Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 30 czerwca 2023

Odliczanie do... lipcowki?

W Polsce macie majowke i czerwcowke, a my tu mamy majowke (tyle, ze pod koniec miesiaca) oraz lipcowke. ;) Nooo, w zasadzie, teraz z Junteenth mamy jakby czerwcowke, ale narazie sie nie liczy, bo nie wszedzie jest przestrzegana. ;) W kazdym razie, sumiennie obchodzony jest tu Dzien Niepodleglosci, wypadajacy 4 lipca i tak najczesciej sie to swieto okresla - zamiast dlugiego i lamiacego jezyk Independence Day, ludzie najczesciej mowia fourth of July. I juz. :) W zaleznosci od tego jak wypada, wiele firm daje pracownikom jeden dzien wolny, albo doklada jeszcze dodatkowy, tworzac dlugi weekend. Poniewaz jest to jednak czas letnich wakacji, wiekszosc ludzi bierze dodatkowe dni urlopu bez czekania na laske pracodawcy i przedluza sobie odpoczynek. W tym roku 4th of July wypadlo we wtorek, wiec naturalnym jest, ze ludzie dokladaja poniedzialek i wczasuja sie na calego. :D

Zanim jednak doszlismy do naszej "lipcowki", trzeba bylo przebrnac przez ostatni tydzien czerwca.

W sobote, 24 czerwca, jak to ostatnio bywa, pogoda szalala na calego. Albo po prostu byla typowa dla Nowej Anglii, ktora slynie z naglych zmian oraz przechodzacych gwaltownie frontow. ;) W kazdym razie, rano lalo jak z cebra. Zapowiadali burze, ale zadna nie przeszla. Po poludniu za to Matka Natura nie mogla sie zdecydowac jaki ma humor. Lalo, potem nastepowala przerwa, rozpogadzalo sie, na horyzoncie widoczne byly tylko delikatne, pierzaste chmurki, a 20 minut pozniej nadciagaly ponownie ciemne chmury i znow nastepowala ulewa. Bylo przy tym bardzo cieplo, bo 26 stopni i z taka iloscia wilgoci w powietrzu, czlowiek mial wrazenie, ze siedzi w saunie... Dzieki temu, ze byl weekend, poza sprzataniem oraz wstawianiem kolejnych pran, korzystalam na maksa z mojej werandy. Niemal nie bylo wiatru, wiec deszcz nie przeszkadzal ani troche, a przy takiej aurze, na zewnatrz bylo duzo przyjemniej niz w srodku.

Obawiam sie jednak, ze na zdjeciu kompletnie nie bedzie widac ulewy...
 

Niestety musialam sie do niej scigac nie tylko z Bi, ale i z M., ktory tyle lat twierdzil, ze bez sensu ten ganek, a teraz uznal, ze bujane krzeselko jednak jest fajne i tez zaczal mnie tam "podsiadac"! :D I tak wlasciwie minal dzien - leniwie z wykrzyknikiem. ;) Dopiero po poludniu wybylismy do kosciola, z racji ze M. pracowal oba weekendowe dni. Za to wracajac z pracy, zajechal po ukochane sushi. Nawet Nik nie protestowal, choc on potrafi nieraz cos tam prychac, ze woli "chinczyka". ;) Pod wieczor zas, nieco nerwowo, ale wlaczylismy opcje samo-czyszczenia w piekarniku. Nie smiejcie sie; w starym domu mielismy kuchenke 9 lat (a kupilismy ja z domem, wiec kto wie ile miala lat) i nigdy tej opcji nie uzylismy. Obecna mamy 5 lat i dotychczas tez tylko sama ja przecieralam. Pewnie nadal unikalabym samoczyszczenia jak ognia, gdyby nie to, ze od jakiegos czasu nie udaja mi sie ciasta. Juz na swieta mialam wrazenie, ze sernik oklapl duzo bardziej niz powinien. Potem jednak M. upiekl jakis swoj, z sobie tylko wiadomymi udziwnieniami i jemu wyszedl. Zwalilam wiec to na moje dwie lewe rece. Potem biszkopt na urodziny Bi byl jakis taki dziwny. Mocno wyrosl, a potem rownie mocno oklapl, a w srodku zbijal sie w jakby grudy. Tu rowniez raczej obwinilam wlasny anytalent, choc akurat ciasta zwykle mi wychodza. Ale od dluzszego czasu, chlebek bananowy - najprostsze ciasto na swiecie, ktorego nie ma jak zepsuc, za kazdym razem wychodzi mi z zakalcem! Czasem tylko troche na dnie, czasem polowa warstwy ciasta, ale zawsze jest. Zauwazylam tez, ze choc jest to ciasto, ktore normalnie mozna wyjac z piekarnika natychmiast po pieczeniu, zaczelo oklapywac... Po ktoryms z rzedu zakalcu, M. stwierdzil, ze teraz on upiecze, cos pokombinuje i zobaczy czy jemu wyjdzie. Tlumacze jak krowie na rowie, ze pieke z tego samego przepisu od dobrych kilku lat i ze ciasto zawsze wychodzilo (poza tym jednym razem, kiedy zapomnialam dodac sody :D), a od pewnego czasu za kazdym razem sa zakalce, wiec dzieje sie cos dziwnego. Nie, on chce sam upiec. Stwierdzilam, ze niech piecze. Wzial moj przepis, jednoczesnie posilkujac sie jakims polskim z YouTuba, wlal ciasto do mniejszych blaszek, przeznaczonych normalnie na metrowca i... wyszedl mu zakalec calkowity! Normalnie cala grubosc ciasta! Nadawalo sie tylko do wyrzucenia. :D Coz, ucieszylam sie, ze to jednak nie moje "zdolnosci" sa winne, tylko cos innego, ale i tak bylam obrazona, ze malzonek najwyrazniej uznal, ze jego zona nie potrafi piec. ;) Problem w tym, ze zakalca ciezko jest "zdiagnozowac". W jakims nowym przepisie podejrzewalabym, ze ciasto za mocno wymieszalam, ze za krotko pieklam, lub zrobilam cala liste innych bledow... Tutaj jednak mam przepis, ktorego uzywam od lat, stwierdzilam wiec, ze albo w sklepie sprzedaja partie jakiejs starej maki, albo masla, albo... cos jest z piekarnikiem. Pierwszym i najprostszym krokiem bylo wiec zeby porzadnie wyczyscic ten ostatni, bo moze nierowno grzeje...  Problem w tym, ze niewiele myslac wlaczylismy opcje samoczyszczenia, a dopiero potem zaczelam czytac. I sie przerazilam. :D W domu szybko zaczelo smierdziec. Mimo pootwieranych okien zapach byl dosc uciazliwy. Poza tym piekarnik nagrzal sie stra-sznie! To nowoczesny sprzet, wiec zwykle przy pieczeniu szyba robi sie ciepla, ale nie goraca; normalnie mozna ja dotknac. Teraz szyba, raczka, pokretla, no cala kuchenka nagrzala sie tak, ze nawet M. szybko odskoczyl kiedy ja dotknal, a on ma naprawde odporne na wysokie temperatury dlonie. Mikrofala u gory, szuflady w szafkach obok, wszystko bylo wrecz gorace. Pozniej doczytalam (rychlo w czas!) ze powinno sie na czyszczenie wyjmowac kratki. My oczywiscie zostawilismy je w srodku. Ups... Oraz, ze od resztek oleju oraz wiekszych grudek jedzenia, w piekarniku moze sie zapalic! :O No tu juz w ogole zaczelam dreptac nerwowo i co chwila zagladac do piekarnika. Na szczescie u nas obylo sie bez takich "atrakcji". :D Piekarnik zakonczyl czyszczenie, wylaczyl sie i przestygl, a ja moglam w koncu zajrzec do srodka. Troche rozczarowalam sie, ze popiolu na dnie prawie nie bylo, co oznacza, ze piekarnik wcale nie byl taki brudny i mozliwe, ze to nie on byl przyczyna zakalcow...

W niedziele M. pojechal do pracy, a ja z dziecmi pospalismy do oporu, po czym az mi raczki swierzbilo zeby cos upiec. :) Oczywiscie najlepszym ciastem bylby chlebek bananowy, skoro to on ostatnio ciagle wychodzil zakalcowaty, ale jak na zlosc nie mialam przejrzalych bananow. Dzien wczesniej tesciowa zasugerowala babke na oleju, wiec padlo na nia, choc nie bylam przekonana, bo to zupelnie inny rodzaj ciasta... Babka wyrosla jak glupia, musialam ja dopiekac 10 minut dluzej, ale wyszla idealna. Nie uwierze jednak ze to czyszczenie cos pomoglo, dopoki nie upieke chlebka bananowego. ;) Jak to w niedziele, wpadl moj tata i jak zwykle zaslodzilam go maksymalnie, bo mialam jeszcze i resztke lekko zakalcowego "bananowca" i babke i pol zamrazarnika lodow. :D Pogoda byla jeszcze bardziej "saunowa" niz dzien wczesniej. Nadal naprzemian lalo i wychodzilo slonce, a dodatkowo bylo 28 stopni. :O Drzwi do garazu oraz dolnej lazienki spulchnialy i zaczely przy zamykaniu szorowac o framugi. Czlowiek chodzil spocony i bez energii, a dzieciaki urzadzily awanture kiedy ojciec odgrzal im na obiad rosol. :D Wcale im sie nie dziwie, bo sama kompletnie pominelam ten posilek, a na mysl o jedzeniu czegos cieplego, pot sam wychodzil mi na czolo. Co nie przeszkadzalo mi pic goracej kawy oczywiscie, bo zimnej nie znosze. :D W kazdym razie Potworniccy ostentacyjnie odczekali az zupa kompletnie ostygla i jedli zimna, mimo utyskiwania ojca, ze obiad je sie na cieplo. Przypomnialam mu o istnieniu takich dan jak chlodnik, ktory krolowal na polskich stolach wlasnie latem. ;) Po odjezdzie dziadka niewiele sie w sumie dzialo. Chlopaki pojechali na rowery, szlakiem zaczynajcym sie kolo naszego osiedla, w las, tam gdzie zwykle chodzilismy na spacery w czasie treningow Kokusia, a Bi stwierdzila, ze przejdzie sie z Maya. Panowie wrocili zgrzani i spoceni, ale M. nie mial dosc i namawial jeszcze na rodzinny spacer. Poniewaz w koncu wygladalo na to, ze rozpogodzilo sie na dobre, a dodatkowo zblizal sie wieczor, wiec bylo (minimalnie) chlodniej, stwierdzilam, ze w sumie dlaczego nie. Mojej checi nie podzielal Nik, ktoremu sie wcale nie dziwie, ani pies. To sie naprawde rzadko zdarza, ale Maya cala przechadzke zostawala w tyle i wygladalo, ze gdybysmy odpieli jej smycz, chyba by siadla i zostala tam, gdzie akurat stala. ;)

Przemierzamy osiedla :)
 

Mlodszy poszedl w koncu z nami, ale wiekszosc spaceru jeczal, ze jest zmeczony i ze on wcale nie mial ochoty na przechadzke.. Po powrocie zmienilam dzieciakom posciel i wstawilam pranie, zagonilam Kokusia pod prysznic, posiedzialam troche na ganku az zaczely kasac komary i dzien wlasciwie zlecial.

Po bardzo leniwym weekendzie, przyszedl poniedzialek i matka musiala ruszyc do roboty. W nocy spalam kiepsko, bo bylo niemozliwie duszno, a nad ranem obudzil mnie odglos... torsji! Najpierw chwile lezalam, bo nie kumalam co wlasciwie slysze, potem uznalam ze to Maya i westchnelam, ze rano czeka mnie sprzatanie na dole. Po kilku sekundach jednak dotarlo do mnie, ze dzwiek dochodzil gdzies z bliska, jakby u gory! Zerwalam sie i wypadlam z pokoju, ale napotkalam tylko siedzacego spokojnie na chodniku Oreo. Kiciul na rzygajacego czy chorego nie wygladal. Bylo ciemno, ale nie chcialam zapalac swiatla i szukac sladow problemow zoladkowych. ;) Kiedy rano wstalam, nigdzie nic nie znalazlam, wiec nie wiem czy mi sie przysnilo czy co? :D Przed wyjsciem do pracy oczywiscie jeszcze musialam zapodac Kokusiowi antybiotyk, ale o dziwo kiedy poszlam go obudzic, juz nie spal. Corka nie chciala sniadania, a ze ona jest juz z grubsza samoobslugowa, wiec tylko wzruszylam ramionami. ;) Przygotowalam synowi platki, antybiotyk oraz probiotyk i moglam wyruszac z domu. Pogoda nadal bez zmian, czyli mialo padac po poludniu, wzielam do pracy parasolke, a tymczasem nie spadla ani kropla. Dopiero po 20 przeszla lekka burza. Wczesniej, dla Kokusia nadeszla "wiekopomna" chwila, bo pojechal na pierwszy trening na basenie od 2 miesiecy. :D Jak to z Mlodszym bywa, w zeszlym tygodniu sam sie pytal kiedy wraca na basen, bo mu sie w domu nudzi, a jak przyszlo co do czego, to cos tam stekal, ze nie chce, ze sie boi, itd. Po prostu obawial sie, ze nie bedzie w grupie nikogo, kogo zna. I nie bylo, ale wrocil zadowolony. Typowe. ;) Pojechal z malzonkiem, ktory w czasie jego treningu chcial pocwiczyc na silowni, a ja z Bi w tym czasie pojechalysmy do high school, zeby panna mogla pobiegac. Oczywiscie kiedy tam dotarlysmy, okazalo sie, ze na biezni cwiczy dwojka mlodziencow, na oko 20-kilkulatkow. To Starsza stremowalo i juz myslalam, ze nic z tego, ale namowilam chociaz na koleczko, a chlopaki w tym czasie przeniosly sie na boisko (ktore bieznia okraza), dodatkowo przyszla jakas kobieta rowniez maszerujaca wokol i Bi w koncu odzyskala rezon. Zrobilysmy dwa kolka, potem zaczelam mierzyc jej czas sprintu, a na koniec postanowila zrobic kolko biegiem, ale spokojnym, rownym tempem. Zajechalysmy jeszcze do biblioteki znajdujacej sie zaraz obok i... do domu wrocilysmy pozniej niz nasi panowie. ;)

We wtorek ponownie prognozy zapowiadaly calodzienna duchote, deszcz oraz przelotne burze i znowu nie spadla ani kropelka. :D Rano ogarnac kota oraz antybiotyk syna i do roboty. Po pracy myslalam zeby wyciagnac rodzine na jakis spacer, ale dzieciaki poprosily zeby wlaczyc im wypozyczonego z biblioteki Thor'a. Niewiele myslac wlaczylam, a potem dotarlo do mnie, ze teraz bedzie to szlo prawie 3 godziny, wiec popoludnie mamy praktycznie z glowy... ;)

Popoludnie filmowe
 

Dzieciaki zasiadly przed tv (choc niby po poludniu maja odpoczywac od ekranow; sama sobie strzelilam w kolano :D), M. do rachunkow (doroczne podatki za samochody, wywoz smieci, odprowadzanie sciekow i tym podobne "fajne" oplaty ;P), a ja zmienilam nam posciel, wstawilam pranie i upieklam placek z jablkami. Nadal czekam az banany zrobia sie brazowe, zeby moc upiec chlebek bananowy i doczekac sie nie moge. ;) Placek z jablkami mam wrazenie ze jakby bardziej urosl, ale nie wiem czy to nie moja wyobraznia, a to jest ciasto, w ktorym chyba nie da sie zrobic zakalca. Nadal nie wiem wiec czy czyszczenie piekarnika cos dalo. ;)

Sroda byla w koncu ostatnim dniem antybiotyku dla Kokusia. Oby juz nic wiecej sie nie przyplatalo! Rano jakims cudem nie musialam go budzic, wiec poranne obowiazki od razu poszly sprawniej. Jednoczesnie uswiadomilam sobie, ze wlasnie minely dwa tygodnie wakacji dla Potworkow! :O Ale to leci, nawet jesli tylko oni maja labe, a rodzice normalnie pracuja! ;) Poniewaz prognozy same nie wiedza co Matka Natura kazdego dnia zmaluje, wiec codziennie taszczylam do pracy parasolke i codziennie nie spadala ani kropla deszczu. Jak w srode wylecialam z chalupy bez parasola, to co?! Zaraz po wyjezdzie z osiedla, na szybie pokazaly sie pierwsze krople. Luzik, mamy cieplo, wrecz duchote, lekka mzawka nie zaszkodzi. Taaa... Ledwo wyjechalam na glowa arterie miasteczka, lunelo jak z cebra! Ostatecznie siedzialam 10 minut na parkingu pod praca, czekajac az deszcz troche odpusci, a potem szlam do drzwi oslaniajac twarz sniadaniowka. :D Z cukru nie jestem, ale zachlapane okulary to mordega, bo bez specjalnych chusteczek kazde przecieranie konczy sie smugami, ktore wkurzaja mnie przez caly dzien. ;) Kiedy wyszlam z pracy, w oddali slyszalam grzmoty, a po chwili zaczelo mi kapac na glowe przez otwarty szyberdach. ;) Po powrocie do domu, dowiedzialam sie, ze moj syn zjadl rano sniadanie, ktore mu podalam, ale nie ruszyl niczego innego, lacznie z obiadem, ktory mial juz podany na talerzu i gotowy do odgrzania. Powod? Zapomnial! To dziecko zapomnialo, ze jest glodne!!! :O Szkoda, ze akurat ten kawaler, zrobil sie ostatnio chudy jak tyczka i nie potrzebuje jeszcze deficytu kalorii. Kiedy w koncu cos zjadl, wyszlismy na chwile porzucac do kosza, korzystajac z chwilowego braku deszczu. Padac nie padalo, ale parna pogoda sprawila, ze czlowiek sie lepil, a upierdliwe muszki usilowaly wlazic do oczu, nosa i uszu. :/

Lewitacja ;)
 

Dlugo wiec nie pogralismy, a zreszta Nik mial tego dnia kolejny trening na basenie. Pojechal bez wielkiego entuzjazmu (zaczyna sie), ale tez bez protestu. W lipcu maja miec dwa razy zawody, ale poki co panicz kreci glowa, ze nie chce, bo sie "boi". Czego? Sam nie wie. :D Kiedy chlopaki pojechali, my z Bi ponownie pojechalysmy pod high school, zeby tam pochodzic/ pobiegac na biezni.

Najpierw marsz
 

Panna odstroila sie niczym stroz na Boze Cialo i niestety musze przyznac, ze w tym stroju i ze swoja budowa, z daleka to dziecko nie wyglada na lat 12, lecz 16. ;)

Pozniej juz jogging
 

Ja zrobilam pare koleczek idac, Bi troche szla ze mna, troche biegla, a jeszcze troche porobila gwiazd, mostkow, itd. W oddali caly czas grzmialo i zastanawialam sie czy nas nie zmoczy, ale deszcz przyszedl dopiero dobrych kilka godzin pozniej. Do domu zajechalysmy niemal razem z chlopakami, a potem wiadomo, zostalo juz szykowanie sie na kolejny dzien.

W czwartek w koncu odpadlo mi pamietanie o antybiotyku, wiec oczywiscie oboje dzieci obudzilo sie samo zanim wyszlam. ;) Podalam sniadanie dzieciakom oraz kotu, po czym pojechalam do pracy. Przyznaje sie bez bicia, ze tego dnia malo co popracowalam, bo znalazlam sobie inne "zajecie". Dobrze, ze w robocie poki co nadal luzy, a szef podbija Chiny. :D Zajelam sie bowiem wyszukiwaniem jeszcze jednego kempingu na te wakacje. :) Jedziemy teraz na przedluzony weekend, potem na poczatku sierpnia, a pozniej jeszcze na dlugi weekend wrzesniowy. I od tego wrzesniowego sie zaczelo. Jak to z nami wiecznie bywa, zamiast rezerwowac kempingi w styczniu - lutym, zaczelismy o nich powazniej myslec dopiero na wiosne. Wtedy oczywiscie wiele fajniejszych lub/i tanszych miejsc bylo pozajmowanych. Na nadchodzace 4th of July wlasciwie wiedzielismy gdzie chcemy jechac i udalo mi sie zlapac tam miejscowke, ale niestety w niezbyt przez nas lubianej czesci kempingu. No coz, jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma. ;) Wiedzielismy wiec na ktory kemping chcemy jechac w maju oraz w lipcu. Co do reszty nie moglismy sie kompletnie zdecydowac ani dogadac. Wiedzielismy tylko, ze koniecznie chcemy jechac gdzies na dlugi weekend we wrzesniu, ale to tylko na 3 dni, bo zacznie sie juz szkola. Potem jednak stwierdzilismy, ze pomiedzy kempingiem w lipcu oraz we wrzesniu, mamy 2 miesiace, wiec fajnie byloby pojechac gdzies jeszcze pomiedzy. Dzieciaki bardzo chcialy wrocic do jednego z tej sieci kempingow gdzie bylismy rok temu, z parkiem wodnym i kupa atrakcji, ale M. oczywiscie krecil nosem. W ktoryms momencie w ogole zaczelismy przegladac oferty cruise'ow oraz wylotow na Karaiby czy do innego Meksyku. :D Rzecz jasna, takie wyjazdy to trzeba rezerwowac minimum pol roku wczesniej. Teraz albo nie bylo miejsc, albo ceny takie, ze prosze siadac. Wrocilismy wiec do planow kempingowych. :) Udalo mi sie znalezc fajne (mam nadzieje) miejsce na poczatek sierpnia. Pozniej zaczelam patrzec na dlugi weekend wrzesniowy i okazalo sie (bez zaskoczenia), ze miesca tez znikaja niczym swieze buleczki. Na znajomym kempingu zostaly tylko 3, wiec szybciutko zarezerwowalam, stwierdzajac ze jak znajde cos ciekawszego, to anuluje rezerwacje. Wpadlam bowiem na pomysl odwiedzenia okolic, w ktorych nas jeszcze nie bylo, a zawsze o nich mowilismy, ze fajnie byloby sie wybrac. Kiedy jednak wspomnialam o tym M., zaproponowal zeby zostawic ta wrzesniowa rezerwacje jak jest i po prostu pojechac w jeszcze jedno miejsce. Pomysl fajny, bo i okolica bardzo letniskowa i wiadomo - jeszcze jeden wyjazd, ale ze patrzylam na srodek lata, to oczywiscie z rezerwacjami bylo baaardzo ciezko. Az sporzadzilam sobie tabelke z nazwa potencjalnych kempingow, datami, ktore wchodzily w gre, a nastepnie z cenami! :D Niestety, w takiej mocno "turystycznej" okolicy, w sezonie, w wielu miejscach albo nie mieli wolnych miejscowek, albo wolali sobie ceny jak za 5-cio gwiazdkowy hotel. Niektore strony internetowe byly zas tak kiepsko skonstruowane, ze pokazywalo, ze tak! Maja miejsca, tak, cena do przyjecia, a dopiero kiedy juz wpisalam wszystkie potrzebne dane i chcialam potwierdzic rezerwacje, wyskakiwala informacja, ze albo w sezonie wymagaja pobytu przez minimum 7 dni, albo ze nasza przyczepa jest za duza na wybrana miejscowke! :/ Uch... No troche przeklenstw oraz zgrzytania zebow poszlo. :D Ostatecznie jednak udalo sie znalezc i kemping i miejscowke i daty w miare pasuja, wiec druga polowa wakacji zapowiada sie wyjazdowa. Oby pogoda zaczela nieco bardziej dopisywac, bo poki co jest tragedia. Nie wiem czy w tym roku basen w ogole rozlozymy, przy tych ciaglych deszczach... :( Po powrocie do domu czekal mnie wk*rw, bowiem Bi, ktora spedzila troche czasu u kolezanki, przyszla wsciekla, najwyrazniej dlatego, ze musiala wrocic do domu... Rzucila pare tych swoich "nastoletnich" odzywek, czym zarobila sobie marsz do pokoju, bez telefonu. Oczywiscie najbardziej "rzucala" sie o ten telefon, ale gdybym smarkule wyslala po prostu do pokoju, to na bank siedziala by na telefonie i bylaby to raczej nagroda a nie kara. :D Zeby przewietrzyc glowe, zaproponowalam Kokusiowi przejazdzke na rowerach.

Wracajac zatrzymalismy sie na moscie nad rzeka i podziwialismy spokojne krajobrazy
 

Oczywiscie kawalera nie trzeba bylo dwa razy namawiac. ;) Nie byla to bardzo dluga przejazdzka, ot, 30-40 minut, ale wystarczyla zeby poprawic nastroj.

Nie wiem czy cos bedzie widac z racji odleglosci, ale na kamieniu po lewej stoi czapla lub zuraw (nie bylam w stanie dojrzec na 100%), a obok plywa stadko gesi. Okazuje sie, ze rzeka musi byc w tym miejscu bardzo plytka, bo kilka gesi... stalo i brodzilo w niej lapkami, zamiast plywac ;)
 

Po powrocie trzeba bylo omowic z malzonkiem przygotowania na wyjazd, przelozyc do suszarki pranie, wlaczyc zmywarke, chwile posiedzialam w moim kaciku przy frontowych drzwiach i dzien przelecial. :)

Dzisiaj to juz bylo wielkie pakowanie. Rano pojechalam na tygodniowe zakupy, po powrocie rozpakowalam wszystko (czesc rzeczy wsadzajac od razu do przyczepy), poskladalam ostatnie pranie, po czym zaczelam bieganie w te i we wte do przyczepy. Jak zwykle zajelo to duzo wiecej czasu niz czlowiek by chcial, ale udalo sie zapakowac kampera, poza jedzeniem (bo nie bylam pewna, czy zamrazarnik juz wystarczajaco chlodzi) oraz kosmetykami potrzebnymi jeszcze na rano. Jedziemy z nieco mieszanymi uczuciami, bo prognozy sa kiepskie: sobota jeszcze ladna, ale kolejne 3 dni z deszczem oraz burzami. Rozpogodzic ma sie ponownie w srode, czyli w dzien powrotu. Typowe. :D Zapakowalam wiec kurtki przeciwdeszczowe oraz parasole i pozostaje miec nadzieje, ze jednak prognozy sie zlituja i poprawia. ;)

A na koniec pokaze Wam zdjecie z tych, ktore kraza po necie, z serii "pokaz mi costam, bez pokazywania, ze costam". Prosze wiec bardzo, fota pod tytulem "pokaz mi, ze masz kota, bez pokazywania, ze masz kota":

Moja kostka:kot - 0:1 :D
 

Niestety, kiciul ma czeste napady wscieklosci, szczegolnie jesli dzieciaki obdarzaja go zbyt dluga (w ocenie Oreo oczywiscie) sesja czulosci. Wypuszczony z lepkich, dzieciecych lapek, potrzebuje sie gdzies wyzyc i atakuje pierwsza lepsza osobe, traktujac ja niczym drapak. I tak wlasnie przeoral mi naokolo noge. Szczypalo jak jasna cholera, a najgorzej, ze nie moglam cholernego kota od siebie oderwac! :O 

No to do poczytania po dlugim weekendzie i juz w lipcu! :)

piątek, 23 czerwca 2023

Pierwszy pelny tydzien wakacji

Tak myslalam, ze jak skoncza sie dodatkowe zajecia, to zabraknie tematow do pisania, a zdjec to juz w ogole. ;) Szczegolnie, ze choroba Kokusia skutecznie przystopowala jakiekolwiek plany... A wzielo go stra-sznie! Nie pamietam kiedy ostatnio byl az tak zasmarkany. Do tego mokry kaszel i goraczka przez dwa dni. Pelen pakiet.

Sobota, 17 czerwca, byla dniem wolnym dla M. Skorzystal z tego, rano pedzac na silownie, a potem jeszcze maszerujac po osiedlu. Ja z Potworkami pospalismy do oporu, a potem leniwie i spokojnie zjedlismy sniadanie i szykowalismy sie na dzien. Nik wstal z normalna temperatura, ale z nosa nadal mu cieklo i kaszlal. Wyraznie jednak wrocila mu energia, wiec szalal z kotem, a w ktorym momencie nawet poszedl zagrac z M. w kosza. Prognozy zapowiadaly calodzienny deszcz i popoludniowe burze, a tymczasem pokropilo troche rano, a potem bylo pochmurno, choc momentami przebijalo sie nawet slonce. Tyle warte sa te prognozy. Poniewaz u malzonka w pracy w ten weekend grafik byl dosc dziwny, bowiem sobote mieli wolna ale pracowali w niedziele, koniecznie chcial skorzystac i isc do spowiedzi, a potem prosto na msze. Z racji, ze Mlodszy wydawal sie dobrzec, pojechalismy wszyscy. Zajechalismy potem jeszcze po kawe i do domu. Nasza radosc okazala sie przedwczesna, bo Nik nie tylko na wieczor dostal stanu podgoraczkowego, ale jeszcze zaczal narzekac, ze boli go ucho! :O Niby leciutko, ale co chwila cos tam wspominal. Poniewaz jednak nos mial zawalony makabrycznie, wiec trudno bylo powiedziec, czy ten katar przechodzi mu w zapalenie ucha (co jeszcze kilka lat temu bylo niemal pewniakiem), czy ucho pobolewa po prostu przez roznice cisnienia wywolana zapchanymi zatokami... Kladlam sie spac szykujac na nocne "atrakcje", ale o dziwo noc minela spokojnie.

W niedziele rano, Mlodszy stwierdzil, ze ucho go nie boli, ale ze ledwie na nie slyszy... Cudownie. Wstal ponownie z normalna temperatura, ale za to prawie placzac, ze caly czas leci mu z nosa i co pare minut musi go wydmuchiwac. Podejrzewam, ze po nocy wszystko mu schodzilo, bo po jakims czasie sie uspokoilo, choc po tych kilku dniach skore pod nosem mial tak obtarta, ze wygladal jak kupka nieszczescia. Dobrze, ze w niedziele zaczal momentami odzyskiwac troche apetytu i zaczely mu wracac kolory na buzi. :) Moj tata o dziwo zdecydowal sie przyjechac na kawe, bo tak jak my, sklanial sie ku temu, ze Nik nie ma raczej nic zakaznego, tylko "zalatwil sie" na imprezie u kolegi. W miedzyczasie wrocil do domu M., ktory okazalo sie zrobil jeszcze po drodze zakupy i z miejsca zabral sie za rozpalanie grilla, a potem pieczenie kurczakow i robienie szaszlykow. Przez to moj tata siedzial u nas niemal 4 godziny, bo kiedy juz zaczal zbierac sie do wyjscia, malzonek oglosil, ze za kilka minut mieso bedzie gotowe, zostal wiec na obiedzie. Nie zebym miala cos przeciwko, tylko akurat tego dnia, planowalysmy pojechac z Bi na zakupy ciuchowe. Wspomnialam pare razy, ze wiekszosc spodenek Bi ledwie zaslania jej posladki, a Nikowe nagle sa prawie do polowy uda. :D Wybieram sie na zakupy od miesiaca, ale jak wiecie, tygodnie byly ostatnio tak zabiegane, ze po prostu nie bylo kiedy. W koncu nadszedl spokojniejszy weekend, wiec koniecznie chcialam pojechac i miec to juz z glowy. Nie znosze bowiem zakupow, za to Bi - typowa baba, az piszczala z radosci. Przez spowiedz i kosciol w sobote, nie pojechalysmy tamtego dnia, co zreszta okazalo sie szczesliwym zbiegiem okolicznosci, bo na drzwiach sklepu byla wywieszka, ze akurat mieli wtedy jakas inwentaryzacje i sklep byl zamkniety. :) Na szczescie w niedziele mieli otwarte, bo jakbym pojechala na darmo, bylabym baaardzo zla. ;) Male przypomnienie, zeby zawsze wchodzic na strony internetowe i sprawdzac, bo kto by pomyslal, ze mogli zamknac sklep w sobote?! ;) W kazdym razie, ja ruszylam na dzial chlopiecy, a Bi na dziewczecy i zaczelysmy buszowanie w fatalaszkach. Glownie szukalysmy spodenek, ale wzielam tez Kokusiowi 3 koszulki, taka grubsza bluzo - kurtke, podobna do tej, ktora zgubil w szkole, oraz sandaly (modlac sie zeby pasowaly :D), zas Starsza w ogole zaszalala, bo dla siebie wybrala dwie bluzeczki (obie konczace sie wysoko nad pepkiem), dwa kombinezony oraz klapki, z takich bardziej eleganckich... Wrocilysmy do chalupy okolo 18, wiec juz pod koniec dnia. Pozostalo wykapac Kokusia, ktory po kilku dniach choroby i goraczki byl mocno "nieswiezy", podlac ogrodek i... nie, nie musialam szykowac sie na kolejny dzien w pracy. ;)

W poniedzialek mielismy Junteenth, swieto wprowadzone przez Biden'a raptem dwa lata temu. A ja niespodziewanie mialam je w pracy wolne. Moglabym przysiac, ze kiedy w styczniu sekretarka ulozyla kalendarz na caly rok, wszyscy wzruszyli ramionami i oznajmili, ze maja inne swieta, w ktore woleliby miec wolne. Uznalismy wiec, ze jesli ktos chce, moze za ten dzien wziac sobie jakis inny wolny. Zeby bylo smieszniej, jestem na 99% pewna, ze wzielam sobie dodatkowy wolny dzien przy okazji dlugiego weekendu w szkolach w lutym. Okazalo sie jednak, ze rozmawiali o tym czerwcowym swiecie na poprzednim meetingu, ktory mnie ominal bo bylam w Nowym Jorku i uzgodnili, ze mamy ten dzien wolny. I choc bylam w pelni gotowa przyjsc do pracy, to nie bede grymasic na kolejny dlugi weekend. :) Malzonek pojechal do roboty, bo u niego mozna bylo sobie ten dzien wziac wolny bez zuzywania urlopu, ale bezplatny. Potem przekonal sie jednak, ze na wydziale mieli cale 4 osoby (z nim) i wyszedl juz w poludnie. Potworki i ja moglismy sobie dluzej pospac, ale niestety dzien rozpoczal sie kiepskimi wiesciami. Nik wstal z zapaleniem spojowek w prawym oku. Przekrwiona galka i oko zaklejone wydzielina - klasyk. Mimo, ze mamy jeszcze reszte kropli z poprzedniego razu, stwierdzilam jednak, ze lepiej zabrac go do lekarza. Chorowal bowiem tak naprawde od srody wieczor i choc goraczka spadla, a on odzyskal energie, katar jednak kompletnie nie odpuszczal, kaszel tez nie, a do tego to narzekanie od czasu do czasu na ucho i teraz oko! Troche za duzo tego... Poza tym, zapalenie spojowek bywa bakteryjne, a ze mlodszy mial przy okazji cala liste dolegliwosci, wolalam sprawdzic czy nie jest to ze soba powiazane... O dziwo zadzwonilam o 9:30 rano, a przyjeli nas juz o 10:30. Nie ma jak chorowac latem, kiedy wiekszosc ludzi trzyma sie jednak zdrowo. ;) U lekarza opisalam wszystkie Nikowe dolegliwosci, a lekarka tylko kiwala glowa i zaczela Mlodszego ogladac i osluchiwac. Okazalo sie, ze oprocz zapalenia spojowek, panicz jednak ma rowniez zapalenie ucha. :O Pani doktor stwierdzila, ze gardlo tez wyglada jej "anginowo", ale o dziwo, szybki test wyszedl negatywny. Wyslali go potem jeszcze do laboratorium na dluzsza inkubacje, zeby zobaczyc czy moze jednak cos "wyhoduja". ;) Nie mialo to jednak znaczenia, bo Nik i tak dostal antybiotyk i to troche mocniejszy niz zwykle, zeby za jednym zamachem zalatwic i ucho i oko. ;) Zaraz po powrocie do domu dostalam sms'a z apteki, ze dostali recepte i ze przewidywany czas realizacji, to... 14:30. Byla dopiero 11!!! Co bylo jednak robic; nastawilam sie na dluzsze czekanie. Okazalo sie jednak, ze do odebrania byla juz o 11:45. To znaczy, pozornie, bowiem pojechalam, pokazalam wiadomosc, ze mam gotowa recepte do odebrania, a babka mowi, ze teraz musze poczekac, bo beda lekarstwo... mieszac. Antybiotyk byl bowiem w formie syropu, no ale dla mnie jak gotowy do odebrania, to gotowy, a nie ze wyjeli z magazynu butelke z proszkiem! :/ A jeszcze wkurzyla mnie babka przy kasie, bo ma na gebie maske i schowana jest za szyba. Wyglada ze ta ostatnia postawili specjalnie dla niej, bo przy stanowisku obok obslugiwala dziewczyna bez maski i bez szyby. I ten babsztyl mamrota cos przez te maske oraz szybe, w aptece gra muzyka, obok rozmawiaja ludzie... Nie doslyszalam co powiedziala, wiec pytam: "Slucham?", a ona wybalusza oczy i warczy takim poirytowanym tonem "Jakies pytania?!". Nosz kurcze, szkoda, ze mnie nie ugryzla! I zaluje, ze zawsze takie sytuacje spotykaja mnie z zaskoczenia, bo zanim wpadne na jakas dobra riposte, to juz jestem daleko. ;) Tym razem tez dopiero pozniej pomyslalam, ze moglam jej wygarnac, ze pandemia dawno sie skonczyla; w koncu praktycznie wszedzie posciagali te plastiki, prawie nikt nie nosi masek, nawet u lekarza, a ona wyzaslaniana i wscieka sie, ze ludzie nie rozumieja co mowi! :O W kazdym razie, wrocilam do domu i szybko zapodalam synowi pierwsza dawke. Reszta dnia uplynela mi na gruntownym sprzataniu lazienek oraz praniach. Konczylam to, co zostalo z weekendu, a dodatkowo chcialam poprac wszystko co zakupilysmy z Bi w niedziele. Dopiero pod wieczor zaproponowalam corce ze moze przejedziemy sie na rowerach do high school, bo juz kilka razy prosila, ze chce pobiegac na biezni. Nie bardzo wiem skad takie pragnienie, ale jak chce, to niech biega. Pojechalysmy wiec i... nie dojechalysmy. :D Do szkoly sredniej mozna od nas dotrzec od tylu (samochodem dojazd jest tylko od frontu); sa nawet porobione przejscia dla pieszych i rowerow, zapewne dla uczniow z przylegajacych osiedli. Szkola byla wielokrotnie powiekszana, z powstajacymi kolejnymi skrzydlami, w dodatku wiele ich bylo starych, instalacje wymagaly wymiany i akurat rok temu miasto zaczelo intensywne prace nad budowa kompletnie nowej. Ma ona powstac na terenie dawnych boisk sportowych oraz czesci parkingu, zas po skonczeniu, stara szkola zostanie wyburzona i na jej miejscu powstanie teren sportowy. Do czego zmierzam. Nowy budynek powstaje od strony naszego sasiedztwa. Wczesniej biegl tamtedy chodnik, ktorym mozna sie bylo dostac i do szkoly i na korty tenisowe, czy do biblioteki, a obecnie zajela go budowa. Dla uczniow zrobiono specjalnie chodnik biednacy wokol terenu budowy, zeby mogli nadal, pieszo badz na rowerach, dotrzec do szkoly. Przejechalysmy z Bi przez pol naszego osiedla, kawalek kolejnego, dojezdzamy do przejscia na teren szkoly, a tam... szlaban. I znak, ze chodnik zamkniety od polowy czerwca, do polowy sierpnia. :O Oczywiscie, jak to niedowiarki, ominelysmy szlaban i poszlysmy kawalek, zeby sprawdzic czy jakos sie nie przemskniemy. ;) No niestety, przesuneli caly plot budowy tak, ze zajeli chodnik. Dla wyjasnienia, wokol sa domy jednorodzinne i ich ogrody, wiec nie da sie przejsc na przelaj. Nosz kurna! Plot szedl przy samym chodniku, wiec zastanawiam sie, czy az taka roznice zrobily im te dodatkowe 2 metry?! Odpada wiec nam teraz jazda do biblioteki na rowerach, a dla mlodziezy majacej letnie sporty (wiem, ze baseball cwiczy w wakacje, moze tez football) przejscie skrotem na boiska. W dodatku innych skrotow brak, a jesli zjedziemy do glownej drogi, nie ma tam chodnika. Jazda wzdluz ruchliwej glownej arterii miasteczka poboczem, jakos mnie nie kreci... :/ Pocieszajace jest tylko, ze nowy budynek powinien zostac ukonczony w ciagu nadchodzacego roku szkolnego. Wszystkie przejscia oraz chodniki powinny zostac otwarte, a Bi za dwa lata pojdzie do swiezutkiej, pachnacej nowoscia szkoly. ;)

We wtorek laba sie skonczyla, przynajmniej dla matki. ;) Trzeba bylo sie rano zwlec, a latwo nie bylo, bo w kiciula znow cos nad ranem wstapilo. Kilka razy obudzila mnie kiedy przeleciala po lozku jak burza, innym razem wlazla mi na glowe... :D A kiedy zadzwonil moj budzik, spala obok mojej poduszki, zwinieta w klebuszek i grzeczna jak aniolek; ktos by pomyslal. :D Poniewaz lekarka zaznaczyla, ze antybiotyk jest mocny i moze podraznic zoladek, wiec zeby przyjmowac go z posilkami, rano czekalam az Nik wstanie. Jak na zlosc, ja chce jechac do pracy, a on spi i spi. W koncu, o 9:10 stwierdzialm, ze musze go obudzic. Oczywiscie taki rozespany kompletnie nie mial checi na jedzenie, ale dalam mu placuszki i kazalam dwa razy ugryzc, po czym podalam dawke antybiotyku i przykazalam ze ma skonczyc sniadanie jak najszybciej. Jak mu to poszlo nie mam pojecia, bo pojechalam. Wczesniej nakarmilam kota i rozladowalam zmywarke, zeby dzieciaki mialy ja pusta. Przypomnialam o poscieleniu lozek, wstawianiu naczyn do zmywarki, wyrzucaniu papierkow, opakowan, itd. Pojechalam do roboty gdzie mialam meeting, choc byl on niestety jednym z tych, ktore moglyby byc wyslane jako mail, szczegolnie, ze szef akurat wybyl do Chin... Reszta dnia uplynela spokojnie, ale po powrocie zastalam naczynia w zlewie, a u Bi nie poscielone lozko. Lekko zbesztalam potomstwo i jak zwykle, Nik przeprosil i zasmial sie na moj ochrzan, a Starsza... sie oburzyla. Bo ona "zapomniala" (stara spiewka) i "czy mnie sie nigdy nie zdarzylo niczego zapomniec?!" Mojego stwierdzenia, ze kara pomoze jej pamietac na przyszlosc, nie przyjela ani lekko ani z pokora, tylko sie zwyczajnie wsciekla. Wkroczyl ojciec, ktory wyjatkowo spokojnie probowal tlumaczyc pannicy zasady, ale ta jak zwykle poleciala do swojego pokoju. Zdazylam jeszcze krzyknac, ze jak znow bedzie tupac nogami po schodach, to popamieta (i udalo jej sie powstrzymac) i tyle ja widzielismy. Takie wieczorne "akcje", bo po co czlowiek mialby sie po pracy zrelaksowac, no po co?

W srode ponownie ranna pobudka, ale na szczescie kociak odpuscil, wiec wyspalam sie nieco lepiej. Kiedy kladlam sie wieczorem spac, Potworki jeszcze buszowaly w pokojach, wiec rano oboje oczywiscie odsypiali. Nie powiem, nie przeszkadza mi to, bo przynajmniej moge w ciszy i spokoju zjesc sniadanie, nakarmic kota, wypuscic psa i porobic co musze. Tym razem mialam mniej relaksu niz zwykle, bo szybko obieralam i pieklam ziemniaki oraz gotowalam kukurydze dla dzieciakow na pozniej. Tak to bywa, kiedy sie ma skleroze wieczorem. ;) Czekalam na Kokusia do 9:30, ale w koncu skapitulowalam i ponownie go obudzilam. Mocno byl nieprzytomny (ciekawe do ktorej siedzial? ;P), ale zszedl i moglam dac mu sniadanie oraz antybiotyk. Nie moge sie doczekac az go wybierze do konca. Bedzie mogl spac do oporu, a o sniadanie zatroszczyc sie sam. ;) W koncu dojechalam do pracy, gdzie nadal spokoj i nawet bez meetingu. :) Po robocie skontrolowalam co Potworki zrobily ze swojej listy i panna Bi oczywiscie zignorowala nakaz chowania naczyn do zmywarki. I miseczka po porannych platkach i talerz po obiedzie, lezaly w zlewie. Tlumaczenie? "It slipped my mind". Czyli znow "zapomniala", tylko wyrazila to innymi slowami. :D Na moj lekki opierdziel, zachnela sie, ze dlaczego jej nie przypomnialam. Taaa... niezla sztuczka, tylko ze jak wychodzilam jeszcze spala (albo udawala), a liste rzeczy do odhaczenia zostawilam jej na karteczce. Karteczke zas, okazalo sie, wyrzucila, "bo ja denerwowala". Mam poczucie, ze denerwuje ja po prostu to, ze ktos jej cos kaze robic i ja z tego rozlicza. :D Miejmy nadzieje, ze w przyszlosci zalozy wlasna dzialalnosc, bo nie widze jej za bardzo w roli pracownika z szefem nad glowa... ;) Wyjatkowo nie straszyl zaden deszcz, wiec wybylismy na troche do ogrodu.

Partyjka kosza obowiazkowo musi byc!
 

Na kolejny dzien zapowiadali opady, wiec odpuscilam sobie podlewanie warzywnika oraz doniczek na tarasie. Podlalam tylko te na werandzie z przodu, bo niby wystaja nieco poza zadaszenie, a jednak zauwazylam, ze deszcz musi zawiewac pod odpowiednim katem zeby zostaly porzadnie podlane. Pokaze Wam przy okazji moj ulubiony ostatnio kacik. Z tylu mamy taras, ale nie przepadam za nim, bo jest wysoki i mam wrazenie, ze taki "odkryty". Sasiedzi z obu stron moga jak na dloni widziec co tam robimy. Nie zebysmy odczyniali cos nielegalnego, ale jakos tak niekomfortowo sie czuje. ;) W dodatku, o tej porze roku, w sloneczne dni prazy tam slonce, a ze noce mamy caly czas chlodne, wiec na wieczor, na niczym nieoslonietym tarsie, hula wiatr i szybko robi sie nieprzyjemnie. Przednia weranda przez kilka lat stala pusta, tylko z donica kwiatow. Namawialam M. zeby postawic tam jakas lawke, krzeselka, czy cos, ale oczywiscie nie widzial sensu "bo kto tam bedzie siedzial?". Nie poddalam sie i rok temu zaczelam tam stawiac jedno z naszych kempingowych krzeselek. Szybko polubilam ten kacik, bo wychodzi na zachod, wiec w dzien jest tam cien i przyjemny chlodek, a ze jest osloniety z trzech stron, a przed nim rosnie tuja, wiec wieczorem jest naprawde przytulnie. Malo dociera tam wiatru, no i jest pod daszkiem, wiec jesli nie zawiewa akurat od zachodu, to nawet jesli pada, mozna tam siedziec. W zeszlym roku kupilam sobie stoliczek, bo nie mialam gdzie stawiac ukochanej kawy albo klasc ksiazki, a w tym wpadlo mi w oko takie hamako - krzeselko.

Czekam jeszcze zeby kwiatki w duzej donicy sie rozrosly, ale poki co, walcze z mszycami, ech...
 

Rowniez turystyczne, wiec nic specjalnego, ale cudownie sie mozna na nim hustac. ;) No i, dzieki temu ze jest skladane, jesli bede chciala, moge je zabrac na kemping. Niestety, po paru dniach, wyczaila je Bi i w ten sposob mamy teraz wyscig, kto pierwszy tam zasiadzie. :D Zwykle wygrywa corka, bo zanim dojade z pracy, ogarne to i owo, zjem obiad, itd. ona juz zdazy zajac ulubiona miejscowke. Mnie pozostaje czekac az wyczerpie jej sie bateria w telefonie lub tablecie i musi wrocic w poblize gniazdka. ;) Tego dnia przyszedl email zawiadamiajacy ze czas zamowic stroje do pilki. Dziwne, bo nie pamietam zeby w zeszlym roku wymagane bylo to tak szybko. A w tym zaznaczyli, ze zamowic trzeba je do 9 lipca zeby zdazyly przyjsc przed rozpoczeciem sezonu. Wieczorem zasiadlam wiec do zamowienia i kolejnym zaskoczeniem bylo, ze nie trzeba bylo za nie doplacac. Moglabym przysiac, ze rok temu placilam dodatkowo. No, ale to taka przyjemna niespodzianka. :)

W czwartek rano znow musialam budzic Kokusia. Kiedy ide spac, czyli okolo 23:30, mowie mu dobranoc i kawaler twierdzi, ze sie kladzie zaraz po mnie. Hmmm... Jakos ciezko mi uwierzyc, skoro potem o 9:30 rano nadal spi jak zabity i musze dluzsza chwile szturchac go i laskotac, zeby sie obudzil. No ale moze potrzebuje takiego dluzszego snu po chorobie, a i antybiotyk pewnie troche go oslabia. Tego dnia nadszedl koniec zamrozenia oplat za druzyne plywacka i wczesniej planowalam wyslac go na trening, ale ze nadal jest jakis taki "nie bardzo", a dodatkowo ciagle od czasu do czasu zakaszle (choc kaszel zwykle najdluzej sie ciagnie przy kazdej infekcji), a to oko rano ciagle jeszcze delikatnie ropieje, wolalam go w tym tygodniu przetrzymac. Nie mowiac juz o tym, ze nie wiem jak sie miewa jego ucho, bo to na nie przede wszystkim dostal antybiotyk... Po pracy do domu, ale tym razem sporo wieczoru spedzilismy poza nim. Chrzestny dzieciakow mial w niedziele urodziny i chcielismy wpasc do niego z zyczeniami oraz prezentem. Poczatkowo planowalismy to na dzien urodzin, ale okazalo sie, ze wyjechal ze swoja dziewczyna na biwak. Wracali dopiero w poniedzialek, a potem wtorek i sroda jakos sobie przelecialy i w czwartek stwierdzilismy, ze teraz albo nigdy, zanim cos nam wypadnie, albo A. znow gdzies wyjedzie. Dzieciaki, a szczegolnie Bi jechaly zachwycone, bo wujek posiada dwa koty. Jeden niestety schowal sie przed nami w najciemniejszym zakamarku, ale drugi - wychodzacy, przyszedl na parkingu i nawet dal sie poglaskac. A raczej dala, bo to kotka. :) U chrzestnego dlugo nie zabawilismy, bo biedak dopiero co wrocil z pracy, wiec nie chcielismy zajmowac mu czasu, za to na prosbe Kokusia, pojechalismy do sklepu z... grami. Uparl sie chlopak, ze chce sobie kupic gre na lato, choc tlumaczylam mu, ze wszystkie poziomy przechodzi w kilka dni, maksymalnie w tydzien, wiec na lato musialby miec tych gier z dziesiec. ;) No ale chcial koniecznie, placil z wlasnych zaskorniakow, wiec niech ma. Bi slyszac o planach brata rowniez postanowila wybrac sobie jakas gre. No przeciez nie bedzie gorsza... :D Potem podjechalismy po kawe i kiedy wrocilismy, byla 19. Starsza jednak zdazyla jeszcze poleciec pobawic sie z sasiadka z naprzeciwka, a Nik pojezdzic na rowerze. Ja w tym czasie podlewalam warzywnik i rabatki, bo prognozy plataja mi figle. Dzien wczesniej odpuscilam sobie podlewanie, bo w czwartek mialo byc ledwie 18 stopni i od rana padac. Taaa... Jak rano wstalam prognozy nadal pokazywaly taka sama temperature, ale opady przesunely sie na 15-16. Do pracy wzielam parasolke, spodziewajac sie, ze wyjde z niej w deszczu. A potem nie tylko nie spadla ani kropelka, ale jeszcze co jakis czas wychodzilo slonce, zas temperatura poszybowala do 24 kresek. To tyle warte sa prognozy. ;) I choc normalnie zmiana w te strone bylaby jak najbardziej wskazana, to niestety moje nadzieje na zalatwienie podlewania przez Matke Nature, okazaly sie plonne. ;) A juz sam wieczor spedzilam w moim kaciku, o ktorym pisalam wyzej. Tym razem Bi zasiadla w domu, a na zewnatrz mielismy cieply i bezwietrzny zmierzch. Ucieklam stamtad dopiero kiedy zaczely mnie atakowac komary. :)

W piatek, niespodziewanie nie musialam budzic Kokusia na sniadanie i dawke antybiotyku. Kiedy, po wlasnym sniadaniu oraz umyciu sie, wyszlam z lazienki, siedzial juz w lozku i... napierdzielal w nowa gre. Jakby inaczej. ;) Pomyslalabym, ze w koncu zaczyna odzyskiwac sily po chorobie, ale tego ranka Bi rowniez wstala wczesnie; praktycznie razem ze mna. Moze wiec, po 1.5 tygodnia, wreszcie odespali trudy roku szkolnego. :D Ja dla odmiany nie moglam sie dobudzic, a wyjatkowo nawet kot do mnie nie przylazl, wiec nic nie przeszladzalo w dobrym spaniu. ;) Zrobilam wiec dzieciakom sniadanie, podalam Kokusiowi antybiotyk oraz probiotyki i pojechalam do pracy. Z tej wyszlam troche wczesniej, bo musialam jeszcze jechac po spozywke, a dodatkowo, wyskoczyly dzieciakom male "zajecia". Myslalam, ze odpoczne od pilki noznej przez 2 miesiace, a tu trener z druzyny Bi, ktory okazuje sie trenuje tez dziewczyny w prywatnym klubie, zorganizowal trening z dwojka facetow (chlopakow?), ktorzy graja profesjonalnie. Szczerze to tak srednio mi sie chcialo, ale pomyslalam, ze bedzie to okazja, zeby Bi pograla z dziewczynami, bo tak to wiekszosc zna tylko z widzenia w szkole. A Starsza sama stwierdzila, ze skoro jest nowa, to powinna pokazac, ze chce brac udzial w takich dodatkowych zajeciach. Dodatkowo byly tam jej dwie najlepsze kolezanki, nasza sasiadka oraz panna, ktora poznala wlasnie przez pilke, a ktora (mimo ze nie mieszka w naszej miejscowosci i chodzi gdzie indziej do szkoly) stala sie niespodziewanie jedna z blizszych kolezanek. Gdyby miala jechac sama, pewnie by zrezygnowala. ;) Przy okazji dogadalysmy sie z mama jednej z dziewczynek i wzielysmy ze soba synow. W ten sposob Nik tez mial okazje wyrwac sie z domu i pobiegac z kolega. Oczywiscie jak to bywa z prognozami, jak dzien wczesniej chcialam zeby padalo, to nie spadla ani kropla. W piatek potrzebna byla sucha pogoda, to nie dosc, ze caly dzien panowala taka duchota, ze powietrze mozna bylo krajac, to akurat jak wyjechalismy z domu - lunelo! Az (prowadzac jednoczesnie auto) wyciagnelam telefon i sprawdzalam czy nie odwolali zajec. ;) Na szczescie, ujechalam moze ze 2 km i deszcz przeszedl, choc wszedzie bylo mokro i dzieciaki wrocily do domu z przemoczonymi nogami... A jeszcze sie okazalo, ze adres boiska nic mi nie mowil, wiec wbilam w nawigacje i juz. A potem okazalo sie, ze byl doslownie kilka przecznic od mojej dawnej pracy, w okolicy ktora dobrze znam! Po prostu nigdy nie mialam okazji skrecac w akurat ta boczna uliczke i nie mialam pojecia, ze jest tam park. :D Wypad udany dla obojga i dla mnie tez, bo pogadalam sobie z mama kolezanki Bi oraz z sasiadem. Ten niestety troche sprowadzil nas na ziemie, bo jego corka jest juz w tej druzynie od roku i znow opowiadal historie jak to trenerzy do gry wybieraja swoje ulubione dziewczyny, czyli wlasne corki oraz te, ktore graja tez w prywatnych klubach (ktore oni trenuja). Jego corka przez wiekszosc czasu siedziala na lawce, tak jak Nik w swojej druzynie. Mocno to deprymujace.

Wyscig za pilka
 

W drodze powrotnej tlumaczylam Potworkom, ze musza pokazac sie od jak najlepszej strony (bo Nik bedzie zaczynal od czystej karty z nowym trenerem) i nie zrobia tego na pozycji obroncy. Oboje uparcie chca grac na obronie, a to jest pozycja, ktora malo co "robi", niewiele sie rusza i przez to jest mniej zmieniana, a trenerzy mniej ja cenia. Oni chca widziec, ze dzieciak biegnie za pilka, ze o nia walczy... No nic, moze to moje gadanie kiedys odniesie jakis skutek. ;) W kazdym razie, Mlodszy bawil sie wysmienicie, bo kopali z kolega pilke do bramki, potem siedli na Nintendo (oczywiscie), a pozniej znow pokopali pilke. ;)

Pod koniec przy bramce zebrala sie wieksza grupka znudzonych braci ;)
 

Bi najpierw miala cwiczenia czysto techniczne, a potem dziewczyny graly mecz. Przyznala, ze byla bardzo zdenerwowana, szczegolnie ze trenerzy rozdzielili ja z kolezankami, ale z tego co patrzylam, radzila sobie bardzo dobrze.

Zdjecie niestety od tylu, ale widac, ze Bi dzielnie walczy o pilke
 

Po drodze zajechalismy jeszcze po kawe i napoje (a mlodziez zgarnela tez Dippin' Dots, czyli lodowe kuleczki) i do domu. Dochodzila juz 20 kiedy wrocilismy, wiec tylko kolacja i trzeba sie bylo szykowac do spania wieczornej posiadowki w sypialniach. :)

I tak wyglada, moj drodzy, post praktycznie bez zdjec, bo nie bylo nawet okazji ich porobic. :D Wrzuce Wam te pare przypadkowych ujec, ktore pstryknelam. ;)

Strona Fejsa z biblioteki wrzucila pare ujec ze spotkania z policyjnymi psami w poprzednim tygodniu. Na jednym niespodziewanie znalazlam sie ja z Potworkami - ja w spodnicy z zoltymi wzorami (tak naprawde to cytrynki), a po lewej dzieciaki
 
Takiego giganta napotkalam pod praca. Dobrze, ze grzecznie siedzial(a) i nie latal(a) mi nad glowa ;)
 
Moj groch radzi sobie gorzej niz srednio. W kazdej donicy posialam okolo 20 nasion, a wykielkowaly... trzy :O
 
Roze rowniez kwitna slabiutko

sobota, 17 czerwca 2023

Ledwie zipiac doczolgalismy sie do wakacji :D

Sobota, 10 czerwca, dla mnie oraz Potworkow zaczela sie troche pozniej. M. pojechal do pracy, ale my wyspalismy sie w miare, a potem na spokojnie zjedlismy sniadanie i szykowalismy sie do wyjscia. Niestety, calkowitego luzu nie bylo, bo tuz po 10 rano musielismy wyruszac, ale przynajmniej nie trzeba bylo jak zwykle juz przed 8 biec na autobus. ;) Pierwszym przystankiem byla sasiednia miejscowosc, gdzie druzyna Bi grala mecz. Czasu mielismy tylko na tyle, zeby popatrzec na rozgrzewke oraz 15 minut rozgrywki. Na szczescie trener Starsza zawsze wystawia na prawie cale mecze, wiec nie musialam sie martwic, ze kompletnie nie zobacze jak gra.

Niestety, gadalam ze znajoma mama, wiec mam tylko takie jedno, srednio udane zdjecie
 

Odebrac mial ja M. (ponoc dojechal idealnie kiedy dziewczyny konczyly), a wygraly bodajze 2:1. Ja zgarnelam Kokusia (niezbyt zadowolonego) i pojechalismy na zakonczenie roku w Polskiej Szkole. Jak to w tej cholernej szkole bywa, uroczystosc na auli miala sie zaczac o 10:15, zas okolo 11 mialy zostac rozdane swiadectwa w salach. Dojechalam z Nikiem o 11:10. Podeszlismy pod klasy (z grupka innych rodzicow, ktorzy w doopie mieli polonezy VIII klasy oraz niekonczace sie podziekowania rzeczonej klasy dla nauczycieli, dyrekcji, komitetu rodzicielskiego i ch*j wie kogo jeszcze), a tam ciiisza... Jak zwykle mieli opoznienie. Nie rozumiem tego wiecznego braku organizacji. Zakonczenie roku zawsze zaczynaja msza w jednym z polskich kosciolow, mimo ze nie jest to szkola katolicka. Na patrona wybrali sobie Jana Pawla II i chyba uwazaja, ze to zobowiazuje... :/ W kazdym razie, msza o 9, a apel o 10:15. Naprawde wszyscy musza na tej mszy byc? Nie ma nikogo, kto w tym czasie przygotowalby juz dzwiek i swiatlo, zeby, kiedy reszta dojedzie z kosciola, apel mogl sie natychmiast zaczac?! Tym razem, kiedy w koncu rodzice z auli zaczeli schodzic sie pod klasy, ktos powiedzial, ze opoznienie mieli prawie godzinne! Zanim nauczycielki doczlapaly do klas, zanim sie zorganizowaly, walnely krotkie przemowienia, okazalo sie, ze wlasciwie moglam zostac na meczu Bi, zabrac ja po i spokojnie bym zdazyla. Porazka. Jak co roku zreszta... :/ Swiadectwa jednak odebralam, podziekowalam paniom za trud oraz cierpliwosc i pojechalismy z Kokusiem do domu.

Mlodszy odbiera swoje swiadectwo
 

Przy okazji, bedac w Polskiej Szkole, dowiedzialam sie jednak czegos, co mnie mocno zniechecilo. Otoz, kilka lat temu, kiedy zapisywalam tam Potworki, ktos powiedzial mi, ze jesli skoncza osiem lat tej szkoly, w high school zalicza im polski jako obcy jezyk i nie beda musieli brac dodatkowego francuskiego lub niemieckiego. Poniewaz o te szkole co tydzien jest walka i awantura, to byl glowny argument, zeby przekonac dzieciaki aby to ciagnac. Problem w tym, ze teraz juz nie pamietam kto mi to powiedzial, choc podejrzewam, ze ktos, kto mieszka w miescie gdzie znajduje sie owa szkola, ktore to jest najwiekszym skupiskiem Polonii w naszym Stanie. Mialoby to sens. Tymczasem, w sobote, w rozmowe wtracila sie jedna mama, ktora ma corki juz w liceum, ale w innym miescie i powiedziala, ze szkola nie zaliczyla im jezyka polskiego w ogole, nie przyznano im za to nawet punktow (tutaj za przedmioty sa "kredyty" (credits) i okreslona ich ilosc potrzebna jest, zeby skonczyc szkole, bez wzgledu na oceny koncowe). Troche ciezko wytlumaczyc ten system. Po powrocie do domu, przekazalam ta "rewelacje" M. i zgodnie stwierdzilismy, ze chyba odpuscimy juz sobie Polska Szkole. Jest o nia wiecznie awantura, pracy domowej jest multum (jakby czlowiek nie mial wystarczajaco zajec), ciagle koliduje ze sportami, a skoro nie ma z tego jakichs wymiernych, odczuwalnych korzysci, to po co sie meczyc? Ja mam dodatkowy argument, ze jestem z tym sama. M. jest zwykle w pracy, wiec to ja w sobote wysluchuje rykow i tupania nogami. To ja musze zrywac dzieciaki z lozek w weekend i tlumaczyc dlaczego tego dnia jada do szkoly, a nie np. na mecz. Na dodatek, nawet kiedy zdarzylo sie, ze malzonek byl w jakies soboty w domu, zawsze tak sie wykrecil, ze i tak to ja wiozlam dzieciaki. Prace domowa z polskiego kto z nimi zawsze odrabia? JA! On potrafi tylko wpasc do jadalni i huknac na juz zaplakane Potworki (ktore nie chca jej odrabiac), wywolujac jeszcze wieksza histerie... Pieknie wiec dziekuje. Meczylam sie 5 lat. Dzieciaki cos tam tego polskiego liznely, ale szczerze? Bi zawsze w miare chetnie po polsku mowila i mowi nadal. Nik mowic nie chcial i te lata w szkole kompletnie nie wplynely na wieksza chec. Mlodszy za to zawsze w miare ladnie czytal, a Bi po tylu latach, nadal przekreca niemal kazdy wyraz. Kiedy bylismy w Polsce, okazalo sie, ze ze Starsza malo co przeczyta, a oboje, jesli wydukaja napis, to i tak go nie rozumieja. Nie widze wiec zadnych wiekszych korzysci. Ostatnim krokiem bedzie dla mnie jeszcze kontakt ze szkola srednia w naszej miejscowosci, zeby dowiedziec sie, czy moze u nas jezyk polski zaliczaja. Podejrzewam jednak, ze odpowiedz bedzie przeczaca i tym samym, sprawa zostanie przesadzona.

Swiadectwo Kokusia, naklejki w prezencie oraz zdjecie klasowe
 

Swiadectwo Bi oraz dlugopis (wszystkie dzieci otrzymaly naklejki oraz dlugopisy)
 

Po odebraniu swiadectw, wrocilam z Kokusiem do domu, gdzie byli juz M. z Bi. Nik mial miec tego dnia mecz o 14:15, ale po tym jak jego druzyna dostala sie do polfinalu o puchar Stanu, musieli go odwolac i wyznaczyc ten polfinalowy. Pechowo, wyznaczyli go na godzine 16. Poniewaz kolejnego dnia mecz mieli o 11 (z rozgrzewka o 10:30), powstal dylemat, a raczej dwa. ;) Malzonek oczywiscie nie wyobrazal sobie weekendu bez kosciola, a wszystkie msze w soboty sa tu o godzinach 16-16:30, zas rano, zeby zdazyc na rozgrzewke, musielibysmy chyba isc na msze o 7, albo jak ostatnio, jechac na 9 i potem pedzic prosto na boisko. Do tego doszlo marudzenie Kokusia, ze on nie chce jechac na mecze, ze i tak nie gra, wiec to bez sensu, ze nie chce widziec tego trenera, itd. Poniewaz byl to juz ostatni weekend pilki, sklonna bylam mu odpuscic, choc tak glupio kiedy wlasnie przyjeli go na kolejny rok w druzynie... Wykorzystalam wiec pretekst zmiany meczu w sobote i napisalam, ze nie pasuje nam nowa godzina (co zreszta bylo czesciowo prawda) i zamiast na boisko, pojechalismy do kosciola. ;) W zasadzie bardziej sklonna bylam jechac na mecz w sobote bo odbywal sie w miescie obok, niz w niedziele, gdzie mielismy prawie 40 minut jazdy... Przewazylo jednak to, ze w niedziele, z racji ostatniej rozgrywki, chlopcy dostawali pamiatkowe statuetki. Nik oczywiscie bardzo chcial dostac swoja, przelknal wiec jakos fakt, ze oznaczalo to jazde na mecz (nadal) z nielubianym trenerem. ;)

A w kosciele, moi Panstwo, chyba z okazji Bozego Ciala, byla mala imprezka z poczestunkiem. Zwykle do picia serwuja kawe lub soczki, zas tym razem mieli... wino!!! No mnie dwa razy nie trzeba bylo namawiac! :D
 

W niedziele wiec znow nieco dluzej pospalismy. Poranek byl w miare spokojny; zjedlismy sniadanie, wyszykowalam sie, mamy doslownie 10 minut do wyjscia, a Nik dalej w pizamie i jeczy ze on nie chce jechac!!! Normalnie kiedys go udusze! Zaczynam sie zastanawiac czy M. nie ma racji i nie trzeba wypisac Nika z tej ligowej druzyny. Z tego co bowiem Mlodszy mowi, praktycznie zaden z chlopcow nie lubi trenera, ale wszyscy wykazuja naprawde ogromny entuzjazm co do samej gry. Mlodszy na treningach biega jakby chcial a nie mogl, a przed niemal kazdym meczem odstawia jakies jeki i przewracanie oczami. Dzien wczesniej sam powiedzial, ze chce odebrac swoja statuetke, a w niedziele rano nagle stwierdzil, ze wlasciwie to moze ja dostac we wrzesniu. Na to jednak nie pozwolilam, bo mialaby sie paletac managerce druzyny cale lato po domu?! Mlodszy ubieral sie wiec ze zmarszczonymi brwiami i burczac na wszystkich naokolo, a wyjechalismy oczywiscie spoznieni... Jechalam sama z Kokusiem, bowiem pechowo on mial mecz o 11, ale w sporo oddalonej miejscowosci, zas Bi o 11:30, ale u nas. Poniewaz malzonek ostatnio wkurzal sie na meczu syna, ze trener go nie wystawia, a jak wystawi to Nik slabo gra, stwierdzilam, ze niech lepiej jedzie w Bi. Ona przynajmniej gra praktycznie cale mecze i naprawde dobrze. No i pedzi na rozgrywki jak na skrzydlach. Szkoda mi bylo, ze nie zobacze ostatniego meczu Starszej, ale co robic... Kiedy wyruszylam z Kokusiem, nawigacja pokazala mi 41 minut jazdy i wygladalo, ze Mlodszy nie zdazy na rozgrzewke, ale w drodze troche nadrobilam. Zalapalby sie na kilkanascie minut, ale dojezdzajac, zobaczyl z daleka biale koszulki i stwierdzil, ze koledzy musieli sie przebrac. Zanim poszlismy na boisko, zmienil wiec koszulke, a dodatkowo, dopiero kiedy parkowalam, przypomnial sobie, ze nie zalozyl ochraniaczy. A mial na to ponad pol godziny jazdy!!! W koncu podchodzimy, patrzymy, a druzyna Kokusia schowana pod drzewami, w cieniu, jednak w czerwonych! Musielismy wrocic do auta i Nik ponownie sie przebrac! Rozgrzewki zostalo mu doslownie kilka minut. :D Nie mialo to jednak zbyt wielkiego znaczenia, bo oczywiscie nie znalazl sie w grupie rozpoczynajacej mecz. Pozniej, musze jednak przyznac, trener wystawil go duzo wiecej niz na ostatnich kilku meczach. Najpierw chyba na polowe pierwszej polowy, a potem jeszcze na kawal drugiej. A juz sie spodziewalam, ze druga Mlodszy znow przesiedzi... ;)

Nik niestety na drugim planie, bo trener zawsze wystawial go po przeciwnej stronie niz trybuny. Tu jakas akcja gdzie Nik pedzi za pilka; to tak dla ojca, ktory twierdzi, ze Mlodszy nie walczy...
 

Obie druzyny byly dosc wyrownane, wiec walka byla ostra i jak dla mnie mecz zakonczyl sie remisem 2:2. To samo wrazenie mial Nik. Pisze "dla mnie", bo wieczorem, na app'ce druzyny pojawil sie wynik i wskazywal, ze wygralismy 3:1. Tu juz wiem, ze nic nie wiem, no bo ok, mogli tamtym nie zaliczyc ktorejs bramki, ale skad sie wziela ta dodatkowa dla nas?! Samoboja sobie nie strzelili. :D Po meczu, zebralismy sie wokol chlopcow oraz trenera, ktory dziekowal rodzicom oraz zawodnikom za minione 3 lata, itd. Potem managerka wyciagala po kolei statuetki, a on wreczal chlopakom, mowiac przy okazji pare slow. Na szczescie okazja wymagala tego, ze musialy byc to slowa pozytywne. ;) Nawet na temat Kokusia trener zdolal wydusic garstke pochwal. :D Chociaz nie mogl sie powstrzymac przed (okazywana caly rok) faworyzacja. Kiedy wreczono mu statuetke dla chlopca o imieniu Javier, powiedzial ze chce ja wreczyc na koncu. Gdy wreszcie do niej doszedl, walnal przemowe, ze "Nasz Javier, z Madrytu w Hiszpanii, serce i dusza zespolu, najlepsze podejscie, zawsze pozytywne nastawienie, i w grze i na lawce...". Tymczasem owy Javier (faktycznie urodzony w Madrycie), to ten chlopiec, o ktorym Wam juz pisalam. Nie potrafi biegac, wszyscy go przescigaja na boisku, wlasciwie malo co wnosi do gry, ale pierwszy byl, zeby zarzucic Kokusiowi, ze popelnil blad i przez niego nie wygrali! Nik mowi, ze w ogole wiecznie sie na lawce wymadrza i fuka na kolegow jesli znudzeni siedzeniem zaczynaja sie wyglupiac, ze powinni mecz ogladac! To jest to pozytywne nastawienie?! Ja cie pierdziele... No, ale trener jest imigrantem z Kolumbii i nieraz widzialam jak napierdzielal po hiszpansku z rodzicami tego Javier'a. Po prostu ma do chlopaka sentyment, ale zeby tak ostentacyjnie to okazywac?! Ciesze sie, ze mamy owego trenera z glowy i odchodzac, ani ja, ani Nik nie pozegnalismy sie z nim. A po wreczeniu statuetek, pstryknelismy jeszcze druzynie pamiatkowe zdjecia.

Na ostatni mecz zjawili sie niemal wszyscy. Zabraklo tylko jednego chlopca, ktory zostaje na jesien. Reszta brakujacych, to jeden ktory odchodzi, jeden wyrzucony i jeden ktory gral na jesien, ale na wiosne po prostu rozplynal sie w powietrzu :D

Zaraz obok boisk byl ogromny plac zabaw, na ktory Nik koniecznie chcial zajrzec. Okazalo sie, ze byl tam jeszcze jeden kolega z druzyny wraz z bratem. Osobiscie uwazam, ze wiekszosc placow zabaw to juz nie miejsca dla 10-latkow, ale zdarzaja sie wyjatki. Ten akurat byl bardzo fajny i duzy, mial tez mnostwo wysokich zjezdzalni oraz przejsc z ruchomymi czesciami. Nawet takie stare byczki jak Nik oraz tamtych dwoch (brat byl jeszcze starszy) mieli niezla zabawe. :)

Nik dopytywal czy kiedys tam wrocimy. Niestety, jesli nie beda znow grali tam meczu, to prawie 40 minut w jedna strone, skutecznie odstrasza :D
 

W drodze powrotnej, poniewaz zrobilo sie juz popoludnie, na drogach byly spore korki i ogolne zageszczenie, wiec do domu wrocilismy dopiero o 13:30 i zdziwilismy sie, ze M. oraz Bi nadal nie ma. Dojechali za jakies 15 minut z kawa oraz sushi na lunch. :) 

Reszta dnia to juz wiadomo: pranie, zmywarka, przygotowania na kolejny dzien, poszlismy tez na spacer. Malzonek w koncu powiesil mi na tarasie donice z kwiatkami oraz przyczepil draga, na ktorym zawsze wisial karmnik dla kolibrow. Poodkrecal wszystko dwa lata temu, bo "on bedzie wymienial taras i budowal sobie schowek pod nim". Taaa... Jakos nie widze ani nowego tarasu, ani schowka, a rok temu nie doprosilam sie w koncu zeby to z powrotem zawiesil... Powiedzialam wiec, ze w tym ma to powiesic i nie odkrecac dopoki nie bedzie juz mial desek oraz poreczy do nowego tarasu. ;) Wieczorem, ku wielkiej radosci Bi, przygotowalysmy wode z cukrem i zawiesilysmy karmnik. :) Aha. Pisalam, ze tym razem na mecz corki pojechal M. Poniewaz Kokusia wiecznie krytykuje, ucieszylam sie, ze w koncu zobaczy gre Starszej. 

Znajoma przeslala mi potem pamiatkowa fote dziewczyn. Tu zabraklo trzech, ale tak "dobrze" poznalam druzyne Bi, ze poza jedna, innych brakujacych nawet nie moge skojarzyc :D
 

Okazuje sie jednak, ze wrodzone krytykanctwo wygrywa... :/ Uslyszalam, ze Bi kompletnie nie potrafi grac, ma tylko mocnego kopa. Podbiega i odkopuje pilke na drugi koniec boiska (najwyrazniej grala na pozycji obroncy), nie stara sie prowadzic jej po boisku. Zachwycal sie gra dwoch innych dziewczynek (z jedna Starsza teraz startuje do druzyny ligowej, druga w niej byla, ale ja z jakiegos powodu wyrzucili), ale o swojej wlasnej corce, to stwierdzil, ze w zyciu jej do tej ligowej druzyny nie wezma... :/ Kurcze, no zero jakiejs zachety, wsparcia, sama krytyka. Dosc mam czasem tego chlopa. Tymczasem Bi twierdzi, ze wbila dwa gole, a raczej nie strzelila ich z pozycji obroncy, stojac na drugim koncu boiska! Tak w ogole, to nasze dziewczyny zafundowaly przeciwniczkom pogrom, bo wygraly... 13:1!!! Nie zmienia to faktu, ze Bi powiedziala mi pozniej ze smutkiem, ze jak jej kolezanka sie dostanie, to bedzie jej gratulowac, ale tez bedzie jej strasznie przykro, ze jej znowu nie wybrali... :( Cala pewnosc siebie szlag trafil przez idiotyczne slowa debilnego ojca... :( Musze jednak przyznac, ze Bi jest troche sama sobie winna. Nie pojdzie na te rekrutacje sama, tylko zawsze namawia kolezanki. Rok temu wybrali jej przyjaciolke. Zamiast wyciagnac wnioski, w tym roku znow oznajmila, ze pojdzie na rekrutacje tylko jak K. tez. Teraz wiem ze maja na pewno dwa miejsca (moze wiecej, ale tego nie jestem pewna), a startuja przynajmniej trzy dziewczynki. I moze faktycznie tak byc, ze znowu wybiora jednak jej kolezanke... :/

Poniedzialek byl dla Potworkow ostatnim pelnym dniem szkoly. Rano odstawilam ich na autobus, po czym czekalo mnie konczenie ogarniania tego, czego nie udalo mi sie skonczyc dzien wczesniej. Najpierw jednak Maya i jej pileczka. W koncu psu tez sie cos od zycia nalezy. ;) Potem sniadanie kiciulowi, ktory swirowal i skakal po meblach, czyli byl w sumie soba. ;) Kiedy przez chwile czatowalam z telefonem przy oknie zeby pstryknac fote kolibrom, bo juz zaczely sie pojawiac przy karmniku (i tak stracilam cierpliwosc zanim ktorys przylecial ;P), Oreo jednym susem wskoczyla na blat, a pozniej na parapet i sprawdzala co takiego robie. ;) Potem poskladac i pochowac pranie, rozladowac zmywarke i przelozyc do niej brudy ze zlewu, szybka kawka i wio, do roboty. :) W pracy niespodziewanie pojawilo sie troche pilnych zadan, ale moze to dobrze. Wyrwie nas to z tego ostatniego marazmu. ;) Po pracy do domu znowu w pospiechu. Tym razem na 17 Nik byl zaproszony na przyjecie urodzinowe najlepszego kumpla. Ci ludzie posiadaja dom z basenem, wiec co roku wyprawiaja urodziny swoim dzieciakom w domu. Niestety zawsze w tygodniu, choc zwykle czekaja chociaz na koniec roku szkolnego. Coz, w tym niestety zostal jeszcze jeden dzien szkoly... Odstawilam Mlodszego na impreze, zamienilam dwa slowa z mama kumpla i wrocilam do domu. Nie na dlugo, bo na 18:15 jechalam znow z Bi na ta przelozona rekrutacje z ligowej druzyny pilkarskiej. Jak sie spodziewalam, sasiadka napisala z pytaniem czy jade i czy nie wzielabym jej corki, bo ona musi cos zalatwic z mlodsza, ale ze potem starsza odbierze. Ok, dla mnie to wsio ryba, bo i tak tam jechalam i tak. Od kilku dni zapowiadali na poniedzialek deszcz, ale rano nagle prognozy przesunely sie na 21 wieczorem. Taaa... Dowiozlam dziewczyny na boisko, poszlam pomaszerowac po calym terenie i... zaczelo kropic. Poczatkowo leciutko, ale dosc szybko sie rozkrecalo. Zanim zawrocilam i doszlam z powrotem do auta, byla to juz rowna, upierdliwa mzawka. I tak juz zostalo. Nie byla to ulewa, ale deszcz ani na chwile nie ustawal. Dobrze, ze bylo w miare cieplo, a raczej duszno i parno.

Bi po lewej. Fota z bardzo daleka, bo nie chcialam w sandalach pomykac po mokrej trawie i spacerowalam chodnikiem
 

Przezornie wzielam ze soba parasol, ale przy sporym wietrze, deszcz zacinal mi po nogach, bo mialam spodenki oraz sandaly. Momentami padalo mocniej, wiec w koncu zrezygnowalam z dalszego lazenia i schowalam sie w aucie. W miedzyczasie napisala do mnie ponownie sasiadka, czy nie przywiozlabym jej corki do domu, bo ona gdzies utknela. :D Zastanawiam sie czy ja na pewno chce zeby Bi dostala sie do tej druzyny? Jesli sie dostanie, to na bank bede robic za szofera dla jej kolezanki! :D Na odchodnym spytalam jednego z trenerow ile maja miejsc i do kiedy powinno byc wiadomo kto sie dostal. Okazalo sie, ze miejsc maja 3 albo 4 (ciekawe od czego to zalezy...), a dowiedziec sie o przyjeciu powinnismy do srody. No to pozostalo czekac... Pechowo, tego dnia zjawila sie kolejna - czwarta dziewczynka, chetna aby dostac sie do druzyny. Mam jednak cichutka nadzieje, ze trenerzy spojrzeli na nia i od razu w myslach skreslili. Panna bowiem jest nie tylko wielka, jest tez wyraznie otyla. Musze oddac jej sprawiedliwosc, ze poruszala sie calkiem sprawnie i niezle grala, ale zastanawiam sie, jesli ona tak wyglada w wieku 12 lat, to co bedzie za rok, dwa? Jak dlugo da rade szybko i energicznie biegac? Niestety, dokladne przygladanie sie rekrutacji popsul mi deszcz, wiec nie bylam w stanie stwierdzic, czy Bi poszlo dobrze, czy kiepsko. Wyszla stamtad zadowolona i jest ogolnie dobrej mysli, ale czy przelozy sie to faktycznie na przyjecie do druzyny? Po wszystkim zabralam kompletnie przemoczone dziewczyny i pojechalysmy do domu, zahaczajac po drodze po Kokusia. Przyjezdzam do domu kolegi, a tam normalnie pandemonium! Czesc dzieciakow w basenie (rodzice solenizanta uwaznie pilnuja), czesc gra w badmintona, inni biegaja bez celu (pozornie) po calym ogrodzie... Wszystkie dra sie i piszcza jak zarzynane! Moj wlasny syn, ktory od kilku dni kaszle i narzeka na zapchany nos, jest w grupce grajacych w badmintona, ale ma zalozone tylko kapielowki (nadal mokre) i jest bez koszulki. Za to glos ma tak zachrypniety, ze ledwie mowi! :O Potem przyznal, ze to od wrzeszczenia. :D Za to byl zachwycony i opowiadal jak swietnie sie bawili. No dobrze, to w sumie najwazniejsze. :) Odstawilismy kolezanke Bi do domu, a potem moglismy wrocic wreszcie do swojego. Tego wieczora nie moglam zagonic Potworkow do lozek. Chyba poczuli juz zew wakacji, ale niestety, zostal im jeszcze jeden dzien szkoly. Skrocony, ale poczatek lekcji byl o normalnej porze. Wieczorem przymusilam zeby dokonczyli wypisywanie kartek dla wybranych nauczycieli, a potem dodalam karty upominkowe i powsadzalam wszystko w koperty.

Mala probka pisarska Nika - bazgroly i kompletny brak powazania dla interpunkcji :D

A takze bledy, poprawki - caly Nik! :D

Szkoda, ze beda je rozdawac w ostatni dzien, bo niewiadomo czy uda im sie odnalezc wszystkich nauczycieli, ale coz, skoro wczesniej nie moglam ich do tego zagonic... Dopisek: udalo im sie rozdac wszystkie kartki. ;)

Bi z kolei schludnie i uprzejmie :)


We wtorek rano Nik oczywiscie narzekal, ze jest zmeczony, ale tak bywa po dobrej imprezie i siedzeniu wieczorem dluzej niz sie powinno. ;) Do szkoly oboje pojechali jednak bez marudzenia, bo wiadomo: ostani dzien, skrocone lekcje i zero nauki.

Bi ostatni raz wsiada do autobusu zmierzajacego do szkoly podstawowej, nawet jesli ich placowka ma tytul "wyzszej" podstawowki ;)
 

Slabo to widac, bo wehikul byl w ruchu, ale Nik macha przez szybe
 

W sumie to nie wiem co oni tam robili przez 4 godziny. Powinno byc jak w Polsce: apel, rozdac swiadectwa, pozegnac sie i do domu. :) A raczej bez rozdania swiadectw, bo raporty dostaje i tak mailem. :D Bi miala male pozegnanie, z racji ze jej rocznik odchodzi, ale niestety, rodzice nie zostali zaproszeni. Tlumacza to tym, ze ta szkola jest takim jakby przedluzeniem podstawowki i dopiero po gimnazjum beda mieli oficjalne pozegnanie przed przejsciem do szkoly sredniej. Niech sobie tlumacza, co chca, mnie i tak bylo troche przykro... ;) Poniewaz obiecalam Potworkom, ze z okazji ostatniego dnia odbiore ich ze szkoly, wiec stwierdzilam, ze skoro mam i tak wyjsc z pracy wczesniej, to w zasadzie moge popracowac z domu i przy okazji troche posprzatac. Ostatnie tygodnie byly tak intensywne, ze przyznaje sie bez bicia, iz sprzatanie odwalane bylo na odczepnego. Ostatnie dokladniejsze porzadki zrobilam chyba przed wizyta chrzestnego z okazji urodzin Bi. :O Ranek spedzilam wiec glownie ze szmata, odkurzaczem oraz mopem. Po tym jak Maya poganiala za pileczka, a Oreo dostala sniadanie oczywiscie. ;) W miedzyczasie dostalam odpowiedz z high school, odnosnie zaliczenia jezyka polskiego jako obcego. Niestety, potwierdzili tylko to, co przekazala ta inna mama w Polskiej Szkole. Maja egzaminy z jezyka obcego, ale tylko z hiszpanskiego oraz francuskiego. Polskiego nie uznaja. :/ Najlepsze, ze caly ten program nazywaja "world languages". Fajne mi jezyki "swiata", skoro rozpoznaja tylko dwa. ;) Musimy wiec pogadac z M. i jeszcze raz zastanowic sie nad pobudkami dla ktorych zapisywalismy tam dzieciaki, ale najprawdopodobniej damy juz sobie spokoj... To ogolnie byl poranek waznych wiadomosci. :) Kolejnym mailem, ktory dostalam, tym razem z pozytywnymi wiesciami, byl z klubu pilki noznej. Bi dostala sie do druzyny ligowej! Przyznaje, ze dawno mnie cos az tak nie ucieszylo. U Nika to byla raczej ulga, bo troche wstyd by bylo, gdyby go po roku wywalili, choc po ostatnich treningach sobie spokojnie na to zasluzyl. ;) Bi jednak baaardzo na tym zalezalo. Po porazce w zeszlym roku byla mocno zniechecona i musialam naprawde ja namawiac zeby przez zime chodzila na pilke na hali (poszla tylko dlatego, ze miala tam kolezanke) i zeby ponownie wziela udzial w rekrutacji. I mysle, ze wlasnie ta halowa pilka sprawila, ze bez dlugiej przerwy zima i dodatkowymi cwiczeniami technicznymi, miala teraz duzo wiecej pewnosci siebie. I sie oplacilo. :) Dzieciaki konczyly o 13:15, wiec pojechalam po nich oraz po kolezanke Bi, bo panna sie jej dzien wczesniej pochwalila i jej mama rano do mnie napisala, ze "jesli to nie klopot", czy odebralabym i ja. Grrr... Obiecalam Potworkom, ze na uczczenie konca roku szkolnego zabiore ich na te slynne boba (bubble) tea, bo Starsza mi wierci o to dziure w brzuchu od swoich urodzin. A tu mialam dodatkowy "ogonek" ze soba... Coz, sasiadka czasem tez zabierala dzieciaki po szkole na paczki czy jakies napoje w Dunkin' Donuts, wiec chyba trzeba sie bylo zrewanzowac. ;) W szkole niespodzianka, bo zamiast jak zwykle wypuszczac dzieciaki bocznym wyjsciem, wypuszczali frontowym i urzadzili tzw. clap-out. Czesc nauczycieli i pracownikow, oraz oczywiscie rodzice, stali wzdluz chodnika i klaskali dla wychodzacych uczniow. Cos takiego robili tez w podstawowce dzieciakow. W tej szkole nie pamietam tego z zeszlego roku, ale wtedy nadal trwaly covid'owe idiotyzmy i rodzice po dzieciaki podjezdzali samochodami, nawet nie wysiadajac.

Dwie "gwiazdy" opuszczaja mury tej szkoly po raz ostatni...
 

Jak zwykle z Potworkami, Bi i jej kolezanka dosc szybko wyszly (wypuszczenie prawie 700 uczniow troche jednak trwalo), a Nika nie ma i nie ma... Wyszedl niemal na koncu, kiedy zrobilo sie praktycznie pusto, a nauczyciele juz zaczynali sie rozchodzic... ;)

Ostatnie "niedobitki" ;)
 

Zabralam towarzystwo i pojechalismy najpierw po kawe dla mnie i plastrze pizzy dla dzieciarni. Z jakiegos powodu uwielbiaja ta pizze, choc to takie zwykle cos ze stacji benzynowej. ;) Pomysl okazal sie szczegolnie dobry, bo szkola tego dnia nie serwowala cieplego lunchu. Wrecz przeciwnie, rozdawali tylko to, co im jeszcze pozostalo z zapasow. Poniewaz V klasy jedza pierwsze, podobno dla VI zostalo juz tylko troche owocow. Nie bylo nawet mleka w kartonikach do popicia. Mialam nosa i dla Bi przezornie spakowalam sniadaniowke, ale jej kolezanka przyznala, ze chciala sobie kupic cos w szkole, a ze nic nie zostalo, byla glodna jak wilk. Pizza okazala sie wiec wrecz konieczna. Potem pojechalismy na to wyczekane bubble tea. :)

Boba :)
 

Nik wybral napoj o smaku miodowej herbaty, Bi marajkui, a kolezanka nie pamietam czego. ;) Cala trojka wziela kulki tapioki. Martusia, Mlodszy moze sobie przybic piatke z Jasiem, bo w domu musialam mu odcedzic z herbaty kulki. :D Napoj mu jednak smakowal, choc kiedy sprobowalam, dla mnie byl tak slodki, ze o malo go nie wyplulam. Ten Bi byl za to przepyszny i nie wiem czy sama go nie wezme jesli znow tam pojade. Nik stwierdzil, ze tapioka mu nie smakuje, choc ona wlasciwie nie ma smaku, wiec chodzilo mu raczej o teksture. Mnie za to ich lekka "gumowatosc" podpasowala. ;) Musze tez przyznac, ze to miejsce bardziej mi sie podoba, niz ostatnie, gdzie bylam z sama Bi. Tamto bylo w galerii handlowej i wystroj mialo dosc "wypasiony". Mieli jednak tylko roznorakie herbaty i za jedna - mala, zaplacilam $7. Tutaj to maly, raczej skromny lokal, ale za to maja i herbaty i napoje owocowe i smoothies. Do wyboru, do koloru. Poza tym, za trzy duze napoje wybulilam $19, wiec cena tez atrakcyjniejsza. Potem odstawilam dziewczyny do domu kolezanki i wrocilam z Kokusiem do chalupy. Nie bylo mlodszej corki sasiadow, wiec stwierdzil, ze nie bedzie mial sie z kim bawic i wolal sie nudzic u siebie. :D Pierwsze co, to siadlam do kompa zeby zakonczyc rejestracje Bi w druzynie. Drugi raz w ciagu kilku dni musialam wyskoczyc z kasy. ;) Starsza spedzila u sasiadow 2.5 godziny i wrocila dopiero o 17. Ja w tym czasie ogarnialam chaos panujacy na stole w jadalni. Juz dnia poprzedniego dzieciaki przyniosly caly stos szkolnego wyposazenia, ktore zostalo im po calym roku: olowki, markery, dlugopisy, foldery, segregatory, nie wypelnione cwiczenia, a do tego oczywiscie prace plastyczne oraz plik ocenionych testow oraz wypracowan, ktore z jakiegos powodu nadal trzymali w szafkach. Zawalili mi caly stol w jadalni, wiec musialam jak najszybciej to uporzadkowac. Czesc prac chcialam oczywiscie zatrzymac na pamiatke, czesc wyposazenia schowalam na kolejny rok, ale wiekszosc stanowila makulatura. :)


Bi otrzymala certyfikat promocji do klasy VII ;)

Jej wychowawczyni zrobila dzieciakom pamiatkowy kolaz ze zdjeciami z roznorakich zajec oraz wycieczek
 

Reszta popoludnia oraz wieczor uplynely juz spokojnie. Jakos tak dziwnie bylo pakowac tylko wlasna sniadaniowke. Za to musielismy zostawic dzieciakom liste przekasek na kolejny dzien, zeby nie zapychali sie slodyczami oraz chipsami. Oczywiscie M. jak zwykle panikuje i mimo, ze Bi potrafi zrobic jajecznice lub jajka sadzone, stwierdzil, ze nie chce zeby w ogole wlaczala kuchenke. Ech... Pozostalo wiec tylko to, co moga zjesc na zimno lub odgrzac w mikrofali. Oczywiscie Starsza az sie pali zeby samej sobie cos przyszykowac, a Nik marudzi, ze mu sie nie chce... Coz, dalam mu szybka lekcje tego, co moze sam sobie zrobic, a jesli bedzie sie lenil, moze poprosic siostre lub byc glodnym. Zreszta, nie ma co panikowac, bo sami beda i tak tylko okolo 6 godzin. Z glodu nie pomra. ;)

I tak nadeszla sroda 14 czerwca, czyli pierwszy dzien wakacji. Poniewaz nie musialam byc ogarnieta na autobus, moglam pospac troche dluzej. A raczej "moglam", bo mam niemyslacych sasiadow. O 5:30 obudzil mnie ich pies, ktory wylecial na dwor i szczekal jak glupi. No kto wypuszcza psa o tej porze?! Najwyrazniej obudzil(a) nie tylko mnie, bo pozniej przysnelam, ale zbudzilam sie z kolei przez... piski dziecka. Do sasiadow przyjechala corka z rocznym synkiem i mieli niebywale dobry pomysl, zeby wyjsc z malym na taras przed 7 rano! :O Niestety, okno mojej sypialni wychodzi idealnie na tyl ich domu, a dzieciak, jak to roczniak, pokrzykuje i piszczy dla zabawy... :/ To tyle mi wyszlo z uczczenia pierwszego dnia wakacji dluzszym spaniem. Poprzedniego wieczora powiedzialam Potworkom, ze o 20:30 maja znikac w swoich pokojach. Nie interesuje mnie ile beda siedziec, chocby do rana, jesli beda w sypialniach i zachowywac sie cicho. Oboje chetnie z tego skorzystali, choc z tego co slyszalam, polozyli sie zaraz po mnie. Szczesciarze maja okna z innych stron domu, wiec spali sobie blogo dlugo po moim wstaniu. Kiedy wrocilam na gore zeby sie wyszykowac, Nik juz siedzial na tablecie, a Bi jeszcze dosypiala. Jak wyszlam z lazienki, corka tez juz siedziala na lozku, mietoszac Oreo, ktory oczywiscie wedrowal po pokojach szukajac towarzystwa. ;) Wrzucilam jeszcze do zmywarki naczynia z wieczora, dalam kiciulowi sniadanie i wyruszylam do pracy, przypominajac tylko jeszcze dzieciakom o wakacyjnych zasadach. Zrezygnowali bowiem z jakichkolwiek polkolonii, ale to nie znaczy, ze beda siedziec caly dzien syfiac naokolo. Dostali wiec instrukcje, ze wszelkie talerzyki, miseczki czy kubki, maja sie znalezc w zmywarce. Jesli akurat sa w niej czyste naczynia, nalezy ja rozladowac. Wszelkie papierki, opakowania, patyczki, itd. wyrzucic do kosza. Pizamy maja sie znalezc na lozkach, a te zostac poscielone. Oni maja sie ubrac (to do Kokusia, ktory potrafi przelazic w pizamie caly dzien), a brudne ubrania wrzucic do brudownika (to z kolei do Bi, ktora rzuca zdjete ciuchy tam gdzie akurat stoi). Poniewaz nie mamy jak monitorowac ich czasu na elektronice kiedy nie ma nas w domu, uzgodnilismy, ze maja nieograniczony dostep, do 15:30, kiedy M. wraca z pracy. Wtedy elektronike odkladamy do zwyklej pory, czyli 19. O ile wiekszosc zasad wywolala wzruszenie ramion lub przewrot oczami, o tyle na ta ostatnia mlodziez sie oburzyla, ze jak to, ze to niesprawiedliwe, itd. No przeciez straszne. :D Zakladajac, ze obudza sie okolo 8 rano, do przyjazdu ojca beda mieli 7 godzin elektroniki. A potem przeciez po 19 znow beda mogli chwycic za tablety oraz telefon. Ale wiecie, te 3.5 godziny przerwy to jak tortura, przypalanie zywcem doslownie... :D W kazdym razie, pojechalam do roboty, choc oczywiscie ciagle zastanawialam sie jak sobie radza. Podczas mojego codziennego spaceru wokol budynku, napisalam do Bi. Odpisala, ze odgrzala zupe i zjadla swoja porcje, za to jej brat siedzi nad miska i nawet nie zaczal. Rowniez, ze ona ogarnela swoje rzeczy , a Nik nie. Kiedy wrocilam po poludniu do domu, malzonek poinformowal mnie, ze Nik chyba ma goraczke, bo poklada sie i narzeka ze mu zimno i ma zapchany nos oraz boli go gardlo. Oczywiscie M. przekazuje mi "wiesci" przelewajac zupe do mniejszego garnka. Jest w domu od pol godziny i ani nie zmierzyl synowi temperatury, ani nawet nie pofatygowal sie zeby dotknac jego czola! Kurcze, cholerna zupa wazniejsza!!! :/ A Mlodszy juz w dotyku byl wyraznie cieply. Chwycilam za termometr, ktory pokazal... 38.5 kreski! No to pieknie chlopak zaczyna wakacje! :/ Podejrzewam jednak, ze sam sie tak zalatwil. Od jakiegos tygodnia narzekal na zapchany nos i pokaslywal i w ktoryms momencie dawalam mu lekarstwo i na przeziebienie i na alergie, bo juz nie wiedzialam, co go chwycilo. Nadal mial jednak normalny poziom energii i nie wygladalo to zbyt powaznie. No ale poplywal w basenie kolegi, w ktorym woda byla nadal taka sobie, bo wiosne mamy raczej chlodna. Potem latal w mokrych kapielowkach i zjadl tort lodowy. I mamy efekty... :/ Jedyna pociecha, ze chociaz nie trzeba sie martwic o szkole. Moze sobie chorowac w domu do woli...

Pechowo, na czwartek mialam dosc intensywny plan. Planowalam pracowac z domu i przy okazji odhaczyc pare spraw. Glownym powodem bylo wydarzenie w bibliotece, na ktore juz prawie miesiac temu zarejestrowalam Potworki, a skoro juz wyjezdzalismy z chalupy, chcialam pojechac w jeszcze pare miejsc. Choroba Kokusia sprawila oczywiscie, ze wszystko stanelo pod znakiem zapytania... Stwierdzilam, ze najwyzej do biblioteki wezme sama Bi, a reszte rzeczy zalatwie innym razem. Mlodszy wstal z temperatura 37 stopni, co nie bylo dobrym znakiem na reszte dnia, ale nawet slyszec nie chcial zeby mial zostac w chalupie. Stwierdzil, ze czuje sie calkiem dobrze, mimo, ze nos mial zawalony i cieknacy, do tego mokry kaszel, bol gardla i kompletny brak apetytu... A ze takie wydarzenie moglo sie szybko nie powtorzyc, wiec troche wbrew sobie, ale zabralam oboje. Do biblioteki zawitali oficerowie z naszej lokalnej komendy policji, wraz ze swoimi psimi partnerami. Rano Potworki zbieraly sie w takim tempie, ze dojechalismy kilkanascie minut spoznieni i jednego psiaka nie widzielismy.

To jest slodki Nash
 

Zalapalismy sie jednak na uroczego labradora Nash'a, ktory jest psim opiekunem i sluzy glownie za uspokajajaca maskotke, oraz drugiego, ktorego rasy nie pamietam (choc ja kojarze), Ozzy. Ten jest juz "policjantem" z prawdziwego zdarzenia i zajmuje sie poszukiwaniem sladow, narkotykow, zaginionych osob, ale takze atakiem w razie potrzeby. O ile pierwszy obszedl sale i wszystkie dzieciaki go wyglaskaly, tak tego drugiego podziwialismy na zewnatrz i bez dotykania. Oficer pokazal jak sprawnie Ozzy znajduje przedmioty lezace gdzies na trawie oraz jak atakuje potencjalnych kryminalistow. :)

A to "ostry" Ozzy
 

Poniewaz Nik nadal utrzymywal, ze czuje sie ok, wiec stamtad przeszlismy na druga strone ulicy, gdzie musialam przedluzyc licencje posiadania naszego wlasnego psa. Kota na szczescie rejestrowac nie trzeba. ;) Poszlo sprawnie, wiec ruszylismy dalej. Kolejny przystanek - UPS i tu niestety Zonk. Chcialam oddac stroj zamowiony dla Bi z Amazonu, ale na placu z UPS'em jest bardzo slaby zasieg, a w sklepie nie ma go w ogole. Zwykle otwieralam maila z kodem do zwrotu na parkingu i trzymalam go otwartego az nie oddalam danej rzeczy. Tym razem kody mi sie nie ladowaly - ani z maila, ani bezposrednio na stronie Amazonu. :( Co bylo robic, stwierdzilam, ze najwyzej wydrukuje kod w pracy i podjade jeszcze raz. Pojechalismy wiec w kolejne miejsce. :D Tym razem na hale sportowa gdzie Potworki graly jesienia i zima w noge, a gdzie maja tez sklep. Owy sklep ma umowe z klubem pilki noznej w naszej miejscowosci i mieli probki strojow dzieci, mozna wiec bylo obejrzec i przymierzyc, zeby upewnic sie co do rozmiaru. Dla Kokusia wlasciwie wiedzialam, ze musze mu wziac zestaw o rozmiar wiekszy, ale dla Bi nie mialam pojecia czy jeszcze mlodziezowe XL, czy juz dorosla S. Podjechalismy, przymierzylismy i o ile Nik nie wymysla i potrzebuje mlodziezowe L na gore oraz dol, o tyle dla Bi mlodziezowe XL na gore jest ok, ale na dol nawet L oznajmila, ze jest za luzne i za dlugie. Wiecie, to jest panna, ktora uwielbia spodenki ledwie zaslaniajace tylek. ;) Coz, stwierdzilam, ze w domu mam M Kokusia z minionego roku, wiec moze przymierzyc i zobaczyc czy M-ka bedzie jej ok, czy woli doope wciskac w S-ke. :D Okazalo sie, ze pod hala sportowa udalo mi sie zaladowac kod potrzebny do zwrotu stroju, wiec pojechalismy jeszcze po kawe i napoje (oraz pizze, bo minelo juz sporo czasu od sniadania) i wrocilismy do UPS'u. Tym razem na szczescie oddalam stroj bez problemu i w koooncu moglismy wracac do domu. Zaskakujaco, ale wszystko zajelo nam raptem 2.5 godziny. ;) Po powrocie okazalo sie, ze Nik kompletnie nie chce jesc. Ani pizzy, ktora zwykle uwielbia, ani kurczaka, ktorego upieklam pozniej. Mimo, ze mial nadal "tylko" 37.4, dalam mu tabletki na zbicie temperatury, z nadzieja, ze kiedy spadnie, odzyska apetyt. Niestety, nadal nie chcial jesc. Zabralam sie wiec za sprzatanie. Ostatnio ogarnelam dol, teraz przyszla kolej gory. Plan mialam, zeby zagonic Potworki do odkurzenia i umycia podlog w swoich pokojach, ale Nik oczywiscie nie byl w formie, a Bi sie oburzyla, ze skoro brat nie sprzata, to dlaczego ona musi. Czyli jak zwykle sprzatala matka... :/ Malzonek, korzystajac ze bylam w domu, pojechal po pracy do Polakowa i przywiozl dzieciakom takie polskie "chinskie" zupki, wiecie, z tych co trzeba po prostu zalac wrzatkiem i poczekac pare minut. O dziwo Nik chetnie zgodzil sie na taka zupke i choc ani to zdrowe, ani pozywne, stwierdzilam, ze dobra, przynajmniej wrzuci do zoladka cos innego niz syropki na goraczke... Okazalo sie, ze jak juz zaczal jesc, to zjadl tez kupiona wczesniej pizze, mimo ze byla juz zimna i twardawa. Wieczor spedzilam jak zwykle jako matka - ogarniaczka. Zmywarka, pranie z dnia poprzedniego, itd. W warzywniku wsadzilam tez pomidory w klatki, bo trzy krzaczki zaczynaly sie juz robic naprawde spore. Jeszcze troche, a nie bylabym w stanie nalozyc klatek (wbija sie je od gory) bez polamania kilku lisci... Nik trzymal sie niezle cale popoludnie, ale na wieczor temperatura znow podskoczyla mu na 38.6. Jak na Nika to sporo... Poniewaz nadal narzekal na bol gradla, zajrzalam w nie z latarka, obawialam sie bowiem ponownie anginy. Gardlo jednak, jak na moje niewprawne oko, nie wygladalo zle; nie bylo nawet bardzo czerwone... Zapodalam mu kolejna porcje srodka na zbicie goraczki i pozostalo trzymac kciuki zeby kolejny dzien przyniosl poprawe.

Tego ranka przyszly tez raporty koncowe ze szkoly Potworkow. Jak zwykle przyczepic moge sie jedynie do oceny Bi z choru, gdzie z jednej z "umiejetnosci" otrzymala N. Przypomne, ze dzieciaki oceniane sa w skali od B (below) gdzie sa ponizej poziomu wymaganego dla danego trymestru, N (near) gdzie sa blisko wymaganego poziomu, M (meets) gdzie sa idealnie w "widelkach" dla danego poziomu do E (exceeds), czyli przekraczaja wymagany poziom. Bi juz w poprzednim trymestrze (tutaj rok szkolny dzielony jest na 3) otrzymala N z umiejetnosci okreslonej jako music literacy. Z tego co rozumiem, jest to umiejetnosc odczytywania muzyki, zapisywania jej, itd. czyli chyba znajomosc nut i znakow muzycznych. Najwyrazniej pani od chorku uwaza ze troche Starszej jeszcze brakuje. Co ciekawe, za ta sama umiejetnosc, pan od skrzypiec ocenil ja jako M. ;) Nalezy jednak zaznaczyc, ze Bi nie bardzo sie z nauczycielka choru lubila. Najlepszym dowodem jest to, ze kiedy spytalam ktorym nauczycielom chce wreczyc upominki na koniec roku, wybrala praktycznie wszystkich, z ktorymi miala lekcje, ale pani od chorku juz nie. ;) Zreszta, owa pani uczy tez gry na niektorych instrumentach i z tego co slyszalam od znajomych oraz sasiadow, wiele dzieci nie darzy jej zbytnia sympatia. ;)

Raport Bi
 

Zadnego innego N zadne z Potworkow nie zarobilo. Ani B rzecz jasna. :) Wszystko inne zaliczone na M, a dodatkowo, Bi z 9 umiejetnosci otrzymala E: dwa z czytania, 3 z pisania, 1 z nauk spolecznych, 1 z hiszpanskiego oraz 2 ze sztuki. Nik otrzymal E z 6 umiejetnosci: 2 z czytania, 1 z pisania oraz 3... ze sztuki. :D Musze tez chyba wyjasnic, ze to "czytanie" powinno sie chyba zwac litratura, bo wszystkie "umiejetnosci" dotycza pracy z tekstami oraz ksiazkami. Zas pisanie jest rozdzielone na piec umiejetnosci, np. osobno jest poprawna gramatyka, osobno pisanie wypracowan na temat, osobno podzial wypracowania na poprawne czesci, sprawne rozwijanie tematu, itd. Nie dziwie sie, ze w pisaniu Bi wiedzie prym, bo ona po prostu uwielbia pisac. Zaczela juz kilka swoich wlasnych opowiadan, choc wszystkie po jakims czasie porzuca. ;) Teraz, w wakacje, zaczela wszedzie zabierac ze soba notesik oraz dlugopis, zeby zapisywac pomysly do swoich opowiastek, kiedy tylko wpadna jej do glowy. :D

Raporcik Nika
 

A na raporcie Kokusia zauwazylam brak oceny koncowej z nauk spolecznych. Jest opis nauczycielki w tabelce pod swiadectwem, ale cala tabela z tego przedmiotu wsiakla. Poczatkowo chcialam napisac do nauczyciela, ale potem machnelam reka. W opisie jest pochwala, wiec Nik dobrze sobie poradzil, a sama ocena nie jest jakos super wazna. ;)

W piatek rano Nik wstal z normalna temperatura. Nos nadal mial zawalony i paskudnie, mokro kaszlal, ale przyznal, ze gardlo bolalo go tylko troche przy przelykaniu. Apetyt mu jednak nie wrocil i godzine "meczyl" miseczke platkow. Poniewaz jednak wyraznie czul sie lepiej, wiec postanowilam odroczyc wizyte u lekarza (modlac sie, zebysmy nie musieli szukac opieki doraznej w weekend) i pojechac do pracy. Zostawilam dzieciakom lunch juz na talerzach, gotowy do odgrzania, przypomnialam o ogarnianiu swojego balaganu i pojechalam. To byl tak roznorodny pod wzgledem wydarzen tydzien, ze mialam wrazenie, ze od weekendowych meczow, poniedzialkowej rekrutacji Bi oraz ostatniego dnia szkoly we wtorek, minely  juz ze dwa tygodnie. Tymczasem mamy dopiero trzeci dzien wakacji. :D Po pracy pojechalam na zakupy spozywcze, a potem zajechalam jeszcze do weta, bo probowalam wykupic Oreo lekarstwo na robaki przez internet, ale na ich stronie pokazywalo mi, ze nie mam zadnych recept (a ta trzymalam w reku). Tam ustalam sie (a w aucie topnialy mi kupione lody, ech...), bo jakas baba na kazde pytanie robila 15-sekundowa pauze, po czym stwierdzala, ze "nie wie". Przyjechala do weta, ale nie pamieta jakie szczepienia jej psy w tej chwili potrzebuja. Kiedy administratorka sie doszukala, kobiecie przypomnialo sie, ze chce tez lekarstwo na robaki oraz kleszcze i pchly. Na pytanie czego uzywa, oczywiscie nie pamieta. Zastanawiam sie, czy ona te psy skads pozyczyla?! I nie byla starsza pania, ale mloda babka, mlodsza ode mnie. Tylko jakas taka flegmatyczna... Kiedy w koncu doszukali sie w dokumentach czego uzywala poprzednio i upewnili sie, ze chce ten sam srodek dla obu psow, padlo pytanie czy chce recepte na 6 czy 12 miesiecy, a ona oczywiscie... pauza... I mysli i mysli, a jej dzieciak w tym czasie roznosil cala poczekalnie. W tym momencie przewrocilam oczami, poslalam kobiecie jadowite spojrzenie i przeszlam bokiem prosto do gabinetu weta. Stwierdzilam, ze w razie czego po prostu mnie wyprosza. ;) Na szczescie jednak od razu odpowiedzieli na pytanie i znalezli przyczyne. Okazalo sie, ze ktos sie walnal, bo wpisal recepte blednie na 10 miesiecy, a powinna byla byc tylko na miesiac. Ten srodek jest bowiem dla kociat wazacych do 5 funtow. Oreo mniej wiecej tyle wazy w tej chwili, zas w kolejnym miesiacu prawdopodobnie przekroczy te wage. No nic, dostalam srodek na kolejny miesiac, ale niestety przed kolejna dawka bede musiala zjawic sie z kotem u weta zeby mogli ja zwazyc. A myslalam, ze mam spokoj az skonczy rok... :/ Po powrocie do domu juz nic specjalnego nie porabialismy. Relaks pelna geba, tym bardziej, ze na dworze co chwila kropilo, wiec nawet do ogrodu nie dalo sie wyjsc. Za to Nik, ktory mialam nadzieje, ze zaczal dochodzic do siebie, wydal mi sie podejrzanie cieply, kiedy po przyjezdzie do domu kontrolnie dotknelam jego glowy. Niestety, termometr potwierdzil moje podejrzenia i pokazal rowne 38 stopni. Chorowania wiec ciag dalszy... :/

Do poczytania, chociaz teraz, kiedy zajecia sie pokonczyly, nie wiem o czym bede pisac. Spodziewajcie sie sporej ilosci postow o kwiatkach, kotkach i pieskach. :D