jednosladzie. ;) Nic dziwnego, ze po dwoch dniach Starsza nadal miala problemy z ruszaniem, a Nik jezdzil po najwiekszych wertepach i wolajac "Mama, chcesz zobaczyc moj trick?!", popisywal sie pedalowaniem z dupka uniesiona w powietrzu, nad siodelko. Nie zdziwie sie, jesli na kolejnym wyjezdzie nauczy sie jezdzic bez trzymania kierownicy! :D
Bi wolala wspinac sie na drzewa. ;)


Nie zabraklo tez mocnych wrazen. Jednego wieczora, podczas spaceru, Maya zweszyla skunksy, szarpnela sie na smyczy, ktora wypadla Bi z reki. Bi z krzykiem ruszyla lapac smycz, zobaczyla skunksy i z jeszcze wiekszym wrzaskiem ruszyla w moja strone. Dobiegajac, potknela sie i wywrocila zdzierajac oba kolana i nadgarstek. W miedzy czasie, do Mai oraz skunksow podbiegl M., ktoremu udalo sie schwytac niesfornego psiura! Cale zajscie trwalo doslownie kilkanascie sekund, w czasie ktorych udalo mi sie zlapac i przytrzymac Nika, zeby i on tam nie podbiegal! Juz widzialam oczami wyobrazni jak skunksy opryskuja Maye, Bi oraz mojego meza i zastanawialam sie, jak do cholery, to z nich zmyc bedac na kempingu i zograniczonym dostepem do sklepow i specjalnych srodkow czytosci...

Na szczescie kempingowe skunksy byly tak oswojone z obecnoscia ludzi oraz psow, ze poszly spokojnym truchtem w krzaki i wydawaly sie zupelnie niewzruszone zamieszaniem... ;)

Nie zartuje z tym "oswojeniem". Ten skurczybyk przeszedl sobie doslownie 3 m od nas, kiedy siedzielismy wieczorem przy ognisku! :O
 
(Sorki, ze zdjecie niewyrazne, ale ciemno bylo)

Tak przy okazji, mala dygresja. Wiecie jak smierdzi skunks i dlaczego ludzie (oraz zwierzeta) omijaja je z daleka? Wiele osob z Polski na nasze opowiesci o "strasznym smrodzie", wzrusza ramionami. Jesli ktos nie mial (nie)przyjemnisci zetknac sie z tym, badz co badz, ladnym zwierzatkiem, moze rzeczywiscie uznac sceny z filmow oraz kreskowek, za grubo przesadzone. Moja mama, bedac w Stanach, kiedy kiedys "wskazalam" jej: "Czujesz? Skunks!", wyrazila oburzenie, ze przeciez to wcale nie skunks! To nawet nie pachnie jak zwierze! A, no wlasnie... Pomijam fakt, ze poklocilam sie z matka (poraz 244889987), ze wymadrza sie na tematy, o ktorych nie ma pojecia. Zapytalam jednak, jak wg. niej smierdzi skunks? No jak to, jak? Kupa!

Moi drodzy, wlasnie NIE! Wielu osobom sie wydaje, ze jak zwierze, to musi smrodzic po zwierzecemu, najczesciej odchodami. A smrod skunksa (ktory nota bene "psika" cuchnaca ciecza tylko w obliczu zagrozenia) to wcale NIE smrodek kupy! :D To paskudny, ostry, chemiczny odor, powodujacy lzawienie oczu i zatykajacy dech w piersiach! Trudno go przyrownac do jakiegokolwiek smrodu, to jest jedyne w swoim rodzaju! ;) Zeby oddac troche potwornosc tego odoru dodam, ze psy, te nasze kochane, ale uparte i nieraz glupawe pupile, nawet bolesnie poklute przez jezozwierza (taaa... te "milusie" stworzenia tez tu wystepuja), kiedy ow jezozwierz pojawi sie w ogrodzie kolejny raz, one znow do niego podleca (i ponownie skoncza z iglami w pysku...).
Natomiast pies raz opryskany przez skunksa, juz zawsze na jego widok bedzie zwiewal gdzie pieprz rosnie! ;)

Najgorszy problem ze smrodem skunksa jest jednak taki, ze tego odoru nie mozna zmyc! Nawet po kilkukrotnym prysznicu, nadal czuc smrodek. We wlosy wchodzi ze zdwojona sila. Jesli skunks opryska psa, to juz w ogole koszmar, bo z siersci jest potwornie trudno to domyc... W sklepach mozna dostac specjalne srodki, podobno dobrze dziala tez... sos pomidorowy, ale mimo wszystko zapaszek zostaje "na pamiatke" na kilka dni. ;)

Czy ktos dziwi sie teraz, ze z "lekka" spanikowalam na widok skunksow i juz w myslach zastanawialam sie jak my sie, do cholery, domyjemy??? Na szczescie jednak, wszystko dobrze sie skonczylo. :)

A przy okazji, skoro o psach mowa, zapytacie jak pierwszy kemping zniosla Maya? ;)

No wlasnie, nie za dobrze. :( Znowu poczulam wscieklosc na mojego tate oraz ciotke M., bo wg. mnie o wiele lepiej byloby jej we wlasnym domu. Nawet kiedy nas chwilowo nie ma, to jednak caly dom jest przesiakniety naszym zapachem. Napewno byloby jej tam latwiej niz, nawet z nami, ale w obcym miejscu...
Maya byla potwornie zestresowana. Niby cieszyla sie do nas, chetnie chodzila na spacery, ale przez dwa dni nie tknela jedzenia. Ba! Ona nie jadla nawet trzeciego dnia, kiedy wrocilismy do domu! Pomimo goraca pierwszego dnia i ciepla drugiego, praktycznie nie pila. Najgorsze jednak, ze zupelnie przestala sie zalatwiac! To, ze nie robila dwojeczki, az tak mnie nie martwilo. Skoro nie jadla, to nie miala moze z czego. Ale ona przestala sikac! Zalatwila sie w sobote rano, przed wyjazdem, a potem nic! Przy przyczepce uwiazana byla na dlugiej smyczy, miala wiec sporo swobody. Poza tym praktycznie caly czas lazilismy, biorac ja oczywiscie ze soba. Miala mnostwo okazji, zeby zrobic co trzeba, przeciez ile mozna trzymac... No, mozna... Maya wysikala sie dopiero w niedzielny wieczor, kiedy chyba juz po prostu nie wytrzymala. A potem znowu nic, az do poniedzialkowego popoludnia, kiedy wrocilismy do domu...

Szkoda mi jej bylo strasznie, bo kazdy przeciez zna ten dyskomfort, kiedy musisz do lazienki, ale wstrzymujesz. A ona tak trzymala przez niemal 2 dni! :( Naprawde, lepiej byloby jej we wlasnym domu i wlasnym ogrodzie... Ale dzieki "kochanej" rodzince, na ktora nie ma co liczyc, pies bedzie narazany na regularny stres... Mam tylko nadzieje, ze nic nie stanie sie z jej nerkami od takiego wstrzymywania... :/ I ze z czasem przyzwyczai sie do wyjazdow i zmiany srodowiska od czasu do czasu...

A na koniec zdjecie, ktore zrobil ktos z innej firmy z budynku, w ktorym pracuje.

(Sadzac po rozmiarze, to jeszcze mlody "okaz". Podejrzewam, ze to jego pierwszy samodzielny sezon i moze dlatego placze sie przy siedzibach ludzi bo latwiej mu tu znalezc jedzenie. Ale... on kiedys urosnie niestety... :/)

Podobno ukazalo sie ono na stronce akademii medycznej, do ktorej nasz budynek formalnie nalezy. Artykul ostrzegal studentow, zeby zachowali ostroznosc przyjezdzajac do laboratoriow w tej lokalizacji i w miare mozliwosci trzymali sie z daleka.

Super, a co z ludzmi, ktorzy tu pracuja??? :/

czwartek, 20 lipca 2017

O rowerach i kilku watkach drugoplanowych :)

Za nami niewyjazdowy weekend (rychlo w czas pisze! Za dzien zaczyna sie kolejny! :D), a wiec zwyczajny, chociaz nie nudny i niezbyt spokojny. ;)

Uplynal on M. pod znakiem "walki" z nowa przyczepa, a mi na sprzataniu chalupy oraz ganianiu za Potworkami. :)

Jesli o przyczepe chodzi, to (odpukac!) chyba juz wszystko w niej "gra i bucy", jak to mawia moj maz. Przyszedl materac na lozko (taki wygodny, ze chyba na lato sie tam przeniose! Albo i na reszte roku, w koncu ogrzewanie jest, o!), przyszla pompa, ktora M. wymienil i dziala jak zloto.
Troche strachu napedzil nam hak w aucie, a raczej (nie wiem jak to sie profesjonalnie nazywa) dziura, do ktorej hak sie przymocowuje. Nie wiem czy wiecie (ja nie wiedzialam), ale mimo, ze przyczepa jest duzo lzejsza od auta, to jednak nacisk na hak powoduje, ze tyl zawieszenia sie obniza, a samochod "staje deba". Widac to na nadkolach. Szpara z przodu robi sie duzo wieksza niz z tylu. Zeby to wyrownac, do haka przyczepia sie specjalne stabilizatory i podkreca sruby. Nowa przyczepa jest troche ciezsza od starej i wymaga tez wiekszego haka, wiec potrzeba bylo znacznie wiecej podkrecania i kombinowania. Kiedy samochod w koncu stanal prosto, okazalo sie, ze wlasnie ta dziura od haka jest pod ukosem. M. nie mogl sobie za Chiny przypomniec czy tak to powinno wygladac, a przekopanie internetu nie dalo odpowiedzi. Stanela nam przed oczami wizja albo odwolania wyjazdu (a w zyciu! :D), albo wypozyczenia innego auta, zdolnego pociagnac nasza przyczepe podczas gdy auto M. bedzie naprawiane. Malzonek moj podjechal jednak do serwisu, a tam, na szczescie, stwierdzili, ze wszystko jest w jak najlepszym porzadku. :)

Podczas gdy M. walczyl z hakami oraz zawieszeniem, ja pilnowalam Potworkow, ktore szlifowaly jazde na rowerach. Moj maz potrzebowal bowiem plaskiego i rownego terenu, zeby wszystko ustawic, a parking pod przedszkolem Kokusia nadawal sie do tego jak ulal. ;) Rozlegla, asfaltowa przestrzen byla tez idealna do jazdy na dwukolowcach. Jedyne, na co moglam narzekac, to upal. Wiecie, slonce, okolo 28 stopni, nagrzana nawierzchnia oddajaca cieplo... No, zdechnac mozna bylo. ;)

Tego samego dnia przypomnialo mi sie, ze dziadek (aka moj tata) od roku trzyma dla Bi wiekszy rower, ktory dostal od kogos znajomego. Uznalismy wiec, ze pora, zeby Potworki przesiadly sie na wiekszy sprzet. Musicie bowiem wiedziec, ze o ile Bi wygladala jeszcze na swoim rowerze jako tako (chociaz juz prawie uderzala kolanami w kierownice przy pedalowaniu), to Nik na swoim maluszku prezentowal sie niemal karykaturalnie. ;)

(Potworki na starych rowerach. Nik ustawil sie przodem i w dodatku zgarbil, ale widac troche, ze jest biedak przygiety i skurczony. Za to Bi nogi ma juz wyraznie za dlugie na swoj rowerek)


Przywiozlam wiec nowy sprzet dla Bi, a Nikowi M. obnizyl siodelko oraz kierownice w starym rowerku siostry. Pierwsze proby ujechania, dla obu Potworkow zakonczyly sie fiaskiem. ;) Wiecie jak to jest przesiasc sie na nowy rower. Sprzet wyzszy, trzeba od nowa przyzwyczaic sie do manewrowania wieksza waga oraz gabarytami, na co Potworki ewidentnie nie byly przygotowane. Pod domem mamy za malo miejsca, zeby mogli sie porzadnie "rozbujac" i chwycic rownowage, wiec wzielismy ich ponownie na parking pod przedszkolem.

(Bi i jej nowy rumak. Gebusia czerwona, bo goraco bylo niemozebnie. :D A w tle nasz malowniczy, rozpadajacy sie plotek, ktory M. "naprawia" od wiosny :/)

O ile Bi byla zdeterminowana, zeby nauczyc sie jezdzic na nowym, pieknym rowerze, o tyle Nik urzadzil taka histerie, jakiej dawno nie widzielismy! Najpierw uparl sie, ze chce wziac swoj stary, malutki rowerek, a kiedy stanowczo odmowilismy, rozryczal sie tak, ze az sie zanosil. Pozna pora tez nie pomagala, bo Mlodszy byl zwyczajnie zmeczony, a wiecie jaki nastroj maja zmeczone maluchy... ;) W kazdym razie, Nik cala droge doslownie WYL! Wyl rowniez na miejscu, kiedy Bi podejmowala juz proby jazdy. Wyl mi na rekach kilka minut, zanim przekonalam go, zeby tylko sprobowal, a ja bede go trzymac tak samo jak podczas nauki jazdy na starym rowerku. I na pewno go nie puszcze. :)
W koncu sie uspokoil, wsiadl na rower, ja podtrzymalam go zeby chwycil pierwsza rownowage i co? I Mody pomknal jak strzala! :D Az musialam za nim krzyknac, zeby zwolnil, bo przyzwyczajony, ze na mniejszym rowerku musial pedalowac jak szalony zeby nabrac jakiejs sensownej predkosci, to samo robil i tu. ;)

(I prosze! Juz jedzie i to z usmiechem! A na drugim planie, Bi nadal "walczy")

Po chwili juz sam ruszal, czego nie mozna bylo powiedziec o Bi, ktora, choc pierwsza rwala sie do jazdy, jest bardziej bojazliwa i jeszcze dwa dni pozniej walczyla z grawitacja oraz wlasna wscieklizna. ;)
Najwiekszy zas popis rozczarowania i frustracji, dala w niedziele rano, kiedy dziadek przyjechal popatrzec jak wnuczka radzi sobie na prezencie od niego. No coz... Wnuczka sprobowala ruszyc raz i drugi, ale nie dosc, ze podjazd krotki, nie dosc, ze brat placze sie pod kolami, to jeszcze zadzialala chec "szpanu". Krotko mowiac, kompletnie jej nie wychodzilo, az w koncu piep**nela rowerem o ziemie i poszla do domu ryczac, tupiac nogami i trzaskajac drzwiami. Ma sie ten charakterek! :D

Po poludniu tego samego dnia, M. chcial jeszcze raz sprawdzic wszystkie zaczepy w przyczepie, znowu wzielismy wiec Potworki zeby sobie pojezdzily.

Kiepski to byl pomysl. Moze bylo to zmeczenie po dlugiej, dwukrotnej jezdzie dzien wczesniej, moze mial na to wplyw upal, ale Potworkom zdecydowanie nie szlo. Nik co prawda zapierdzielal jak wariat, jeszcze cieszac sie sam do siebie "Pedze jak blyskawica!", ale okazalo sie, ze brak mu wyczucia odleglosci oraz przestrzeni. ;)
Mimo, ze mieli mnostwo miejsca, uparcie okrazali z Bi auto M. z przyczepka. W koncu dreszczyk emocji musi byc! Na efekty nie trzeba bylo dlugo czekac. :/ Nik za ostro wzial zakret i rabnal prosto w zderzak przyczepy! Na szczescie, jedyna strata bylo przednie swiatelko w rowerku. Przywalil w nie z takim impetem, ze poszlo w drzazgi... :/

Chwile pozniej, Bi stracila rownowage (na szczescie przy ruszaniu, a nie w pelnym pedzie), wywalila sie i zdarla kolano o asfalt. Zdarla sporo, ale tylko powierzchownie. Polecialy ze dwie kropelki krwi, ktore nawet nie splynely z kolana. M. ma w aucie apteczke, wiec szybko jej to kolano opatrzylam i przykleilam plasterek. Ale swoje Mloda musiala odryczec, a potem odsiedziec w aucie dobre pol godziny, bo "kolano ja boli i nawet nie moze stanac prosto". ;)

Wisienka na torcie bylo zas wjechanie Kokusia w auto taty. Tym razem wygladalo to dosc niebezpiecznie, bo Nik nie zna strachu i pedzi na zlamanie karku. Juz widzac jak bierze luk, wiedzialam, ze sie nie wyrobi, zdazylam krzyknac ostrzegawczo "Kokus uwaaa..." i Mlody przywalil w samochod! :( Auto M. jest wysokie, wiec maly Nik uderzyl glownie barkiem oraz ramieniem w opone i ma obtarcie, ale glowa trafil juz w nadkole. Jestem wdzieczna losowi, ze w Hameryce wymaga sie, zeby dzieci jezdzily w kaskach, bo choc samego uderzenia dokladnie nie widzialam (bylam z drugiej strony auta), to ta czesc kasku, ktora Nik normalnie ma na czole, teraz mial na czubku glowy. Musial wiec niezle przywalic lepetyna... :/

Na szczescie tylko tak sie to skonczylo, ale i tak zabieralam dzieci w koncu do domu z niewyslowiona ulga... ;)

Skoro Nik nauczyl sie jezdzic na rowerze i  to tak wczesnie, pomyslalam, ze zasluzyl na nowy pojazd. Bi dostala od nas rowerek na trzecie urodziny, a rok pozniej hulajnoge. Kokus, poki co, musial zadowolic sie sprzetem po siostrze albo po dzieciakach znajomych, obitym i pordzewialym. Od kilku dni jezdzil na rowerze Bi, ktory dostalismy kiedys od kogos juz uzywany. Nie dosc, ze rower jest koloru ciemnego rozu, to jeszcze opony oraz siodelko ma biale, a to ostatnie dodatkowo poszarpane po bokach.
Co prawda moj tata twierdzil, ze ten roz to wcale nie roz, a M. proponowal, ze przemaluje rower na czarno (:D), ale sie uparlam. Nik "odziedziczyl" po Bi kolyske, lozeczko, dwa foteliki samochodowe, dwa wozki, a na koniec dwa rowerki. Jak narazie, jedynym sprzetem, ktory kupilismy tylko dla niego, byl automatyczny bujak, ktory ratowal nam psychike przez pierwszych kilka miesiecy jego zycia. No, cos mu sie po tych niemal 5 latach nalezy, prawda?! ;)
Uparta matka zamowila wiec synowi nowa "blyskawice". Chcialam niebieska, ale nie bylo nic ladnego w rozsadnej cenie. Szukalam bowiem czegos tanszego, majac w pamieci, ze za jakies dwa lata, Nik, podobnie jak Bi teraz, bedzie musial sie przesiasc na wiekszy model.
Stanelo na zoltym. Dokupilam mu przy okazji "nozke", zeby mogl rower elegancko stawiac oraz koszyk, poniewaz Nik jest urodzonym zbieraczem i z kazdej przechadzki przynosi kupe "skarbow". :)
A "blyskawica" prezentuje sie calkiem niezle. ;)

(Ojcu, po polgodzinnej walce z pedalami (podobno gwinty byly nierowne) udalo sie zlozyc sprzet, ku wielkiej radosci syna)


Poza tym, ostatnie upalne dni (wczoraj stuknelo 36 stopni, a czujnik mamy w cieniu!) uplywaja Potworkom na plawieniu sie w basenie.

(Sama radosc :D)

Dla mnie woda nadal jest za zimna na zamoczenie, zajmuje sie wiec wylawianiem smieci, podtopionego robactwa oraz sprawdzaniem jakosci i dodawaniem chemikaliow. Zazwyczaj i tak sie przy tym nieco zachlapie, wiec lacze przyjemne z pozytecznym. ;)

Od wczoraj (sroda) jednak, musialam pomalu spiac dupke i zaczac pakowanie na wyjazd. A wlasciwie to przygotowania do pakowania, bowiem zaczelam od prania. W koncu, zeby sie pakowac, trzeba miec najpierw zapas czystych gaci i nie tylko. ;) Chce tez wyszorowac lazienke oraz kuchnie i odkurzyc, zeby nie wracac do kompletnego syfu. Bardzo przejmowac sie jednak nie bede, bo i tak przywieziemy ze soba pewnie kupe piachu z plazy. ;) A w piatek juz bede pakowac wszystko oprocz jedzenia i najpotrzebniejszych kosmetykow...
Na to pole kempingowe mozemy sie zjawic "juz" o 13 po poludniu, a mamy okolo 3 godzin jazdy, wiec chcielibysmy wyjechac pomiedzy 9 a 10 rano. W sobote rano, nie bedzie wiec zbyt duzo czasu na pakowanie. Znajac jednak zycie, wyjedziemy o 11. :D

Co jeszcze z ciekawszych wydarzen?

Pamietacie jak niedawno napisalam, ze z jednego kempingu musielismy zrezygnowac, bowiem nie mozna miec tam psow? W srode cos mnie tknelo i zaczelam dokladnie sprawdzac pozostale rezerwacje. Okazalo sie, ze mialam nosa! Musze odwolac rezerwacje w kolejnym. Tym razem "winowajca" nie jest Maya, lecz... nowa przyczepka! Jest za dluga. Wszystkie miejsca kempingowe maja wyznaczone miejsca i najwyrazniej w niektorych, sa one dosc ciasne... Stara przyczepa wjechalibysmy z palcem w nosie, nowa jest za dluga o troche ponad metr. :/

Poza tym, od czasu do czasu, olsniewa mnie, ze posiadam w domu syna. ;) Mam po prostu wrazenie, ze mali chlopcy miewaja pomysly, ktore rzadko przychodza do glowy dziewczynkom. O czym mowa? Nik stal sie ostatnio milosnikiem robactwa. Lapie takie male cmy i przynosi mi je, trzymajac za skrzydelka i okreslajac je w dodatku mianem swoich "przyjaciol". Niestety, troche zajmuje przekonanie go, ze "przyjaciele" lepiej beda sie jednak czuli na wolnosci, zamiast w domu, kiedy w dodatku ktos blokuje im skrzydlo.


Mozna by to nawet uznac za nieco wzruszajace, szczegolnie, ze Nik w koncu swoich wiezniow wypuszcza, gdyby nie to, ze wiekszosc z nich raczej tego nie przezywa... Poczatkowo myslalam, ze Nikowi udaje sie znalezc jakies polzywe egzemplaze na ogrodzie (ktorych nie brakuje). Pierwszej cmie bowiem, wyraznie brakowalo kilku nozek. :( Niestety, kilka dni pozniej bylam naocznym swiadkiem tego, w  jaki sposob Nik swoich "podopiecznych" lapie. :/
Otoz, kiedy Kokus wypatrzy odpowiedniego "przyjaciela", podbiega i calkiem celnie "pac!" trzepie wen raczka. Po czym zbiera z ziemi ogluszona (i zapewne polamana) ofiare. Zaiste, bardzo po przyjacielsku... :/
Namietnie tez obserwuje mrowki oraz dzdzownice. Z tymi na szczescie nie probuje sie blizej zaprzyjaznic. Narazie...

Na koniec, poniewaz moje zycie zawsze musi zawierac nieco zupelnie niepotrzebnego pieprzu, we wtorek, kolezanka z pracy widziala na parkingu pod naszym budynkiem, nic innego, tylko niedzwiedzia! NIEDZWIEDZIA!!! A co gorsza, kiedy poszla zdac relacje do zarzadu budynku (zeby ostrzec ludzi przed nowym "sasiadem"), facet machnal wymijajaco reka i dodal, ze o tak, wiele innych osob widzialo go w ciagu minionego tygodnia! Ktos zauwazyl go w krzakach, ktos widzial jak przebiega przez parking, komus innemu zajrzal nawet przez okno do biura! :O
Pomyslec, ze odkad pogoda zrobila sie cieplejsza, codziennie podczas lunchu chodzilam sobie wokol budynku! Z tylu rzeczywiscie zaraz za parkingiem zaczynaja sie chaszcze, a glebiej las, usiany pojedynczymi domami tu o owdzie! Coz, na tyl budynku juz nie pojde za nic w swiecie! Pozostaje jednak ten maly problemik, ze niedzwiedz byl widziany z przodu! Aaaaa!!! :(
Najgorzej, ze nikt nie wydaje sie zbytnio przejety i nikt nie zamierza z tym nic zrobic. Ze swojej strony napisalam maila do Departamentu Ochrony Przyrody naszego Stanu (maja do tego specjalna stronke), zeby opisac gdzie i kiedy kolezanka widziala "miska", z zaznaczeniem, ze osobnik najwyrazniej niezbyt boi sie ludzi i samochodow, a to juz powod do obaw.
Ze swojej strony czuje sie mocno spanikowana. Nie dosc, ze kiedy przyjezdzam na 7 rano, moje auto jest zazwyczaj jednym z zaledwie trzech na parkingu i wokol panuje pustka, to jeszcze mieszkam doslownie 5 minut od pracy! Co to dla takiego niedzwiedzia przejsc te 3 km w okolice mojej chalupy???

Ugh... Mam nadzieje, ze dziad przeniesie sie glebiej w las... :/
A poki co, czekam na wyjazd, dluzszy weekend, plaze... I trzymam kciuki za poprawe prognoz. Po tym pieknym tygodniu, na niedziele zapowiadaja zalamanie pogody... Normalka, ze skoro jedziemy nad ocean, to prognozy pokazuja od niedzieli deszcz i spadek temperatury o jakies 10 stopni... :(

piątek, 14 lipca 2017

Nie powiem, zebym sie nudzila ;)

W Potworkowie sie dzieje. Na szczescie to takie zwykle, codzienne "dzianie" i choc troche klopotow i niepokojow jest (zgrzytania zebami tez), to oby tylko takie mnie w zyciu spotykaly. Tym bardziej, ze te niepokoje rownowazone sa przez nieco radosci, "podniety" oraz dumy. :)

Wakacje mijaja nam stanowczo za szybko. Kiedy czeka sie na kolejne wyjazdy, tygodnie mijaja jak szalone. Wlasnie sobie uswiadomilam, ze zostal tydzien do kolejnego wyjazdu, a kiedy z niego wrocimy bedzie juz koncowka lipca! Az zaczelam przegladac na Amazonie plecaki, bo przedszkolny Nika jest do szkoly za maly, a stary szkolny Bi po roku byl tak brudny, ze nadawal sie wylacznie do wyrzucenia. Nic jednak poki co nie kupilam, bo troche czasu jednak mamy. :)

Jak sie okazalo, z poprzedniego kempingu Bi przywiozla sobie cos wiecej niz umiejetnosc jazdy na rowerze bez bocznych kolek, chociaz zdobywanie tej umiejetnosci bezposrenio sie do pamiatki przyczynilo... :/
Otoz, Starsza przyznala, ze w czasie ktoregos z okrazen pola kempingowego, stracila rownowage, nie wyhamowala i wjechala w krzaki. Coz, zdarza sie nawet najlepszym. :D Nie ma co panikowac, prawda? Niestety, w Hameryce to NIEprawda... Bi miala pecha i najwyrazniej wjechala w Poison Ivy albo inne trujaca paskudztwo. :( Na szczescie zahaczyla o nia tylko  plecami. Mimo, ze byla w ubraniu, to jakis uparty listek musial pechowo wslizgnac sie miedzy t-shirt a spodenki. Najpierw wygladalo to na zadrapanie i babelki, troche jak ugryzienia komara. Nawet skomentowalam, ze strasznie Bi pozarly. Niestety, bable zamiast znikac, przez kilka dni sie rozrastaly, az w jednym miejscu urosly w wielka, jednolita, czerwona i swedzaca plame. :(

(Zdjecie troche przeswietlone, tak naprawde plama jest nieco ciemniejsza, a zaznaczam, ze wyglada duzo lepiej niz 2-3 dni temu! :/)

Teraz juz pomalutku plama zasycha, ale po moim wlasnym doswiadczeniu z Poison Ivy wiem, ze moze potrwac jeszcze nawet 2-3 tygodnie zanim zejdzie zupelnie. Mowie Wam, niemal teskno mi za nasza pospolita pokrzywa (tutaj tez wystepuje, ale duzo rzadziej), choc w dziecinstwie do smiechu mi nie bylo jak wsadzilam w nia lape. ;)

Coz... Plama Bi juz schodzi, czego nie mozna powiedziec o Nikowej opuchliznie. Nie, Nik nie wlazl solidarnie w trujace chaszcze. :) Nika cos ugryzlo. W czolo! We wtorek wrocilam z pracy i pierwsze co, to rzucilo mi sie w oczy "limo" na czole mlodszego. Myslalam, ze gdzies sie walnal, ale okazalo sie, ze zasnal w samochodzie kiedy skads z tata wracali, wiec maz moj zaparkowal pod drzewem, otworzyl wszystkie okna i pozwolil mu sie zdrzemnac. Jakis owad musial mu przejsc po buzi, Nik ja potarl, a owad ugryzl/uzadlil. :( Ale jak! W srode rano Mlodszy wstal i poskarzyl sie, ze oko nie chce mu sie otwierac. Spokojnie, tak naprawde sie otwiera, ale opuchlizna rozprzestrzenila sie na luk brwiowy co sprawia, ze Nikowi opada powieka. :(

(To zdjecie z czwartku. Opuchlizna pomalu schodzi. Na zdjeciu nie wyglada to najgorzej, chociaz widac, ze oko po prawej jest nieco mniejsze...)

Wyglada jakby sie z kims pobil, tylko ze nie ma siniaka lecz lekkie zaczerwienienie... ;) Nie wiem co za mutanty lataja nam po ogrodzie, pierwszy raz sie z czyms takim spotkalam... Na komara nie wyglada, za duza gula. Gdyby uzadlila go osa czy pszczola, wylby z bolu (przezylam to, to wiem), tymczasem Mlodszy narzekal tylko na swedzenie. Glosuje za pajakiem. :/

To niestety nie koniec rodzinnych przypadkow. W niedziele matka wypierdzielila sie na schodkach z tarasu, ktore wczesniej pomoczyly Potworki wracajac po chlapaniu w basenie. Na szczescie to tylko 3 stopnie, ale wygladalo na tyle niebezpiecznie, ze M. az podbiegl przerazony, a ja zdolalam wydusic, zeby mnie nie dotykal. Z bolu mowic nie moglam, bowiem walnelam lokciem w schodek, prad przeszedl mi przez cale ramie i nie moglam nim ruszac. ;) Okazalo sie jednak, ze lokiec i tak ucierpial najmniej. Obilam plecy i chociaz nic na nich nie widze, to bola mnie przy zakladaniu stanika. Najgorzej ucierpiala jednak doopa, ktora zjechalam po krawedziach dwoch stopni. Mam na prawym posladku "piekny" fioletowo - granatowy siniak wielkosci calkiem dorodnego jablka... ;)

(Sorki za fote moich 4 liter! Normalnie w zyciu bym Was czyms takim nie uraczyla, ale pomyslalam, ze ktos moze stwierdzic, ze przesadzam kiedy pisze, ze doopa boli mnie przy siedzeniu. Otoz, nie przesadzam... :D)

A zeby bylo smieszniej (choc mi chwilowo nie do smiechu bo siedziec nie moge), w srode, mimo ze wydawalo mi sie, ze jestem ostrozna, znow wywinelam orla na tych schodkach! Tym razem plecy jakos ocalaly, lokciem tylko lekko przydzwonilam w schodek, za to "poprawilam" siniaka na doopie, ktory to dopiero co troche przestal bolec. A ze trafilam kantem schodka nieco nizej, to go sobie jeszcze powiekszylam... :/

***

Z przyjemniejszych wydarzen, odkrylismy, ze Bi ruszaja sie trzy zeby naraz! Pozostala dolna jedynka oraz obie gorne. Niedlugo bedziemy miec w domu niezlego szczerbola, a Wrozka Zebuszka niech juz lepiej zacznie oszczedzac. ;)

Skoro o zebach mowa, to Nik zaliczyl kolejna kontrole u dentysty. Kontrola jak kontrola, Nik akurat ma uzebienie w stanie idealnym, chociaz on sam marzy o wypadajacych zebach, jak u siostry. :) Usmialam sie jednak z entuzjazmu, z jakim Nik podchodzil do wizyty w gabinecie. Dla mnie, jako dziecka, wizyta u dentysty to byla trauma, a tu prosze. Nik przez 3 dni odliczal i zloscil sie, ze czas tak wolno leci. ;) W poniedzialek wstal i natychmiast zaczal rozprawiac, ze dostanie nowa szczoteczke, nowa paste i wybierze sobie naklejki oraz sticky hand (taka gumowa lapka pokryta jakby klejem, ktora przykleja sie do gladkich powierzchni). Napalil sie na ta "sticky hand" jak szczerbaty na suchara, a ja staralam sie go przygotowac na to, ze w dentystycznej skrzyni nagrod, moze jej nie byc. ;) Mlodszy nawet nie chcial tego sluchac, ale na szczescie "lapka" byla. Nawet druga znalazla sie dla Bi. Uff... :)
Swoja droga, to niesamowite, ze Nik po pol roku nadal pamietal, ze wlasnie ta duperelke wybral sobie u dentysty ostatnio. Szczegolnie, ze zabawka szybko zostala oklejona brudem oraz wlosami i w ciagu kilku dni wyladowala w koszu. ;)

Poza tym, musze pochwalic Kokusia! Mlodszy Potworek, moj malutki syneczek, umie jezdzic na rowerze na dwoch kolkach! :)
Pisalam ostatnio, ze na kempingu, kiedy Bi uczyla sie jezdzic, M. odkrecil kolka boczne rowniez Nikowi. Ten zas odpychal sie nogami i swietnie balansowal, ale pedalowac za cholere nie chcial. Przekonywalismy, podtrzymywalismy, na nic. Nie i nie, on sie boi, on nie chce, on woli po swojemu. Odpuscilismy, bo stwierdzilam, ze w koncu ma czas na takie akrobacje. Okazalo sie jednak, ze kiedy zostawilo sie Nikowi wolna reke, sam pomyslal, przekalkulowal i w koncu poprosil, zeby mu pomoc. We wtorek podtrzymywalam go, zeby zrobil pierwsze kolko pedalami, a potem juz je-chal! Tak jak myslalam, swietnie trzymal rownowage, potrafil nawet zahamowac, jedynie z ruszaniem mial problem. Zaledwie dzien pozniej cwiczyl juz i to!
Czy musze dodawac, ze jestem dumna jak paw?! Moj 4.5-letni syn jezdzi na rowerze na dwoch kolach! Kto by sie spodziewal! :)

Co jeszcze?

Oprocz basenu, rowerow i kempingow (oraz pracy, sprzatania, prania i gotowania, bleee...), lato uplywa nam tez na nauce. Czy raczej moich probach cwiczenia z Potworkami tego czy owego, choc przyznaje, ze z systematycznoscia leze. Bardzo bym nie chciala, zeby Bi zapomniala przez wakacje jak sie rozszyfrowuje wyrazy po gloskach, a Nik zeby jego postepy w motoryce malej poszly w las. Dusze wiec Bi o czytanie ksiazek, a Nikowi kupilam cwiczenia z zadaniami do wyciecia i przyklejenia odpowiednich elementow. Czy musze dodawac, ze przy naszych "lekcjach" slysze wylacznie jeeeeki? ;) Normalka, ze to co sprawia trudnosc, jest nielubiane. Limit Bi to jak narazie 4 zdania! :/ Trzy jeszcze jakos ida, Starsza czyta wyrazy ktore zna, inne stara sie rozszyfrowac. Ale ostatnie zdanie to zazwyczaj juz droga przez meke. Bi zlosci sie, mekoli, tarza po kanapie z frustracja, co oczywiscie irytuje mnie, bo ilez mozna powtarzac, ze to juz ostatnie zdanie, jeszcze trzy wyrazy (z ktorych jeden znasz), dasz rade, skup sie, zaraz bedzie koniec, itd... :/

Nik za to fatalnie operuje nozyczkami. Wiecie jak sie prawidlowo trzyma nozyczki? Otoz moj syn wykreca dlon do srodka i tnie kompletnie druga strona tego narzedzia! Nie wiem jak mu tak wygodnie i dziwie sie, ze w ogole jest w stanie cokolwiek w ten sposob wyciac... Ale moje poprawianie konczy sie oczywiscie wscieklizna i cale zadanie oczywiscie lezy i kwiczy. Odpuszczam wiec. To z Nikiem czasem najlepsza taktyka. Dac mu wolna reke i czekac az sam do czegos dorosnie. Nie wiem czemu z tymi nieszczesnymi nozyczkami ma takie problemy. Zaczelam z nim bowiem cwiczyc "snap words" (wyrazy, ktore dziecko ma znac na pamiec, bez literowania) z zerowkowej listy i calkiem niezle mu "wchodza". Nawet kiedy za zadanie ma je przepisac kilka razy, nie ma problemu. Tylko cwiczenia z nozyczkami mu nie odpowiadaja. Kariery krawca mu nie wroze. ;)

***

Poworki korzystaja wiec z lata ile wlezie, ale cos od zycia nalezy sie tez i rodzicom. :) A rodzice, jak to rodzice, kiedy ma sie niemal 40 lat, chlapanie w basenie nie wystarczy. ;)
Odbylismy z M. cala serie rozmow, kalkulacji, dyskusji, troche zmienialismy zdanie (glownie ja, bo to ja jestem ta niezdecydowana w naszym zwiazku) w jedna czy druga strone, ale koniec koncow postanowilismy sprzedac nasza stara (stara??? Zaliczylismy nia zaledwie 3 wyjazdy! :D) przyczepke i kupic wieksza.
Powody naszej decyzji sa dwa: troche mielismy dosc lozka w tamtej przyczepce, a troche zmusily nas do tego okolicznosci. O tych "okolicznosciach" za moment. Najpierw o lozku.

Wiekszosc przyczepek ma duze, podwojne lozko jako staly element wyposazenia. Nasza nie miala. Trzeba bylo obnizyc stol i z poduszek w oparciach ulozyc "materac". Problem w tym, ze poduszki, choc teoretycznie jednej wielkosci, jednak troche sie roznily, jedna byla bardziej ugneciona, inna mniej, w rezultacie tworzac nierownosci, ktore sprawialy, ze nie dosc ze czlowiek turlal sie uparcie na jedna czy druga strone, to jeszcze budzil z bolem plecow. Kto spal kiedykolwiek na kiepskim materacu, ten wie. To jednak bylam w stanie przelknac i upieralam sie, ze chce "wycisnac" z naszej przyczepy chociaz ten jeden sezon. No przeciez dopiero co ja kupilismy! :/

To teraz bedzie o "okolicznosciach", a raczej calej sytuacji, ktora sprawila, ze szala przechylila sie jednak na kupno nowej przyczepy...

Otoz, podczas ostatniego wyjazdu wynikla przykra sprawa zwiazana z opieka nad naszym psem. Potwierdza sie, ze z rodzina najlepiej na zdjeciu, a na ta (i tak praktycznie nie istniejaca), ktora mamy na miejscu, nie mamy co liczyc.

Zazwyczaj kiedy wyjezdzalismy, nasza suczka opiekowala sie ciotka M. Ona sama zawsze twierdzila, ze sprawia jej to przyjemnosc, a przy okazji zawsze "wprowadzala" sie do naszego domu, cieszac sie ogrodem i zielenia, z racji, ze na codzien mieszka w ciasnym mieszkanku na 2 pietrze.

Tu musze nadmienic, ze ciotka M. to osoba bardzo "specyficzna". W skrocie, stara panna (niby ma faceta, ale to taki zwiazek - niezwiazek, poza tym czesto stwierdzam, ze "stara panna" to stan umyslu :D) o dominujacym charakterku, posiadajaca dwa koty i dokarmiajaca cala gromade bezpanskich. O tym jej "dokarmianiu" mozna ksiazki pisac. Zima rozklada na murkach gazety zeby kotkom dupki nie marzly w oczekiwaniu az wyjdzie z miskami, a swojego faceta przymusila do sklecenia kilku schronow na ksztalt "cieplarni", tylko mniejszych. Co wiecej, ona do tych "schronow" ciagnie przedluzaczami prad i wsadza grzalki kiedy jest mroz! Czaicie? Pomijam juz, ze to straszne ryzyko pozaru, ale kto wstawia grzalki do "domkow" dla bezpanskich kotow???
Wybaczcie ten przydlugawy opis, ale konieczny jest, zebyscie zrozumialy z jaka osoba mamy do czynienia...
No, ma swira (kota) kobieta i nie moze przezyc, ze kiedy wychodzimy z domu, Maya zamykana jest w klatce. Nie przyjmuje do wiadomosci, ze nam tez zupelnie sie to nie podoba, ale ze Maya ma straszne zapedy destrukcyjne, uznalismy, ze nie mamy wyjscia. Poza tym, nie wiem jak jest w Polsce, ale tutaj takie klatki to normalny element wyposazenia dla psow i nikt nawet nie zwraca na to uwagi, a my i tak kupilismy klatke wielkosciowo przeznaczona dla labradora badz wilczura, a nie dla sredniej wielkosci rasy. Nie, wedlug slow ciotuni, my sie nad psem znecamy i nie powinnismy posiadac zwierzat... :/

Od jakiegos czasu dusila nas, zebysmy ogrodzili wiate na samochody siatka i zrobili do niej odsuwana brame (aby mozna bylo nadal wjezdzac autem), zeby podczas naszej nieobecnosci sluzyla jako wybieg dla Mai! Przyznaje, ze szczeki nam opadly, ale poczatkowo, z grzecznosci, mowilismy ze sie zastanowimy. W koncu dom oraz dzialka naleza do nas i to nasza decyzja jak je zagospodarujemy.
Nasz ogrod to moze nie szczyt stylu i elegancji, w tym roku w ogole jest zarosniety i zaniedbany, a ta wiata to watpliwa ozdoba, ale nie potrzebuje jej "upiekszac" dodatkowo jakas dziwna konstrukcja z siatki! W koncu jednak, przed ostatnim wyjazdem, ciotka zadzwonila do M. spytac, czy "juz" ogrodzil wiate siatka. Tak jakby to bylo oczywiste, ze to zrobimy, skoro ona sugeruje! :/ Kobieta jest przyzwyczajona do niepodzielnych rzadow, jej facet robi wszystko dokladnie pod jej dyktando, wiec nawet jej pewnie nie przyszlo do glowy, ze ktos moze nie zastosowac sie do jej wskazowek. Kiedy wiec M. stanowczo powiedzial, ze nie zamierzamy nic takiego robic, a pies teraz, kiedy M. pracuje na druga zmiane ma naprawde dobrze (bo w klatce nie siedzi w ogole), wsciekla powtorzyla, ze niektorzy ludzie nie powinni miec zwierzat i rzucila sluchawka! :/

Jesli o mnie chodzi to krzyzyk jej na droge. Moze sie juz nie odezwac, plakac nie bede. I tak toleruje ja wylacznie dlatego, ze to ciotka M. i zeby Potworki mialy choc namiastke dalszej rodziny...

Pozostal jednak problem co zrobic z Maya podczas naszych wyjazdow.

Poprosilam mojego tate. Tata mieszka niecale 10 minut drogi od nas, wiec nie musi zbyt daleko jezdzic, a podjechanie dwa razy dziennie do psa, wypuszczenie go na siusiu, danie swiezej wody, karmy itd. nie zajmuje az tyle czasu.
Wiem oczywiscie, ze tata pracuje, ale w gre wchodzilo tylko popoludnie w sobote, niedziela, poniedzialek, wtorek (ktory byl tu swietem wolnym od pracy) oraz sroda rano. Tylko dwa dni byly pracujace, a z tego w jednym potrzebowalismy zeby podjechal tylko z rana, bo wieczorem wracalismy. Nie wydawalo mi sie ze to az takie obciazenie...

Niestety, przeliczylam sie. Dzwonilam do taty co wieczor spytac jak sobie radzi, jak Maya, itd. I juz w poniedzialek uslyszalam bardzo nieprzyjemny wyklad na swoj oraz M. temat. M.in. ze dla niego przyjechanie do nas to 1.5 godziny z glowy, dwa razy dziennie daje 3 godziny, a to juz pol dnia, ze on ma swoje zycie, ze mamy sie zastanowic czy chcemy sobie jezdzic, czy posiadac psa, itd.
Nie opisze Wam, jak przykro mi sie zrobilo. Ja nie prosilam ojca, zeby przyjezdzal za kazdym razem na 1.5 godziny. Wrecz przeciwnie, podkreslalam, zeby sie nie klopotal, zeby tylko Maye wypuscil na "zalatwienie sie", dal wode, jedzenie i tyle. Ze to tylko 3 pelne dni i dwie polowki. Nic jej nie bedzie... On sam na siebie nalozyl obowiazek rzucania psu patyka przez godzine (Maya moze tak biegac w nieskonczonosc), a potem ma pretensje...
Po chwilowym smutku, ze nawet na ojca nie mam co liczyc, przyszla jednak zlosc. Kurna, czy ja naprawde prosilam o tak wiele?! Cale dziecinstwo pamietam, ze z mama i siostra, opiekowalysmy sie psami znajomych, wyprowadzalysmy psy sasiadow, karmilysmy im koty i rybki! Nie bylysmy rodzina tylko znajomymi, a nie robilysmy z tego zadnego problemu! Bo przeciez niemal kazdy posiada jakies zwierzatko, ale nie oznacza to, ze trzeba sie zamknac z tym zwierzakiem w czterech scianach i juz nigdzie nie wyjezdzac! No bez przesady! Ale dla mojego ojca to bylo za duzo! I zrozumialabym gdyby musial jechac do nas pol godziny. Ale on mieszka w sasiednim miasteczku, niecale 10 minut drogi! :/

Zaprawde powiadam Wam, z rodzina najlepiej na zdjeciu. ;)
Albo, nie wiem, moze to ja jestem dziwna i mam wygorowane oczekiwania? Powiedzcie?

W kazdym razie, po wysluchaniu jak to mojemu tacie ciezko i jacy to my jestesmy nieodpowiedzialni, zazgrzytalam zebami i stwierdzilam, ze wiecej go nie poprosze! Siadlam wiec z wydrukami naszych rezerwacji i zaczelam glowkowac.
Kiedy rezerwowalam kempingi, staralam sie wybierac takie, na ktorych mozna miec zwierzeta. Nie majac jednak w tej materii zadnego doswiadczenia, nie wiedzialam, ze wiekszosc pol kempingowych zezwala na zwierzaki tylko w okreslonych czesciach, a na stronie do robienia rezerwacji nie bylo to jasno zaznaczone. Dopiero kiedy wydrukowalam potwierdzenia, zaznaczone bylo, ze akurat na tej miejscowce, zwierzeta sa niedozwolone. Wtedy jednak az tak bardzo sie nie przejelam, bo przeciez ciotka M. zawsze zapewniala, ze dla niej to sama radosc... :/

Teraz jednak, kiedy sprawy z opieka nad psem sie pokomplikowaly, spojrzalam na potwierdzenia rezerwacji na nasze pozostale 4 kempingi. Musze przyznac, ze mialam wiecej szczescia niz rozumu, bo jak na 3 poprzednie, ani jedna miejscowka nie byla "pet - friendly", tak na 4 pozostale az 3 pozwalaja na obecnosc psow! :) Z ostatnim wyjazdem mi sie niestety nie poszczescilo, bo te pole kempingowe nie zezwala na obecnosc zwierzat w ogole. :/ Bedziemy musieli odwolac rezerwacje i albo znalezc cos w innym miejscu, albo nigdzie juz nie wyjezdzac. Szkoda jednak by bylo, bo to bedzie ostatni letni dlugi weekend. :)
A do pozostalych trzech miejsc bede jeszcze dzwonic i dopytywac, zeby potem nie miec przykrych niespodzianek. ;)

I tu dochodzimy ponownie do kwestii przyczepki. W naszej starej, nie dosc ze lozko niewygodne, to jeszcze zupelnie nie bylo miejsca na psa! To znaczy, miejsce by sie znalazlo, ale wtedy kompletnie nie byloby gdzie stanac. Nasz pies to niestety nie jamnik czy inna chihuahua. ;)
Kwestia lozka i zwiazanego z nim przerywanego snu, wyplywala w kazdej rozmowie o kolejnych wyjazdach, wiec brak opieki nad Maya byl ta kropla, ktora przelala czare. Stwierdzilismy, ze szukamy czegos wiekszego! W poszukiwaniach bylismy ograniczeni dosc waska brama pod domem oraz maksymalnym ciezarem, ktory moze ciagnac auto M. Oprocz tego, koniecznie chcielismy, zeby przyczepa miala pietrowe lozko, aby Potworki nie musialy spac razem (co laczyloby sie oczywiscie z wzajemnym rozpychaniem, kopaniem i klotniami), dosc szybko wiec poszukiwania zawezilismy do kilku modeli.
Moim warunkiem bylo jednak, zeby najpierw znalezc kupca na stara przyczepke. Jestem pragmatyczna az do bolu, nie lubie szastac pieniedzmi, a poza tym mialam ciarki na mysl o dwoch "klamotach" stojacych na moim ogrodzie. ;) Mialam tez obawy, ze na to "malenstwo" nie bedzie zbyt wielu chetnych. A tu niespodzianka! W 3 dni znalezli sie kupcy, dajacy nam w dodatku wiecej pieniedzy niz spodziewalismy sie, ze za nia wezmiemy! Para ta od kilku lat jezdzila pod namiot, az wkoncu poczuli ze dosc maja 2-godzinnego rozkladania, porannego rozpalania ogniska zeby sie rozgrzac i ogolnej niewygody. :)

To byla zeszla sobota, a nas dopadla panika. Mamy kolejny wyjazd za 2 tygodnie (teraz juz za tydzien), a tymczasem zostajemy bez przyczepy! Aaaaaa!!! ;)

Podobnie jednak jak ze sprzedaza, mielismy sporo szczescia z kupnem. Obejrzelismy nowiutka przyczepke u dilera, za ktora jednak wolali jak za zboze w zwiazku z kilkoma dodatkowymi (i bezsensownymi) akcesoriami. M. juz rozwazal jazde do innych dilerow w Stanie New Jersey lub Nowy Jork, oddalonych od nas o jakies 3 godziny, ale majacych znacznie przystepniejsze ceny...
Traf jednak chcial, ze znalazl prywatne ogloszenie o sprzedazy przyczepy, w miasteczku oddalonym od nas o 15 minut jazdy. Facet sprzedawal zaledwie roczna przyczepe po bardzo okazyjnej cenie. Az troche glupio mi bylo, bo my jeszcze nieco wytargowalismy, a potem sie okazalo ze ow czlowiek wyprzedaje sporo swojego dobytku, bo sie rozwodzi. :( I to w kiepskim stylu, bo np musielismy poczekac kilka dni na zapasowe klucze do przyczepki, bowiem zostaly w jego dawnym domu, do ktorego jemu nie wolno sie zblizac bez oficjalnej zgody bylej malzonki (nakaz sadowy)... Poczulam sie troche jakbym zerowala na czyims nieszczesciu, bo facet mogl spokojnie wystawic przyczepke za duzo wyzsza cene, a wystawil ja tylko za tyle, ile mu jeszcze zostalo do splaty w banku. :(

W kazdym razie, juz od poniedzialku, stoi nam na ogrodzie nowe cudo.

(Nowy wakacyjny domek jest dluzszy od starego o niecale 2 m)

Zeby nie bylo za pieknie, "cudo" okazalo sie miec zepsuta pompe. ;) Na szczescie M. zamowil nowa i twierdzi, ze bez problemu wymieni. Oby. :/
Oprocz tego, musielismy kupic nowy materac na lozko, bo go nie bylo. Sprzedajacy twierdzil, ze kupili z ex nowy, bo oryginalny byl niewygodny. A przy rozwodzie jego "byla" go zabrala. :/

(Powojne lozko, oh yeah!)

Mnie zas dziwi, ze zabrala sam materac zamiast calej przyczepki. ;)
Przyczepa ma duza lodowke, osobny zamrazarnik oraz nawet piekarnik! :O
Na zdjeciu wyzej, niemal w lewym gornym rogu, widac tez kawalek ekranu. Facetowi zainstalowano na zamowienie tv oraz DVD! Bi juz dopytuje czy bedziemy ogladac bajki, ale mowy nie ma! Nawet na deszczowe dni, wole zabrac planszowki, puzzle, kredki, itd. Podczas tych wyjazdow chce spedzac czas z dziecmi, tak naprawde spedzac go razem, a nie gapic sie w telewizor! :/

(Widok na lewo od wejscia. Widac wbudowana lodowko - zamrazarke, a w glebi pietrowe lozko)

Po prawej stronie od wejscia jest podwojne lozko, a na wprost - kuchnia, skladajaca sie w sumie tylko z kuchenki, podwojnego zlewu oraz lodowki. Nie ma niestety zadnej powierzchni gdzie mozna by chociaz kanapke posmarowac. :/ Na szczescie, po przeciwnej stronie jest stolik jadalniany, gdzie mozna to zrobic. Zlew ma tez specjalne pokrywy, wiec mysle, ze jedna jego polowe przeznacze wlasnie na taka powierzchnie "robocza".

("Jadalnia")

Tutaj stolik oraz siedzenia rowniez skladaja sie w pojedyncze lozko. Moze kiedys z niego skrzystamy, jesli ktores z Potworkow zaprosi na wyjazd kumpla. Narazie cieszymy sie, ze nie musimy rano szybko skladac lozka, zeby mozna bylo w ogole usiasc przy stole. ;)

(lazienka)

W lazience jest wiecej szafek oraz polek, chociaz sa w sumie zbedne.

(Miedzy lazienka a pietrowym lozkiem, schowana jest spora szafa)

Ogolnie przyczepa jest sporo wieksza niz poprzednia i co najwazniejsze, obok duzego lozka lub przy wejsciu, jest wystarczajaco miejsca, zeby mogl polozyc sie tam pies, nawet takie "bydle" jak Maya. :)

Jest jeszcze jedna rzecz, ktora najbardziej cieszy M. Nie widac tego zbyt dobrze na zdjeciach, ale oba lozka pietrowe posiadaja zaslonki, ktore mozna zasunac dla prywatnosci. Wokol duzego lozka zas, idzie kotara podwieszona na suficie (cos na ksztalt zaslon wokol lozek w szpitalach), ktora rowniez mozna zasunac. M. juz sie cieszy na swobodne bzykanko. :D

No i jak to jest, ze wydaje mi sie, ze mam tylko pare rzeczy do wspomnienia, a potem wychodzi tasiemiec??? ;)

Milego weekendu!

sobota, 8 lipca 2017

Nie ma jak urlop!

Nawet krotki!

Uwaga, tasiemiec + multum zdjec!!! ;)

Obawiam sie, ze zaden z naszych pozostalych kempingow nie przebije tego, bo byl najdluzszy i... zwyczajnie najfajniejszy. :) Tak juz mamy, ze kiedy gdzies wyjezdzamy, oprocz leniuchowania lubimy tez polazic, pozwiedzac, poszwendac sie po okolicy.  Dobrze, przyznaje, ze ja sama nie mialabym nic przeciwko, zeby klapnac na kocu na plazy (tudziez na lezaku przy basenie) i nie ruszac sie z niego przez 3 dni. Ciagnieta jednak przez M. zeby gdzies wybyc, nie opieram sie zbytnio. Warunkiem jest wypita rano albo kupiona po drodze, kawa. Bez kawy sie nie rusze. ;)

Nasz kemping zaczal sie co prawda dosc pechowo. Zle milego poczatki. ;) Ale od poczatku...

Jechalismy do Letchworth State Park w polnocno - zachodniej czesci Stanu Nowy Jork.
Taka mala dygresja - "park" tutaj moze oznaczac zwykly maly park w miescie, z laweczkami oraz placem zabaw. Jesli jest to jednak "state park", czyli park stanowy, oznacza to spory teren, ktory dany Stan wydzielil dla ochrony przyrody, miejsca historycznego, etc. Takie "parki" czesto maja kempingi oraz inne atrakcje dla wizytorow (odplatne, rzecz jasna), pozwalajace na utrzymanie danego miejsca.
Do wlasnie takiego "parku stanowego" jechalismy. Nawigacja pokazywala, ze mamy przejechac dystans w niemal rowniutkie 6 godzin. Nie tak zle. ;)

Teoretycznie. Bowiem w praktyce musielismy zatrzymac sie raz na siusiu oraz rozprostowanie nog, dwa razy zeby zatankowac, bo auto ciagnace przyczepke palilo jak smok, raz zeby kupic cos na szybko do zjedzenia bo Potworom nie wystarczaly przekaski zabrane przez rodzicieli, oraz mielismy jeden nieplanowany postoj niemal u celu, bo "Kupkaaaaa!!!!" (autentyczny cytat). Uroki podrozy z dziecmi. ;)
W naszym malutkim Stanie, co chwila sa jakies zjazdy i na kazdym mozna zalatwic wszystko "od reki". Tutaj musielismy uwaznie sledzic znaki, bo nie dosc ze zjazdy byly znacznie od siebie oddalone, to czesto okazywalo sie, ze tam gdzie sa toalety, nie ma stacji benzynowej. Albo nic do jedzenia.

W koncu jednak bylismy niemal u celu. Z tylu mielismy regularne stereo z "A daleko jeszcze? A kiedy dojedziemy??? Ja chce byc juz na miejscu!!!" Bi, polaczone ze szlochaniem Nika. Podczas ostatniej godziny podrozy, Mlodszy po prostu skapitulowal. Zaczal ryczec, a kiedy nasze proby uspokojenia go albo zabawienia spalily na panewce, zaczelismy go ignorowac. A raczej probowac to robic najlepiej jak sie da, bo ciezko uciec przed wyciem rozlegajacym sie tuz za toba... ;)

Na ostatnich nerwach sledzilismy uwaznie nawigacje, mowiaca, ze jeszcze tylko 15, 10, 5 minut... Juz, juz niemal oddychajac z ulga...

A tu zonk!

Wjazd do parku zamkniety z powodu przebudowy. Prosze jechac wedlug znakow do kolejnego!
No dobra, co za problem, podjedziemy jeszcze kawalek... Uspokajajac rozczarowane i zaplakane dzieciny, ktorym to dopiero co triumfalnie oglosilismy, ze jestesmy u celu, a ktorym musielismy sprostowac, ze jednak nie, jedziemy. I jedziemy. I jeszcze jedziemy. Nie zartuje, przejechalismy chyba dobre 5 km. W ktoryms momencie zastanawialismy sie nawet czy nie ominelismy jakiegos znaku i nie jedziemy w zlym kierunku. Wtedy nie zdawalismy sobie sprawy z tego, jak rozlegly jest ten park...

W koncu jest! Wjazd! A z nim kolejny zonk... Obie "budki" straznikow zamkniete, zadnych znakow, super po prostu...
Troche szczescia jednak mielismy, bo zaraz za zakretem napatoczylo sie auto straznika. Podeszlam zapytac w jakim kierunku mamy sie udac na kemping i szczeka mi opadla, kiedy facet (z przekomicznym nowojorskim akcentem) oznajmil, ze do konca drogi, w lewo, a nastepnie 9 mil (okolo 14 km!!!!) na polnoc! Az jeszcze raz zapytalam czy na pewno powiedzial 9 mil?! Niestety, to wlasnie powiedzial... ;)

Tutaj chyba jest najlepszy moment, zeby wtracic, ze dopiero po fakcie popatrzylam uwazniej na mape i poczytalam. Park ten ciagnie sie wzdluz rzeki oraz dolin przez nia utworzonych. Jest dosc waski, ale dluuugi. Glowna droga ciagnie sie okolo 20 km. Wjazdow do parku jest kilka, a ten do ktorego trafilismy byl niestety blizej glownej atrakcji parku - kanionow, niz pola kempingowego.

Jechalismy wiec jeszcze jakies 15 minut podziwiajac migoczace miedzy drzewami wawozy oraz rzeke, az w koncu dotarlismy do biura kempingu. Zameldowalismy sie, po czym szczesliwi, ze jestesmy u celu, ruszylismy w kierunku wlasciwego pola kempingowego. Ktore to okazalo sie oddalone o kolejne 3 km! Tam po prostu wszedzie bylo daleko! ;)

Jesli myslicie, ze to juz koniec atrakcji, to nie. Jeszcze nie. :)

Otoz, dobra polowa drogi na kemping, minela nam w deszczu. Padalo, lalo, mzylo, kropilo i tak na zmiane, przez jakies 3 godziny. Pomijajac fakt, ze fatalnie sie w taka pogode prowadzi (chociaz ja tam jechalam jako pasazer), to z niepokojem sledzilam prognozy w miejscu, w ktore jechalismy. Te zas uparcie pokazywaly deszcz do okolo 16. I rzeczywiscie. Jakies 2 godziny przed dotarciem do celu, nagle sie rozpogodzilo, wyszlo piekne slonce i ogolnie pogoda zrobila sie cudna. Kiedy dotarlismy jednak na nasze miejsce biwakowe, widac bylo wyraznie, ze padalo tam przez wiekszosc dnia. Ogolnie, wszystko tonelo w blocie, przy skraju stala wielka kaluza, a z metalowego "pojemnika" sluzacego za miejsce na ognisko zrobil sie stawik. Jak tylko M. w miare stabilnie zaparkowal, wygrzebalam z przyczepki adidasy, ktore Potworki w ciagu pol godziny tak oblepily blockiem, ze trudno bylo dostrzec jakiego byly koloru. Smugi blota pokrywaly rowniez ich lydki, a spodenki znaczyly kropelki zaschnietej brudnej cieczy.

Wiadomo, Potworkom warunki zupelnie nie przeszkadzaly i jak tylko wyciagnelismy z bagaznika rowerki, rzucily sie do zabawy...My jednak mielismy miny niezbyt wyrazne. Byla juz prawie 19, bylismy wykonczeni po podrozy, a tu jeszcze mielismy wizje babrania sie przez 5 dni w blocie...

Nie bylo jednak az tak zle. ;) Co prawda okazalo sie, ze ogolnie wody gruntowe maja tam wysokie, bo woda z naszego biwaku wsiakala przez dwa dni, a na calym polu kempingowym do konca staly kaluze, jednak przez reszte wypadu nie spadla ani kropla deszczu i w ogole niemal caly czas swiecilo slonce. I chociaz bylo chlodniej niz na naszym "poludniu", bo maksymalnie 25 stopni, to i tak zdolalam sobie spalic dekold, ramiona oraz kark (nawet pomimo kremu z filtrem). ;)

(Nasza kolejna miejscowka. Okolo poludnia mielismy nawet piekne sloneczko w tym lesie)


Co wiec porabialismy?

Ranki przeznaczylismy na dobudzanie sie, plac zabaw dla Potworkow oraz basen. Wieczorami siedzielismy przy ognisku do 23, a ze pole kempingowe bylo w lesie i rano niewiele dochodzilo tam slonca, Potworki spaly laskawie do 8. Potem pomalu sniadanie (najczesciej przy stole piknikowym), mycie oraz kawa dla rodzicow (rowniez na swiezym powietrzu, bajka!). W czasie kiedy my saczylismy poranna kawke, Potworki juz pomykaly na rowerkach. Przez wiekszosc kempingu biegly drozki pokryte jakby jasnym zwirkiem, ale bardzo mocno ubitym, wiec dzieciarnia naokolo zawziecie korzystala z dwukolowcow. ;) Na plac zabaw oddalony o jakies 10 minut piechotka Potworki rowniez zasuwaly na rowerach, a ja zalowalam, ze nie mam wlasnego. Jesli chodzi o place zabaw, caly park okazal sie rewelacyjny! Gdzie sie nie ruszylismy, tam stalo kilka hustawek oraz zjezdzalni z drabinkami. Wszystko zadbane i z laweczkami dla rodzicow. Bomba!

W sumie, mielismy tam 3 pelne dni, z ktorych jeden przeznaczylismy na podziwianie wawozow oraz wodospadow, jednen na wypad nad Niagare (tak, pojechalismy!) i jeden na ostatnie wawozy oraz ogolne byczenie sie. :)

Basen park ma jeden, ogrooomny, czysty (chociaz przebieralnie juz nie bardzo, wiec nie korzystalismy), raczej plytki i... lodowaty. ;) Cieszylam sie, ze mam wymowke w postaci okresu (to moje wyjazdowe fatum...) i nie musze do niego wchodzic. Potworki chlapaly sie w kamizelkach, a poza tym pilnowal ich tatus. Dziwie sie, ze sie zamoczyl, bo zazwyczaj nie kwapi sie do wody, a tutaj prosze. ;)

(Nie dajcie sie zwiesc. Taki spokoj to tylko w dni powszednie i zaraz po otwarciu. Normalnie basen byl pelniusienki)

Niestety, kontynuacja naszego poczatkowego pecha, byl pech koncowy... Piekne, nowiutkie "kapoki" ktore kupilam Potworkom przed samym wyjazdem, zostaly ostatniego dnia na basenie! Przewiesilam je przez barierke, zeby obciekly i w chaosie zbierania jeczacych Potworkow z plywalni (niewazne, ze trzesa sie jak galareta, niewazne sine usta, oni beda siedziec w wodzie do oporu...) zapomnialam o nich na smierc! Wsciekla jestem na siebie, bo nie dosc, ze strasznie mi sie podobaly, to jeszcze drogie byly cholercia, $30 za sztuke! Fortuna to moze nie jest, ale juz wczesniej kupilam im inne, tansze, ktore jednak okazalo sie nie maja certyfikatu strazy przybrzeznej i na publicznym basenie nie pozwolono nam ich uzyc (glupie wymogi swoja droga). Po co im prawdziwe, grube kapoki na basen czy nad jezioro??? Ale skoro takie maja zasady, kupilam inne, juz zatwierdzone przez straz przybrzezna. I co? Zapomnialam ich!!! :((( I zebym sie zorientowala po powrocie na kemping! Wtedy mozna bylo wrocic i moze jeszcze bym je odzyskala. Ale ja zauwazylam ich brak dopiero po powrocie do domu! :( Szlag by to! Kolejnych juz nie kupuje, bo wydalam w tym roku $100 na same kamizelki do plywania. Beda sie Potworki chlapac bez... :/

Poza tym jednym, niezbyt przyjemnym wydarzeniem, reszta wypadu uplynela jednak swietnie!

Polazilismy po kanionach. Ze wzgledu na Potworki ruszylismy oczywiscie na najprostsze, najbardziej uczeszczane szlaki. Niektore z nich zreszta okazaly sie wcale nie takie latwe. W tamtych okolicach caly poprzedni tydzien padaly deszcze. Wszystko bylo wiec podmyte woda, rozmyte, sliskie i blotniste. W niektorych miejscach trzeba bylo uwazac, bo jeden zly krok oznaczal wywiniecie orla i zjechanie na tylku w dol po blocie. W innych, szlo sie przez blotne kaluze bo innej drogi po prostu nie bylo. ;) Poza tym, zszokowal mnie brak zabezpieczen. Czlowiek wspinal sie nad wawozami, ktorych wysokosc dochodzila do 180m, a od przepasci dzielil cie tylko kamienny murek siegajacy ud. Czesto zaraz za tym murkiem byl juz spad! Malo mi serce nie stanelo, kiedy raz przez kilka sekund odwrocilam sie zeby zrobic zdjecie, M. tez sie zagapil, rozgladam sie, a kawalek dalej Nik wlasnie na ten murek wlazil!!! W tym akurat miejscu poza murkiem bylo jakie 1.5m do krawedzi, ale to pokazuje tylko jak niebezpieczne bylo to miejsce (i jakie pomysly miewaja 4-latki)! :/

(Widzicie jakie niziutkie byly te murki?!)


W kazdym razie zdjecia robia wrazenia. Wrocilismy ubloceni, upoceni, wykonczeni ale zadowoleni. A Potworki mialy jeszcze sile ganiac z poznanymi na kempingu dziecmi... ;)

(Piekna tecza nad wodospadem)

(Potworki z kolejnym wodospadem w tle)
(Jeszcze jeden, malowniczy wodospad)
(Kamienny mostek nad rzeka. Nie wiem dlaczego woda ma tam taki brzydki kolor. Moze to miec zwiazek z ostatnimi obfitymi deszczami, albo material, z ktorego zbudowane sa skaly kanionow, latwo sie wymywaja)
(Z wyzej polozonych terenow mozna bylo podziwiac takie widoki)
(W glebi lasu zas, pochowane byly mniejsze wodospadziki)
(Oraz sliczne kaskady, w ktorych brodzily dzieci)
(Wlaczajac Potworki)

Park ma tez kilka muzeow. Z nich udalo nam sie odwiedzic tylko jedno i to wylacznie dlatego, ze Potworki usnely w aucie, zatrzymalismy sie wiec w pierwszym lepszym miejscu, M. zostal w aucie, a ja udalam sie na zwiedzanie. Muzeum to przypominalo raczej skansen. Byly tam zrekonstruowane XVIII - IXX-wieczne pionierskie chaty oraz pomnik, postawiony na czesc bialej kobiety - Mary Jemison, ktora jako dziewczynka zostala porwana przez indian, ale majac pozniej okazje wrocic do "swoich", wybrala kontynuacje zycia jako indianka. Po wojnie brytyjsko - amerykanskiej, kiedy indianie zmuszeni byli oddac swe ziemie, przysluzyla im sie jako negocjatorka. To tak w duzym skrocie. :)

(Swiatlo bylo kiepskie, sorki za jakosc zdjecia)

Z calego skansenu, oprocz historii Mary, najbardziej zainteresowala mnie pionierska "drabinka". ;)

(Wejsc, moze i bym po tym wlazla. Ale jak zejsc, zeby nie zleciec lamiac kark??? :D)

Tak jak wspomnialam wyzej, w poniedzialek wybralismy sie nad Niagare. M., ktory przed wyjazdem najbardziej napalil sie na ta wycieczke, teraz jakos stracil zapal (zmeczenie po lazeniu dzien wczesniej pewnie mialo z tym cos wspolnego), ale ja sie uparlam. W koncu byc tak blisko i nie pojechac to prawie grzech! ;) Tym bardziej, ze od naszego domu to juz 8 godzin jazdy, trzeba by bylo specjalnie szukac noclegu bo w jeden dzien sie nie obroci, itd. Tutaj bylismy 2 godziny drogi od slynnych wodospadow, ktora to droga, okazala sie prowadzic przez jakies farmy i inne zadupia (miedzy innymi miasteczka o wdziecznych nazwach "Warsaw" oraz "Ithaca" :D). Autostrada pewnie zajeloby nam to 40 minut. :/

Nad Niagara zdecydowalismy sie przejechac na kanadyjska strone, bowiem wszyscy zapewniali ze widok jest duzo lepszy...

(W tle Bridal Veil Fall, czyli wodospad "Welon Panny Mlodej")


(I ten sam wodospad troche blizej)



Nie powiem, widok na wodospady byl rzeczywiscie fajniejszy bo patrzy sie na nie z naprzeciwka a nie z boku, ale nic nie przygotowalo mnie na to co zastane stawiajac stope na kanadyjskiej ziemi poraz pierwszy od okolo 12 lat. :) A co zastalam? Kicz! Moj poprzedni raz nad Niagara spedzilam po stronie amerykanskiej. Tam jest (byl?) to spokojny park ze szlakami spacerowymi i rozrywkami bardziej "edukacyjnymi". Wiedzialam, ze po stronie kanadyjskiej jest to miasteczko, nie spodziewalam sie jednak ze to miasteczko to bedzie jeden wielki lunapark! Kolorowe, blyszczace, swiecace szyldy, wielkie hale pelne automatycznych gier, muzeum figur woskowych, mini-golf okraszony statuetkami dinozaurow...


(Czy to nie pasuje idealnie do jednych z najslynniejszych wodospadow swiata? :D)

Niezliczone lodziarnie, miejsca ze smieciowym zarciem i wiele innych, ktore moj umysl po prostu wyparl.

 (Od razu zdementuje plotki. Nie, nie jestem w ciazy. Po prostu "oponka" w wersji mojego brzucha wyglada jak pileczka. Jesli waze wiecej niz 52 kg, wygladam jak w permanentnej, 4-miesiecznej ciazy, ech...)

Powyzsze zdjecia zrobione byly i tak w bocznej uliczce. To, co dzialo sie na glownej, ciezko opisac... Oczywiscie taki stan rzeczy trwal przez pierwsze 3 przecznice, dalej bylo juz zwykle miasteczko, brudne, brzydkie i chyba raczej bidne. ;) Potworki poczatkowo malo nie dostaly oczoplasu, potem zaczely ryczec, ze chca loda, potem, ze chca grac w automatyczne gry, a na koniec wielki wulkan na polu mini golfa huknal i wybuchl, Bi poplakala sie wystraszona i udalo nam sie Potworki odciagnac z tego centrum watpliwej jakosci rozrywki. ;)

Niestety, nie udalo nam sie zaliczyc nad Niagara wszystkiego co chcialam. A chcialam w sumie tylko dwie rzeczy: przeplynac sie rzeka pod sam wodospad oraz przejsc pomostem za wodospad. Niestety, zanim dojechalismy nad Niagare, zanim przekroczylismy granice oraz znalezlismy miejsce parkingowe, byla juz prawie 13. Musielismy przebrnac przez "lunapark" oraz zorientowac sie co, gdzie i jak, co skonczylo sie tym, ze dwa razy musielismy cofac sie do punktu wyjscia, zanim w koncu zrezygnowana postanowilam sie spytac, zamiast patrzec po tablicach informacyjnych.

Na pierwszy ogien poszlo podplyniecie stateczkiem pod wodospad, na ktore M. mial najwieksza ochote. Okazalo sie, ze do kasy biletowej prowadzila niebotyczna kolejka! Ustalismy sie w pelnym sloncu i upale ponad godzine! Potworki wytrwaly tylko dzieki lodom, ktore litosciwie sprzedawano z wozkow zaraz obok kolejki (ktos zweszyl latwy biznes). Po czym trzeba bylo stanac w kolejnej gigantycznej kolejce, zeby dostac sie na statek! Ta poruszala sie jednak znacznie szybciej i przebrnelismy przez nia w "zaledwie" pol godziny. Po czym, po przejazdzce, kolejne pol godziny zajelo zeby sie z atrakcji wydostac... ;)

(Przed wejsciem na poklad, rozdano nam takie sexi plaszczyki. Po stronie kanadyjskiej, daja czerwone, po amerykanskiej - niebieskie)

(Ten sam wodospad co wyzej, ale z wysokosci rzeki)
(Na zdjeciach czasem trudno ocenic rozmiar. Zrobilam wiec przyblizenie jednej strony wodospadu. Widzicie te zolte punkciki? To ludzie. Po stronie amerykanckiej, mozna tarasami dojsc az pod sam wodospad. Slisko i mokro, ale fajne przezycie :D)
(Zrobienie zdjecia najwiekszemu z wodospadow - Horseshoe Fall to juz trudniejsza sprawa. Wodospad, zgodnie z jego nazwa ma ksztalt podkowy, a rozbryzg wody sprawia, ze jego wnetrze jest ledwo widoczne)
(Pod samym wodospadem balam sie juz o stan telefonu, wiec to jest najblizsza fota, jaka mam. Te kropki na skale u gory, to ludzie. ;P)
(Mokrzy, ale zadowoleni)

Potworki po wszystkim marudzily juz na potege z glodu i zmeczenia. A po przerwie na przekaske, zrobila sie nagle 17:30, czekala nas jeszcze 2-godzinna podroz powrotna na kemping i przejscie za wodospad musielismy odlozyc na inny raz. Coz, przynajmniej jest powod zeby wrocic. ;)

Musze oczywiscie dodac, ze wrazenia oraz widoki ze statku warte sa tych kolejek i tego czekania! A jedno z nas szczegolnie zapalalo miloscia do Kanady i uparlo sie na kupno flagi. ;)


I to wlasciwie byl koniec wiekszych atrakcji wyjazdowych. :) Z innych rzeczy wartych zanotowania, Bi na kempingu, w jeden wieczor nauczyla sie jezdzic na rowerze na dwoch kolkach! Bylam z niej niesamowicie dumna! W domu probowala od dluzszego czasu, ale nasz podjazd jest za krotki zeby mogla sie dobrze rozpedzic. A przez pierwszy dzien, tak wlasnie Bi ruszala - odpychala sie nogami zeby nabrac predkosci i dopiero wtedy zaczynala pedalowac. ;)
Kolejny dzien zajelo jej zeby nauczyc sie hamowac pedalami zamiast szorowania butami o ziemie oraz zeby po ludzku ruszac z miejsca. Ale teraz nie ma zmiluj - ciagle slyszymy tylko na rower i na rower... ;)

(Glebokie skupienie)

A Nik? Nikowi rowniez M. odkrecil kolka, mimo ze sprzeczalam sie z nim, ze to za wczesnie. Okazuje sie jednak, ze Mlodszy zrobil sobie z roweru rowerek biegowy. Odpycha sie nogami i naprawde niezle balansuje, ale uparcie odmawia pedalowania... :/ Nie i koniec, on sie boi i chce jezdzic "my own way". Trudno. Kiedys przyjdzie i na niego czas. :)

Wieczorem, park pokazywal swoja "dzika" strone. Mimo tabliczek ostrzegajacych, ze na polu kempingowym moga pojawic sie niedzwiedzie, okazalo sie, ze wiekszy problem stanowia... szopy! Te w sumie ladne stworzonka to cwane bestie, ktore nauczyly sie nawet otwierac namioty, zeby dostac sie do zarcia! Nam jeden poszarpal torbe ze smieciami, kiedy wieczorem zostala na zewnatrz zbyt dlugo. Szybciutko nauczylismy sie chowac smieci do auta jak tylko zaczynalo sie sciemniac. ;)
Innego wieczora, wdluz obrzeza naszej miejscowki, przeszedl sobie skunks, majac w nosie nasze klaskania oraz pohukiwania, zeby go odstraszyc. Na szczescie nikogo nie opryskal. ;)

Poza tym, Potworki (glownie Bi) nawiazaly przyjazn z dziewczynkami, ktore zatrzymaly sie na miejscowce doslownie drugiej od nas. Jak tylko rano wypuszczalismy Potwory z przyczepki, Bi darla sie na caly kemping "Claire! Madeline!!!", az trzeba bylo ja uciszac. :D Dziewczynki byly w sumie trzy, ale najmlodsza, niespelna dwuletnia sie w sumie nie liczy. ;) Najstarsza miala niemal 8 lat i byla bardzo rozsadna i opiekuncza, caly czas czuwajaca nad mlodsza siostra oraz przy okazji Nikiem. Srednia byla zas niemal rowiesniczka Kokusia, starsza zaledwie o kilka miesiecy. Cala czworka, jesli akurat nasze rodziny byly na kempingu, byla przez te kilka dni nierozlaczna. Pech jednak, ze nowe przyjaciolki Potworkow sa z Kanady, szczegolnie ze i rodzice wydawali sie bardzo sympatyczni. Niestety, ich dom oddalony byl od kempingu podobnie jak nasz, o okolo 6 godzin, tyle ze w zupelnie przeciwnym kierunku. W ogole, caly kemping az roil sie od Kanadyjczykow. Doslownie co druga rejestracja byla z Ontario. :)

(Przyjazn amerykansko - kanadyjska :D)

Bi oraz Claire wymienily sie adresami, a Starsza ryczala nam pol drogi ze juz teskni za swoimi przyjaciolkami. ;) Jak to jednak bywa z dzieciecymi przyjazniami, teraz, po powrocie do domu nie wspomina juz nawet o dokonczeniu listu, ktory zaczela pieczolowicie juz w aucie, w podrozy. ;)

Z innych smiesznych wydarzen, podczas opuszczania kempingu musielismy dokonac niezbyt przyjemnej, ale koniecznej czynnosci spuszczenia do sciekow tego co uzbieralo sie w przyczepkowych "odplywach". ;) Obok nas zatrzymal sie w tym samym celu starszy mezczyzna. M. podlaczyl rure do odplywu, po czym chodzil w kolo czekajac az wszystko splynie. Podszedl w ktoryms momencie do mnie i powiedzial "Popatrz co ten dziadek wyprawia." Spojrzalam i zrobilo mi sie mdlo... Facet musial zle dokrecic rure i kiedy odkrecil zawor, cisnienie mu ja wybilo! Cala zawartosc wylewala mu sie naokolo! Dobrze, ze wiatr nie zawiewal w nasza strone, bleee... Wyrwalo mi sie "O fuuuj..." i poraz kolejny pogratulowalam sobie dwujezycznosci Potworkow, bowiem Nik natychmiast to podchwycil wrzeszczac na caly glos "Fuj, dziadku!!!". Dobrze, ze po polsku. :D

Sam powrot uplynal na szczescie spokojnie i bez sensacji. Dojechalismy tuz przed 20 i mielismy akurat na tyle czasu, zeby wykapac siebie oraz Potworki, wypakowac wszystko z przyczepki i pasc do lozka. A w czwartek, po powrocie z pracy, jak zaczelam robic pranie, to pralka oraz suszarka chodzily non stop od 15:30 do 23. A i tak jeden wklad zostal mi na piatek. ;)

Powrot do pracy zaraz nastepnego dnia byl oczywiscie brutalny. Wlasciwie bylam przez te dwa dni malo produktywna. Caly czas czulam sie niedospana i wykonczona. Na sobote mialam umowiona kontrole u dentysty, ale zadzwonilam, zeby ja odwolac. Wizyta byla na 8:15 rano, a ja musialam sie w koncu wyspac! :)

A nastepny kemping juz za dwa tygodnie! Nie wiem czy do tego czasu wystarczajaco odpoczne... ;)