Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 lipca 2016

Po-urlopowa rzeczywistosc w pigulce, czyli o kilku(nastu) ostatnich dniach

Ech...

Kiedy zaczynalam tego posta, mial byc raczej optymistyczny, z lekkim moze zrzedzeniem na zlosliwosc rzeczy martwych i inne drobne upierdliwosci... Jak to jednak mowia: "Nigdy nie jest tak zle, zeby nie moglo byc gorzej". Stalo sie wiec "gorzej". :/ To bylo do przewidzenia...

Ale o szczegolach na koniec. Co Wam bede psuc posta... ;)

Jak wiec pamietacie (albo i nie), wczesnym rankiem, 10 lipca, zajechalismy pod wlasna chalupke. Polnoc przywitala nas akurat mzawka i dwudziestostopniowym "chlodem". Zaraz jednak nastepnego dnia, Matka Natura zaczela nas upewniac, ze mamy nadal lato, a tamto to byla tylko chwilowa anomalia. Minely ponad dwa tygodnie od powrotu, a my mamy ponad 30-stopniowe upaly. Praktycznie codziennie. Na szczescie wilgotnosc powietrza czasem odpuszcza i jak dotychczas, klime na noc musielismy wlaczyc tylko ze trzy razy. Przez reszte dni, otwarte okno w sypialni, w zupelnosci wystarczalo.

Zaraz po urlopie zostalismy rzuceni na gleboka wode, bo juz nastepnego dnia ruszalismy dzielnie (choc bez entuzjazmu) do pracy. I wlasciwie dzien za dniem mija zazwyczaj bez jakichs szalonych ekscesow, szczegolnie, ze u M. w firmie wykruszyla sie czesc zalogi, a to oznacza, ze maz moj "tlucze" nadgodziny jak szalony. Nie z wlasnego wyboru niestety. Konsekwencja tego jest to, ze czuje sie "udupiona", bo przy Potworkach naprawde mam wrazenie, ze niczego nie moge dokonac spokojnie i bez przerw. Nawet glupie rozladowanie i ponowne zaladowanie zmywarki odbywa sie na raty, bo "Mamo siku! Mamo zlobilem kupe! Mamo, a moge bajke? Mamo jestem glodny!", itd. A jak Potwory zaczna sie klocic i przepychac, to juz w ogole caly zapal do prac okolodomowych moge sobie w tylek wsadzic. :/
Nasze popoludnia wygladaja wiec zazwyczaj tak, ze zajezdzam z Potworami pod dom, wypuszczamy psa, dzieciarnia przebiera sie w stroje i wskakuje do basenu. To jest moj czas na relaks, poniewaz siadam w cieniu bzu i katem oka zerkajac czy Potworki sie nawzajem nie podtopuja, relaksuje sie przy wscieklym bzyczeniu cykad (one sa naprawde glosne!). Potem szybko wytrzec potomstwo, nakarmic, bo po zabawie w wodzie robia sie glodni, podlac ogrod, ktory ledwie zipie w ciaglych upalach... Zazwyczaj w tym czasie do domu zjezdza M., a pozniej to juz wyscig z czasem, bo kolacja, wieczorna toaleta, ksiazeczki, buziaczki i spac. Hehe, tak, spac, napewno... Wtedy wlasnie najczesciej zabieram sie za konczenie obiadu na dzien nastepny, albo zmywam te naczynia, ktore nie nadaja sie do zmywarki. Albo wstawiam jakies zapomniane pranie, itp. Najczesciej schodzi mi do 22, a potem zastanawiam sie, czy posiedziec przy kompie, czy lepiej sie wyspac. A jeszcze maz mruga do mnie niedwuznacznie i zachecajaco. ;)

Troche wiecej dzieje sie w weekendy.

O, np. poprzedni zaowocowal cichymi dniami miedzy mna i M... To ci sensacja! ;) Pomilczelismy sobie do srody i co ciekawe, jak kiedys zawsze mnie to meczylo, gryzlo i smucilo, tak tym razem spedzilam sobie calkiem spokojne 4 dni i w ogole mnie to nie obeszlo. Albo dorastam, albo mi przestaje zalezec. ;) A moze to rezultat tego, ze tym razem naprawde nie wiedzialam o co moj maz wybuchl? Nie czulam sie ani grama winna, wiec zylam sobie jak gdyby nigdy nic i nawet cieszylam sie, ze malzonek nie ciagnie mnie do "lozka". ;) Za to w srode przyszedl z kwiatkami na przeprosiny i przyznal, ze w niedziele tak naprawde sam nie wiedzial o co mu chodzi. Czyli, dziewczyny, mamy kolejny dowod, ze faceci tez maja PMS'a! Ten meski jest jeszcze gorszy, bo calkowicie nieprzewidywalny. Pojawic sie moze dowolnego dnia miesiaca! ;)

W kazdym razie, doprowadziwszy sprawy malzenskie do jako takiego porzadku, kolejny weekend moglismy spedzic juz przyjemniej. ;) Szczegolnie, ze okazal sie byc dosc intensywny.

Przewidujac, ze sobota moze obfitowac w jazdy (autem) przelajowe na czas, chaos oraz zmeczenie, powinnismy moze odpuscic sobie w piatek, klapnac na krzeselkach ogrodowych i zajac sie robieniem niczego. Ale nie, nie my! ;) No dobra, nie JA, bo to ja wyszlam z inicjatywa, zeby ruszyc sie z domu. W sumie to pokonal mnie 34-stopniowy upal i chcialam zafundowac Potworkom chwile chlodzenia z elementami frajdy. Wybralismy sie wiec do znajomego parku, o ktorym pisalam juz rok temu, w ktorym znajduje sie tzw. "splash pad", czyli system fontann i innych urzadzen psikajacych woda. Juz pod koniec zeszlego sezonu, Nik osmielil sie wbiegac w lodowata wode, wiec uznalam, ze w tym roku spokojnie powinien szalec.

(Fontanny dzialaja na czujnik. W tle mozecie zobaczyc chlopca "pocierajacego" slupek, gdzie znajduje sie sensor)

I nie pomylilam sie co do syna, natomiast kompletnie zaskoczyla mnie corka...

(I prosze - woda znow mocniej tryska!)

Bi najpierw dziarsko wkroczyla w strumienie wody, ale juz po kilku minutach przyszla smetnie do mnie oraz M., siedzacych obok na laweczce, oznajmiajac, ze jej zimno. ZIMNO, rozumiecie?! Na dworze ponad 30 stopni, slonce prazy, a moja pieciolatka narzeka na zimno! Nie powiem, woda w tych fontannach rzeczywiscie jest jak z gorskiego strumienia, ale wiem tez, ze dzieci inaczej odczuwaja temperature. Jako smarkula chlapalam sie z siostra oraz kuzynostwem w rzekach oraz lodowatym Baltyku, matki sila wyciagaly nas z wody kiedy mielismy sine usta, ale nigdy nie pamietam zeby bylo mi zimno! ;) Wlasciwie to zmartwilo mnie marudzenie Bi, bo bylam pewna, ze bedzie chora, ale minelo kilka dni i zadne przeziebienie sie nie objawilo, wiec chyba po prostu mam w domu zmarzlucha. Po mamusi zreszta. ;)
Poza tym jednak, wypad srednio nam sie udal. Mimo, ze do parku dojechalismy pozno i nie bylo juz tlumow, jednak najpierw starszy chlopiec wpadl na Nika, przewracajac go oczywiscie, a chwile pozniej Bi oraz jakis inny chlopczyk, zderzyli sie glowami... Zaowocowalo to tym, ze matka, choc zupelnie nie byla na to przygotowana ani ubrana, musiala przebiegac z dziecmi przez fontanny, a te kurczowo trzymaly sie jej rak. Coz, przynajmniej sie schlodzilam. ;)

W sobote za to nie wyrabialam, jak to sie mowi, na zakretach... Przed poludniem usilowalam szybko troche ogarnac chalupe oraz wstawic pranie, przy okazji nadzorujac napelnianie baseniku, ktory przezornie wyszorowalam dzien wczesniej. A wszystko przy Potworkach jeczacych od rana: "A kieeedyyy...", wiedzieli bowiem, ze po poludniu jedziemy na przyjecie urodzinowe. M. zajmowal sie swoimi, "meskimi" sprawami i zupelnie nie byl pomocny, choc pewnie nie powinnam miec mu tego za zle, bo wlasciwie to cos tam dlubal, cos tam stukal, cos naprawial... Napomkne tylko, ze nasze domowe sprzety robia nam ostatnio na zlosc i zamrazarnik chlodzi tylko do "lodowkowej" temperatury, zapchala sie rura z odkurzacza, nie dziala swiatlo nad pralka i suszarka w piwnicy oraz poszla uszczelka w kraniku na zewnatrz. Malzonek moj na brak pracy w domu narzekac wiec nie moze... ;)

W kazdym razie, przyjecie urodzinowe odbylo sie w tym samym miejscu co wiekszosc, na ktorych dotychczas bylismy - czyli w sali z wielkimi dmuchancami.

(Wszystkie grupowe zdjecia robione sa zawsze przed tym samym dmuchancem :D)

Troche kijowo jak na letnia impreze, poniewaz jednak bylo niemozliwie goraco (jak codzien ostatnio), moze to i dobrze. Tam przynajmniej byla klimatyzacja. ;) Potwory sie wyszalaly. Nawet Nik tym razem ruszyl natychmiast dzielnie do zabawy, bez kurczowego trzymania sie mamusi. Dorasta mi chlopak. ;) I nie pozostal, jak podczas ostatniego przyjecia, na jedynej, najmniejszej zjezdzalni, ale zaliczyl niemal wszystkie. Odwazyl sie nawet wejsc (za siostra) na najwieksza, polaczona z torem przeszkod. Tam jednak sie najwyrazniej pogubil. Widzac, ze cos dlugo nie zjezdza, poslalam za nim Bi, ktora w miedzy czasie zdazyla juz wyjsc ze srodka. Po chwili jednak Nik wylonil sie z tej samej strony z ktorej wszedl (a wyjscie znajduje sie po przeciwnej) z panika w oczach. ;) Nie plakal, a to najwazniejsze. Ale juz tam wiecej nie wszedl. :D

Poza tym, jak zwykle. Bi nie ugryzla nawet pizzy, a z torta zjadla tylko polewe. Nik zjadl kilka kesow pizzy, a z torta troche suchego ciasta. ;)


Oboje na szczescie byli zadowoleni z duperelkow otrzymanych w "favor bags". Ja tez, poniewaz w kazdej znalazl sie tylko jeden cukierek. ;)

Myslalam, ze po niemal godzinnym skakaniu na dmuchancach, Potworki padna mi w aucie, ale zapomnij. Zbytnio byli przejeci inspekcja swoich "favors". A po dojechaniu do domu, mieli jeszcze sile chlapac sie w basenie! ;)



W sobotni wieczor nastapil zas kolejny, rodzicielski "pierwszy raz". ;) A mianowicie, mielismy odstawic Bi na nocleg u dziadka. A pisze w czasie niedokonanym, poniewaz "nocleg" nie do konca wyszedl. ;) A bylo to tak:

Dziadek byl u nas w czwartkowe popoludnie i tradycyjnie zapytal Bi, kiedy w koncu kiedys przyjedzie do niego na weekend. Bi zas, ktora do niedawna na podobne propozycje reagowala stanowczym protestem, tym razem wyrazila entuzjazm. Ustalilismy wiec, ze jesli zadna ze stron nie zmieni zdania, odstawimy Bi do dziadka w sobotnie popoludnie. Alez sie Starsza cieszyla! Przez kolejne dni, co chwila powtarzala, ze jedzie do dziadka na dwa dni! Niewazne, ze nie liczac nocy, mialo to byc okolo 3 godzin jednego dnia i moze ze 4 nastepnego. Dla niej to byly dwa dni i koniec. :D

W kazdym razie zadzwonilam jeszcze do dziadka w piatek wieczorem, zadzwonilam w sobote. Bi byla podekscytowana, dziadek troche poddenerwowany, ale nadal chetny. ;) Tak jak sie umawialismy wiec, podrzucilismy Bi do mojego taty okolo 6 wieczorem, a sami pomknelismy na zakupy z tylko jednym dzieckiem! :D

Na jedna noc mielismy dla Bi tobolow jak na tydzien, bowiem zawinelam jej posciel, do plecaka zapakowalam ubrania na nastepny dzien oraz szczotke do wlosow i ulubiony kubek. Zabralam nawet mleko (ktorego moj tata nie pija) oraz troche kakao, zeby mogla zaczac dzien tak jak w domu. ;) Potem okazalo sie, ze zapomnialam o szczoteczce do zebow (no co, ja tez bylam przejeta :D), ale stwierdzilam, ze najwyzej Bi bedzie miala "dzien dziecka". ;) Sama Bi zas zabrala caly plecak i dodatkowa torbe zabawek. :D

Wszystko wydawalo sie pod kontrola. Zadzwonilam do mojego taty "tylko" dwa razy. Nawet Bi dostalam do telefonu, a ona wydawala sie wesola i nadal powtarzala, ze chce zostac u dziadka dwa dni. Ostatni raz rozmawialam z nia tuz po 20 i opowiadala, ze zaraz kladzie sie spac. Az dostalam lekki ochrzan od mojego taty, ktory stwierdzil, ze jestem nadopiekuncza. Kto, ja?! No coz, moje "malenstwo" mialo poraz pierwszy nocowac poza domem, to chyba naturalne, ze sie martwilam! :D

Hmmm... Martwilam sie, ale niepotrzebnie... Jakies pol godziny po moim ostatnim telefonie, zadzwonil moj tato, ze Bi ma kryzys i chce wracac do domu! Tak sie skonczyla wielka przygoda z dwoma dniami u dziadka... :D

Mimo wszystko warto bylo sprobowac, a ja wyrobilam sobie przy okazji kilka wnioskow. Po pierwsze, moje dziecko nie jest jeszcze gotowe na nocleg bez mamy, ale to oczywiste. ;) Po drugie, strasznie dziwnie bylo miec przez wieczor tylko jedno dziecko! Nagle slyszalam dokladnie co Nik do mnie mowi, a i on sam byl znacznie spokojniejszy i cichszy. Pozbyl sie rywalki z domu, wiec teraz rodzice tylko przy nim skakali, nie mial sie wiec o co awanturowac. ;) Poza tym, oboje z M. czulismy sie zdezorientowani i uparcie czegos nam brakowalo, poswiecalismy wiec Nikowi chyba wiecej uwagi niz normalnie poswiecamy dwojce. :D Kiedy wiec Bi wpadla do domu, rzucilysmy sie sobie w ramiona z taka radoscia, ze M. stwierdzil, ze wygladamy, jakbysmy sie miesiac nie widzialy. No, ja tak sie wlasnie czulam! Niby codziennie zostawiam Bi u opiekunki na 9 godzin, ale zostawic ja gdzies na noc, to juz zupelnie inna para kaloszy. ;)

Niedziela uplynela glownie pod znakiem poszukiwania chrzanu. Wspomnialam juz rok temu, ze kwitnacy koper, potrzebny do kiszenia ogorkow, jest tu praktycznie nie do dostania. Nie wiedzialam jednak, ze i chrzan jest takim warzywnym "bialym krukiem". ;) A potrzebny byl mi pilnie, bowiem ogorki przechowywane w lodowce wrecz blagaly juz o zamienienie ich na malosolne! :) Myslalam, ze bez problemu dostane go w supermarkecie, do ktorego pojechalismy w piatek, nota bene slynacego z ekologicznych warzyw. Nie dostalam. Sprobowalam wiec w Polakowie, choc tutaj nadzieje mialam nikla. Tak jak podejrzewalam, pudlo... Kiedy wiec Nik padl na drzemke, zabralam sie z nieodlaczna Bi do innego supermarketu. W tym akurat dostalam korzen chrzanu rok temu, wiec jechalam praktycznie na pewniaka. I... dostalam, ale ostatnia sztuke! Co sie dzieje?! Czy w tym roku modne sa jakies wystawne dania z duza iloscia chrzanu?! :D

Za to wracajac z zakupow, z cennym korzeniem chrzanu w plastikowej torbie, zajechalysmy pod jeden z publicznych basenow. Chcialam z ciekawosci spytac, czy nie-mieszkancy tamtego miasteczka, moga z niego korzystac. Kiedy bowiem ostatnio szukalam basenu, gdzie moglabym w te upaly zabrac Potworki, okazalo sie, ze sporo miast wymaga pokazania dowodu zameldowania! :O A nasze miasteczko, publicznego basenu nie posiada, szlag! Trzeba wykupywac czlonkostwo w tzw. "country club", co wydaje mi sie pieniedzmi (sporymi) wyrzuconymi w bloto, skoro wybiore sie z dzieciarnia poplywac raptem kilka razy i to tylko latem... Na basenie, do ktorego zajechalysmy okazalo sie jednak, ze takich problemow nie robia. Korzystac moze kazdy, kto zaplaci wejsciowke (nie mylic "publiczny" z darmowym :D).
I potem plulam sobie w brode, bowiem Bi urzadzila o ten basen taka awanture, ze sciany domu drzaly! Uparla sie koniecznie, ze chce teraz, zaraz, natychmiast, a tymczasem akurat kiedy tam zajechalysmy za chwile zamykali na popoludniowa przerwe, a wieczorne godziny zaczynaja sie niemal w porze potworkowej kolacji, wiec odpadaja.

Tak sie zlozylo, ze przez kolejne dni, albo taty w domu nie bylo dostatecznie wczesnie, albo zanosilo sie na burze, wiec o basenie nie bylo mowy, choc codziennie temat powracal w jeczeniu i fochach Bi.
W koncu, w srode, wymusilam na M. obietnice, ze wyjdzie z pracy wczesniej i pojedziemy (musicie wiedziec, ze choc nie znosi basenow, uparl sie, zeby jechac z nami). Pojechalismy jednak w inne miejsce, rekomendowane przez kolege taty. Coz... Nie wiem kiedy ten kolega ostatnio tam byl, ale ja dawno nie widzialam takiego syfu! Pordzewiale szafki w przebieralniach, prysznice zaraz obok toalet cuchnacych az na zewnatrz moczem... Zreszta, nawet jeden koniec basenu zalatywal niewiadomo czemu siuskami. Do tego odpryskujaca farba z dna basenu drapiaca stopy. Jednym slowem ohyda... Na domiar zlego brak brodzika, a w najplytszym miejscu woda siegajaca Nikowi niemal do ramion. Nie powiem, Potworkom spodobalo sie brodzenie w glebokiej wodzie, ale ja niemal dostawalam zawalu kiedy co i rusz probowali wbiegac jeszcze glebiej. M., ktory uparl sie zeby jechac z nami i to w to, konkretne miejsce, w koncu nawet nie wszedl do wody. :/

W czwartek po pracy, wzielam wiec dzieciaki sama i pojechalam z nimi na basen, ktory odwiedzilysmy z Bi w niedziele. Luuudzie, no niebo a ziemia! Nie dosc, ze znacznie czysciej, to wstep kosztuje 1/3 ceny tamtego dla doroslych, a dzieci do lat 6 wchodza za darmo! I jest brodzik, ha! ktory zreszta poznym popoludniem byl zupelnie pusty, Potworki mialy go calego dla siebie! ;)

(caly basen pusty - co za luksus!)

Oczywiscie idealnie byc nie moze i Potworki jeczaly przez wiekszosc czasu, ze oni chca do "duzego" basenu. Ten jednak okazal sie byc o wiele za gleboki, bo nawet na najplytszym krancu, woda siegala Bi do podbrodka. Brodzik za to byl nieco za plytki, zeby Potworki naprawde dobrze sie w nim bawily...

(W najglebszym miejscu woda siegala Bi do szyi - pod warunkiem, ze usiadla ;P)

(W najplytszym nawet Nik musial sie mocno rozplaszczyc, zeby zamoczyc sie po brode :D)

Mam nadzieje, ze uda nam sie jeszcze porzadnie pokorzystac z lata i skoczyc nad jezioro/ocean, gdzie Bi oraz Nik beda mogli przebywac na glebokosci, ktora najbardziej im odpowiada. ;)
Mi tam brodzik pasowal. Nie musialam az tak pilnowac Potwornickich, wystarczyla leniwa obserwacja z miejscowki na brzegu baseniku. Jeszcze kawa w reku i byloby idealnie. ;)

Zanim jednak zaczelismy wycieczki po okolicznych basenach, poniedzialek okazal sie... interesujacy... ;) W czasie weekendu, w pracy nastapila awaria w dostawie pradu, a generator, ktory mamy na wypadek takich okazji, przegrzal sie i padl. ;) Przez pierwsze dwie godziny siedzielismy przy slabych, awaryjnych swiatlach, ktos przyniosl kawe oraz paczki z Dunkin' Donuts i czekalismy na rozwoj sytuacji. Po jakims czasie, czesc z nas rozeszla sie, zeby w swietle padajacym z okiem, pracowac nad czyms, co nie wymagalo komputera. Wbrew pozorom, to wcale nielatwe zadanie w dzisiejszych czasach! :) Ja mialam juz zaplanowana wizyte u weterynarza z Maja, wiec i tak wychodzilam wczesniej, ale dowiedzialam sie, ze w oczekiwaniu na naprawe, wszyscy zostali zaproszeni na lunch sponsorowany przez firme, a potem puszczeni do domu, kiedy okazalo sie, ze ta sie przedluza. Ze mnie to ominelo! Przynajmniej jednak nie musialam sobie potracic urlopu za wczesniejsze wyjscie, skoro i tak wszyscy skorzystali z przywileju urwania sie z pracy przed czasem! ;)

Tu niestety pozytywna czesc posta sie konczy, bowiem u weterynarza otrzymalam przykre wiesci. Pojechalam tam z rutynowa wizyta, potrzebowalam bowiem recepte na comiesieczne tabletki dla Mai przeciw robakom. Zeby mi ja wydac, kliniki wymagaja, zeby raz do roku zrobic badanie krwi czy pies nie ma nicieni w sercu (heartworms). Wetka spytala czy chce, zeby przy okazji zrobili badanie na 3 choroby przenoszone przez kleszcze i stwierdzilam, ze czemu nie, warto sprawdzic. Teraz mam troche mieszane uczucia, bo z jednej strony wolalabym bloga nieswiadomosc, ale z drugiej, chorobe nalezy leczyc... W badaniu krwi wyszlo bowiem, ze Maya ma borelioze! :( Niewiadomo czy to swieza infekcja, czy stara, a tym bardziej zaskakujaca, ze pilnujemy comiesiecznego polewania Frontline i nigdy nie zauwazylismy na niej przyczepionego kleszcza! Lazace, owszem, ale nigdy przyssanego...

Teraz mam psiaka na silnym antybiotyku przez miesiac. Jesli jednak jest to stara infekcja, mozliwe, ze przeleczenie nic nie da. Poza tym, podobno nawet po wyleczeniu, badanie krwi bedzie jeszcze przez dlugi czas wykazywac dodatni wynik na borelioze. Nie bede wiec wiedziec czy Maya jest wyleczona przez kilka lat... A ostatnim (chociaz najmniejszym w tej sytuacji) zmartwieniem jest to, ze ten siersciuch ma ogolnie slaby zoladek i niewiadomo jak zniesie kuracje antybiotykowa. Moze byc "wesolo"...

Same wiec widzicie, ze na nude nie narzekam... Mialam Wam opisac dwa tygodnie w "pigulce", czyli w zalozeniu "skrocie", a znow wyszedl mi tasiemiec... ;)

sobota, 23 lipca 2016

Z serii: w tym domu sie gada + na szybko co u nas

Mialo byc dluzej, dokladniej i w ogole... Niestety, niespodziewany zapieprz w pracy, ktory spadl jak grom z jasnego nieba w czwartek i przedluzyl sie na poczatek nastepnego tygodnia, nie dal mi na spokojnie doszlifowac i dopiescic posta. Dlatego, chociaz w planach byla Wasza ulubiona seria, a osobno post z codziennosci po-urlopowej, beda teksty Potwornickich oraz w skrocie co slychowac. A reszta kiedy indziej. ;)

***

Odbieram dzieci od opiekunki. Bi rzuca mi sie na szyje, wolajac ze za mna tesknila. Nik milczy, wiec pytam zartobliwie:
Matka: "A ty kochanie? Teskniles za mamusia?"
Nik (smieje sie): "Nie!"
Matka (udaje, ze jej przykro): "Ojej, smutno mi, ze za mna nie teskniles. Ja za toba tesknilam..."
Nik (pocieszajaco): "Jutlo bendem tesknil!"

***


Podczas naszego urlopu, w domu opiekunki odbylo sie wielkie malowanie. Pierwszego dnia po powrocie, Nik wszedl do salonu i stanal jak wryty, po czym zawolal:
Nik: "Macie nowe sciany! Kupiliscie sobie nowe sciany?!"

***


Tata przylapuje Potworki jak bawia sie w "doktora". Konkretnie, razem ciagna i sciskaja biednego, kokusiowego "dyndusia". ;)
M.: "Bi, a dlaczego ty maltretujesz dyndusia Nika?"
Bi: "Bo on mi pozwolil!"

Pozwolil... Ciekawe, ze paluchami czy uszami, to sie nie bawia... ;)

***


Kokus, slodziak:
"Jestem Twoim malym syneckiem. Takie male dzieci casami kochaja swoje mamusie."

Szkoda, ze tylko "casami". ;)

***


Nik opowiada:
"W oglodzie jest zwiezak i on kopie i zjada nase wazywka!"
Tata (zaciekawiony): "A ty wiesz, jak sie ten zwierzak nazywa?"
Nik (mysli, mysli, mysli...): "Nazywa sie... skulcybyk!

***


Na wakacjach Nik nie marnowal czasu. W mig lapal nowe pojecia i zwroty.
Przekonuje sie o tym Matka, probujac nagrac filmik na plazy, w ktorym Nik oswiadcza z przejeciem:
Nik: "Zbliza sie psyplyw! Musem biegnac!"

***


Nik (ni to z pretensja, ni to z zalem): "Mamo, a ty ulodzilas Bi wieksa... I telas ja nie jestem... dolosly..."

Ciezkie jest zycie takiego Kokusia. We wszystkim rywalizuje z siostra i we wszystkim przegrywa... I najwyrazniej to moja wina... :)

***


Przyprowadzam Potworki do niani po weekendzie. Bi zauwaza, ze maz opiekunki, naprawil schodki, z ktorych jakis czas temu odpadly kafelki.
Bi (przewracajac oczami niczym rasowa nastolatka): "Dziadek naprawil schody! No wreszcie! Bo ja juz mialam dosc!"

***


O chmurach:
Nik: "O! Jaka duza!"
Bi: "A tamta jest najduza!"

***

Potworki bawia sie w popularna gre (nie pamietam nazwy), przy ktorej dzieci tancza (w wersji potworkowej - biegaja) wokol krzesel, ktorych zawsze jest o jedno za malo. Bieganie wokol krzesla szybko sie znudzilo.
Bi: "A teraz round the wozka!"

***


Nik bawi sie swoim helikopterem. W ktoryms momencie wskazuje na ludzika - pilota i pyta:
"A cemu tu jest kielownik?"

Pilot, kierowca, kierownik... wsio ryba. ;)

***


Odkad wspomnialam, ze moj stojacy mikser chyba zaczyna sie psuc, bo przerywa (chlip, chlip), dostal on nowa ksywke. Nik ochrzcil go "breaking machine".

***


Nik: "A kto mi dal taka smiecialke?"
Matka: "Babcia D. i dziadek J. z Zakopanego."
Nik (z typowa ostatnio przekora): "A ja ich nie lubie!"
Matka: "Oj, gdyby to uslyszeli, to byloby im przykro..."
Nik: "Ale nie slyszom, bo jestesmy daleko!"

Madralinski. :D

***


Czytam ksiazeczke "Little Gingerbread Man".
Matka: "...Mr. and Mrs. Baker chased him over pots, under pans..."
Bi: "Underpants! Buahahahaha!!!"

Tia... Najlepszy humor to skojarzenia klozetowe... ;)

***


Oprocz tego, ze sie u nas gada (ciagle, bez ustanku oraz bez litosci dla rodzicielskich uszu), to jest  goraco. Bardzo. Ponad 30 stopni dzien w dzien i nawet burza z piorunami, ktora przeszla nad samym naszym domem i zasiala zgroze w trwozliwym, matczynym serduchu, nie przyniosla ochlodzenia. Przyniosla jednak, litosciwie, obnizenie wilgotnosci powietrza. Cale szczescie, bo w piatek po prysznicu kompletnie sie zalamalam, kiedy zdazylam sie wytrzec oraz rozczesac wlosy i ponownie mialam struzke potu, splywajaca ciurkiem wzdluz plecow. ;)

W kazdym razie, chcac umilic Potworkom lato i sprawic frajde, w zeszly weekend wyciagnelam nasz basenik. Niestety, poraz kolejny okazalo sie, ze dmuchane baseniki wytrzymuja u nas maksymalnie rok. Pierwszy kupilismy cztery lata temu. Na zime schowalismy go do szopki, gdzie jakies gryzonie zalozyly sobie w nim gniazdo, konsekwentnie przegryzajac sie przez warstwy zlozonego plastiku. Basen poszedl do kosza.
Kolejnego roku akurat mielismy na stanie kilkumiesiecznego Nika, wiec nowego baseniku nie kupilismy. Ale rok pozniej Bi dostala basenik od chrzestnego na urodziny. Fajny, kolorowy z mini zjezdzalnia oraz budka. I ta budka okazala sie jego przeklenstwem, bowiem po przechowaniu zimowym (w piwnicy tym razem), oderwala sie, przy okazji wydzierajac spora dziure w samym basenie.
Kolejny kupilismy rok temu. Wytrzymal caly sezon, chociaz po nadmuchaniu wybrzuszyl sie brzydko tu i owdzie. Tydzien temu nadmuchalam go i zonk. Basen sklada sie z trzech "obreczy", z dwoma osobnymi wentylami. Przy nadmuchiwaniu okazalo sie, ze gorna obrecz, ktora niestety laczy sie ze srodkowa, ma dziurke. Tym razem wyglada to, ze wybrzuszajacy sie plastik za bardzo sie rozsiagnal i zwyczajnie sie "rozszedl". Dziurka jest malutka, ale nawet po probach zaklejenia tasma, skutecznie wypuszcza powietrze...



U gory basen swiezo po nadmuchaniu. Kilka godzin pozniej wyglada juz tak:



Nie mam pojecia kto nauczyl moje dziecko rozbic "pacyfke" :)

Widac, ze powietrze uchodzi. Kolejnego dnia jest juz zupelnie "skapcialy"...

Poza tym, z wazniejszych wydarzen, udalo nam sie zerwac, pierwsze w tym roku, cukinie:




A dlaczego isnieje spore ryzyko, ze beda to pierwsze i ostatnie "zbiory" w tym roku, juz w innym poscie. ;)

czwartek, 14 lipca 2016

Wakacyjny tasiemiec z pierdylionem zdjec. :)

Posta pisalam po troszeczku calutki tydzien, a i tak mialam watpliwosci czy zdaze go skonczyc do weekendu. ;) Przyszlo mi do glowy, zeby podzielic go na pol, ale w koncu publikuje tak, jak jest. Znana jestem w koncu z moich tasiemcow. Nie moge sobie psuc opinii. :D

Wrocilismy! Niechetnie, ale za to cali (zdrowi nie do konca, bo najmlodszy turysta nadal pokasluje, a ja albo sie od niego zarazilam, albo sama cos podlapalam, bo tez smarcze), a to najwazniejsze. ;)
Jak wrazenia?

To juz moja trzecia wizyta na Florydzie, ale pierwsza latem i… MATKO BOSKA, jak tam goraco!!! :O Temperatury codziennie osiagaly 38-40 stopni w sloncu, przy wilgotnosci 80%. W nocy spadaly do okolo 30 stopni i byloby niemal przyjemnie, gdyby nie ciagla wilgoc… A lokalni mieszkancy pocieszali nas, ze i tak nie bylo zle, bo tydzien wczesniej mieli “prawdziwa” fale upalow i temperatury osiagaly 45-50 stopni! :D Ja pierdziele, to nie dla mnie! W zeszlym roku, w Karolinie Pd. bylo okolo 32-33 stopni i to najwyrazniej jest moj limit, bo wspominam tamte temperatury jako idealne. ;)
O, takie sobie zrobilam zdjecie ekranu telefonu w poniedzialkowy wieczor:


Jak widac jest prawie godzina 22, a slupek rteci nadal wskazuje 29 stopni. ;) To byla nasza pogoda na urlopie, tylko ta chmurka z wtorku gdzies sie zapodziala, bo nie pamietam zadnego pochmurnego dnia. ;)
Floryda uchodzi (przynajmniej na wschodnim wybrzezu) za Stan docelowy dla emerytow. Teraz jednak rozumiem dlaczego ci z nich, ktorych stac na utrzymanie dwoch domow/ mieszkan, latem wracaja na polnoc… Poniewaz latem na Florydzie mozna zdechnac! A my bylismy w jej polnocnej czesci! Strach pomyslec co sie dzieje np. w takim Miami! ;)
Pogoda bylaby wiec prawdziwie urlopowa, gdyby nie drobny fakt, ze w srodku dnia ciezko bylo wyjsc z klimatyzowanego pomieszczenia. ;) Wychodzilismy wiec rano i poznym popoludniem, a srodek dnia spedzalismy w pokoju hotelowym, probujac jakos zabawic znudzone Potworki. Z pomoca przyszly bajki na DVD, ktore szczesliwie bylo w wyposazeniu pokoju, kolorowanki, itp. Poza tym, przed wyjazdem Mlodziez zapakowala troche zabawek do wlasnych plecaczkow, wiec mieli czym sie bawic. Wczesnym popoludniem, Nik wymordowany upalem, porannymi wycieczkami oraz przeziebieniem, padal na drzemke (sam szedl do sypialni, bez zadnej zachety! :O), a ja wraz z Bi pedzilysmy na basen. Tatus, ktory oswiadczyl, ze nie jest fanem chlorowanej wody, zostawal pilnowac syna. ;) Na tym cholernym basenie spalilam sobie ramiona i dekold, a Starsza buzie, mimo “wodoodpornego” kremu z filtrem… :/

Tak jak napisalam w poprzednim poscie, Nik musial wybrac sobie akurat urlop, zeby zachorowac…  :( Juz w poniedzialek wydal mi sie jakby “przytkany”. We wtorek pojawil sie stan podgoraczkowy oraz kaszel, a w srode puscilo mu sie z nosa juz na dobre. :( I zaczelo sie marudzenie! Ogolnie nic Kokusiowi nie pasowalo… Caly czas zawodzil, a jak trzeba bylo kawalek przejsc pieszo, to juz wyl na calego, zwalnial do zolwiego tempa i szlochal na srodku chodnika jakby mu sie niewiadomo jaka krzywda dziala. Wiem, ze bylo niemozliwie goraco, ale Bi maszerowala dzielnie i cieszyla sie z nowych doswiadczen oraz widokow. Nik mial je gdzies. Kilka razy kapitulowalam i bralam delikwenta na barana, mimo, ze wychodzilam z tego z potem cieknacym mi doslownie po doopie, ze o plecach i skroniach juz nie wspomne. A byly to naprawde krotkie dystanse. M. wzruszal ramionami, zebym zostawila mala gadzine, ale obawialam sie, ze wtedy dojscie gdziekolwiek zajmie nam pol godziny zamiast 5 min. i to w palacym sloncu, ktore juz od rana prazylo bezlitosnie…
W dodatku Niko, ten maly wrazliwiec strasznie przezywal wszystkie nowosci. Nie dosc, ze budzil sie (oraz mnie i M.; tylko Bi spala jak zabita) w nocy przez zatkany nos, to jeszcze zrywal sie z krzykiem z lozka, mamroczac cos o odplywajacych na falach zabawkach i po omacku probujac je zlokalizowac w pokoju hotelowym… ;) To ostatnie to akurat moja wina. Ulubiona zabawa na plazy Kokusia, bylo bowiem wjezdzanie wagonikem z wiaderkami, lopatkami, grabkami, itd. do oceanu. Wagonik – lekki, plastikowy – kolysal sie na falach, przechylajac niebezpiecznie. Postarszylam wiec syna, zeby tego nie robil, bo wszystko mu powypada do wody. Zebym ja przewidziala, ze Nik bedzie mial potem koszmary senne na ten temat, to bym sie slowem nie odezwala!!! :D

Choroba Kokusia pokrzyzowala nam nieco urlopowe plany. Jak tylko ruszylismy sie gdziekolwiek piechota, Mlodszy wlaczal syrene. W samochodzie zreszta tez jeczal… Przez niego okroilismy zwiedzanie do minimum… Miasteczko, do ktorego nas ponioslo, to Saint Augustine, najstarsze miasto w Stanach, zalozone jeszcze przez Hiszpan, z przepiekna starowka, malowniczymi uliczkami, usiane muzeami i atrakcjami… Musimy tam koniecznie wrocic za kilka lat, kiedy Potworki beda starsze i skorzystaja na lekcji historii. Az mnie swierzbilo na widok niektorych muzeow, ale coz… Potworki sa na nie nieco za male, a poza tym Nik zupelnie nie w formie… :/ Ograniczylismy sie wiec do przejazdzki pociago – traktorem, ktory obwozi turystow po starym miescie, zatrzymujac sie przy kazdej atrakcji. Za cene biletu mozna przez caly dzien zwiedzac muzea (oczywiscie wstep oplacany jest osobno), po czym wsiadac do pociagu (jezdza co mniej wiecej 20 min.) i podjezdzac do nastepnej atrakcji. Dzieci do lat pieciu jezdza za darmo i mila pani w kasie podpiela pod to jeszcze Bi. :) Na poczatku “wyprawa” zapowiadala sie kiepsko, bowiem Nik urzadzil nam histerie w drodze z parkingu na przystanek. To byl akurat pierwszy dzien, kiedy jego przeziebienie sie rozkrecilo i gotowa bylam wracac z nim do hotelu, ale M. niezrazony rykami, uparl sie, zeby kontynuowac. Potem juz bylo lepiej, bowiem Mlodszy ozywil sie na widok czerwonego “pociagu”. Bylo potwornie goraco, ale wagoniki mialy zadaszenie, a ze byly calkowicie otwarte, podczas jazdy pojawiala sie cudowna bryza. Nik wkrotce zasnal mi na kolanach i caly objazd (okolo 1.5 godziny) uplynal juz spokojnie. A St. Augustine spodobalo nam sie do tego stopnia, ze M. zaczal z ciekawosci przegladac oferty pracy w swoim zawodzie. ;) Trudno mu sie dziwic, bo serio, nie zakochalybyscie sie w miasteczku, ktore wyglada TAK?



(W tle stara hiszpanska twierdza obronna. Mialam wielka ochote do niej wejsc, ale Potworki... no wlasnie. :/)
I jeszcze jedna interesujaca fota, zrobiona obok muzeum starego wiezienia. Kiedys wiezniow "wypozyczano" do prac polowych. Potencjalni kandydaci siedzieli sobie w takim "powozie" nieraz cale dnie i czekali na wynajecie. Nieodplatne, jak sadze... ;)
A na obrzezach Starego Miasta, odkrylismy swietny plac zabaw. Na tym placu, gekony masowo zwiewaly spod nog, niczym pasikoniki na lace. W calym miasteczku bylo ich zreszta zatrzesienie. :)

(Caly plac, to byl istny labirynt wiezyczek, schodkow, ukrytych przejsc i sprytnych skrytek)




 (Hustawka - aligatorek, obowiazkowa! A o temperaturach niech swiadczy kolor buzi Kokusia i przyplaskane od potu wloski...)

Druga wycieczka jaka odbylismy, bylo wyjscie do “Alligator Farm” i to byl nasz najbardziej udany wypad. Nazwa atrakcji okazala sie dosc mylaca, bowiem “farma aligatorow” to bardziej zoo z gadami i innymi zwierzakami z calego swiata. Najpierw, kiedy za wejscie naszej czworki, zabulilismy ponad 70$ (Potworki po znizce), az wzielam glebszy oddech, bo z zewnatrz obiekt wygladal bardzo niepozornie. Okazalo sie jednak, ze byl wart swojej ceny, a co lepsze, po zaplaceniu za wejscie, dostawalo sie pieczatke na reke, za pokazaniem ktorej, mozna do konca dnia swobodnie z zoo wychodzic, po czym wracac. Bardzo praktyczne, bowiem organizowanych jest tam sporo pokazow edukacyjnych na temat aligatorow oraz innych zwierzat mieszkajacych na Florydzie. Pokazy te odbywaja sie jednak tylko bodajze 3 razy dziennie. Jesli nie trafi sie na nie w czasie zwiedzania, mozna wyjsc, zjesc cos, przeczekac, po czym wrocic. Swietna sprawa!


(Spokojnie, ten "okaz" nie byl zywy. A Bi i tak odmowila usiadniecia nieco blizej jego glowy...)

W srodku obiekt byl ogromny! Niektore czesci, szczegolnie z mlodymi osobnikami, wygladaly niczym ogromne terraria, wiekszosc jednak byla zbudowana tak, zeby przypominac autentyczne, wielkie mokradlo, z aligatorami plywajacymi w bajorkach i wygrzewajacymi sie na sloncu.

(Tu Potworki podziwiaja mlode aligatory - albinosy)

Nie mialam pojecia, ze tyle jest na swiecie gatunkow krokodyli! Poza tym weze, smoki z Komodo, wielkie zolwie z Galapagos, male malpki, lemury, kolorowe tukany oraz skrzeczace na przechodzacych, swobodnie latajace po obiekcie papugi.


Nawet kafejka oraz plac zabaw sie znalazly.


(A przy placu zabaw, taki "interesujacy" posag :D)

Naprawde swietne miejsce! A co najwazniejsze w tamtejszych temperaturach, bardzo dobrze zacienione. ;)

(Tak szlo sie przez wiekszosc czasu)

Nawet jednak tutaj, po nieco ponad godzinnym zwiedzaniu, Nik, poczatkowo zachwycony, zaczal jeczec i wymyslac… :/
Aha! Wiekszosc aligatorow mozna bylo karmic! Jesli jednak wyobrazacie sobie krwiste befsztyki wpadajace do wody, musze Was rozczarowac. Biedne gady karmione sa przez zwiedzajacych kuleczkami, wygladajacymi jak psia karma. :D Niestety, karme kupuje sie w automatach na pieniazki, a my, “mundrzy” rodzice nawet nie pomyslelismy zeby wziac ze soba drobniaki. Bi byla bardzo rozczarowana… Ale za to aligatory, nauczone ze kazdy “ludz” niesie zarlo, na widok zwiedzajacych podplywaly stadnie do barierek. ;)

Jeszcze jedna ciekawostka jest, ze na drzewach nad zoo zbudowany zostal park linowy. Ludzie zjezdzaja sobie na linkach ponad zagrodami dla aligatorow. M. wyrazil ciekawosc tym, co by sie stalo gdyby ktoras lina sie urwala i turysci wpadli prosto do stawu z gadzinami? Ja mysle jednak, ze te byly tak objedzone ciaglym zarciem wrzucanym przez zwiedzajacych, ze nawet by ludzi nie powachaly… :D
Ostatnia nasza wycieczka, odbyta zreszta w ostatni dzien (chlip!) bylo odwiedzenie Marineland Dolphin Adventure. 



I tu niestety mocno sie rozczarowalismy… Miejsce to wyczailismy zupelnym przypadkiem, podczas przejazdzki krajoznawczej po okolicy. Po powrocie do hotelu wygooglowalam je i troche poczytalam. Okazalo sie, ze to najstarsze oceanarium na swiecie, wiec wydawalo sie warte zwiedzenia.  Wstep byl podejrzanie tani i powinno bylo nas to ostrzec. Nie ostrzeglo. :) No coz, obiekt od zalozenia, jakos w latach 30-tych poprzedniego stulecia, niewiele sie rozbudowal… Cale oceanarium stanowilo akwarium z zolwiami morskimi, basen (doslownie taka prowizorka, do ktorej mozna bylo zajrzec tylko od gory) z kilkoma rekinami oraz dwa akwaria z delfinami. 


I tak naprawde caly biznes “oceanarium” krecil sie wokol tych kilku delfinow. Mozna bylo mianowicie nakarmic je lub nawet wejsc z nimi do wody i poplywac. Jeszcze cena karmienia nie byla najgorsza, chociaz ponad 30$ za okolo 3 min. z delfinem (za osobe), to wedlug mnie sporo. Ale juz kazde dluzsze spotkanie z tymi, badz co badz pieknymi  i inteligentnymi ssakami, kosztowalo od 220$ wzwyz. Za nasza 4-osobowa rodzinke, stuknalby nam tysiaczek! :O Bi wykazywala checi zeby poznac delfinki blizej, ale Nik, odkad dowiedzial sie, ze nie moze jednego z zolwi wziac do domu, skoncentrowal sie na wyciu i pretensjach do calego swiata. ;)

Kolejna wada tego delfinarium (bo oceanarium to-to nie bylo), byl niemal calkowity brak cienia… Zar lejacy sie z nieba, betonowe chodniki otoczone piaskiem i tylko pojedyncza palma gdzie niegdzie… Przy basenie z rekinami bylo male zadaszenie z wiatrakiem rozpylajacym zimna wode, ale to byl jedyny punkt, gdzie mozna bylo uciec przed upalem… Najgorsze bylo jednak dojscie do delfinow, bo zeby tam dotrzec trzeba bylo przejsc wokol prawie calego obiektu. W pelnym sloncu, bez chociaz drzewka… Tu Nik skapitulowal zupelnie i odmowil marszu. Musialam go dzwigac, mimo ze sama ledwie zipalam… :/ A przy delfinkach tylko 3 czy 4 parasole, zajete przez ludzi z daleka robiacych zdjecia czlonkom rodziny chlapiacym sie z butlonosymi… A jak juz czlowiek przeszedl to wszystko, malo nie zemdlal z goraca i zniosl wrzaski mlodszej pociechy, to okazalo sie, ze jak to czesto w Hameryce bywa, wyjscie z obiektu jest obowiazkowo przez sklep z pamiatkami. :/ Tam Potworki dostaly doslownie oczoplasu i po twardych negocjacjach rodzicow oraz placzu obojga dzieci, do naszej kolekcji maskotek dolaczyly pluszowe delfinek oraz zolwik. ;)
To byly wszystkie wycieczki, na jakie sie odwazylismy z dwojka malolatow, w tym jednym ekstremalnym, chorym w dodatku, malkontentem. ;) Poza tym zaliczylismy obowiazkowy wypad do sklepu z pamiatkami, bo matka musiala, no MUSIALA, zdobyc magnes na lodowke. Tam tez nie obylo sie bez szlochania, bo w sklepie oprocz typowych pamiatek, czyli koszulek, ramek do zdjec, magnesow, kubkow i muszelkowych zolwikow, bylo mnostwo kiczu, np. plastikowe swinki pierdzace po nacisnieciu. Co to ma wspolnego z Floryda, czy samym St. Augustine? Nie pytajcie, nie mam pojecia. ;) Tam Nik wybral sobie mala ciezarowke (znow: co ona w ogole robi w sklepie z pamiatkami?), a Bi… pierscionek. Za duzy na nia w dodatku… Uparla sie jednak, ze pierscionek jest maly, wiec mimo naszego limitu na JEDNA rzecz, probowala wycyganic cos jeszcze. Nie zgodzila sie wymienic go na cos innego, uparla sie na ta nieszczesna blyskotke, a my bylismy nieugieci, wiec w koncu wyszla stamtad z rykiem i wyla cala droge powrotna do hotelu… Musze jednak pochwalic Bi, ze to byl jedyny az taki jej wyskok. Poza tym i podroz w obie strony i urlop, zniosla niczym turystka na medal. :)

Jeszcze jednym niezbednym, acz wymuszonym sytuacja wypadem, bylo poszukiwanie supermarketu z... tamponami, bo jak ostatnio Wam sie pozalilam, “te” dni nawiedzily mnie jak w zegarku (a nawet o dzien wczesniej), czyli w pierwszy pelny dzien urlopu… Nic tylko sie pochlastac… Mialam nadzieje, ze sie obejdzie bez (jak zwykla je wdziecznie opisywac moja siostra) “kolkow”, ale niestety… :( Liczylam na chociaz 2-dniowe opoznienie i bylam przygotowana, ze pierwsza polowe urlopu spedze plazowo – basenowo, a druga wycieczkowo… Niestety, jak zwykle zycie wszystko zweryfikowalo… Poniedzialkowy wieczor spedzilam jak struta, az M. wkurzony spytal czy moze powinnismy zapakowac sie i wrocic, bo jak mam miec taki humor przez caly urlop, to on serdecznie dziekuje. A ja po prostu bilam sie z myslami… Nie chcialam wracac do domu, ale panicznie balam sie tamponow, a z drugiej strony bliskosc cieplutkiego ocanu oraz basenu, kiedy moglabym zamoczyc w nich co najwyzej stopy, to bylaby tortura!
We wtorek wiec zebralam sie na odwage, pojechalam do najblizszego sklepu, kupilam paczke OB i postanowilam zobaczyc co z tego wyjdzie… Wyszlo jako tako. ;) Podziwiam te z Was, ktore uzywaja tamponow co miesiac! Mi bylo bardzo nieprzyjemnie, caly czas czulam ten sznureczek i mialam wrazenie, ze cos mi sie wysuwa, a dwa razy rzeczywiscie sie obsunelo… ;) Ale przezylam, a co najwazniejsze, moglam pluskac sie w basenie i oceanie do woli, wiec maly dyskomfort (glownie psychiczny) byl tego wart. Dzieki temu wrocil tez i humor. I tylko maz narzekal, ze nie mialam kiedy okresu dostac i co to za urlop bez chociaz malego “bang-bang”. :D
Poza tym, jak juz pisalam, plazowalismy, a ja oraz Bi pluskalysmy sie w basenie. Z Nikiem poszlismy na basen pierwszego dnia, ale nie za bardzo mu sie spodobalo. Hotel, w ktorym mieszkalismy, mial jedna wade – nie bylo brodzika dla dzieci. W najplytszej czesci, woda siegala Bi do ramion, ale Nik niestety jest o glowe nizszy i znikal pod powierzchnia. Przez prawie cala reszte pobytu powtarzal, ze nie chce na basen, chce "do faluf”, czyli na plaze. ;) Na dodatek przyplatalo mu sie to przeziebienie, wiec cala czworka wybralismy sie tam ponownie dopiero dnia ostatniego. I strasznie zaluje, bo Mlodszy nagle zapomnial, ze wolal ocean, z zapalem wchodzil do wody i plywal w rekawkach. To “plywal” to troche na wyrost. ;) Smialam sie do M., ze Nik jest jak plankton – cos tam macha nogami, ale ogolnie unosi sie, gdzie go woda poniesie. :D



Bi za to, to juz inna para kaloszy. Kazdego dnia, juz od rana jeczala, ze ona chce na basen. I z wody mogla nie wychodzic. A raczej wychodzila, ale tylko po to, zeby wskoczyc z powrotem. Szybko przekonala sie, ze plywaczki wyniosa ja na powierzchnie i skakala na “bombe” nawet tam, gdzie nie dotykala dna. ;)




Nad ocean chodzilismy juz cala rodzina. Zreszta, daleko chodzic nie musielismy, bo celowo wybralismy hotel polozony przy samiutkiej plazy. :) A ta byla szeroka i ciagnela sie kilometrami!


(Zdjecie panoramiczne, specjalnie dla zobrazowania obszaru plazy - tu podczas odplywu)

Podczas odplywu w ogole robila sie ogromna! I ten piasek! Zawsze mi sie wydawalo, ze najpiekniejsze plaze sa w okolicach polskiej Leby. Na naszej polnocy tez mamy jedna plaze z bialym, drobnym piaskiem. Ale plaza w Saint Augustine bila ja na glowe! Tam piasek nie tylko jest bielusienki, ale drobny niemal jak cukier puder! Cudo! Swietnie tez, ze nie ma tam w ogole tloku, nawet w weekend. Na polnocy, z racji, ze piaszczyste plaze sa niewielkie, w upalne dni lezy doslownie koc na kocu (dobrze, ze nie ma chociaz wioski parawanow, jak w Polsce :D). Na Florydzie kazdy mial swoja przestrzen. 

(Plaza - przyplyw. Troche zaslaniaja ja wydmy...


(Plaza - odplyw)

A co jeszcze lepsze, po plazy mozna jezdzic autem! Wydzielona jest przestrzen na przejazd oraz miejsce na parkowanie. Rewelacja! Nie ma taszczenia tobolow kilometr przez las! ;) Oczywiscie wjechac mozna tylko z napedem na 4 kola. Bylismy swiadkiem, jak laweta zabierala jakiegos idiote, ktory wjechal zwklym, osobowym autem i oczywiscie utknal. :D Ale moja Venza dala rade. Bo oczywiscie musielismy doswiadczyc tej nowosci na wlasnej skorze (czy raczej oponach samochodu). ;)

(Jedziemy sobie po piachu... :D)

W kazdym razie Potworki korzystaly z plazy ile wlezie. W tym roku Nik na szczescie wyrosl ze strachu przed woda. Oboje wbiegali do oceanu i skakali przez fale. Wchodzili (jak na nich) bardzo gleboko i trzeba ich bylo naprawde pilnowac, bo nieraz ktoremus fala chlusnela prosto w buzie, albo z lekka przeturlala. ;)


 

A podczas odplywu, zostawalo pasmo “kaluz”, w ktorych dzieciaki taplaly sie, kladly i turlaly. ;)



Poza tym oczywiscie zachwycalismy sie palmami oraz reszta poludniowej roslinnosci, tak innej od naszej polnocnej, ale takze jasnym, gladziutkim asfaltem oraz drogami, ktore ida prosto i rowno, w przeciwienstwie do ciaglych zakretow, serpentyn, pagorkow i dolin, ktore mamy na codzien. :)

(O, tak fanie sie tam jezdzi :D)
Musze tez napisac, ze jazde w obie strony, ktora wraz z postojami zajela nam okolo 18 i pol godziny, Potworki zniosly (prawie) doskonale. W strone Florydy spaly cala noc, a w dzien troche poogladaly bajki, troche porysowaly (to Bi), troche pozawodzily i znow zapadaly w sen (to Nik). Obawialismy sie drogi powrotnej, ktorej poczatek odbywal sie w dzien, bowiem hotel trzeba bylo opuscic do 11 rano. Okazalo sie jednak, ze nie bylo zle. Potworki znow ogladaly bajki, zatrzymalismy sie na dluzej dwa razy i kilka razy na krotkie rozprostowanie nog oraz zatankowanie benzyny w auto lub kawy w rodzicow. ;) Nik (pomijajac awanture o autko wyczajone na jednej ze stacji benzynowych :D) rozryczal nam sie porzadnie tylko raz, kiedy juz zapadla noc, wyjac, ze on chce sie przewrocic na brzuszek, co w foteliku bylo oczywiscie niewykonalne… Wiekszym utrapieniem niz dzieci, okazal sie ruch drogowy. Zanim wyjechalismy z Florydy (a to zaledwie 2 godziny drogi), zdazylismy utknac w dwoch korkach spowodowanych wypadkami. Co ciekawe, oba wypadki wydarzyly sie po przeciwnej stronie autostrady, ale nasza tez stala, bo kazdy chcial popatrzec. :/ Najgorszy byl jednak przejazd przez Karoliny Pd. i Pn., gdzie co jakis czas wszystkie auta na autostradzie nagle zwalnialy do slimaczego tempa. Wlokly sie tak kilka kilometrow, po czym nagle ruszaly. Zadnego sladu po wypadku czy czymkolwiek innym, co moglo spowodowac zator… Potem przez jakis czas jechalo sie gladko, az dotarlismy do pierdzielonego Nowego Jorku, przez ktory szczerze nienawidze przejezdzac. Tam oczywiscie w nocy odbywaja sie roboty drogowe i znow utknelismy w dwoch gigantycznych korkach, bo na 3 pasy autostrady, otwarty byl 1. :/

Ogolnie jednak, urlop zaliczam na plus i zaluje jak zwykle, ze byl tak krotki. A dla tych z Was, ktore mieszkaja, badz wybieraja sie do Stanow, z czystym sumieniem polecam wyprawe do Saint Augustine, bo naprawde warto! :)
PS. M. twierdzi, ze na nastepny urlop w Polsce, a na kolejny obiera kierunek: Arizona/Texas. Tam jednak raczej nie dojedziemy juz autem… ;)

środa, 6 lipca 2016

500 (nie 500+ :D)

Nie, nie, nadal nie wrocilam z wakacji! ;)

Poniewaz jednak post mialam w wiekszosci napisany wczesniej, a okazuje sie, ze nawet na urlopie mam chwilke (bardziej "momencik") czasu, wiec postanowilam go skonczyc zanim przyjdzie kolej opowiesci po-wakacyjnej. Okazja jest bowiem wyjatkowa i niepredko sie powtorzy. ;)

To juz post # 500 na moim "niekolorowym" blogu, uwierzycie?! Jakos przegapilam pierwsza, druga oraz kolejne setki. Dopiero niedawno spojrzalam na ilosc postow, a tam... czterysta cos! Od tamtej pory juz uwazniej sledzilam kolejne cyferki i wrylam sobie w pamiec, zeby post numer 500 jakos uroczysciej zaznaczyc.

A jak lepiej uczcic tak wyjatkowy numer posta, jak nie Wasza ulubiona seria (i bardzo skroconym skrotem z tego, jak nam mija urlop :D) ?


***

Tata pojechal do kolegi, zabierajac ze soba Bi. Po ich odjezdzie Nik, ktory postanowil zostac z matka oznajmia:

"Ja musialem ciem pilnowac, zeby ciem nikt nie zablal!"


***

Wieczor. Ochrzaniam Nika, ze wstal i poszedl po picie, zamiast czekac w lozku az mu je przyniose. Nik sie obraza.
"Glupia mama!"
Matka (patrzy groznie): "Co Ty powiedziales?"
Nik (juz mniej pewnie): "Glupia mama..."
Matka (marszczy brwi jeszcze mocniej): "Slucham? Czy ja dobrze slyszalam?"
Nik patrzy lobuzersko, ale tym razem milczy.
Matka: "Nic nie powiedziales? Tak myslalam, ze mi sie przeslyszalo..."
Wychodze z pokoju zadowolona z malej lekcji, a zza plecow dobiega mnie usluzny glos corki: "Mamo, on powiedzial glupia mama!"


***

Nik: "Mamo, Bi maluje Maye!"
Groze corce, ze zabiore jej mazaki, ona przeprasza, mowi, ze juz nie bedzie (taaak, akurat!), wracamy do swoich zajec.
Nik: "Dobze, ze ci powiedzialem, jestem gzecnym chlopcykiem!"
Matka (na PMSie, burczy niechetnie): "Jestes mala skarzypyta."
Nik: "Nie jestem skalzypyta, nie badz taka delwowana [ =zdenerwowana], jestem twoim blatem."
Matka: "Nie jestes moim bratem, tylko syneczkiem."
Nik: "No to musis byc dla mnie mila!"


***

M. wypisuje rachunki, ale ma za malo znaczkow, zeby wyslac wszystkie.
Jeczy: "Ale ja nienawidze wypisywac rachunkow!"
Ja: "To zostaw, zaraz dokoncze"
M. "Nie ma juz co, bo skonczyly sie..."
Bi (wtraca sie gwaltownie): "Naklejki! Tata juz nie ma tych naklejek!"


***

kosminka - "szminka", blyszczyk, wg. Kokusia :)


***

Nik spi. Konkretnie, to spi w salonie, czyli jedynym pomieszczeniu z telewizorem w domu. Bi sie nudzi i marudzi na potege.
Bi: "A kiedy Kokus w koncu wstanie???"
Matka (wzruszona): "Oooo, stesknilas sie za zabawa z braciszkiem?"
Bi (oburzona): "Nie! Ja po prostu chce juz ogladac bajke!"


***

Natrafiamy na ogrodzie na miejsce zbrodni, czyli nedzna kupke pior na trawie. Na szczescie to tylko piora, nic wiecej. Dzieci pytaja co to jest, wiec (niechetnie) wyjasniam, ze to byl ptaszek, ktory skonczyl jako obiad kota, lisa czy innego jastrzebia...
Nik (przejety): "Mamo, ale ten ptasek psezyje?"

Taaa...


***

Bi niedawno opowiadala niani, ze mama (czyt. JA) nie zarabia zadnych pieniazkow. Bo tata daje jej czasem pieniazki do skarbonki, a mama nigdy. Wniosek? Mama nie zarabia. ;)

Nie wiem w takim razie, po co ja do tej pracy chodze? ;)


***

A na koniec skrot urlopowy:

  • Jest goraco. O 7 rano juz 27 stopni i 75% wilgotnosci. W poludnie mozna zdechnac od samego wyjrzenia przez okno. ;)
  • Przyjechalismy w niedziele, a w poniedzialek po poludniu dostalam okres. Hurra...
  • Trzeciego dnia, rozchorowal sie Nik. Wyglada to na przeziebienie, ale dosc paskudne. Mlodszy ma zatkany nos, pokasluje i w dodatku przyplatal mu sie stan podgoraczkowy. I przechodzi chorobe jak rasowy mezczyzna, czyli mozecie sobie wyobrazic te jeki, ryki i marudzenie... :/
Wiecej szczegolow po powrocie... Zostawiam Was z jeszcze przedwakacyjnymi fotkami mojego trio.



Na powyzszym zdjeciu Maya patrzy gdzies w ogrod, ale nie dajcie sie zwiesc. Tak naprawde miala wielka ochote na krakersy wcinane przez Nika. Zreszta, dlatego Potworki sa takie uchachane. ;)


 





sobota, 2 lipca 2016

Przedwakacyjny stres


Chyba jeszcze nigdy nie bylam tak NIEprzygotowana do wyjazdu! 

Do srody tak naprawde mialam tylko blado nakreslony plan co do tego, co chce zabrac. Nie pofatygowalam sie nawet do piwnicy, zeby sprawdzic w jakim stanie sa walizki i torby. ;) Zalozylam, ze od zeszlego roku raczej nie porwaly sie ze starosci, a ze na jesien nie mielismy inwazji myszy, to i nic nie powinno bylo ich poprzegryzac. ;)

Tak naprawde to ciezko zaczac sie pakowac, skoro jeszcze przez kilka dni bedzie sie uzywac kosmetykow i ubran. Jestem minimalistka jesli chodzi o odziez wlasna oraz dzieci. Szczegolnie te ostatnie maja ciuchow tylko na tyle, zeby przechodzic tydzien, plus kilka dodatkowych egzemplarzy, na wypadek zamoczenia/zabrudzenia/rozerwania. W rezultacie, na tygodniowy wyjazd zabieram praktycznie ich cale szafy, nie bylo wiec wlasciwie co pakowac.  Dopiero na piatkowy wieczor zaplanowalam 3 ladunki prania. Cale szczescie, ze mamy automatyczna suszarke, wiec zawsze mam pewnosc, ze wszystko w ciagu godziny wyschnie i bede mogla zaczac wrzucac czyste ciuchy do walizki jeszcze tego samego dnia. ;)

W srode w koncu wybralam sie do sklepu, zeby kupic mini plastikowe buteleczki. Nie usmiecha mi sie targac calych wielkich butli szamponu czy plynu pod prysznic, wiec beda jak znalazl. W zeszlym roku kupilam ich caly zestaw, ale oczywiscie potem dorwaly sie do nich Potworki i polamaly, pogubily nakretki, itd. Nic sie przy tych dzieciach nie uchowa. ;)

Przy okazji kupowania buteleczek, rozejrzalam sie tez za duperelkami, ktore maja pomoc mi zajac (i zapchac) Potwory podczas dziennej czesci podrozy oraz wieczorow w hotelu. Znowu – pozno. W zeszlym roku zaczelam pomalu kupowac to czy tamto juz z miesiecznym wyprzedzeniem. 

Coz, lepiej pozno niz wcale i tego sie trzymam. ;) 

Duzo nie znalazlam, ale bedzie musialo wystarczyc. Na droge mam dla nich po nowej ksiazeczce, kolorwance z flamastrami zamknietej w plastikowym pudelku, ktory moze sluzyc tez za stolik, dodatkowo biore tez normalny blok i dwa zestawy mazakow. Kupilam im tez (troche wbrew sobie) po malym ludziku z Paw Patrol, z nadzieja, ze moze pobawia sie (zgodnie) razem. Dostana tez po nowej butelce na picie ze slomka (ale nie modnych obecnie "sloikow", ktore jakos do mnie nie przemawiaja :D). Dla Kokusia z Paw Patrol (“Tomka” nie mieli, cholera), a dla Bi z ukochana Kraina Lodu. ;) Do tego cala spizarenke mini opakowan krakersow, ciasteczek i tym podobnych przekasek. Mam nadzieje, ze to skutecznie zapcha male paszcze. ;)

Najlepszym jednak "zabawiaczem" beda pozyczone od kolegi M. przenosne DVD, ktore mozna zaczepic o zaglowki w aucie. Bi juz nie moze sie doczekac. Co tam plaza, co tam basen... Po kilka razy dziennie slyszymy: "Jedziemy na wakacje!", po czym natychmiast dodane: "I bedziemy ogladac bajki w aucie!". :D



W pracy, kilka ostatnich dni to jakis zart. W srode szef poprosil mnie, zebym przypomniala, hmm… nie wiem jak ich nazwac, osobom odpowiedzialnym za projekty (ale to ani kierownicy, ani managerowie, czy raczej managerki, bo wszystkie to dziewczyny :D), ze w przyszlym tygodniu mnie nie bedzie. Wyslalam maila, wiedzac, ze moze on wywolac panike. I sie zaczelo! Nagle wszystkie raporty, dotychczas leniwie przesuwane z tygodnia na tydzien, musza zostac przejrzane i podpisane do konca tygodnia! Jak zwykle! Jak ja juz myslami jestem przy pakowaniu i z cyferek mam ochote najwyzej policzyc ile par gaci potrzeba na 6-dniowy wyjazd dla 4-osobowej rodziny, oni zwalaja mi na glowe zalegla prace sprzed dwoch tygodni… :/

Udalo mi sie jednak skutecznie obrobic wszystko i nawet wyjsc 1.5 godziny wczesniej. Nie duzo, ale zawsze cos. Wstawilam pierwsze pranie i zaraz ide po walizki i zaczne wrzucac w nie chociaz to, czego narazie nie potrzebuje, jak stroje kapielowe czy podpaski (ech...). Czuje sie potwornie zestresowana. Od rana mam rewolucje zoladkowe. :/ W dodatku jak na zlosc, u M. w pracy zamykaja miesiac, a polowa pracownikow jest na urlopach, wiec jest sam. Nie tylko dzis (pisane w piatek) zostaje dluzej, to jeszcze musi pracowac jutro, cholera! A tu zostaly ostatnie zakupy, prania, pakowanie, przygotowanie prowiantu, ze o zapakowzniu auta juz nie wspomne. Potworki sprawy nie ulatwia, a w dodatku M. chcial sie zdrzemnac z Nikiem w dzien. Jakos marnie widze to ostatnie... :/

Coz... Poki co zegnam sie i zostawiam Was z kilkoma zdjeciami ogrodu, ktorego po moim powrocie pewnie nie rozpoznam, tak zarosnie. Oby tylko nie pousychal, bo jest bardzo goraco i bardzo sucho, a rok temu, ciotka M. zamiast wziac weza i porzadnie wszystko polac, biegala z koneweczka... :/


Warzywa rozrastaja sie az milo. :)



Cukinie kwitna, a bystre oko moze dostrzec nawet nowa, malenka cukinke. Bedzie jak znalazl, akurat na nasz powrot. ;) Kwitna tez ogorki, pomidory oraz baklazany. Te ostatnie jak narazie chyba nie sa zapylane niestety... :/

Za to pomidory i owszem! :)

Jerzyny rowniez. Niestety, po zeszlorocznym opitoleniu przez tescia do samej ziemi, w tym roku nadal bedzie ich niewiele. :(



Rosna tez kwiaty i kwiatuszki...

Przepiekny beebalm, siegajacy moich piersi, zalatujacy mietowo i przyciagajacy kolibry niczym magnes.

Rownie wysokie i piekne, ale jak dla mnie smierdzace :D lilie.

Wypelnily sie tez donice. Niestety, kwiatek z tylu akurat przekwitl. Juz rosna nowe paczki, ale troche to potrwa.

A to juz moje nowe, tegoroczne nabytki:

Te dwa po bokach, to odmiany Echinacei. Juz kolejne w moim ogrodzie. No, nic nie poradze, ze mam do nich slabosc. ;) Narazie sa niewielkie, ale za rok - dwa, kiedy sie porzadnie rozrosna, powinny spokojnie zaslonic ten licznik z tylu i o to mi wlasnie chodzi. :) A to miedzy nimi, to kwiat z rodziny Rudbeckia (nie wierzcie mi na slowo jesli chodzi o pisownie), czyli black-eyed susan, ktorego uparcie szukalam po ogrodniczych cala wiosne. ;) Jeszcze nie kwitnie, ale bedzie wygladal podobnie do swoich sasiadow, tylko zamiast rozowych kwiatow, bedzie mial zolte.

Okazuje sie tez, ze czasem oplaca sie nie miec czasu na pielenie. Przedwczoraj, odkrylam taka samosiejke:

Gdybym pielila w tym kaciku czesciej, nawet bym nie zauwazyla malenkiej petunii i wyrwalabym ja razem z innymi chwastami! :)

I na tym skoncze, bo sniadanie wydane, czyli pora wlac w siebie jakas kawe i zajac sie pakowaniem. Potworki mowia Wam PA PA PA!!! :D



PS. Posta pisalam czesciowo w Wordzie, a czesciowo w Bloggerze, stad te wariacje czcionkowe. ;)