Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 30 maja 2018

Las, deszcz i ziab. I wysypka. :) (plus odrobina codziennosci)

Tak (z grubsza) uplynal nam pierwszy kemping... Bosko, co? ;)

Jeszcze w czwartek, patrzac na prognozy, zastanawialismy sie czy lepiej nie odwolac calej tej "imprezy". Pocieszajac sie jednak, ze w razie czego mamy przyczepe z ogrzewaniem, wyruszylismy ku przygodzie. :) I dobrze zrobilismy, bo nawet z brzydkiej pogody udalo nam sie wycisnac pozytywy.
To juz chyba odzywa sie posucha urlopowa i desperacja, zeby wyrwac sie z domu. :)
Tak w ogole, to moj tato oznajmil, ze skoro mieszkamy w nowej chalupie dopiero 3 miesiace, to powinnismy siedziec na tylkach i cieszyc sie domem, a nie szwendac po okolicy, ale co on tam wie. Pewnie, ze nadal nacieszam sie nowym domem, jasne. Ale wloczykijska zylka i tak gna mnie dalej. ;)

Zanim jednak wyjechalismy, poza pogoda, postraszylo mnie tez starsze dziecko. Otoz, w czwartek, po zabawie w ogrodzie, Bi wrocila wieczorem do domu ze swedzacymi, czerwonymi plamami na obu ramionach. Taka "kaszka manna", tylko niemal zlewajaca sie z jedno. Nie przejelam sie szczegolnie, bo kilka tygodni wczesniej tez pojawily jej sie takie plamy po zabawie w ogrodzie, w identycznych miejscach. Podejrzewam, ze jakas roslina ja uczula...
Nastepnego ranka (czyli w dzien wyjazdu!) plamy byly duzo bledsze, ale nadal swedzialy. Posmarowalam hydrokortyzonem, machnelam reka i wyslalam dziecko do szkoly.
Niestety, Bi lubi dramatyzowac i zawsze zrobi z igly widly... Dostalam rano telefon od pielegniarki szkolnej, ze Starsza przyszla do jej gabinetu narzekajac na swedzenie. Przekazalam kobiecie to, co wiem, czyli ze juz kiedys Bi takie plamy miala i ze na cos musi miec uczulenie. Pielegniarka wydala sie zadowolona z takiego wytlumaczenia, oznajmila, ze posmaruje krostki mascia i to powinno pomoc. Myslalam, ze to koniec tej historii.
Taaa...
Godzine pozniej otrzymalam ponownie telefon, ze wysypka pojawila sie rowniez na udach Bi i ze powinnam ja odebrac wczesniej i zabrac do lekarza.
Przyznaje, ze tu juz zwatpilam w siebie i uznalam, ze moze rzeczywiscie wzielam jakas zakazna chorobe za uczulenie. Przeklinajac taki parszywy zbieg okolicznosci (przypominam, ze tego wieczora planowalismy wyruszyc na kemping!), zaczelam goraczkowe proby umowienia sie do pediatry.
Okazalo sie to nie lada wyzwaniem ze wzgledu na to, ze (jesli pamietacie) na poczatku tego samego tygodnia puscilam w ruch machine pt. "zmiana lekarza". Dzwonie wiec do nowego pediatry, a tam pani informuje mnie, ze nie otrzymali nadal dokumentacji Potworkow, wiec niestety nie da rady umowic mnie na wizyte... :/ Dzwonie wiec do starego pediatry, a tam zdziwienie, bo 3 dni wczesniej dokumenty zostaly wyslane... poczta! Wyobrazacie to sobie?! Mamy XXI wiek, a oni dokumentacje medyczna wysylaja poczta! Mimo wszystko jednak, nawet idac poczta, po 3 dniach papiery powinny dojsc, ale to juz inna historia...
W kazdym razie, u starego pediatry laskawie mnie umowili, chociaz przed dlugim weekendem czesc lekarzy wziela wolne i mieli problem zeby Bi gdzies "wcisnac".
Zwolnilam sie z pracy, przepraszajac i tlumaczac, ze dziecko mi najwyrazniej zapadlo na jakas tajemnicza chorobe. Jade wiec po corke do szkoly, wyobrazajac ja sobie cala pokryta krostkami... I kiedy weszlam do gabinetu, myslalam, ze szlag mnie jasny trafi! Owszem, na udach Bi widac bylo leciutka "kaszke manne", ale rzadka i ledwie widoczna. Za to plamy na ramionach praktycznie zniknely! Myslalam, ze udusze i Bi - marude (ktora pewnie przychodzila do gabinetu co pol godziny jeczac, ze tak straaasznie ja swedzi) i pielegniarke, ktora wyolbrzymia problem... Przemknelo mi przez mysl, ze powinnam postukac sie w glowe i odeslac Bi z powrotem do klasy, a samej wrocic do pracy, ale skoro juz sie urwalam wczesniej, stwierdzilam, ze wezme dziecko do domu i poobserwuje. W koncu mialam juz po poludniu umowiona wizyte u lekarza.
Domyslacie sie, jak sie to skonczylo? Ano tak, ze Bi cala szczesliwa wpadla do domu i tylko na moje pytanie czy krosty ja swedza, odpowiadala, ze tak i zaczynala sie drapac. Jesli nie pytalam, drapania nie rejestrowalam. ;) Dobrze sie w sumie stalo, ze mialam jakies 2.5 godziny do wizyty lekarskiej, bowiem w tym czasie wysypka kontynuowala powolny zanik. W koncu zadzwonilam i ja odwolalam, bo uznalam, ze bez sensu jest jechac pol godziny (w jedna strone!) z ledwie widocznymi, podskornymi nierownosciami...
Wsciekla bylam jak jasna cholera, ale nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo i przynajmniej mialam wiecej czasu na pakowanie kempera. ;)

Reszta przygotowan uplynela juz bez przeszkod. Do przyjazdu M. z pracy udalo mi sie spakowac cala "moja" czesc, czyli ubrania, jedzenie oraz kosmetyki. Kiedy malzonek przyjechal, zapakowal "meska" porcje, czyli agregator, jakies tam narzedzia i inne potrzebne mu pierdoly, a na koniec wciasnal do przyczepy jeszcze nasze rowery. :) W tym czasie Nik dojechal ze szkoly, szybko wepchnelam Potworkom choc odrobine obiadu i pojechalismy.

Ruszamy ku przygodzie! Potworki przezuwaja - stad te wykrzywione miny :)

Obawialismy sie bardzo korkow na drodze. W koncu byl to poczatek dlugiego weekendu. Przejechalismy jednak bez przeszkod i dopiero wjezdzajac do Parku Stanowego czekalo nas niemile zaskoczenie. Tylu ludzi na raz sie meldowalo, ze stalam w kolejce do biura niemal 50 minut! :/ A ten tlumek obslugiwalo az 5 stanowisk! Stalam tam i stalam i trzeslam sie z zimna, bo nad samym oceanem i w dodatku pod wieczor, bylo znacznie chlodniej niz na naszej polnocy, a ja w jednej, cieniutkiej bluzeczce... M. w tym czasie zaparkowal i zabawial w aucie znudzone Potworki, wiec sama nie wiem kto mial gorzej. ;)
W koncu jednak wjechalismy na pole kempingowe, ale poniewaz wyruszylismy z domu poznym popoludniem, a potem zmarnowalismy niemal godzine przy wjezdzie, swiatla dziennego starczylo nam tylko na ustawienie przyczepki i rozpalenie ogniska.

Niestety, moj telefon robi po ciemku beznadziejne zdjecia...

To sie jednak nie liczylo. Najwazniejsze bylo, ze czekaly nas pelne dwa dni oraz pol trzeciego "wakacji". :)

Sobote mielismy bajeczna. Az troche "za" bajeczna, bo bylo 27 stopni i 65% wilgotnosci, a ze bylismy w lesie, wiec powietrze doslownie "stalo".

Biedna Maya, w poszukiwaniu ochlody, wczolgala sie w ktoryms momencie pod przyczepe ;)

To jednak zupelnie nam nie przeszkadzalo. Wiedzielismy, ze prognozy na kolejne dni sa duzo gorsze, wiec staralismy sie wycisnac z tego jedynego slonecznego dnia, jak najwiecej. ;) Jezdzilismy na rowerach na plac zabaw oraz bez wiekszego celu w kolko po parku. Bi cwiczyla jazde na rolkach.

Patrze na te zdjecie i wzdycham "Ale tam bylo pieknie..."

Zjechalismy tez nad jeziorko, gdzie mimo, ze woda byla lodowata, przy brzegu nie bylo nawet gdzie nogi wcisnac, tylu znalazlo sie amatorow kapieli. ;) Ja Potworkom nawet strojow nie wzielam, bo z gory zalozylam, ze woda bedzie za zimna. Oczywiscie spotkalo sie to z wielkim fochem, bo "czemu my nie mozemy, a ci inni ludzie moga?". :D

Po poludniu podjelismy amatorska probe gotowania na otwartym ogniu. ;) W ognisku umiescilismy kilka wiekszych kamieni, a miedzy nimi rozpalilismy ogien. Kiedy przygasl, na kamieniach umiescilismy kratke ze starego piekarnika, na niej zas zamarynowane jeszcze w domu piersi kurczaka. Trzeba bylo mocno pilnowac i czesto je obracac, ale wyszly idealne - nadal wilgotne i soczyste w srodku. Szkoda, ze Potworki zupelnie nie docenily ich smaku, uskarzajac sie glosno na brak panierki. I nawet ketchup nie pomogl. :/

Tego samego popoludnia, Bi oraz Nik nawiazali przyjazn z dwojka dzieci z sasiedniego obozowiska. Dziewczynka nieco starsza od Kokusia juz wczesniej przygladala sie Potworkom, kiedy przejezdzala obok na swoim rowerze. Poniewaz Nik jest rowerowym maniakiem, szybko do niej dolaczyl. Nie ma jak wspolna pasja! Rozmowy byly im niepotrzebne, wystarczylo, ze razem zjezdzali z gorki, a potem dzielnie pieli sie w gore drogi, sapiac i dyszac. ;) Bi najpierw poplakala sie, ze Nik "podebral" jej kolezanke, ale potem pomalu, pomalu zaczela sie za nimi snuc, nawet w akcie desperacji wsiadla na rower i w koncu Charlotte (dziewczynka nosila imie identycznie jak mala, brytyjska ksiezniczka :D) przylaczyla sie do niej przy poszukiwaniu kamieni. Bi bowiem znalazla sobie zajecie w postaci kolekcjonowania przydroznych kamykow (uzbierala ich pol torby!) i kolorowania ich mazakami. :D

Tak dziewczyny spedzaly weekend ;)

Nik probowal zachecic kolezanke do jazdy na rowerze, ale kiedy ona uparcie wracala do malowania kamieni, w koncu sie poddal i dolaczyl do jej brata, ktory jezdzil na rowerze po okolicznych chaszczach i lesnych sciezynkach. Nie trzeba dodawac, ze Nikowi taka aktywnosc bardzo podpasowala. ;) Poczatkowo myslalam, ze starszy, 9-letni Jonah go szybko pogoni, bo po co mu 5-letni "ogonek", ale szybko okazalo sie, ze Kokus w niczym nie ustepuje mu w jezdzie na rowerze i ku mojemu zaskoczeniu chlopcy sie "zakumplowali. Jonah podjal nawet probe nauczenia Nika gry w baseball, ale tu juz niestety Mlody polegl. ;)

W kazdym razie przez reszte wycieczki, niemal zapomnielismy z M., ze mamy dzieci. ;) Chlopcy jezdzili po otaczajacych nas wertepach, a dziewczynki malowaly kamienie albo przy naszej przyczepce, albo przy przyczepce kolezanki Bi. Bardzo sie to przydalo, bowiem przez reszte weekendu pogoda byla duuuzo gorsza i wyobrazam sobie marudzenie Potworkow, ze sie nudza i zeby im znalezc jakies zajecie, gdyby nie mieli towarzystwa. ;)

Niedzielny poranek przywital nas 16 stopniami i mzawka. Temperatura szybko spadla do stopni 12 (!), a pomiedzy mzawka, pojawialy sie mocniejsze opady deszczu. Co bede owijac w bawelne, ohydnie bylo. :)

Tak wygladala niedziela. Zdjecie zrobione z rana, kiedy nie padalo jeszcze zbyt mocno i bylo na tyle cieplo, ze dalo sie wytrzymac w samej bluzie. Po poludniu, kurtka oraz kalosze to byl mus ;)

Dzieciaki jednak, zaopatrzone w kalosze oraz kurtki, nic sobie z deszczu nie robily. Bi z Charlotte nadal kolorowaly kamienie pod zadaszeniem przyczepki, a chlopcy jezdzili na rowerach.
My zas rozpalilismy wielkie ognisko (na szczescie mielismy sporo schowanego, a wiec suchego drewna) i w kurtkach przeciwdeszczowych grzalismy dupki przy ogniu i pilismy jedna goraca kawke za druga. No mowie Wam, dawno nie spedzilam tak leniwego dnia! :D

W poniedzialek bylo nadal pochmurno, ale przynajmniej nie padalo. Na szczescie zrobilo sie tez troche cieplej (czyli okolo 18 stopni ;P). Niestety, slonce wyszlo dopiero kiedy wyjezdzalismy juz z pola kempingowego... :( Wczesniej jeszcze ostatnia przejazdzka na plac zabaw, gdzie Bi probowala zawisnac na drabinkach na samych nogach i zleciala na glowe, ostatnie koleczko na rowerach po polu kempingowym, ostatnia kawa przy ognisku i czas byl sie zbierac. :(
Jak wyjezdzajac na kemping przejechalismy cala droge bez przeszkod, tak z powrotem do domu mielismy "atrakcje". Najpierw, przy wyjezdzie z Parku, utknelismy na stanowisku z szambem. No coz, wszystkie zbiorniki kemperow maja ograniczona pojemnosc i po skonczonym kempingu trzeba je oproznic. Przed nami niestety trafila sie rodzina (polska zreszta), ktorej zapchal sie... kibelek i mimo, ze oproznili zbiorniki, wszystko im nadal "stalo", co moglismy wywnioskowac po ich rozmowach ze znajomymi, ktorzy utkneli w dlugasnym ogonku kemperow czekajacych na wyproznienie, ekhem... oproznienie i przyszli dowiedziec sie, co sie dzieje. ;) Pechowa para latala jak w ukropie, gmerala w roznych otworach przyczepki wszelkimi narzedziami jakie miala pod reka, biegala z miska do srodka przyczepy, ale w koncu chyba nic nie wskorala. Przynajmniej jednak uznala, ze nic z tego nie bedzie, wiec czas zwolnic miejsca innym i odjechala. ;) Na szczescie M. poszlo sprawnie, ale za to na autostradzie utknelismy w gigantycznym korku. Doslownie pol drogi do domu, posuwalismy sie po 2 m. Mozna sie bylo tego spodziewac, w koncu cala Hameryka wracala z dlugiego weekendu, ale po 40 minutach przygladania sie jak ludzie przed nami walcza ze spuszczeniem ekskrementow, mialam dosc ja, mial dosc M. i miala dosc Bi. Tylko Nikowi bylo wsio ryba, bo zasnal jak tylko wyruszylismy w droge i obudzil sie kiedy wjezdzalismy do naszego miasteczka. ;)

A teraz wracamy do rzeczywistosci. Walczymy z rozleniwieniem, z pustkami w lodowce (bo w weekend nie zrobilismy oczywiscie zakupow, a zapasy z poprzednich sa na wyczerpaniu), syfem w chalupie (bo sprzatanie tez "ucieklo"), a ja pomalutku odkopuje sie z pokempingowej gory prania. I przysiegam, ze niektore elementy garderoby, nawet po praniu, nadal zalatuja mi dymem. ;)

Dzis Potworki mialy w szkole tzw. "Art Show", czyli po prostu pokaz prac plastycznych wykonanych przez wszystkie klasy. Wydarzenie bylo slabo rozreklamowane, mignelo mi tu i owdzie, ale kiedy po pracy zapytalam o nie Potworki, jedno oswiadczylo, ze nic nie wie, a drugie, ze to na pewno nie dzis. Hmm... Postanowilam jednak podjechac do szkoly na wszelki wypadek i zaskoczona bylam tlumem krecacym sie pod szkola i w jej srodku!
Znajac zdolnosci tutejszej szkoly, spodziewalam sie, ze "dziela sztuki" dzieciecej beda na sprzedaz. I tu zaskoczenie, bo nie. Mozna za to bylo napisac komentarz lub pochwale na karteczce (post-it) i przykleic ja do obrazka. Co tez uczynilam oczywiscie. ;)
Potworki z duma zaprezentowaly mi swoje dziela:

Kokusia to kosmos

Bi stworzyla plastelinowego loda :)

Utknelismy w szkole na duzo dluzej niz przewidywalam. Nie dosc, ze Potworki ublagaly chwile na placu zabaw, to jeszcze nasze przejscie szkolna galeria co chwila bylo przerywane spotkaniem kolegi/ kolezanki z klasy, radosnymi piskami (to dzieci) i przedstawieniami sie (to rodzice). W koncu jednak udalo mi sie dzieciaki z tamtad "wyrwac" bo od nadmiaru socjalizacji dopadl mnie bol glowy. To nie dla takiego introwertyka jak ja. ;)

Poza tym, w ogrodzie zakwitlo mi takie "cos":

Potworki zobaczyly, ze pstrykam zdjecie i uparly sie zapozowac. A jak chce ich na fotce, to uciekaja... ;)

Ktos? Cos? Pachnie jak bez (zniewalajaco!), kwiaty przypominaja kwiatostany bzu, ale sa biale. Za to liscie ma zupelnie inne. Wydaje mi sie, ze to Czarny Bez, ale reki sobie uciac nie dam. W kazdym razie, nawet jesli doczeka sie czarnych owocow, to raczej nalewki nie osmiele sie zrobic... ;)

Przede mna weekend, ktory z jednej strony bede celebrowac, bo to ostatni "samotny" przed przylotem tesciow. :(
Z drugiej strony jednak, nie wiem na ile mi sie ta "celebracja" uda. W koncu tesciowa przylatuje mi na inspekcje i lista rzeczy do uprzatniecia i ogarniecia, nie ma konca. ;)

poniedziałek, 21 maja 2018

Wnetrzarsko i (troche) ogrodowo + dopiski

Obiecalam Wam juz dawno zdjecia pokoi Potworkow oraz naszej sypialni. Poniewaz jednak jakos tak zawsze (przypadkiem, serio!), wychodza mi tasiemce, nie bylo miejsca na dodatkowe "zapychanie" postow fotami chalupy. Gdzies tam mignal czasem ten pokoj lub inny, ale nie bylo takiego jednego, kompleksowego podsumowania. :) A prace remontowe trwaja i w miedzy czasie skonczylismy tez jadalnie oraz kacik sniadaniowy. Wlasciwie powinnam napisac "skonczylismy", bo brakuje jeszcze paru dodatkow i drobiazgow, ale to juz tylko szczegoliki. :)

W koncu jednak trafil sie spokojniejszy tydzien, po ktorym nie mam az tyle do opisywania, wiec teraz albo nigdy! :D

Na pierwszy rzut pojdzie pokoj Kokusia, bo skonczony zostal najwczesniej. Tutaj mialam pozostawiona wolna reke, bowiem "wlasciciel" zastrzegl tylko, ze ma byc niebiesko i z autami, reszta go nie interesowala. :)
Kolory i umeblowanie juz widzieliscie. Teraz pokaze Wam dodatki do krolestwa malego chlopca. :)

Po pierwsze: lampka nocna! Zakochalam sie w niej po prostu!

Nawet ksiazki z biblioteki sa o pojazdach. Bi wypozycza zawsze cos o zwierzatkach, natomiast przy Niku zmuszona jestem czytac o betoniarkach i innych dzwigach ;)

Kosztowala sporo monet (jak na lampke), ale jest solidnie wykonana i warta swojej ceny. No i Kokus as piszczal ze szczescia na jej widok. :)

Po drugie: ciezarki do przytrzymywania ksiazek!
Poczatkowo planowalam powiesic na scianach polki na ksiazki. Moze kiedys wroce jeszcze do tego pomyslu, ale poki co nie moglam znalezc polek, ktore by mi sie podobaly. Te, ktorych styl mi odpowiadal, byly typowymi poleczkami sluzacymi jako "wystawki" ksiazek strona tytulowa do przodu. Takie polki sa obecnie bardzo modne, widze je na co drugim blogu, ale jak dla mnie, sa cholernie niepraktyczne. Albo polozy sie na takiej poleczce 3 ksiazki na krzyz, co kloci sie z moim wrodzonym pragmatyzmem, albo upchnie sie wiecej lektur, ale wowczas jedna zaslania druga i nie widac juz tytulow. Slowem, polka, ktora ma byc wylacznie ozdobnikiem, odpadala. A zwykle, wieksze i ciezsze polki wydawaly mi sie jakies takie toporne... ;)
Postanowilam wiec poszukac innego rozwiazania. Ksiazki, ktore dotychczas wszystkie staly w pokoju Potworkow, teraz zostaly rozdzielone pomiedzy dzieci. Oprocz tego, niemal 1/3 woluminow okazala sie wlasnoscia niczyja. ;) Poniewaz Bi oraz Nik nie potrafili dogadac sie co do tego, w czyim pokoju je umiescic, trafily do "biblioteczki" na polpietrze. :)
Ostatecznie wiec, do kazdego pokoju trafilo wcale nie tak duzo ksiazek. ;) Wpadlam na pomysl, zeby ulozyc je na gorze szafek, ale chcialam zeby wygladalo to w miare porzadnie. Przypomnialy mi sie takie obciazenia do ksiazek, ktorymi mozna przytrzymac je z obu stron. Znalazlam dla Nika takie cudne traktory:


Mlodszy zachwycony, mamusia zachwycona, a tu zonk! Bo ktos nie pomyslal i traktorki maja sliski, lakierowany spod, wobec czego pod ciezarem ksiazek sie odsuwaja, a ksiazki rzecz jasna za nimi i wszystko z hukiem (i to jakim!) leci na podloge. :/
Poglowkowalam, poszukalam i kupilam zwykle, metalowe podporki (w ksztalcie dinozaurow, ale jakos zapomnialam ujac ich na zdjeciu), ktore jednak maja ksztalt litery L i wchodza pod ksiazki, dzieki czemu jesli cos sie przesuwa, to minimalnie.
Traktory mialam odeslac, ale Nik podniosl taki lament, ze zostawilam je w formie ozdoby. :)

Oprocz tego, na scianach musialy pojawic sie jakies pojazdy. Padlo na pojazdy budowlane. To zwykle naklejki scienne i niestety niektore uparcie sie odklejaja. :/

Widok z grubsza na caly pokoj

Zaslonek nie widac dokladnie, ale u gory sa w balony na cieple powietrze, a na dole maja szkic miasteczka. Kremowe z brazowymi zarysami i gdzieniegdzie odrobina zieleni lub brudnej czerwieni. Piekne. ;)

Dodatkowo nad lozkiem umiescilam imie wlasciciela z obowiazkowym motywem pojazdu i to byla najtrudniejsza do wykonania dekoracja. ;)

Wyszlo mniejsze niz sie spodziewalam i nikt by nie pomyslal, ze tyle sie nad tym umordowalam ;)

Caly obrazek skladal sie z 3 czesci, ktore trzeba bylo pomalu przyklejac do sciany bezposrednio z woskowanego papieru, wygladzajac wszystko jednoczesnie karta kredytowa. Niestety literki bardziej kleily sie do papieru niz sciany, marszczyly sie i przyklejenie cholerstwa zajelo mi ponad godzine oraz mnostwo potu oraz nerwow. Przysieglam, ze nigdy wiecej nie zamowie nic z tej firmy, mimo, ze naklejki scienne bardzo lubie!

Dodatkowo, obrazki dinozaurow, wyklejone samodzielnie przez Nika z naklejek otrzymanych na Wielkanoc, prezentowaly sie tak fajnie, ze kupilam antyramy, oprawilam i one rowniez zawisly na scianie.

Akurat przez okno wpadalo mocne swiatlo i zdjecie mi sie odrobine "przeswietlilo"

Poniewaz Kokus, oprocz pojazdow, zapalal ostatnio miloscia do dinozaurow (oraz Pokemonow, ale to uwielbienie uparcie ignoruje ;p), pasuja tam jak ulal.

No i ostatni dodatek. Troche uleglam tu modzie. ;) Odkad pojawil sie na nie szal, na niemal kazdym blogu przewinely sie cottonballs'y. Mi dotychczas nie byly do niczego potrzebne, bo praktycznie nigdy nie relaksuje sie przy nastrojowym swietle. Jesli jest ciemnawo, automatycznie zaczynam ziewac. ;) Zreszta, jezeli mam chwile spokoju to zazwyczaj czytam, a do tego potrzebne mi mocne swiatlo. ;)
Do pokoju dzieci jednak, szukalam czegos delikatnego do przytulasow przed spaniem. Lampki nocne jednak okazaly sie nieco za mocne. ;) Nasze kule to co prawda rattan, a nie klebki materialu, ale efekt podobny.

Niestety, przez mocne swiatlo w pokoju (zdjecie robilam w dzien), slabo widac efekt...


To tyle o pokoju Kokusia. Przejdzmy teraz na druga strone korytarza, do krolestwa malej ksiezniczki, wrozki, czy kim tam Bi ma akurat ochote byc. ;)
Musze przyznac, ze przy urzadzaniu pokoju Starszej, mialam nieco ulatwione zadanie, bowiem musialam po prostu wybrac dziewczeca wersje wszystkich dodatkow. Na kazdym etapie urzadzania pokoju brata, Bi burczala bowiem niezadowolona: "A ja?! A dla mnie tez kupisz? Ja tez chce!". Z drugiej strony jednak, zadanie mialam utrudnione (wiem, przecze sama sobie), bo Bi chciala aktywnie brac udzial w dokonywanych wyborach. Czasem musialam negocjowac wybierany przez corke kicz, ale coz... ;)

Jedynym calkowicie moim wyborem, byly przytrzymujace ksiazki kotki:

Smutasy ;)

Wybralam je sama, a Bi laskawie zaakceptowala. Tym razem, nauczona traktorami Kokusia, wyszukalam podporki wchodzace pod ksiazki, wiec nie odjezdzajace pod ich ciezarem. ;) Kotki sa cudne i jedyne co moge im zarzucic, to ze moglyby miec weselsze miny. Moze im ciezko? :D

Maki na scianach juz gdzies sie pojawily chyba. Sa po prostu urocze. Przyklejenie ich bylo dosc pracochlonne, bo kazda lodyzka oraz kwiat to osobne naklejki, ale tu akurat bylo mi to na reke, bo moglam je lepiej rozplanowac wzgledem miejsca na scianach (bo sa w dwoch miejscach).

Do pokoju Bi trafily zaslonki ze starego pokoju Potworkow :)

Kolejnym dodatkiem byla lampka nocna. Tu musze zrobic mala dygresje i wyjasnic, ze Bi zrobila sie ostatnio wielka fanka jednorozcow. Wszystko musi byc z jednorozcami! Nawet dwie ksiazki zakupione na szkolnym kiermaszu ksiazek sa o jednorozcach... ;) Lampka musiala wiec zawierac w sobie cos z tego motywu. Ostatecznie padlo na taka:


Jednorozec ma dosc komiczna posture i tesciowie, ktorym Bi pokazala lampke przez Skypa, oswiadczyli, ze przeciez to swinka. :D
Lampa okazala sie upierdliwa, bo jest mniejsza od statystycznej lampki nocnej i niestety potrzebuje mniejszej zarowki. Poczatkowo mielismy problem z dostaniem odpowiedniego rozmiaru, ale w koncu sie udalo. ;)

Najgorsza jednak ozdoba pokoju okazala sie ta naklejka nad lozko:

Zdjecie nie oddaje dobrze rozmiaru tego "monstrum" ;)

Ogolnie jest calkiem ladna i Bi jest nia zachwycona, ale... jest ogromna! :) Kiedys pisalam juz, ze Bi ma w pokoju dwa okna oraz lekki skos, a dodatkowo jedna sciana zajeta jest przez szafe, niewiele jest wiec wolnej powierzchni. Ten ogromny jednorozec, mam wrazenie, ze strasznie pokoj przytloczyl. Proponowalam, zeby przykleic tylko glowe oraz wieniec naokolo, a pominac rzad kwiatow pod nim. Gdzie tam, kazdy element obrazka musial sie znalezc na scianie, nawet malutka naklejeczka z nazwa design'u. :D

Dodatkowo, Bi - mlody Narcyzek, przypomniala sobie, ze w starym pokoju mieli na scianie swoje zdjecia w ramkach. Poniewaz Nik ma dinozaury, ona uparla sie na te fotki. Po czym na ramki przyczepila jeszcze naklejki, wiec teraz sa w rozowe kropki. ;)

Pokoj w calej (prawie) okazalosci

No i oczywiscie nie dalo sie przezyc bez kul:

Tutaj bylo ciemniej i efekt od razu lepszy :)

Koniec koncow, pokoj Bi wydaje mi sie przeladowany. Poczynajac od jaskrawego koloru scian az do ich intensywnego pokrycia obrazkami oraz naklejkami, a dodajac do tego balagan na szafce i biurku (do zdjecia posprzatalam ;P), mozna tam dostac oczoplasu. Wlascicielce sie jednak podoba, a to chyba najwazniejsze... ;)

Teraz nasza sypialnia. Ta-dam!

Szkoda, ze juz za nieco ponad 2 tygodnie bede musiala ja oddac, chlip chlip...

To aktualnie moje ulubione miejsce w domu. Moze to tylko moje odczucia, ale wydaje mi sie taka przytulna... Po prostu zaprasza, zeby sie polozyc i odpoczac. Ciemna sciana, ktora skrytykowala ciotka (a pod ktorej wplywem nawet M. zaczal przebakiwac, ze moze jednak przemalowac ja na jasniejszy kolor - myslalam, ze udusze te kobiete!), zaslonieta czesciowo przez rame lozka oraz obrazki, wyglada super.

No wlasnie - lozko! W koncu dotarlo i... gdyby nie fakt, ze bylismy zdesperowani bowiem tyle czasu spalismy na podlodze na materacu, odeslalibysmy je z reklamacja. :/
Celowo wybralismy loze z surowego drewna, takie mamy bowiem szafki oraz stoliki nocne. Ogolnie z tymi meblami mamy dylemat, bo z jednej strony powtarzamy, ze surowe drewno jest super, bo latwo mozna je pomalowac badz polakierowac, ale... zal nam to zrobic, bo wtedy trudno juz bedzie wrocic do pierwotnego stanu! :D I tak rozmyslamy juz od kilku lat i w koncu zawsze zostawiamy meble takie, jakie sa. Ja w ogole uwielbiam dotyk drewna, jestem swiruska, ktora glaszcze nawet drzewa w ogrodzie, wiec wiecie... ;)
No ale, wracajac do lozka, jego glaskac nie bede, poniewaz miejscami jest bardzo zle oszlifowane i najnormalniej w swiecie wystaja z niego drzazgi! :( I choc urzekl nas jego surowy wyglad, to wykonczenie pozostawia sporo do zyczenia... :/

Pomijajac jednak lozko, pisalam juz, ze M. skonczyl klasc podloge... a ja czym predzej zakrylam ja czesciowo dywanikiem! :) Jest piekna i dlatego wlasnie boje sie ja zarysowac. ;)


Zaslonko - firanki wisza juz jakis czas. Pokryte sa motywem listkow, wyszytych pieknymi, metalicznymi nicmi.

Ciezko bylo to ujac na zdjeciu. Probowalam i probowalam, a zdjecia wychodzily matowe i koniec. W koncu przypomnialam sobie, ze aparat posiada cos takiego jak lampa blyskowa i oto efekt. Blondynka :D

Idac tym sladem, postanowilam w kolejnych dodatkach rowniez postawic na motywy roslinne. I tak, lampki nocne sa w klosy zboza:


Natomiast obraz nad lozkiem, jak widac, to las... Musze przyznac, ze bardzo mnie on uspokaja, moge siedziec i wpatrywac sie w niego bez konca. :)
Wiekszosc scian jest jednak nadal pustawa, wiec pomalutku beda sie musialy pojawic jakies kolejne obrazki. Ale to juz jak cos ladnego przypadkiem wpadnie mi w oko. :)

Tak wygladaja nasze sypialnie. Jak widac nie ide raczej za nowoczesnymi trendami. Nie ma tu modnej, skandynawskiej bieli, ani wnetrz jak z zurnala. Za to pokoje sa po prostu "nasze". :)


Na koniec, pokaze Wam kawaleczek ogrodu. Po lodowatym kwietniu, maj okazal sie niewiele lepszy, ale zdarzylo sie kilka cieplejszych dni i ogrod wyraznie to docenia. Ogolnie, ktos przed nami odwalil kupe dobrej roboty przy sadzeniu roslin wielorocznych. Niektore rozpoznaje, na inne czekam az zakwitna, bo cos mi sie kojarzy, ale dopiero po kwiatach bede w stanie na 100% rozpoznac co to jest. :)

Azalie mam w kilku miejscach, ale musialy byc nowym nabytkiem, bowiem sa malutkie i niepozorne.

Konkurs: znajdz rozowa azalie! :) Wtapia sie w tlo idealnie...

W jednym miejscu mam caly las konwalii:

Niestety dopiero zaczynaja kwitnac, wiec wypadaja dosc blado ;)

Najwieksze wrazenie robi jednak rabatka przed samym frontem domu:


Widzicie ten gaszcz? Wyglada jak bezladna masa, ale w tej plataninie praktycznie nie ma chwastow! :O To wszystko to kwiaty. W tej chwili te wczesnowiosenne juz przekwitly, wiosennych jest tu akurat niewiele, a te poznowiosenne oraz letnie maja dopiero liscie lub paczki. Dlatego jest tu glownie zielono, choc schowane, mozna znalezc takie cudenka jak te miniaturowe irysy:


Zawsze marzyl mi sie ogrod w stylu "angielskim", czyli nieuporzadkowane rabaty z roslinami wielorocznymi, rosnace jako jedna, kolorowa gestwina. Tutaj mam juz cos tym stylu napoczete. :) Wiem, ze musze dokupic cebulek tulipanow oraz narcyzow, bowiem nie bylo ich niemal wcale. Przez sezon popatrze czego brakuje z roslin letnich. Oczami wyobrazni widze cala mase kosmosow. To co prawda rosliny jednoroczne, ale podobno samoistnie sie wysiewaja i raz posadzone, wschodza przez wiele lat. Strasznie tez "widza" mi sie tu malwy, ale nie wiem czy ich nasiona sa do dostania w Hameryce... :)
Odkrylam tez, ze roze mam cale oblazniete mszycami, ech... :/

Poza tym, ostatni tydzien uplynal, jak wspomnialam wczesniej, bez wiekszych wydarzen. Kokusiowi wyjeto w koncu klamry z rozcietej lepetyny. ;) Nie obylo sie bez malej przygody, bowiem dzien ich wyjecia wypadl nam kiedy w okolicy krazyly straszne burze. Mielismy nawet ostrzezenie przed tornado, serio! :O Mimo ze czarne chmury juz byly wlasciwie nad nami, postanowilam zaryzykowac jazde z Kokusiem na wyjecie klamr, bo klinika znajduje sie doslownie 2 minutki od naszego domu. Podjechalismy, a tam... zamkniete! :/ Podobno z obawy przed burzami, zamkneli wczesniej...
Nastepnego dnia udalo sie jednak wyjac klamry bez przeszkod, a mlody pacjent, pomimo braku znieczulenia, nawet sie nie wzdrygnal. ;)

Za to w sobote i niedziele w nocy, obudzil sie w nocy z placzem, ze ucho go boli... :( Wlasciwie to w nocy z soboty na niedziele kwekal i marudzil przez sen, nie potrafiac dobrze powiedziec co mu jest. W koncu stwierdzil, ze mu goraco, rozkryl sie i potem spal juz spokojnie. Za to przy sniadaniu, rzeczowo oznajmil: "Mamo, chyba mam zapalenie ucha!". Czaicie to? Taki z niego weteran, ze nie mowi juz nawet po prostu, ze "ucho mnie boli", tylko "mam zapalenie ucha". ;)

Chcialoby sie rzec, ze tym komicznym akcentem konczymy, ale w kolejnym zapaleniu ucha nic komicznego nie ma... Od lutego, po zaaplikowaniu mocniejszego antybiotyku, byl spokoj. Czyzby teraz zaczynal nam sie kolejny maraton? Oby nie... :/

Za to w piatek planujemy wyruszyc na kemping! Pisze "planujemy", bo choc wszystko jest zaplanowane i porezerwowane, prognozy sa slabe (dwa dni deszczu na trzy mozliwe!), wiec caly czas trzymamy reke na pulsie, zeby w razie czego odwolac wyprawe... :(

Update po-lekarzowy:

W nocy z poniedzialku na wtorek, Nik nie obudzil sie narzekajac na ucho, wiec mialam cichutka nadzieje, ze wczesniej po prostu cos mu sie tam "przytkalo" od kataru. Nawet zastanawialam sie czy jest sens z nim jechac, ale ze i tak chcialam wypisac papiery, zeby przeslac cala medyczna kartoteke Potworkow do nowego pediatry, to przy okazji stwierdzilam, ze nie zaszkodzi go obejrzec. W koncu w weekend mamy byc na kempingu i nie chcialabym podczas dlugiego weekendu na gwaltu szukac dyzurujacej kliniki...

Okazalo sie jednak, ze dobrze, ze pojechalam. Nik ma zapalenie w jednym uchu, a w drugim juz plyn, wiec tez zaczyna sie cos dziac... :/ I znowu 10 dni na antybiotyku, ech... :(

Przy okazji pozegnalam oficjalnie przychodnie pediatryczna, do ktorej jezdzilam od urodzenia Bi. :( Jak to ja, troche mnie w dolku sciska, bo jednak 7 lat robi swoje. Przywiazalam sie do tego miejsca...
Niestety, po przeprowadzce mamy do tej przychodni okolo pol godziny jazdy. To dosc daleko, szczegolnie jesli trzeba podjechac na szybka kontrole, a potem odstawic Potworki do szkoly, zas samemu jechac do pracy. Dzis np. z dojazdami, wizyta u lekarza oraz zajsciem do apteki, zeszly mi niemal rowne 2 godziny od momentu wyjscia z domu, do przyjscia do pracy. To duzo, zwazywszy na to, ze wszedzie wchodzilismy "od reki". Nawet w aptece nie bylo kolejki...
Dodatkowo, juz pisalam kiedys, ze pani doktor, ktora opiekowala sie Bi oraz Nikiem od urodzenia, przeszla na emeryture pod koniec zeszlego roku. I to przewazylo szale. Gdyby Dr. B. nadal byla w starej klinice, mozliwe, ze przelknelabym dlugie dojazdy na rzecz zostawienia dzieci pod opieka lekarza, ktory zna ich od urodzenia. Ale ze w starej przychodni i tak zostalismy przypisani nowemu lekarzowi, uznalam, ze to najlepszy moment na znalezienie czegos innego.
I znalazlam - przychodnie niecale 10 minut jazdy od naszego domu, w tym samym budynku co dentysta Potworkow. A najlepsze, ze klinika znajduje sie ledwie przecznice od szkoly Potworkow! :) Mam nadzieje, ze bedzie nam sie dobrze wspolpracowalo. ;)

Dopisek #2

Z tych calych zapalen ucha i lekarzy zapomnialam napisac, ze 22 maja minal okragly rok odkad zaczelam prace w nowej firmie.

Sama nie wiem (znajac atmosfere i specyfike pracy w tej firmie) czy to powod do dumy, czy rozpaczy. Tudziez oznaka desperacji. :D W kazdym razie dobrze, ze ta praca jest i pieniazki regularnie zasilaja konto. ;)

wtorek, 15 maja 2018

Z serii: w tym domu sie gada! + Dzien Matki + nerwy ze stali, ktorych nie posiadam ;)

Zaczne od tekstow i tekscikow. Maja pierwszenstwo z racji, ze niektore siedza w "roboczych" juz ze dwa miesiace. ;)

*
Strzepki dwujezycznosci. Na codzien jest tego tyle, ze nawet nie spisuje. Ponizej probka gadania Potworkow, czyli 50/50 po polsku i angielsku. ;)

Bi (w zabawie): "Give me back mojego meza!"

Nik: "To auto jest tata's!"

Bi (szuka slow, zeby opisac Nika, ktorego rano czesto nie moge dobudzic): "On spi underground... Nie, to nie tak... On spi... below... Nie, tez nie... O, wiem! He's in a DEEP sleep!"


*

W tygodniu Potworki jedza obiad dosc pozno - okolo 16:15 - 16:30. Ktoregos dnia marudza na potege, wybrzydzaja, grymasza i twierdza, ze juz sie najedli, chociaz z talerza zniknela moze 1/3 porcji.
Zamiast przekonywac i prosic, wzruszam ramionami i oswiadczam, ze jesli sa pewni, ze sie najedli, moga odejsc od stolu, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze, przez bycie "pelnym" rozumiem, ze nie maja rowniez miejsca na deser, a wiec go nie dostana. Niestety, ale Potworki notorycznie negocjuja: "a ile jeszcze musze zjesc? A ile keskow?", po czym wstaja i natychmiast dopominaja sie o deserek, bo przeciez zjedli tyle, ile kazalam, wiec im sie nalezy... :/
W koncu sa jednak na tyle duzi, ze ten niecny proceder nie tylko mozna, ale wrecz trzeba ukrocic. ;)
Oprocz powyzszego, dodaje, ze po drugie, obiad jest pozno, wobec czego nie przewiduje juz zadnego posilku do kolacji. Niech sie wiec upewnia, ze naprawde zjedli tyle, zeby nie byc glodnym.
W obcowaniu z dwojka Potworow, twardym trzeba byc, nie mietkim. :D

Oczywiscie Bi, nasza domowa drama queen, podnosi lament:

"Ale mamo! I'm gonna die!!!"

Slyszal kto, zeby umrzec z glodu w ciagu 2 godzin? ;)


*

Rano dobudzam sie jeszcze pollezac w lozku i ziewajac. Towarzyszy mi Kokus. W koncu mrucze niechetnie, ze pora wstawac i nakladam okulary. Syn komentuje:

"No, teraz wygladasz jak normalna mama!"

Bez okularow jestem nie tylko slepa, ale jeszcze stuknieta. ;)


*

Kapie Kokusia, a raczej siedze na przykrywie sedesu i czytam blogi, podczas kiedy moj syn nurkuje autami i udaje, ze plywa w 10 cm wody. ;)
Nagle rozlega sie charakterystyczny odglos wystrzelonych babelkow powietrza. :D
Patrze na syna rozbawiona, natomiast on wykazuje autentyczny zachwyt!

Nik: "I've never farted in the water! It was my first time!"
Matka (ironicznie): "I co, fajnie bylo?"
Nik: "Yes! It was so bumpy! It was the biggest fart in the world!"


*

Potworki wcinaja kolacje, ktora wyjatkowo im smakuje. Pytam, czy chca dokladke. Chca.
Po chwili:

Nik: "Moge dostac jeszcze jedna podkladke?"


*

Nik (biorac tic-taca): "Muszem odswiezyc moje powietrze!"


*

W ramach pracy domowej, przeczytalysmy z Bi mini-magazyn National Geographic dla dzieci. Jeden z artykulow opisywal, ze drzewa sa bardzo wazne dla ziemi oraz ludzi, bowiem produkuja tlen. Po lekturze, Bi dopytuje:

"Czy wszystkie drzewa produkuja tlen?"
Matka: "Tak, wszystkie."
Bi: "Nawet te nie tutaj, tylko daleeeko, gdzie ludzie nie mowia po angielsku?"
:D
Matka: "Tak, drzewa na calym swiecie produkuja tlen. Wlasciwie to wszystkie rosliny go produkuja"
Bi (robi wielkie oczy): "Naprawde? Wszystkie rosliny?
Matka: "Tak, nawet nasze malutkie (w domysle - polzywe :D) roslinki w domu."
Bi (lapie sie za glowe): "Nasze roslinki?! Wow! To niesamowite! Ja bym w zyciu tak nie pomyslala!!!"

Niezle jest patrzec na zadnego wiedzy malolata, kiedy dowiaduje sie czegos nowego.
I cale szczescie, ze nie dopytywala jak rosliny ten tlen produkuja, bo z botaniki nie pamietam prawie nic. ;)


*

Ostrzegam Nika, zeby uwazal, bo ostatnio niosac miseczke do umycia, upuscil ja doslownie kilka cm przed zlewem. Kokus oznajmia wiec, ze na wszelki wypadek bedzie szedl bardzo wolno.

Nik: "Na przypadek ide pomaluuutku..."


*

Ostatni tekscior nalezy do... tamtaramtam... do M.!!! ;)

W okolicach Wielkanocy (przeciez pisalam, ze niektore teksty siedzialy w roboczych bardzo dlugo...), wywiazala nam sie nastepujaca rozmowa:

M.: "Ze ja sie nie urodzilem w Izraelu, za czasow Jezusa..."
Ja (trzezwo): "Bylbys wtedy Zydem, a wiesz jak Zydzi Jezusa przyjeli... (teraz juz otwarcie chichocze) Bylbys jakims faryzeuszem albo innym celnikiem..."
M.: "Nie, ja bylbym przeciez soba. Moze zostalbym Apostolem?"

Swietym Piotrem, kuzwa... :D


*

Ostatni tydzien, poza niedzielnym Dniem Matki, minal nam bez wiekszych wzlotow czy upadkow. ;)

W sobote znow zaliczylismy basen. Tym razem bardzo pozytywnie zaskoczyl mnie Nik. W koncu zaczal bardziej "klasc sie" na wode (wczesniej plywal pionowo i wygladalo to, jakby chcial biec przez wode :D), porzadnie kopac i byl prawie najszybszy w grupie. Wyprzedzila go tylko dlugonoga i dlugoreka dziewczynka, najstarsza z grupy. W sumie to mi jej troche zal, bo wyglada gdzies na 8-9 lat, a trafila do grupy z 5-latkami. Ale to tylko daje dalszego kopa, zeby motywowac Nika, aby i on nie byl kiedys taka wyrosnieta jednostka wsrod malolatow, bo na wyzszy poziom nie pozwalaja mu umiejetnosci, a raczej ich brak. ;)

Ale glowa wynurzona jak najdalej z wody ;)

Nikowi nie przeszkodzilo nawet, ze jego kolega mial ciezki dzien i w polowie treningu wyjac uciekl z basenu do mamy (pocieszajace, ze nie tylko moj syn tak ma). Moze w koncu zaczyna lubic plywanie dla samego siebie? ;)

Bi jak zwykle zachwycona. Jej grupa cwiczy teraz intensywnie plywanie na plecach. Plywaja zarowno machajac ramionami, jak i "strzalka". Przestalam tez az tak panikowac, kiedy widze, ze Starsza slabnie, bowiem pokazala mi, ze w koncu jest na tyle wysoka, ze kiedy stanie na paluszkach i wyciagnie buzie wysoko, moze ja wynurzyc ponad powierzchnie wody. :)

Zaparowane gogle i wszystkie szczerby wyszczerzone w usmiechu :D

Niemal co rano, kiedy schodze na dol, zastaje taki oto widok:

To zdjecie chronologicznie jest w sumie pozniejsze niz to ponizej. Jak widac, przemalowalismy kuchnie :)

Albo jedno, albo drugie wlazi Mai na poslanie i na szczescie trafil nam sie najcierpliwszy pies pod sloncem, ktory stoicko znosi inwazje na swoje miejsce. ;)

Tu jeszcze na bezowo ;)

Psiura mamy cierpliwego, ale o matce i ojcu tego powiedziec nie mozna. ;) Zreszta, czasem sama nie wiem czy to my jestesmy tacy nerwowi, czy po prostu przy Potworach trzeba miec nerwy ze stali... Przykladowo trzy scenki rodzajowe:

Scena 1.
Jedziemy do sklepu. M. podchodzi najpierw do kacika obslugi klienta, zeby oddac kilka nadprogramowych desek i innych pierdol. Zaraz obok tego kacika, stoja elektryczne wozki przeznaczone na klientow majacych problemy z poruszaniem sie (czyli grubodupnych milosnikow hamburgerow, bowiem malo kiedy widuje na tych wozkach osoby starsze; zazwyczaj sa to ludziska w srednim wieku, za to o takich gabarytach, ze... hoho :D). Potworki radosnie dopadaja pojazdow. Na szczescie sluchaja mojego upomnienia, zeby nic nie dotykac. Balam sie, ze wezma i odjada. ;)
Po chwili Bi niewiadomo po co schodzi ze "swojego" wozka, ale po sekundzie chce znow na niego wsiasc. Pechowo, z jednej strony ma sciane, a z drugiej Nik siedzi na "swoim" pojezdzie. Nastepuje mala przepychanka, ktora obserwuje katem oka, bowiem w miare jak Potwory rosna, staram sie coraz mniej ingerowac w ich konflikty. Niech szukaja rozwiazan sami.
Bi probuje przejsc przez pojazd Nika. Ten zlosliwie opiera sie o kierownice, blokujac przejscie. Po kilku probach, Bi zmienia taktyke i probuje przejsc dolem, z racji, ze nogi Kokusia nie dosiegaja podlogi i dyndaja w powietrzu. Miejsca jest jednak malo i Nik znow ja blokuje, tym razem prostujac konczyny. Bi probuje gora i dolem kilka razy, ale brat ma nastroj na podnoszenie siostrze cisnienia. W koncu Bi jak nie wrzasnie:
"STOOOP IT!!!"
Na caly sklep! Ja podskoczylam, M. podskoczyl, ludzie przystaneli i zaczeli sie przygladac. Przysiegam, ze w tej czesci supermarketu zrobilo sie cicho jak makiem zasial, tylko muzyczka z glosnikow nadal cicho przygrywala. ;) Wszyscy zerkali w strone naszych Potworow. Myslalam, ze spale sie ze wstydu! Co innego kiedy histerie urzadzi 2-latek, ale taka siedmioletnia pannica, wrzeszczaca na cale gardlo?! Wstyd! Ochrzanilam oboje: Nika za bycie zlosliwym smarkaczem i Bi za urzadzanie scen. Rozumiem, ze nerwy jej puscily, naprawde. Poza tym Starsza ogolnie jest dzieckiem glosnym. M. zawsze powtarza, ze trzeba jej zbadac sluch, bo ta dziewczyna nie mowi, tylko piszczy i krzyczy. A kiedy sie wkurzy to juz w ogole.
Tym razem jednak grubo przegiela...

Scena 2.
Budze sie rano. Poniewaz w wiekszosc dni dospanie do 7 to dla Potworkow plama na honorze, slysze, ze juz urzeduja na dole. Schodze po schodach i dopada mnie Nik, ktory jest nadal w tym pociesznym wieku, ze nie ma nic do ukrycia. "Mamo, a my jedlismy juz cukierki!".
Ide do kuchni i rzeczywiscie sloj z landrynkami jest przesuniety. Podnosi mi sie cisnienie i pytam Nika, dlaczego jadl cukierki, skoro tyle razy powtarzam, ze nie zaczyna sie dnia od slodyczy. Jego linia obrony? "Ale Bi tez jadla!". No tak, najlepiej przeciez rozlozyc wine na dwoje... ;) Ide do Bi i pytam dlaczego jedli z Nikiem cukierki (to ona jest zazwyczaj prowodyrem takich zachowan). "Wcale nie jedlismy!". Pytam z kolei dlaczego mowi, ze nie jedli, skoro wiem, ze jedli? "Nie jedlismy!" Tym razem zadaje pytanie czemu klamie, skoro widze, ze sloik jest przekrecony, a Nik przyznal, ze jedli? Tutaj juz nie ma odpowiedzi, tylko chmurne spojrzenie spode lba... :/

Nie wiem na kogo bylam bardziej zla. Na dzieci, za to, ze otwarcie lamia zakazy (bo to nie pierwszy raz), czy na M. To on bowiem upiera sie, ze nie bedzie rezygnowal z ukochanych slodkosci, zeby dac dzieciom lekcje. Niby zgadza sie ze mna, ze trzeba je Potworkom mocno ograniczac, ale mialby, zeby to osiagnac, sam z czegos zrezygnowac? Niedoczekanie. :/

Scena 3 (i ostatnia).

Ranki to oczywiscie ciagle poganianie: jedzcie, jedzcie, ubierajcie sie, mowilam, zebyscie sie ubierali, Bi chodz z laski swojej do lazienki zebym mogla cie uczesac, stoj spokojnie prosze, nie krec glowa... Sama, rzecz jasna, rowniez musze sie umyc, ubrac, umalowac oko... Cala godzina w biegu, zeby zdazyc na szkolny autobus... I kiedy juz w koncu wszyscy najedzeni i ubrani, pies zamkniety, sniadaniowki zapakowane, juz-juz mamy wkladac buty oraz kurtki i wychodzic, Nik spoglada na mnie z dziwnym napieciem we wzroku i oznajmia: "Mamo, chce mi sie kupe!".

Klasyk. :D

Jak wspomnialam, w miniona niedziele obchodzilismy Dzien Matki. Tutaj zawsze wypada on w druga niedziele maja.
Poniewaz my jak to my, poza urodzinami dzieci, zadnych innych dni czy rocznic wlasciwie nie obchodzimy, wiec i Dzien Matki przeszedl bez wiekszego echa. Tylko Bi bardzo sie nim przejela i wykonala dla mnie caly stos laurek, obrazkow oraz listow "milosnych". A takze bransoletke oraz naszyjnik, ktore ku jej niesamowitej radosci ubralam do kosciola oraz na zakupy.

Tak sie oblowilam, ha! Kubek widoczny na ostatnim planie, sama sobie wybralam w sklepie ;)

Ogolnie, Potworki zrobily po laurce w szkole, ale dla Bi nie bylo to wystaczajace i caly piatkowy wieczor oraz wiekszosc soboty, tworzyla kolejne "dziela", krzyczac do mnie, zebym nie wchodzila do jej pokoju, a jesli juz koniecznie musze, to mam nie patrzec na jej biurko. ;)

Prawie identyczna laurke, Bi zrobila dla mnie w szkole rok temu (nawet wierszyk ten sam!). To musi byc ulubiony projekt nauczycielek zerowki! ;)

Dear mama, you are the best mama ever because you every night you read a book to me and you help me roller skate that is so nice of you (interpunkcja oryginalna, pisownia poprawiona :D)

A ja, coz... No wzruszylam sie, jak zwykle. Moj maz nie jest z tych, co kupia zonie prezent na Dzien Matki i dadza go "od dzieci" kiedy te sa za male, zeby o tym Dniu pamietac... On jest raczej z tych, ktorzy kiedy im sie o owym dniu przypomni, puszczaja oko i stwierdzaja, ze "Cale szczescie, ze nie jestem jego matka, wiec nie musi nic szykowac". ;)
Tak naprawde wiec, Dzien Matki obchodze (jesli mozna to nazwac obchodami) odkad Bi wyruszyla do przedszkola, czyli w tym roku byl to moj trzeci raz. Jeszcze nie przywyklam do takiego honoru. ;)

wtorek, 8 maja 2018

Niech ktos zatrzyma ten czas!!! ;)

Poniewaz zeszlotygodniowy post zostal calkowicie poswiecony urodzinom Bi, mam do nadrobienia niemal dwa tygodnie... Chyba wyjdzie mi kolejny tasiemiec. ;) A swoja droga, to chociaz nie dzieje sie nic specjalnego, zycia towarzyskiego praktycznie nie mamy, obracamy sie w schemacie: dom - praca - szkola dzieci - jakies zakupy i tak w kolko, to czas leci jak szalony, a mi wiecznie go na wszystko brakuje. Kto mi skurczyl dobe, przyznac sie! ;)

Od czego tu zaczac... Moze od basenu?
Ostatnio chwalilam sie, ze Nik wrocil na zajecia, co obtrabilam jako swoj prywatny, maly sukces. Coz... Sukces okazal sie polowiczny. ;)
Nie nie, mlody nadal na plywanie chodzi i obylo sie bez wiekszej histerii... Pisze "wiekszej", bowiem humor Kokusia podczas zajec, zalezy scisle od obecnosci jednego, jedynego chlopczyka w jego grupie. Pech, ze ow chlopiec jest zawsze przynajmniej kilka minut spozniony. I Nik zaaawsze ma niewyrazna mine dopoty, dopoki kolega nie dojedzie. Podczas ktorychs zajec, chlopiec spoznil sie solidnie - prawie 10 minut. I co zrobil moj syn? Nagle rozryczal sie w glos! Tym razem jednak, nauczona doswiadczeniem, pogrozilam mu palcem, po czym udawalam, ze na niego nie patrze, bo wiem, ze gdybym podeszla i probowala go uspokoic, zazadalby wyciagniecia z wody i powtorzylaby sie historia z jesieni, kiedy to mlodziez odmowila dalszych zajec... :/ Na szczescie w tym momencie chlopiec wpadl na basen, a moje dziecko dokonczylo lekcje z... usmiechem na buzi. :O


Zostaly juz tylko dwa zajecia w tej sesji, wiec mam nadzieje, ze juz tyle Nik wytrzyma. ;)

Jesli o Kokusiu mowa, to znow przyszla pora na postrzyzyny... I tu niestety rozczarowala mnie fryzjerka. Wiecej chyba juz do niej nie pojde (dobrze, ze to nie moja ulubiona Pani Wiola! :D). Doskonale wiem, ze Nikowi lepiej jest w dluzszych wlosach i chetnie zostawilabym je takie "poldlugie". Niestety, Mlody bardzo sie poci, a juz latem to w ogole tragedia, caly czas glowe ma mokra! Dodatkowo, wlosy Nika musza byc albo dosc dlugie, albo bardzo krotkie, inaczej stercza na wszystkie strony. Powiedzialam wiec pani, zeby podgolila Kokusiowi glowe krociutko, tylko gore zostawila troszke dluzsza. I pani miala z tym ewidentny problem. Marudzila, ze ojeju, ale ona nie moze, ale szkoda... Sciela raz. Prosze zeby zrobic to jeszcze krocej, bo beda mu sterczec wlosy. Ona na to, ze i tak beda sterczec, bo Mlody ma tak usytuowane "gniazdo". Upieram sie, zeby jednak krocej. Podciela ledwie zauwazalnie. Zgrzytnelam zebami, ale juz nie skomentowalam. Za to co rano wzdycham, bo Nik ma na glowie sterczaca na wszystkie strony strzeche... :/
Naprawde, nie lubie konfrontacji, dlatego na wiele rzeczy macham przyslowiowa reka, ale kurcze, jak prosze zeby obciac moje dziecko jak najkrocej i podaje ku temu racjonalne powody, to docenilabym gdyby mnie posluchano... :(

Z milszych wydarzen:
Pierwszego maja, w szkole Potworkow, odbyl sie May Day. Jest to swieto wiosny, ktorego tradycja w krajach europejskich siega wiekow wstecz. Najbardziej jest chyba znane na Wyspach Brytyjskich (poprawcie mnie, jesli sie myle). W potworkowej szkole jest to podobno ponad 50-letnia, doroczna tradycja i ciesze sie, ze Bi oraz Nik wzieli w niej udzial. Miejmy tez nadzieje, ze nigdzie sie juz nie przeprowadzimy i beda brali udzial w wystepach do ukonczenia podstawowki (czyli do IV klasy ;P). Fajnie bylo popatrzec jak kazdy rocznik tanczyl troche bardziej skomplikowany uklad. Najstarsze klasy pokazaly robiacy spore wrazenie North Skelton Sword Dance (z plaskimi kijami zamiast mieczy :D). Tak przebierali tymi "mieczami", tak je przekladali, ze na koniec kazda grupa z polaczonych kijow utworzyla gwiazde! :O

Troche slabo to widac, ale zdjecie "pozyczylam" ze stronki szkoly

Publicznosc bila naprawde glosne brawa! No i najstarsze klasy (tylko 3 w tej malutkiej szkole), rowniez tanczac, owinely wstazkami "maypole". To chyba najbardziej znana tradycja.


Przezylismy tez chwile grozy, kiedy slup sie solidnie zachwial i niemal przewrocil (na tanczace dzieciaki). Potem do konca juz jeden z nauczycieli go trzymal. ;)

Mialam pecha, bo chociaz usiadlam zaraz za kocami rozlozonymi dla dzieciakow, to zarowno klasa Kokusia, jak i Bi, ustawila sie do tanca po drugiej stronie boiska... :(

Zieloni zerowkowicze :)

Czerwoni pierwszoklasisci - niestety Bi byla nie tylko daleko, ale dodatkowo odwrocona tylem :(

Moglam co prawda pobiec na druga strone, ale nie wiedzac nic o ich ukladach tanecznych, ani gdzie w koncu wyladuja, dalam sobie spokoj... Moze za rok bede miala wiecej szczescia? ;)

A po uroczystosci? Book fair! Czyli kiermasz ksiazek. ;) To juz drugi, ktory zaliczylam w tym roku szkolnym - jeden w starej szkole, drugi w nowej. ;) Majatek poszedl, bo Potworki dodatkowo odwiedzily kiermasz ze swoimi klasami, ale za to mamy stosik nowych ksiazek do czytania. :) Przyznaje tez, ze w porownaniu ze stara szkola, tutaj maja wszystko lepiej zorganizowane. W poprzednim miejscu, dzieciaki mogly odwiedzac kiermasz samopas, co jesli pamietacie, zaowocowalo kupnem przez nich calej fury glupot - dlugopisow, gumek, zabawek, etc. Tym razem poszli na kiermasz raz ze mna, raz orientacyjnie z nauczycielkami (a panie bibliotekarki pomogly im ulozyc liste ksiazek, ktore chcieliby kupic), po czym wrocili z klasami w okreslone dni i kupili juz wybrane pozycje ze swoich list. Co prawda oboje kupili po kilka egzemplarzy z dolaczonymi naszyjnikami, zebami rekinow, itd, ale na szczescie byly to drobiazgi dolaczone do ksiazek, a nie same glupoty. ;)
Musze tez pochwalic Bi, ktora kupila sobie ksiazke do samodzielnego czytania. Ksiazka nosi tytul "Ranger in time" i opowiada o psie, ktory podrozuje w czasie pomagajac roznym dzieciom. Znajac poziom czytania Bi zastanawiam sie, ile ona z tej ksiazki rozumie, bo pozycja jest dla nieco starszych czytelnikow, ale najwazniejsze, ze czyta i nie traci zapalu. ;)

Urodziny Bi swietowalismy na dwie raty. ;)
Pierwsze, mini - obchody odbyly sie w dzien urodzin. Rano dalam Starszej prezenty od nas - rolki oraz hatchimal. Nie wiem czy te ostatnie sa w Polsce znane, a jesli sa to nie mam pojecia pod jaka nazwa. ;) W kazdym razie, jest to interaktywne zwierzatko - stworek, ktore dziecko otrzymuje w jajku. Zabawka najpierw musi sie bowiem "wykluc". Stworki te to obecny szal wsrod 6-7-letnich dziewczynek i Bi, za sprawa kolezanek z klasy, koniecznie zapragnela miec swojego. ;) Nie bylam przekonana co do tego prezentu, bowiem kolezanka z pracy straszyla mnie, ze jej corka dostala takiego stworka na Gwiazdke dwa lata temu i rzucila w kat, bo zabawka nie chciala sie wykluc z jaja. Bi jednak uparcie powtarzala, ze chce hatchimal i koniec, wiec co bylo robic? Uleglam. :)
Nie wiem czy dwa lata wczesniej zabawka spotkala sie z ostra krytyka, czy kolezance trafil sie felerny egzemplarz, ale Bibusiowy stworek wyklul sie juz po godzinie! ;) To byl szal! Musze przyznac, ze i na mnie zrobilo to wrazenie, bo zabawka byla w jajku przytwierdzona do mechanizmu, dzieki ktoremu obracala sie i stukala dziobem w jajo (ktore w gornej czesci specjalnie mialo cieniutki plastik), dzieki czemu wydawalo sie, ze naprawde sie wykluwa.
Poza tym jednak, to stworek (ten Bi przypomina sowe) cos tam mruczy po swojemu, oczy zmieniaja mu kolor kiedy jest mu zimno, chce byc glaskany lub jest spiacy i... to wszystko. Po tygodniu, juz glownie stoi na polce i sie kurzy. Oprocz wykluwania to nuuuda... ;)

Oprocz zabawy stworkiem, Bi ambitnie cwiczy jazde na rolkach. Narazie po domu. Wzielam ja raz na podworko, ale nasz podjazd to gorka, cala nasza ulica idzie pod katem, nie mowiac juz o tym, ze chodniki sa potwornie nierowne, Starsza sie wystraszyla i ostatecznie jazda na zewnatrz ograniczyla sie do... garazu. :D Musze ja wziac na sciezke rowerowa nieopodal, tylko czasu ciagle brak...

Cwiczenia garazowe. W zeszlym tygodniu bylo tak goraco, ze w koncu wyciagnelismy krotkie rekawki :)

W zeszla srode, w dzien urodzin Bi, pojechalam specjalnie do sklepu po maly torcik, zeby Starsza mogla zdmuchnac swieczke w faktycznym dniu swojego swieta. Cala nasza czworka odspiewala Sto Lat oraz Happy Birthday i mielismy fajna, kameralna uroczystosc. :)

Nie wgrywalam od razu zdjec wiedzac, ze na weekend mielismy zaproszona reszte naszej miniaturowej rodzinki. I to byl blad.
W czwartek rano bowiem, moj telefon postanowil wyzionac ducha. :( Po niemal idealnie roku czasu! :O Najpierw wydawalo sie, ze po prostu padla bateria, chociaz bylo to dosc dziwne, bo wieczorem mial jeszcze 20% i spokojnie powinien byl wytrzymac do rana. Podlaczylam go jednak do ladowarki i przez niemal pol godziny nic sie nie dzialo. Po tym czasie, z racji, ze to srajfon, pojawil sie bialy ekran z czarnym jabluszkiem. I tak juz zostalo. Minelo pol godziny, godzina, trzy godziny i nic sie nie zmienialo. Poniewaz bez telefonu jak bez reki (my nawet nie mamy domowego!), urwalam sie z pracy i popedzilam do sklepu, modlac sie, zeby nie zlapac po drodze gumy, bo nie mialabym nawet jak zadzwonic po pomoc! Tak, zawsze w takich sytuacjach widze kolejne, pietrzace sie wypadki i przypadki. :D W sklepie naszej sieci stwierdzili, ze nic nie moga zrobic i odeslali do sklepu Apple. Na szczescie oznaczalo to tylko drugi koniec galerii handlowej. ;) Tam poczatkowo pan stwierdzil ze spora dawka pewnosci siebie, ze zaraz zresetuja oprogramowanie, sprawdza czy nic nie jest fizycznie uszkodzone i telefon bedzie jak nowy. Taaa... Telefonik postanowil dac pstryczka w nos i jemu, bo nawet podlaczony do ich sieci, nawet nie drgnal. ;) I tak, po roku czasu, dostalam nowiutkiego srajfona! ;) Mialam farta, bowiem 8 dni pozniej mijal rok od kupna poprzedniego (i jeszcze zostalo mi $200 splaty!) i musialabym juz kupic nowy, a tak dostalam go za darmo. Pechowo jednak, zachowane w telefonie mam tylko to, co zapisane bylo na iCloud. A ze skonczyla mi sie na nim pamiec w lutym, to telefon mam wlasnie cofniety do lutego. ;) Na szczescie wiekszosc zdjec i filmow mialam zgrane na komputer. Stracilam niestety kilka fotek z dnia urodzin Bi oraz swietny filmik z wykluwania sie hatchimal'sa Starszej. Ale coz, moglo byc gorzej... ;) Jedynym zdjeciem, malutkim i niewyraznym jest to:


Mimo, ze nowy telefon ma pamiec wymazana do lutego, jakims cudem, folder "mapy" zachowal malutka ikonke ostatniego zdjecia pstryknietego starym aparatem. W ten sposob mam namiastke urodzinowej pamiatki. ;) To kolorowe pod pacha Bi, to wlasnie jej stworek. :)

Cale szczescie, ze na niedziele zaplanowalismy swietowanie urodzin Bi w nieco wiekszym gronie. ;)
Zanim to jednak nastapilo, pojechalismy na urzadzone w pobliskim parku "Touch a truck", czyli pokaz wszelkich pojazdow. Pechowo, po zeszlotygodniowych upalach, akurat w niedziele bylo zaledwie 17 stopni i co chwila padalo. :/ Nik biegal od auta do auta jak urzeczony, Bi w wiekszosci narzekala, ze nie bylo tam nic dla dziewczyn (nawet betoniarka pomalowana na rozowo nie pomogla ;P), posiedzieli w wozie strazackim, ale najwieksza frajda okazal sie... plac zabaw, a konkretnie takie mini koparki, od ktorych nie moglismy ich odciagnac przez dobry kwadrans. ;)


Potem musielismy jednak pedzic do domu, bo goscie mieli sie zjawic lada chwila. :)

Tort Oreo. Tym razem, za rada Matki Kaszubki (dzieki Kochana!), do kremu na wierzchu dodalam utluczone na kawalki ciastka (krem w srodku zostawilam bialy). Niestety, jak to bywa ze zlosliwoscia rzeczy martwej, biszkopy zamiast urosnac, zmienily sie w placki. :/ Byly za cienkie, zeby przeciac je na pol. :/ M. obcial troche gory z jednego oraz dolu z drugiego, ale tu z kolei nadal byly za grube. Nie przeszly az tak dobrze kremem i ciezko bylo odkrawac kawaleczki widelcem. Ale goscie jednoglosnie oswiadczyli, ze tort, mimo niedociagniec, jest pyszny, a to najwazniejsze.

Niestety, male przyjecie Bi, choc zaczelo sie milo, skonczylo sie raczej przykro. Solenizantka, chyba juz zmeczona po calym dniu wrazen i opchana slodyczami, dala taki popis zlego humoru oraz jeszcze gorszych manier, ze bylo mi za nia zwyczajnie wstyd. :/
Troche tu zawinila ciotka M., ktora uparla sie, ze chce zeby Bi miala "po niej" pamiatke. Mowila tak, jakby zabierala sie na tamten swiat, a nie do Polski. ;) W kazdym razie umyslila sobie, ze ona chce kupic Bi jakas sukienke oraz buciki, bo zamierza dac kase "na szkole" w kopercie, ale wiadomo, ze dziecko nie zna wartosci pieniadza. Chce wiec kupic jej tez cos "namacalnego". Tlumaczylam, ze Potworki to jeszcze male dzieci i najlepszym prezentem dla nich jest zabawka. Moze byc mala, bzdurna, a oni i tak sie ciesza. Ale ciotunia nie, bo ona wie lepiej, bo Potworki maja zabawek multum i jeszcze troche, a ona chce kupic cos na pamiatke. Nie wiem jak ubrania maja byc pamiatka, szczegolnie, ze pytala mnie o aktualny rozmiar i kupila rzeczy na styk. Za rok beda juz za male i tyle z "pamiatki". Mysle, ze ona, stara panna nie posiadajaca potomstwa, po prostu uparla sie, ze nie kupi zabawki i koniec. I niestety Bi swoim zachowaniem pokazala jej dokladnie, co o tym mysli. ;) Kto bowiem kupuje 7-latce lakierkowe sandalki na obcasiku, no kto?! Bo ona widuje dziewczynki w butkach na obcasie i to tak slodko wyglada! Taaa... Pewnie jak te niemowlaki z przeklutymi uszami... :/ Nie powiem, sandalki sie Bi na poczatku bardzo spodobaly, ubrala i chodzila w nich, ale po godzinie je zdjela narzekajac, ze bola ja nogi i wcale sie jej nie dziwie.
Najprzykrzejsza sytuacja wynikla jednak z sukienkami od cioci. Otoz, nie byla ona pewna czy beda pasowac. Ja juz na oko widzialam, ze beda, ale ciotka dopytywala czy aby na 100% i ze ona specjalnie zatrzymala rachunki, itd. Wydawalo mi sie, ze jest zachwycona tymi wybranymi przez siebie kiecuszkami i chce w nich zobaczyc Bi. Niestety, Starsza stanela okoniem i jak zazwyczaj uwielbia sie stroic i przymierzac, tak tym razem, jak na zlosc uparla sie, ze nie i juz. Wzielam ja na strone i wytlumaczylam, ze cioci bedzie przykro, ze nie chce przymierzyc sukienki od niej, ze rzeczywiscie trzeba sprawdzic czy pasuje, ze prosze ja o ubranie tylko jednej z nich i dam jej juz spokoj. W koncu Bi z fochem, ale pozwolila ubrac sobie jedna z sukienek. Ufff... Ale kiedy triumfalnie wprowadzilam Starsza do salonu pokazujac cioci, ze kiecka pasuje jak ulal, ta oznajmila, ze o tej to ona wiedziala, ze bedzie pasowac, to co do drugiej ma watpliwosci! :/ Tu juz cierpliwosc Bi sie skonczyla i uciekla z wrzaskiem "Nieeeee!!!!" do kuchni, a kiedy niemal zmusilam ja do ubrania drugiej sprezentowanej sukienki, urzadzila histerie polaczona z tupaniem nogami i szarpaniem za ubranie, drac sie, ze ta ja drapie, ze ona chciala cala sukienke zolta (ta ma gdzieniegdzie male, rozowe poziomki), ze obiecalam, ze przymierzy tylko jedna, a teraz kaze jej zalozyc druga, itd.!
W tym momencie mialam ochote udusic je obie: Bi oraz ciotke! ;)
Musze jednak przyznac, ze do sceny z sukienkami Bi zachowywala sie wzorowo. W zasadzie to niemal jej nie bylo widac i slychac. Moj tata bowiem, sprezentowal jej lalke. Nawet nie Barbie tylko cos barbio-podobnego, ale z zestawem ubranek, butow, torebek i tak dalej. Bi jak w to wsiakla, to zapomniala o bozym swiecie. To tylko dowod, ze jednak dla mlodszego dziecka, nie ma jak zabawka, chocby mialo ich juz tysiace. ;) Ubrania beda super jak skonczy 12-13 lat, kiedy bedzie miala upatrzone firmowki, ktorymi zaszpanuje kolegom. ;)

Mimo, ze na nude absolutnie nie narzekam, juz poczatek tego tygodnia dostarczyl mi dodatkowych atrakcji. ;)

W poniedzialkowy poranek, przemaszerowal nam przed oknami w pracy niedzwiedz! :O


Zdjecia oddalaja, wiec trudno ocenic odleglosc, ale misiek szedl sobie wzdluz lini drzew, zaczynajac doslownie 20m od naszego okna i pomalu sie oddalajac. Trawnik bowiem sie rozszerzal, przesuwajac poczatek lasu dalej od budynku. Coz, chyba koniec z przechadzkami podczas lunch'u. ;)

Jakby malo bylo niedzwiedzia, to we wtorek ledwie dojechalam do pracy, ledwie zaparzylam sobie kawe i siadlam przy biurku, otrzymalam telefon ze szkoly Potworkow! Nik przewrocil sie w autobusie i rozcial sobie glowe o rame okna! :( I to tak fest! Pielegniarka polecila go odebrac i zawiezc do lekarza, zeby ocenil czy nie potrzebne sa szwy! Koszulka, bluza, cale na karku przesiakniete krwia! A takze spodnie, bo Mlodszy macal sie po tej glowiznie i potem wycieral paluchy o uda! :/ Na szczescie po drodze do domu mamy klinike, do ktorej nie trzeba sie wczesniej umawiac, tylko mozna wejsc z marszu. Zajechalam tam od razu z Mlodszym i niestety, dorobil sie trzech "klamr" na glowie. Co gorsza, przydalaby sie jeszcze chyba czwarta, bo juz w domu, ogladajac bajki, ocieral glowa o fotel i z jednej strony znow zaczela mu sie saczyc krew. :/

Wiem, wiem, zdjecie z lekka makabryczne ;) Trzeba sie dobrze przyjrzec, ale wsrod tej blond czupryny widac 3 "klamry"

Dostalam polecenie, zeby zatrzymac go w w domu i obserwowac, bo jednak walnal sie dosc mocno w glowe. Na szczescie Nik caly dzien byl wesoly i aktywny i nic nie wskazywalo, zeby przyplatalo sie jakies wstrzasnienie mozgu. Poplakal sie tylko, kiedy zabronilam jazdy na rowerze. Po pierwsze, on na tym pojezdzie wyczynia takie akrobacje, ze serce mi staje, a jak na jeden dzien dosc mialam stresu. A po drugie, ze wzgledu na klamry, Nik i tak nie moze zalozyc kasku. A bez kasku nie ma jazdy, szczegolnie takiej w Nikowym stylu. ;)
Za to za tydzien musimy wrocic na zdjecie klamr. To dopiero bedzie "zabawa"! :(

Takie to u nas ciekawostki. ;) Chcialabym, zeby choc jeden tydzien minal bez dodatkowych wydarzen. Chociaz wtedy pewnie narzekalabym na nude. ;)

środa, 2 maja 2018

S.I.E.D.E.M

Podczas gdy cala Polska cieszy sie majowka, my normalnie pracujemy. To jednak niewazne, bo dla mnie, od 7 lat, dlugi majowy (polski) weekend, ma zupelnie inny wymiar...

To juz od 7 lat nosze zaszczytny tytul - Matki. ;)
Moj starszy Dzidziorek - Potworek, jeszcze w brzuchu zwany pieszczotliwie Jagodka (nie, nie mielismy zamiaru nazwac jej Jagoda), skonczyl 7 lat...



Smuci mnie troche, ze nie pamietam juz tych emocji sprzed siedmiu lat. To znaczy, pamietam je, ale ich nie czuje.
Pamietam, ze  musialam stawic sie w szpitalu dzien wczesniej, 1 maja, na zalozenie lekarstwa na szyjke, zeby przez noc rozpoczac jej rozwieranie. Bi bowiem nie miala zamiaru wybierac sie na swiat, mimo ze bylam juz tydzien po terminie. Moja majowa dziewczynka, miala sie albowiem urodzic jeszcze w kwietniu. "Wybrala" jednak maj. ;)
Pamietam kolejny dzien, wlasciwy dzien, jako jedna zamazana mase wyrywkowych wspomnien. Pasy wrzynajace sie w ogromny, 9-miesieczny brzuch, "gubiace" tetno Bi kiedy tylko probowalam je przesunac. Uczucie ciaglego glodu, mimo pompowanej glukozy (bo po kolacji poprzedniego dnia nie wolno bylo mi juz nic jesc, a Bi urodzila sie prawie o polnocy! Cisnieniomierz, ktory co 20 minut bolesnie sie napinal, uniemozliwiajac chocby krotka drzemke. Badania rozwarcia, pierwsze skurcze, chodzenie po korytarzu, zeby przyspieszyc akcje. Powrot na lozko, kiedy staly sie tak mocne, ze nie moglam ustac. Trzesawka ze stresu. Znieczulenie. W koncu niekonczace sie parcie.
I wreszcie ona - taka sina, bezwladna, ktorej nawet mi nie podali, tylko przeniesli na stanowisko dla nowordkow, zeby sprawdzic jej stan po ciezkim porodzie z ciagiem prozniowym. Pamietam, ze w pierwszej minucie zycia dostala 8 pkt apgar, ale po 5 minutach juz 9 (dziesieciu w naszym szpitalu podobno nie daja prawie nigdy).
Pamietam kiedy polozna mi ja przyniosla i pomogla przystawic do piersi. Ja mialam tylko lekkie pojecie co robic, ale na szczescie Bi byla urodzonym ssakiem. ;)

Kilkudniowa Bi :)


Tak sie zaczela nasza wspolna przygoda, a to juz siedem lat! :)

To jaka jest 7-letnia Bi?

Chcialabym podac tu troche danych "fizycznych", ale niestety bilans mamy dopiero w czerwcu. Dodatkowo, tabelka wzrostu, ktora pieczolowicie odkleilam od drzwi pokoju Potworkow i przewiozlam na folii do nowego domu, lezy narazie w pudle. Nie znalazlam jeszcze dla niej ostatecznej lokalizacji. ;)
To oznacza niestety, ze nie dam rady podac tu narazie nawet aktualnego wzrostu  Bi, a szkoda. Wagi rowniez nie posiadam...
Dopisze w czerwcu... ;)

Poki co, moge wiec tylko napisac, ze (jak wiecie ze zdjec) Bi jest nadal niebieskooka i dlugowlosa blondynka. ;)
Jak z tymi jej wlosami bedzie dalej, to nie wiem, bowiem kilka dni temu, podczas porannego czesania, znalazlam wplatany w nie, kawalek gumy! To juz drugi raz w ciagu moze 3 tygodni! Poprzednio byl to malutki kawaleczek, teraz musialam wyciac juz wyrazny kosmyk, zeby pozbyc sie klejacej niespodzianki. Jak tak dalej pojdzie, za chwile Bi bedzie miala na glowie kazda partie wlosow innej dlugosci... :/
Chwilowo ma szlaban na zucie gumy. Zagrozilam tez, ze jeszcze raz znajde gume w jej wlosach, scinamy je do ramion. Mam nadzieje, ze Mloda wezmie to sobie do serca, bo mnie samej peklaby chyba "pikawka"! Ona ma naprawde piekne, geste wlosy o cudownym odcieniu blondu. Ostatnio uroslo jej sporo "nowych" wlosow wokol twarzy, ktore z racji, ze sa sporo krotsze i delikatniejsze, przy deszczowej pogodzie skrecaja sie w loczki. <3 Nie wspominajac juz o tym, ze za 2 lata komunia, a wyhodowanie wlosow do pasa, troche czasu zajmuje!

Oprocz wlosow, moge napisac tez o zebach. :) Bilans straconych mleczakow - 5. Dolne jedynki oraz dwojki oraz prawa gorna jedynka. Nie wiem co jest z lewa, bo rusza sie, ale leciutko. Juz bardziej bujaja sie gorne dwojki...

Rozczochrany, 7-letni (bez jednego dnia) szczerbol pod Magnolia (i brat sie zalapal) :D


Jaka jest Bi poza tym?

No coz, niestety dosc pyskata. ;)
Ma mocny charakterek i zawsze musi miec ostatnie slowo. Nawet kiedy akurat ja za cos besztamy, caly czas probuje wtracac "Ale ja..!", "Ale..!", az czasem trzeba ostrzej postraszyc, ze jesli nie przestanie gadac, to kara bedzie znacznie surowsza. Mloda odpowiada wtedy czesto takim sfrustrowanym "YYYYYYHHHH!!!", no bo jak to, zeby ona nie mogla nas przegadac?!
Niestety bardzo zle przyjmuje krytyke, nawet jesli ta "krytyka", to polecenie, zeby nie stala przy otwartych drzwiach po kapieli, bo sie przeziebi. Bi wtedy przekomicznie odrzuca wlosy na bok, prychajac "A kogo to w ogole obchodzi?!".
No coz, matke obchodzi...
Ogolnie, podnosi mi ta mala "gwiazda" cisnienie przynajmniej trzy razy dziennie. ;)

Co ciekawe, taki z lekka paskudny charakterek objawia sie glownie w domu. W szkole dostala ostatnio dyplom za to, ze konsekwentnie zachowuje sie bezpiecznie, odpowiedzialnie i z szacunkiem dla innych. Szok! :D


Chociaz... chyba nawet w szkole zdarzaja jej sie wybryki. Ostatnio opowiadala mi, ze niechcacy wpadla na kolezake, ktora z kolei na nia warknela. Bi wiec sie obrazila i odeszla na bok, po czym kolezanka przyszla i przepraszala ja, inne dziewczynki prosily, zeby juz sie pogodzily, a co na to Bi?
"Zatkalam sobie uszy, bo ja wcale nie chcialam jej wybaczyc i chcialam, zeby nikt juz do mnie nic nie mowil, ja chcialam byc dalej zla! Wybaczam tylko mamie i tacie!".
Zawzieta cholera... :D

Bi zdaje sie zupelnie nie zwracac uwagi na to, ze czasem na nia "hukne" (zawsze boleje nad tym, ze taki ze mnie nerwus). Bardzo nieskromnie przyznam, ze jestem wyraznie faworyzowanym czlonkiem naszej rodziny. ;) Bi co chwila przychodzi po buziaka lub przytulaska, jestem takze zasypywana liscikami "milosnymi" oraz naszymi portretami z tecza lub motylkami w tle. :D

Po lewej: I love you mama super much. You are the best mom that I never had before.This is a rainbow for you mama. Po prawej: You are the best mom. I love you mama.

O tatusiu tez sobie czasem przypomni, tylko chyba dotarlo do niej, ze ojca nie porwie rysunek kwiatkow, a ze samochody to nie jest jej "konik", to tylko od czasu do czasu zmusza sie do narysowania dla taty jakiegos pojazdu. ;)

W jej stosunkach z Nikiem sa ciagle wzloty i upadki. Raz pieknie sie bawia, Bi nawet ustepuje i pozwala Mlodszemu wygrac, byle tylko nie obrazil sie i nie odszedl od gry. Innym razem sa ciagle klotnie, rekoczyny i Bi twierdzi, ze nie cierpi brata, ze chciala miec siostre i by ja kochala, a brat jest glupi. ;)
Niestety, jest duzo silniejsza od Nika i sie, potocznie mowiac sie "nie pierdzieli". Mlodszy dopiero wyprobowuje na ile sie zdadza jego male piastki i jako typowy pacyfista, robi to bez przekonania. Bi jak mu przyfansoli, to w sekunde zbija go z nog.
W zeszly czwartek np. bylam w kuchni na dole, a dzieciaki "bawily sie" na gorze. Nagle uslyszalam doslownie huk! I placz Nika. Myslalam, ze przewrocil sie i rabnal w cos glowa.
A nie, okazalo sie, ze Bi usilowala zamknac drzwi swojego pokoju. Nie spodobalo sie to Panu Nikowi, ktory sprobowal wejsc sila. Odpowiedzia Bi, bylo walniecie drzwiami z calej sily. Trafila go klamka w kacik ust. Nie moge sobie wyobrazic z jaka sila go trafila, skoro uslyszalam to az na dole! Dobrze, ze zebow mu nie wybila, ale na policzku przy samych ustach, Mlody ma "pieknego", fioletowego siniaka, ktorego mozecie podziwiac na zdjeciu wyzej - to ten "cien" kolo ust po prawej stronie... :/

Jak wspomnialam ostatnio, Bi uwielbia plywac. Woda to zdecydowanie jej zywiol, w ogole jej sie nie boi! Oczywiscie pewna role gra tu brak wyobrazni, bowiem Bi plynie sobie beztrosko srodkiem lini, a potem, kiedy brakuje jej sil, ma problem, zeby doplynac do scianki! A tyle razy jej powtarzam, zeby trzymala sie blizej brzegu. Oczywiscie instruktorzy ucza dzieciaki spokojnego polozenia sie na tafli wody, bez machania rekoma i nogami, wlasnie na taka okolicznosc, ale nie wiem czy Bi pamieta te lekcje. ;)
Juz kilka osob pytalo, czy planuje zapisac ja do druzyny plywackiej, ktora posiada klub, do ktorego chodzi na zajecia. Na dzien dzisiejszy Bi nie jest jeszcze na takim poziomie. Dziecko w druzynie musi byc w stanie przeplynac dlugosc basenu. Poki co, Bi w polowie musi odpoczac. Nawet jednak kiedy nadejdzie ten dzien, nie wiem czy Starsza, z jej charakterem, nadaje sie na zawody. ;) Ona musi byc zawsze pierwsza, zawsze najwazniejsza! Mama jej kolezanki (ktora to kolezanka jest w owej druzynie) opowiadala mi, ze tamta dziewczynka widzac, ze staje w szranki z nieco starszymi dziecmi, natychmiast uderza w placz i nie chce brac udzialu, bo widzi, ze z gory skazana jest na porazke. Podejrzewam, ze dokladnie tak reagowalaby Bi, ale to ona podejmie ta decyzje, kiedy nadejdzie pora. Poki co, celem zajec jest nauczenie sie porzadnie plywac. :)

Ostatnie polrocze to tez dwie wazne zmiany dla Bi - adresu oraz szkoly! Nik jest jeszcze na tyle maly, ze przeprowadzka oraz nowa placowka oswiatowa nie interesowaly go dopoki nie przyszlo juz co do czego, Bi to jednak juz zupelnie inna para kaloszy. ;) Starsza bardzo szybko wychwycila z rozmow plan zmiany domu i aktywnie zaczela domagac sie uznania jej opini w temacie. ;) Na szczescie miala tylko jedno zyczenie - w nowym domu mialy byc schody! :D Latwe do zaakceptowania bo sami tym razem chcielismy dom pietrowy. Poza tym jednak, z tych kilku ogladanych domow, Bi tak naprawde mogla zamieszkac w kazdym. Wszystkie jej sie podobay. ;)
Nowa szkole poczatkowo oprotestowala, awanturujac sie, ze nowy dom - tak, ale w takim miejscu, zeby zostac w starej szkole. Niestety, to oznaczaloby, ze wybor mielibysmy praktycznie... zerowy. ;) Po kilku tygodniach awantur i placzu jednak (cale szczescie, ze sprawy bankowe ciagna sie niczym gluty) Bi zaakceptowala decyzje. Przewiezlismy ja kilka razy obok nowej szkoly i Mloda zaczela nawet mowic, ze nie moze sie juz doczekac. ;) W pierwszy dzien byla troche zdenerwowana, ale twierdzila, ze nie moze sie doczekac (w przeciwienstwie do brata, ktory ryczal na calego). I nowa szkole, klase oraz nauczycielke zaakceptowala z marszu i z radoscia. :)

Nadal zmagamy sie z czytaniem oraz pisaniem, chociaz na to ostatnie nauczyciele nie zwracaja az takiej uwagi. Natomiast ja zwracam, bo widze, ze czesto latwiej mi odgadnac co pisze Nik, niz Bi. :( Starsza ma w czasie zajec w szkole, indywidualne lekcje z osobna nauczycielka, zreszta nasza sasiadka z ulicy... (mieszkamy wsrod doborowego towarzystwa; ostatnio sasiad mieszkajacy dwa domy dalej, przywital sie lamana polszczyzna - okazalo sie, ze kiedys 6 lat pracowal na Uniwersytecie Jagiellonskim, pomagajac w jakims projekcie :O). I wszystko byloby super, gdyby nie to, ze owa pani zadaje Bi prace domowa! Ostatnio, co juz bylo szczytem wszystkiego, zadala ja na weekend! :/ Odrobilysmy tylko polowicznie, bo w weekendy to ja nie wiem w co rece wlozyc, a tu jeszcze praca domowa i to od nauczyciela jakby "wspomagajacego"!

Poniewaz natura kocha rownowage, to Bi, jak juz nieraz pisalam, jest matematyczna "zyleta"! ;) Trzaska obliczenia bez problemu i w takim tempie, ze szczeka mi opada. I oby jej tak zostalo, bo matka, noga do przedmiotow scislych, zbyt dlugo nie bedzie w stanie jej pomagac... ;)

Jest zadziwiajaco chetna do pomocy (oby to tez jej zostalo! :D). Nik czesto prosbe o przyniesienie/ podanie czegos kwituje przewrotem oczami oraz jekiem. Bi zazwyczaj rzuca sie na zadanie z entuzjazmem. Wyjatkiem jest, kiedy poprosze o zaniesienie pizamy do pokoju, albo podniesienie papierka po cukierku z podlogi (ktory sama tam rzucila), albo o wyrzucenie scinkow papieru, pozostalych po kolejnym "arcydziele". Wtedy nagle jest baaardzo zmeczona, bola ja nogi, itd. ;)

Na poczatku wspomnialam o gumie wplatanej we wlosy.
Otoz, guma to jakas nowa obsesja Bi. Zaczelo sie od tego, ze od czasu do czasu pozwalalam jej kupic sobie mala paczuszke, taka z zaledwie trzema kolorowymi kulkami. Starsza koniecznie chciala sie bowiem nauczyc robic balony. ;) Potem okazalo sie, ze pani kierujaca autobusem z nowej szkoly, chyba zeby zaskarbic sobie dobre zachowanie dzieciakow, rozdaje im gumy. I tak, Bi zaczela zuc jej wiecej i wiecej. Co na nia spojrzalam, to zuje. Kawalki gumy mielismy poprzyklejane do szklanek, talerzy, wymietoszone w paluchach i wsadzane z powrotem do buzi... Obrzydlistwo! Polecenie, zeby ja wyrzucic, laczylo sie oczywiscie z buntem i krzykiem. No, ale dobre czasy sie skonczyly i po ostatnich przygodach z guma we wlosach, tak jak pisalam, Bi ma szlaban. Moze cos ja to nauczy...

Oprocz rysowania, trudno powiedziec jaka jest ulubiona zabawa Bi. Tuz po przeprowadzce miala okres, gdzie namietnie bawila sie swoim kemperem i lalkami Barbie. Ostatnio jednak czesciej uklada Lego. Dotychczas zawsze trzymala sie scisle instrukcji, ale teraz sama przyznala, ze woli powymyslac swoje wlasne budowle. I dobrze, bo przy przeprowadzkowych zawirowaniach, Potworki, ktore zreszta zawsze mialy problem z pilnowaniem swoich rzeczy, sporo klockow pogubily... ;)

I wlasciwie to chyba tyle, co moge napisac o 7-letniej Bi. Z racji, ze jestesmy swiezo po przeprowadzce, nie mam kontaktow rodzicow dzieci z jej nowej klasy. Nie planujemy wiec przyjecia dla dzieciarni. Zreszta, nie byloby to prawiedliwe, bo Nik w koncu tez wiekszej imprezy nie mial. W nastepny weekend spotkamy sie w naszym malutkim, rodzinnym gronie, upieke tort, zaspiewamy Sto Lat i powinno wystarczyc. Panna moze byc lekko rozczarowana, ale i tak dostanie fure prezentow, wiec moze jakos to przelknie. :D

Dopisek po bilansie:

wzrost - 124.5 cm
waga - 25.4 kg

Mniej wiecej 70 centyl :)