Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 24 listopada 2023

Tym razem naprawde nudny weekend i skrocony tydzien

Sobota, 18 listopada, zaczela sie bardzo pozno. :) Przeszlam sama siebie, bo budzik zadzwonil o 8:45, wylaczylam go i ulozylam sie, zeby jeszcze chwile polezec. Mialam wrazenie, ze caly czas wszystko slysze i nie spie, ale kiedy spojrzalam na telefon, zrobila sie... 9:41! :O No to sobie polezalam. ;) Zerwalam sie szybko i zeszlam na dol zeby nie marnowac juz wiecej czasu, choc w sumie zadnych wielkich planow nie mielismy. Zrobilam sniadanie sobie oraz kotu i Bi, a potem probowalam namowic Kokusia na cos do jedzenia. Panicz nie byl chory i bez apetytu, ani nic w tym rodzaju, ale sie mocno opieral i w koncu zjadl sniadanie o... 11. :/ W miedzyczasie Bi chciala skorzystac z nieobecnosci taty (a wiec wolnego telewizora) i obejrzec kolejna czesc Harrego Pottera. Mlodszy tez oczywiscie zszedl, ale ogladal tak jednym okiem, patrzac jednoczesnie w tablet. Nie wiem jaki to sens, ale coz, jesli film go az tak nie interesuje...

Super; film sobie leci, a zdjecie ujelo moment kiedy akurat nikt nie patrzy na ekran ;)
 

Wstawilam zmywarke, pranie, w miedzyczasie wrocil M. i tak przez wiekszosc dnia snulismy sie bez wiekszego celu, ogarniajac tylko jakies drobiazgi. Malzonek, po calym tygodniu rannego wstawania, ucial sobie tez drzemke na kanapie. Poniewaz mial pracowac rowniez kolejnego dnia, wiec pojechalismy do kosciola. Kiedy wrocilismy bylo juz zupelnie ciemno i czlowiek mial wrazenie, ze mamy pozny wieczor, a byla... 17. I tak, wlasciwie niewiadomo kiedy, minal calutki dzien. ;)

Niedziela, dla mnie oraz dzieciakow, ponownie zaczela sie pozno. Spielam sie jednak i nie pozwolilam sobie ponownie przysnac, wiec wstalam zaraz po 9, walczac z checia wtulenia sie w kota i pojscia dalej spac. Oreo bowiem przylazla mi do lozka, przeciagala sie chwile w nogach, po czym wskoczyla na klate mruczac i dopraszajac glaskow. :D

Taki widok po przebudzeniu i az nie chce sie wstawac
 

Ogarnac sniadanie i dzieciaki chcialy zeby im wlaczyc kolejna czesc Pottera. Malzonek w pracy, wiec w sumie czemu nie? Oni ogladali, a ja rozladowywalam zmywarke, pokrecilam sie po kuchni, po czym poszlam sie umyc. I w tym momencie przyjechal moj tata. Najlepszy byl Nik, bo podszedl do drzwi, ale zamiast dziadka wpuscic, to drze sie, ze przyjechal. Odkrzykuje z lazienki, zeby go wpuscil, a ten ponownie, ze dziadek jest! Musialam wrzasnac z calych sil, ze ma otworzyc drzwi, a nie mnie informowac. No koniec swiata z tym dzieciakiem... Zawsze im powtarzamy oczywiscie, ze nie wolno otwierac obcym, ale dziadek obcy przeciez nie jest. :D W kazdym razie, myslalam ze film zaraz powinien sie skonczyc, wiec usiedlismy z tata w jadalni. Ledwie jednak dawalo sie rozmawiac, bo przy kazdej "akcji", w filmie tak walilo, ze nie mozna bylo wytrzymac. W dodatku nie docenilam jego dlugosci i bylismy skazani na jadalnie przez kolejna godzine. ;) Dziadek poczatkowo mial wpasc tylko na godzinke, zebym pomogla mu z co-tygodniowym zameldowaniem sie na bezrobocie. Na 13 bowiem mialam zawiezc Bi do kolezanki. Dziewczyny zglosily sie do jakiegos dodatkowego projektu z choru, gdzie mialy wspolnie z jeszcze jedna, wybrac i nagrac piosenke. Nie jestem pewna czemu mialo to sluzyc, ale fajnie ze sie zdecydowaly, bo do niedawna Bi wcale nie byla chetna do zglaszania sie do dodatkowych zadan. A tu nagle jakis konkurs czytelniczy, teraz spiewu... Mam nadzieje, ze juz jej tak zostanie. Rodzice jednej z dziewczynek zaproponowali ze moga przyjechac do nich, co bylo fajne, bo nie wyobrazam sobie takich spiewow u nas, ale kolidowalo to troche z obecnoscia taty. Na szczescie M. zaproponowal, ze zawiezie corke, choc ta troche protestowala, twierdzac, ze ojciec nie wie gdzie jechac. Zasmialam sie, ze ja tez nie wiem, bo Bi nigdy u tej dziewczynki nie byla. Czy pojedzie z tata, czy z mama, bedziemy jechac wedlug nawigacji. Mam nauczke za to jezdzenie wszedzie z dzieciakami; teraz uwazaja, ze tylko matka potrafi znalezc droge do kolegow. :D Malzonek wiec pojechal i dosc szybko wrocil, a z tata siedzielismy kolejne 1.5 godziny. Mialam odebrac Bi o 15, a ona miala mi dac znac jakby im sie przedluzylo. Tymczasem kontrolnie wyslalam sms'a o 14:30, a panna odpisuje mi (dobrze ze chociaz slyszala wiadomosc!), ze potrzeba im jeszcze troche czasu i zeby przyjechac po nia o 16. "Fajnie", ze dala mi znac. ;) Nie bardzo bylo mi to na reke, bo wiadomo, jest niedziela, trzeba sie szykowac na kolejny tydzien, mimo ze praca i szkola mialy byc solidnie ukrocone. Poza tym chcialam zagonic pod prysznic Kokusia a potem samej wskoczyc pod natrysk. Lubie to zrobic wczesniej, zeby wlosy mi na spokojnie przeschly. A tak, musialam czekac... W koncu pojechalam po panne, ktora bawila sie w najlepsze i wcale nie miala ochoty wracac. Rodzice kolezanki okazali sie przesympatyczni, wiec w czasie kiedy dziewczyny sie poraz fafnasty zegnaly, ja ucielam sobie calkiem mila pogawedke. W drodze powrotnej zas, odbylysmy rozmowe z Bi, bo panne wzielo na zwierzenia. Starsza rzadko dzieli sie przemysleniami z nami - rodzicami, wiec kiedy to robi, staram sie uwaznie sluchac. Tym razem zalila sie, ze z tymi dziewczynkami od spiewu bawila sie tak super i bez wysilku, a z najlepsza przyjaciolka cos sie ostatnio nie dogaduja. No i faktycznie w tym roku panny naprawde mialy kupe niesnasek, mimo ze (a moze przez to) widza sie czesto, bo i jezdza razem autobusem i graly w pilke w jednej druzynie. Znajac ciezki charakter Bi, w sumie zwalilam to na jej przewrazliwienie, ale moze i faktycznie prawda lezy gdzies po srodku. Dwa lata temu dziewczyny zostaly poraz pierwszy przydzielone w szkole do roznych klas i wtedy pamietam podobne sytuacje kiedy Bi zalila sie, ze A. nie odpowiada na jej powitanie, nie chce siedziec obok niej w autobusie, itd. Rok temu trafily ponownie do jednej klasy i znow sie zblizyly. W tym roku sa w innych zespolach w szkole i pechowo nie maja razem ani jednej lekcji (a dzieciaki nie sa rozdzielane klasami, tylko mieszane). I wyglada, ze aby te dwie panny sie przyjaznily, musza chyba naprawde spedzac razem wiekszosc dnia. ;) Bi znow ma te same zale, ze kolezanka nie mowi jej czesc, ze czesto zupelnie nie chce rozmawiac, a kolejnego dnia zachowuje sie jakgdyby nic sie nie dzialo. Ze czesto krytykuje Starsza, np. kiedy dostala gorszy stopien z tej nieszczesnej matematyki, powiedziala cos w stylu, ze "jej rodzice w zyciu nie pozwoliliby jej miec takich ocen". Oczywiscie jest druga strona medalu i sama bylam swiadkiem jak Bi bywala niezbyt przyjemna do owej kolezanki... Cos mi sie wydaje, ze obie dojrzewaja, u obu buzuja hormony i robia sie z nich takie typowe nastolatki, ktorym tak naprawde niewiadomo o co chodzi. :D Wrocilam do domu i natychmiast zagonilam kawalera do lazienki, bo szkoda bylo czasu. Potem ja sama wzielam prysznic, trzeba bylo popakowac sniadaniowki, naladowac komputery i... Bi przypomniala sobie, ze nie dokonczyla lekcji! :O Robila je w sobote, ale zrobila sobie przerwe i... zapomniala, a i mi wylecialo z glowy, ze jej nie skonczyla. No to musiala przysiasc w niedziele wieczorem...

Poniedzialek zaczal sie przymrozkiem. Byly -3 stopnie, wiec mocno nieprzyjemnie, szczegolnie ze kiedy Bi wychodzi z domu, slonce nie wylania sie jeszcze zza horyzontu. Zgadnijmy kto poszedl na autobus w zwyklej bluzie dresowej? ;) Rano to w ogole byla karuzela, bo o 6:43 dostalam sms'a od sasiadki, ze jej maz wiezie corke (kolezanke Bi) do szkoly i moze wziac tez Starsza. Widzialam to wahanie w jej oczach (pewnie pod wplywem wynurzen dzien wczesniej), ale ostatecznie stwierdzila, ze pojedzie i ze przynajmniej bedzie miala spokojniejszy ranek. Ja tez poszlam sie myc na gore bez wielkiego pospiechu. A tu, o 7:01, dostaje nastepnego sms'a, ze "zmiana planu i A. jedzie jednak autobusem"!!! No to pedem na dol do Bi, zeby przekazac jej niespodziewane wiesci! Na szczescie byla juz ubrana i zjadla, wiec musiala tylko ekspresem umyc zeby i polecialysmy na przystanek. Zaraz faktycznie dojechala jej kolezanka, a autobus podjechal juz o 7:08. :O Tata A. powiedzial mi pozniej, ze przeprasza za te zawirowania i ze byl w pelni gotow zawiezc Bi do szkoly, gdyby przez ich wczesniejsza wiadomosc nie zebrala sie na czas. ;) Panna wiec odjechala, a ja wrocilam do cieplutkiej chalupy, gdzie za chwile musialam budzic Kokusia. Zebralismy sie calkiem sprawnie, kawaler odjechal, a ja pokrecilam sie po domu nieco dluzej niz zwykle, ale w koncu pojechalam do roboty. Tam, o dziwo, wpadlam na kolezanke - Chinke, a po poludniu przyjechal nawet szef. Niewiadomo w sumie po co, ale pewnie dobrze ze zobaczyl iz nadal sie sumiennie pojawiam. ;) Wyjsc musialam juz o 15:40, bo musialam odebrac Bi z fitnessu. Rano pytalam czy na pewno chce na nim zostac, oczywiscie chciala, a tymczasem, kiedy ja odebralam, zaczela stekac ze jest zmeczona i chyba nie chce jechac na basen... :O Ale na zajechanie do biblioteki to sile miala. ;) Ja zbytniej chceci nie mialam bo zapomnialam plyt do oddania, ale stwierdzilam, ze ok, przynajmniej kolejnego dnia nie bede nawet wchodzic do srodka, wrzuce je tylko przez zewnetrzne drzwiczki. Jak to zwykle bywa, mialysmy tylko wejsc po dwie ostatnie czesci Pottera, a wyszlo... inaczej. ;) Starsza zaczela bowiem przegladac polki z nowosciami, gdzie mi wpadla w oko ksiazka przygodowa na bazie Minecraft'a. Pomyslalam, ze bedzie idealna dla Kokusia, ktory ostatnio chetnie slucha jak mu czytam, ale do samodzielnego czytania nie moze nic sobie znalezc. Kiedy jednak poszlam ja wypozyczyc, pani poinformowala mnie, ze jest to trzecia czesc serii, wiec stwierdzilam, ze trzeba by zaczac od pierwszej. Kobieta byla na tyle mila, ze sama popedzila na pieterko zeby ja przyniesc, ale po chwili zeszla mowiac, ze nie moze jej znalezc. Sprawdzila w katalogu, ze ksiazka jest, wiec poszla spojrzec czy przypadkiem nie zawieruszyla sie w dziale dzieciecym (powinna byc w osobnej czesci dla 10-12-latkow), a inna dziewczyna poszla jeszcze raz sprawdzic na regalach dla starszych dzieci. Normalnie powtorka z rozrywki z zeszlego czwartku! :D I juz stwierdzilam, ze trudno, najwyzej Nik zacznie czytac od trzeciej czesci, kiedy pani sie przypomnialo, ze zalogowala ksiazke nie pod nazwiskiem autora, tylko pod MIN, od "Minecraft"! Noooo, bardzo logiczne, kiedy 99% ksiazek jest wedlug autora... ;) W kazdym razie wyszlysmy ze sporym opoznieniem, ale z ksiazka oraz dwiema plytami, po ktore przyszlysmy. Wrocilysmy do domu, gdzie okazalo sie, ze jest jakis dzien dziecka i zaden z Potworkow nie mial zadanej pracy domowej. Co prawda byli bez elektroniki, wiec Nik nudzil sie jak mops i roznosila go energia. Bi na szczescie, jak juz zjadla i odsapnela po szkole, stwierdzila ze jednak na basen jedzie. Pojechali z M. a ja zyskalam 1.5 godzinki dla siebie. Wrocili calkiem zadowoleni, szczegolnie Bi, bo cwiczyli wyscig, ktory jest mieszanka stylow i jako jedyna na poczatku pamietala zeby robic przewroty przy sciance. Wszystkie dzieciaki dostawaly na koniec po kilka cukierkow, a jej pozwolono wziac kilka sztuk wiecej, wlasnie za to, ze pamietala. :) Reszta wieczora to juz szykowanie sie na kolejny dzien, choc M. wybijal mnie z rytmu, bo wzial kolejny dzien wolny, wiec ani siebie nie szykowal, ani nie zbieral sie wczesniej spac. W rezultacie, zamiast o normalnej 20:30, zagonilam Nika do lozka o 21:07. ;)

Wtorek zaczal sie nietypowo, bo jak juz napisalam, M. byl w domu, a na dodatek zabieralam Bi do dentysty przed szkola. Oznaczalo to, ze moglysmy sie z cora pobyczyc troche dluzej w lozku, ale kiedy zeszlam na dol, okazalo sie, ze rzadzil juz tam M. Czyli... zaparzyl kawe w starym zaparzaczu, z ktorego kawa mi juz kompletnie nie smakuje, przy okazji zuzywajac cala wode z czajnika oraz dzbanka z filtrem (i nie nalewajac swiezej), wiec musialam czekac az mi sie woda przefiltruje. Jakby tego bylo malo, zeby wlaczyc zaparzacz odlaczyl toster, wiec musialam szukac wolnego kontaktu zeby sobie przypiec chlebek. Nie ma to jak chlop w domu zeby wprowadzic kompletny chaos. :D W ogole sie z nim nie moge zorganizowac i kiedy w koncu zjadlam sniadanie i popedzilam na gore, musialam sie myc w biegu. A i tak wypadlismy z Kokusiem na przystanek 2 minuty pozniej i mielismy farta, bo autobus wlasnie przyjechal. Malzonek zas, zdezorganizowal mi cale pierwsze pol godziny poranka, po czym pojechal na przeglad auta, wiec nie bylo go nawet do pomocy. Bylam bardzo wdzieczna, ze autobus dotarl na czas, bo mielismy -4 stopnie, z odczuwalna temperatura -8. :O Upieklo sie rowniez Bi, bo akurat jak sie szykowalam, zerkalam sobie przez okno i jej autobus przyjechal o rekordowej godzinie... 7:27. Widzialam jak tata jej kolezanki podwiozl corke, wysadzil na przystanku, chwile tam postal, a potem zaczal odjezdzac. Widzac jednak, ze autobusu nie ma, zawrocil i stanal tak ze panna wsiadla, pewnie zeby sie zagrzac, ale zeby widziec wjazd na osiedle. Po chwili widzialam, ze A. wyszla z auta i pozbierala z chodnika plecak i skrzypce, wiec pewnie stwierdzili, ze tata ja zawiezie. Juz wsiadla do auta i czym predzej z niego wyskoczyla, bo wlasnie podjechal autobus. :D Ciesze sie, ze Bi nie musiala tam tyle czasu sterczec, a ja razem z nia. ;) Nik odjechal, a ja rzucilam psu kilka razy pileczke, po czym wrocilam do domu, gdzie udalo mi sie nawet wypic szybka kawke, nie mowiac juz o umalowaniu "oka" i przewietrzeniu sypialni. Ostatnio sie do dentysty nieco spoznilismy, wiec tym razem chcialam wyjsc z lekkim wyprzedzeniem. Niestety, cos z droga do tego gabinetu przesladuje nas pech. Na glownej ulicy biegnacej przez nasza miejscowosc, zamkneli wszystkie trzy pasy i wprowadzili ruch wahadlowy! Jaki zrobil sie korek, mozecie sobie pewnie wyobrazic! Nie moge uwierzyc, ze zrobili cos takiego przed 9 rano, kiedy jezdza jeszcze ostatnie szkolne autobusy, ludzie pedza zeby odwiezc dzieci do szkoly, a kupa ludu jedzie oczywiscie do pracy... W koncu jakos przebrnelysmy przez ten zator i reszta trasy minela sprawnie, ale i tak dojechalysmy 10 minut spoznione i recepcjonistka powiedziala, ze wzieli juz nastepna osobe. :O Szykowalam sie na dlugie czekanie, ale na szczescie juz po kilku minutach zawolali Bi. Dziurka byla na tyle mala, ze zrobili ja bez znieczulenia i wraz z fluoryzacja wszystko zajelo jakies 20 minut. Juz o 9:50 panna znalazla sie w szkole, a ja zaraz po niej w pracy. :) Smiesznie jest, bo niby oficjalnie nie pracujemy, ale wszyscy ktorzy pozostali, przyjezdzaja sobie w razie potrzeby. Tego dnia wpadl jeden z kolegow, zeby skorzystac ze skanera. ;) Przyszla paczka z odczynnikiem, ktory przelozylam do zamrazarki, ale zostalo po nim pudelko z suchym lodem. Poczatkowo mialam zostawic je otwarte w laboratorium zeby sobie odparowalo, ale potem wpadlam na pomysl, zeby wziac je do domu i pokazac Potworkom. Nik byl zachwycony, bo nigdy suchego lodu na zywo nie ogladal. Bi powiedziala, ze gdzies juz go widziala (ciekawe...), ale z checia tez popatrzyla. Wrzucilismy kilka kostek do zlewu i zalalismy woda, co wystarczylo na calkiem fajny efekt. Nawet M. przyszedl popatrzyc z ciekawoscia, bo jednak przecietny smiertelnik niewiele ma okazji zeby sie tak pobawic suchym lodem. :D

Mglista dolina w... zlewie :D
 

Sroda zaczela sie wczesniej niz bym sobie zyczyla. Malzonek zapomnial wylaczyc glosu w telefonie, a ze ma wlaczone jakies powiadomienia, to obudzil mnie kilka razy w nocy, kiedy komorka mu "plumkala" i ekran sie zaswiecal. Finalnie telefon zapikal przed 6 rano, co niestety przywabilo kota, ktory przylazl do sypialni glosno mruczac. Zeby jeszcze na tym skonczyla! Nie, kiciul musial wskoczyc na lozko, ale zamiast sie ulozyc do drzemki, to lazila mi po nogach i plecach. I po M. najwyrazniej tez, bo malzonek zaczal sie rzucac po lozku, przekrecajac to na jedna, to na druga strone, ciagac nosem, itd. Zadzwonil budzik Bi, panna wstala, a zaraz po niej malzonek poddal sie najwyrazniej i polazl na dol. Ja za to zaparlam sie, ze nie wstane przed wlasnym budzikiem. I nie wstalam, ale tez juz nie zasnelam, wiec wlasciwie na jedno wyszlo. A kiedy w koncu zeszlam na dol, okazalo sie, ze M. juz obiecal Bi, ze zabierze ja do szkoly, wiec moglam spokojnie spac lezec jeszcze pol godziny. Kiedy malzonek powiedzial mi o planie zawiezienia corki, pierwsze co, to oczywiscie pomyslalam o jej kolezance. W koncu ledwie w poniedzialek sasiad zaoferowal, ze zabierze tez Bi. Powiedzialam pannie, ze teraz wypada sie zrewanzowac i wziac A. Starsza zaczela oczywiscie protestowac, ze przeciez w koncu nie pojechaly i ze nie chce siedziec w aucie w milczeniu bo to bedzie niezreczne, itd. Rozumialam jej argumenty, ale musi sie jeszcze nauczyc, ze czasem w zyciu robi sie cos, nie dlatego ze sie chce, tylko dlatego, ze wypada. Napisalam wiec do sasiadki, ze M. zawozi Bi i moze wziac ich A. Miedzy dziewczynami jednak najwyrazniej bardzo sie popsulo, bo odpisala, ze corka woli jechac autobusem. :O Za to Starszej znow sie upieklo, bo autobus przyjechal dopiero o 7:22, wiec dlugo by czekala. Tego dnia co prawda nie bylo mrozu, ale zeby nie bylo za pieknie, padal deszcz. ;) Dzieciaki znow opiekuja sie kotami sasiadow, wiec Bi poleciala jeszcze nakarmic je i uchylic im drzwi na taras. A Nik potem strzelil focha, ze on tez chcial isc. No, ale nie bede go przeciez budzic pol godziny przed czasem zeby lecial do zwierzakow, skoro maja kolejne 4 dni, gdzie bedzie mogl isc z Bi za kazdym razem... Malzonek zawiozl Starsza, wiec zeby bylo sprawiedliwie, pozniej odwiozl syna. Zyskalam wiec spokojny ranek, niespieszne sniadanie i kawke. Laba jednak dosc szybko sie skonczyla, bo dzieciaki mialy tego dnia skrocone lekcje, a chcialam odkurzyc i pomyc podlogi zanim wroca. Oprocz tego jakies pranie, skladanie juz wysuszonego i inne drobiazgi i czas zlecial szybciej niz bym chciala. Pierwsza konczyla oczywiscie Bi i to juz o 12:30. Pojechal po nia M. i pozostalo pytanie, czy panna wyloni sie ze szkoly wystarczajaco szybko zeby zdazyl podrzucic ja pod dom i dopiero jechac po Kokusia, ktory konczyl o 13:15. Na szczescie zdazyl, bo inaczej po Mlodszego pewnie musialabym jechac ja. Reszta dnia uplynela juz z tym przyjemnym uczuciem nadchodzacego przedluzonego weekendu. Dla mnie i dzieci, bo M. mial wolne jeszcze tylko jeden dzien, wzial bowiem wtorek, srode i czwartek. W sumie wiec tez mial dlugi weekend. ;) Jak na skrzydlach pobieglam do piwnicy odlozyc na polki plecaki oraz sniadaniowki. Potworki mialy relaksujace popoludnie, bo poza odwiedzinami u kotow, a wieczorem wpadniecie zeby je nakarmic, nic nie musieli. Trening na basenie odwolali zeby instruktorzy mogli wyjechac na swieto do rodziny. Odpowiedzial wreszcie chrzestny dzieciakow. Napisalam do niego tydzien wczesniej, zeby zaprosic ich na Indyka. Zaproszenie wyslalam w czwartek, a on odpisal w sobote, ze... sie zorientuje i da znac. :O No dobra, musieli pewnie z jego "pania" uzgodnic co robia i gdzie go spedzaja. Spodziewalam sie jednak konkretnej odpowiedzi dzien, gora dwa pozniej. Taaa... W miedzyczasie zastanawialismy sie ile szykowac jedzenia i M. kupil calego indyka (zamiast planowanych udek), bo istniala mozliwosc, ze bedzie nas siodemka. Tymczasem chrzestny dopiero w srode (dzien przed Indykiem!) raczyl odpisac, ze... jednak ich nie bedzie. :/ Mam podejrzenie, ze do ostatniej chwili czekali zeby zobaczyc jak sie wyklaruje pogoda, bo jeszcze kilka dni wczesniej prognozy pokazywaly ryzyko deszczu ze sniegiem. Potem zaczelo przeskakiwac miedzy deszczem a pochmurna pogoda i kazdego dnia zapowiadano nieco wyzsza temperature. W koncu stanelo na 10 stopniach i sloncu, wiec pewnie woleli gdzies wyjechac, szczegolnie, ze oboje sa milosnikami przebywania na lonie natury i potrafili pojechac pod namiot w... kwietniu. :O Nie ukrywam jednak, ze bylam troche zla, ze nie odpowiedzial wczesniej. Zostalismy bowiem z calym indorem na nasza piatke, gdzie Potworki, wiadomo, malo co zjedza... :/ Skoro go jednak juz mielismy, to malzonek ptaszysko zamarynowal i wstawil do lodowki, ja zas zabralam sie za szarlotke. Wybralam moj ulubiony przepis, z beza. Niestety, przypomnialam sobie dlaczego tak rzadko go robie. Dziadostwo strasznie jest czasochlonne! Przynajmniej jednak wyszlo bez zakalca, bo zrobic zakalec w kruchym ciescie, to bylby niezly wyczyn. :D A w ogole, na jednej z radiostacji leca juz piosenki bozonarodzeniowe i tak szykujac bardziej uroczysty obiad z "Jingle bell rock" w tle, czulam sie jakbym sie szykowala na Wigilie! :D

W czwartek w koncu mozna bylo pospac dluzej. M. stwierdzil, ze w sumie to fajnie ze chrzestnego nie bedzie, bo tej jego "pani" jeszcze tak naprawde nie znamy (tylko raz ja widzielismy), a obca osoba to jednak lekki stres zeby wszystko wyszlo i bylo smaczne. Oczywiscie troche w tym racji, choc mi akurat bylo nieco smutno, ze kolejnego Indyka spedzimy w takim okrojonym skladzie. Przyznaje jednak, ze dzieki temu reszta przygotowan poszla szybko i sprawnie. Indyka juz mielismy, wiec trzeba bylo go upiec, ale odpuscilam sobie jedno danie, a ilosc ziemniakow oraz surowki zmniejszylam o polowe. Wiekszosc ranka dzieciaki ogladaly transmisje z dorocznej parady w Nowym Jorku.

Tu akurat "plynie" sobie gigantyczny balon postaci Bluey (Potworki na te bajke sa juz za "stare", ale rozpoznaja ;P)
 

Nie dosc, ze wydarzenie "z pompa", takie bardzo hamerykanckie, rodem z Broadway'u, to smaczku dodawaly jeszcze znajome miejsca, ktore pamietali z niedawnych wypraw do tej metropolii. :) Ja z M. za to wsadzilismy indora do piekarnika. Malzonek dzien wczesniej wyczytal, ze ptaszysko bedzie sie pieklo 6 godzin. Zdziwilam sie ze az tyle, ale ze wszystko zalezy od wielkosci indyka oraz temperatury, wiec nie kwestionowalam. Tymczasem, kiedy sama zaczelam czytac instrukcje, okazalo sie, ze pieczenie powinno zajac okolo 3 - 3.5 godzin.

Niby to specjalne worki do pieczenia, ale jakos mnie wzdryga na mysl o tym plastiku w wysokiej temperaturze... Trzeba jednak przyznac, ze mieso wyszlo naprawde bardzo soczyste
 

Zaprosilam wczesniej dziadka na okolo 16, a potem musialam dzwonic i przekladac "impreze" na 14. ;) Poza tym jednak przygotowania poszly bezproblemowo. Zdazylam wszystko uszykowac i nakryc do stolu, przyjechal moj tata i moglismy zasiasc do stolu. Dzieciaki, o dziwo, nawet sporo zjadly, szczegolnie Nik, ktory opchal sie indykiem, jak na miesozerce przystalo.

Jak widac nikt (poza mna, choc akurat mnie nie widac) sie odswietnie nie ubral, a w dodatku jest nas garstka a i tak nie da sie zrobic zdjecia tak, zeby wszyscy jakos wyszli :/
 

Dzieciaki po obiedzie spasowaly, ale ja, tata oraz M. popchnelismy jeszcze ciastem. :) Posiedzielismy, pogadalismy i czlowiek mial wrazenie, ze jest niedziela, a nie czwartek. W koncu dziadek pojechal do siebie (choc zrobilo sie juz ciemno i Potworki pytaly czy u nas spi ;P), a ze swietowanie przesunelo nam sie o dwie godziny, wiec bylo na tyle wczesnie, ze spokojnie posprzatalam ze stolu, wstawilam zmywarke i mielismy wiekszosc wieczora na relaks. I juz po kolejnym Thanksgiving. :)

W piatek M. jechal do pracy bo placili potrojnie (!) z racji swieta, choc tak naprawde to bylo juz po swiecie. ;) Ja i Potworki za to mielismy baaardzo luzny dzien. Jedyne co, to trzeba bylo pojechac na tygodniowe zakupy. Nie bylam pewna czy chce wyruszac z domu w Black Friday, ale rozumowalam, ze w sklepach spozywczych szalonych przecen nie ma, a jesli pojade z rana, powinnam ominac korki. Jak sie okazalo, mialam racje. Supermarket byl opustoszaly, bo nikt tak nie szukal okazji, a wiekszosc ludu mialo pewnie kupe resztek z Indyka. Naprzeciwko sklepu znajduje sie wielkie centrum handlowe i kiedy wracalam, przy wjezdzie byl juz lekki zator, ale przejechalam bez problemu. Bi zabrala sie ze mna, czesciowo zeby sie wyrwac z chalupy, a czesciowo, bo musialysmy jechac do sklepu sportowego, z ktorym wspolpracuje druzyna plywacka i kupic jej oficjalny stroj na zawody. Chociaz juz mi zylka skoczyla, bo dopytywalam sie Bi kilka razy czy na pewno chce plynac w pierwszych zawodach i slyszalam, ze tak, taaak, plynie. Do srody trzeba bylo dziecko wpisac na liste, wiec ja wpisalam. Jedziemy po stroj, a panna mowi, ze ona nie jest pewna, ze moze to za szybko, moze powinna jednak poplynac w nastepnym... No myslalam, ze mnie cos strzeli! Poki co stanelo, ze jest wpisana, a lista jest internetowa i zeby ja z niej zdjac, musialabym pisac do trenera, tlumaczyc dlaczego, itd. Ma wiec plynac i lepiej sie zastanowic przed kolejnymi zawodami. :/ W sklepie najpierw lekka frustracja, bo mowie, ze Bi nosi rozmiar stroju 30, a pan mi na to, ze taki rozmiar to jest dla najwiekszych dziewczyn w wieku licealnym. I ten, ktory nam podal, faktycznie byl ogromny. Zaczal szukac w pudle mniejszych rozmiarow, ale tylko sie zamotal. Na szczescie przejal nas wlasciciel sklepu i znalazl rozmiar 28. Ok, Bi poszla przymierzyc i okazal sie tak ciasny, ze nie mogla machnac ramionami. Wygrzebal z kolei ponownie 30stke, ale mlodziezowa (okazalo sie, ze ta ogromna byla juz dorosla), ktora byla... idealna. Tak to jest jak ktos nie ma o czyms pojecia, bo gosciu widzac dziecko, powinien wiedziec ze szukamy rozmiarow dzieciecych/mlodziezowych, a skoro matka mowi rozmiar 30 (no dobra, nie pomyslalam, ze musze zaznaczyc, ze chodzi o rozmiar dzieciecy), to raczej zna gabaryty swojego potomka... Stroj zakupilysmy, ale niestety nie bylo nam dane zabrac go do domu, bo musieli jeszcze wprasowac na niego logo. Zastanawia mnie ile takie cos im zajmuje, bo na mistrzostwach w zeszlym roku, gdzie kupowalam Kokusiowi koszulke, mieli maszynke i robili to na miejscu, w kilka minut. Balam sie, ze po pierwszym praniu odpadnie, ale trzyma sie do dzis. ;) W kazdym razie, maja do mnie zadzwonic jak stroj bedzie gotowy do odebrania. Wrocilysmy do domu i dzieciaki znow chcialy skorzystac z wolnego telewizora i obejrzec wypozyczony film. Padlo na starych Piratow z Karaibow. Nik, ktory blagal o nich od jakiegos czasu, teraz wzruszyl ramionami, ze wlasciwie to juz nie chce, ale potem go tak wciagnelo, ze stwierdzil, ze to najlepszy film jaki ogladal. ;) Bi od poczatku byla zachwycona i stwierdzila, ze moglaby zostac piratem. Taaa... dziecinna ta moja corka czasami. :D W miedzyczasie wlaczylam im pauze zeby mogli sobie przygotowac domowe pizze, a potem pozwolilam wyjatkowo konsumowac w salonie. Wrocil M., napalilismy w kominku, dzieciaki polecialy ogarnac sasiedzkie koty, a potem to juz bylo lenistwo przy ogniu. Cale szczescie, ze moge sobie cofnac program telewizyjny, bo moglam wieczorem, na spokojnie obejrzec kwalifikacje do skokow narciarskich. Nadeszla moja ulubiona pora roku, kiedy w weekendy rzadza skoki. :D

Milego weekendu!

piątek, 17 listopada 2023

Spokojniejszy (bo chorobowy) weekend i kolejny malo "rutynowy" tydzien

Tym razem rozlozylo matke... Jakas odmiana po wszystkich dzieciecych smarkach i kaszlach. :D

Sobota, 11 listopada, miala wygladac nieco inaczej. Zespol pilkarski Kokusia mial mala imprezke na zakonczenie sezonu, ale tu nawet sam Nik nie byl pewien czy chce na nia jechac. Niby lubi wiekszosc chlopakow, ale chyba jednak cos tam nie gra, skoro nie wykazal wiekszego entuzjazmu... Poniewaz mnie od dwoch dni cos wyraznie "bralo", a mialo byc tylko 10 stopni przy zimnym wietrze, wiec napisalam, ze go nie bedzie. Poza ta imprezka, bylismy zaproszeni na doroczne obchody swieta Diwali u sasiadow. Malzonek oczywiscie nie mial najmniejszej ochoty, a fakt, ze pracowal i w sobote i w niedziele, tylko przypieczetowal jego decyzje ze nie idzie. Potworki byly jednak oczywiscie cale chetne, a i ja w zasadzie lubie ta sasiedzka tradycje. Juz w piatek czulam sie jednak nie bardzo, wiec mimo ze podczas zakupow wzielam tez produkty do dania, ktore chcialam przyniesc na impreze, to stwierdzilam, ze zaczne je robic dopiero w sobote, jesli wstane z w miare dobrym samopoczuciem. Niestety, obudzilam sie czujac sie juz wyraznie chora. Moze nie obloznie, ale wyrazniej mialam zawalone zatoki i z przodu rozsadzalo mi czaszke bolem. Do tego bylam zupelnie ospala i polprzytomna. Nawet leki na przeziebienie oraz kawa, nie mogly mnie postawic na nogi. Nie mialam jednak goraczki, wiec wiadomo bylo, ze to nie zadna grypa, tylko wyjatkowo paskudne przeziebienie. Na impreze jednak kompletnie nie mialam ochoty, a w dodatku nie chcialam dalej roznosic zarazkow. Napisalam wiec do sasiadki, przepraszajac, ze jednak mnie nie bedzie. Dzieciaki wydawaly sie jednak zdrowe, a Bi wrecz nie wyobrazala sobie nie isc, wiec spytalam czy ma cos przeciwko zebym ich przyprowadzila, a potem odebrala. Dzien uplynal mi wiec dosc leniwie, bo i energii na wiele nie mialam. Wstawilam pranie, a potem przelozylam je do suszarki, umylam kuchenke i takie tam. Moje samopoczucie to byla taka sinusoida. Raz wracala mi lekko energia i moglam cos zrobic, zeby za chwile opadala do zera, a wraz z nia ja, na kanape. :) Skoro malzonek mial pracowac kolejnego ranka, wiec powstal dylemat, co z kosciolem, bo oczywiscie chcial isc na msze w sobote. Poczatkowo zakladalismy, ze pojedzie sam z dziecmi, ale kiedy przyszla pora, akurat moja "sinusoida" samopoczucia powedrowala w gore i stwierdzilam, ze moze dam rade. I dalam, choc bylo tam tak potwornie goraco, ze prawie zasnelam... ;) Po powrocie chcialoby sie juz klapnac na tylek i nigdzie sie nie ruszac, ale u sasiadow przyjecie zaczynalo sie o 18. Bi az piszczala zeby isc i najchetniej zjawilaby sie pol godziny przed czasem. Nik nieco zwatpil kiedy dowiedzial sie, ze matki z nimi nie bedzie, ale potem przypomnial sobie, ze sasiedzi co roku maja zimne ognie i fajerwerki i uznal, ze warto. :D Odprowadzilam ich wiec, przeprosilam sasiadke i przekazalam zeby w razie jakichkolwiek problemow zadzwonila albo wyslala sms'a, po czym wrocilam na wieczor z malzonkiem. Impreza miala sie zakonczyc o 20:30 - 21:00, ale ze zwykle im sie wszystko wydluza, wiec umowilam sie z sasiadka, ze zadzwonie i zapytam jak daleko "w polu" sa. Zadzwonilam o 20:30 majac nadzieje, ze moge juz pojsc po dzieciaki, ale dowiedzialam sie, ze wszystko przedluzy sie spokojnie do 21:15. Suuuper... Poczynilysmy wiec kolejny plan, ze zadzwoni albo wysle sms'a jak beda zaczynac fajerwerki, ktore zawsze sa ostatnim etapem imprezy. No i faktycznie bylo grubo po 21 kiedy dostalam telefon. Zanim sie zebralam i podjechalam (niedzwiedzie jeszcze nie spia, wiec nie ryzykowalam lazenia po nocy, a zreszta i tak bylam chora) do nich, akurat konczyli.

Gwozdz programu
 

Wyszlo wiec idealnie, bo wystarczylo, ze Potworki sie pozegnaly i moglismy wracac. Ponoc oboje dobrze sie bawili, choc jeden z lepszych kolegow Kokusia (z obecnych tam) dosc szybko pojechal do domu, a inny z pozostalych chlopcow dokuczal wszystkim, probowal uprawiac zapasy z chlopakami i ciagnal za wlosy dziewczynki. I to taki juz "wyrostek", prawie 13-letni, bo chodzi do szkoly z Bi i jej kolezanka. :O Ponoc sasiad ma sie rozmowic z jego rodzicami po skargach swojej corki i mam nadzieje, ze to zrobi. Dziwie sie, ze zadne z dzieci nie poszlo na skarge w trakcie imprezy... Kolejnego dnia dostalam zdjecia przeslane przez grupe.

Bi ze swoja przyjaciolka oraz jeszcze inna sasiadka. Starsza dostala taka bluzeczke od kolezanki, przywieziona specjalnie z Indii
 

Ciesze sie, ze pomimo nieobecnosci zostalam w to wlaczona, bo przynajmniej moglam zobaczyc Potworki w czasie przyjecia i wydawali sie bawic calkiem niezle. :)

Prawie cala dziecieca banda obecna na imprezie. Ten blondynek w prawym gornym rogu to wlasnie byl owy lobuziak, choc wyglada dosc niewinnie
 

Poniewaz nie musielismy sie zrywac do kosciola, wiec w niedziele pospalam z Potworkami do oporu. Wstalismy pozno i spedzilismy bardzo leniwy ranek. Niestety, moje przeziebienie wkroczylo na kolejny etap, a mianowicie przestala mnie bolec glowa, ale za to zaczelo kapac z nosa. :/ Dzwonilam dzien wczesniej do mojego taty zeby uprzedzic go, ze rozsiewam zarazki, ale stwierdzil, ze zaryzykuje. Nie z milosci do corki i wnukow, o nie. ;) Po prostu zostal juz wyslany na zimowe bezrobocie, w zwiazku z czym musial przez internet otworzyc swoje konto i powpisywac wszystkie dane. Co roku robi sie to coraz bardziej skomplikowane i zastanawiam sie jak starsze osoby maja sie w tym polapac. Z drugiej strony, moj tata jest juz w wieku emerytalnym, wiec w sumie starsi od niego dostaja emeryture i nie musza sie bawic w zasilek dla bezrobotnych. ;) Dodatkowym papierkiem taty bylo wezwanie na lawe przysieglych. Jeszcze niedawno od razu na wezwaniu mozna bylo zaznaczyc czy sie zgadzasz czy nie, zaznaczyc przyczyne odmowy i odeslac. Teraz to rowniez trzeba zrobic internetowo. :/ Moj tata zawsze wpisuje, ze nie mowi po angielsku, co nie jest do konca prawda, choc nie wiem czy przy takiej prawdziwej sprawie sadowej rzeczywiscie by dokladnie rozumial o co chodzi. ;) W kazdym razie, dziadek potrzebowal pomocy z ogarnieciem tego wszystkiego, wiec potrzeba przewazyla strach przed wirusami. :D Przyjechal wiec i ponownie zalapal sie na obiad. Ciasta nie bylo, bo dzien wczesniej nie czulam sie na silach, a w niedziele rano zwyczajnie jeszcze nawet o tym nie pomyslalam. Na szczescie M. po drodze z pracy zajechal po hamerykanckie paczki. Nie jest to jakis cud smaku, ale z braku laku... ;) W czasie kiedy tata jeszcze u nas siedzial, zaczelam przypominac Bi, ze po poludniu miala ten zalegly mecz. Panna jeczala calutki dzien ze nie chce, ze dlaczego musi, ze nie cierpi rozgrzewek, a mecze ja stresuja, itd. Oczywiscie malzonek jej wtorowal, ze a po co, ze to strata czasu, ze nie lepiej sobie posiedziec, itd. :/ Jak zwykle mialam ochote go udusic, choc przyznaje, ze i mnie samej sie nie chcialo, bo z nosa lecialo mi coraz bardziej, a mielismy raptem 6 stopni. Wiedzialam jednak, ze jesli ja nie pojade, to M. nie pojedzie z nia na pewno. Tymczasem dwie dziewczynki zaznaczyly na app'ce nieobecnosc, a trzy kolejne nie odpowiadaly. Co prawda dwie z nich to byly corki trenera i managerki, wiec wiadomo bylo, ze raczej beda, ale mimo wszystko, nie bylo pewne czy bez Bi zbiora zespol lub czy bedzie choc jedna rezerwowa. Poniewaz wiec juz kilka dni temu zaznaczylam, ze bedzie, wiec stwierdzilam ze glupio w ostatniej chwili pisac, ze jednak nie dojedzie. Tym bardziej, ze mecz byl w innej miejscowosci, ale niezbyt daleko, bo jakies 25 minut jazdy. Pomimo wiec protestow i panny i jej ojca, twardo przyszykowalam jej stroj, sama sie przebralam i pojechalysmy. Koniec koncow, dobrze ze pojechala. Z obecnoscia zrobily sie roszady, bo jedna z dziewczynek, ktore nie odpowiadaly, faktycznie sie nie zjawila, za to inna, ktora miala zaznaczona nieobecnosc, jednak dotarla. Za to jeszcze jedna jechala z jednego meczu na drugi, wiec dotarla dopiero na druga polowe. W pierwszej polowie byla wiec tylko jedna rezerwowa, ale w drugiej juz dwie. Tyle, ze w pierwszej polowie cos sie stalo w noge jednej z zawodniczek i juz wiecej nie wyszla, a w drugiej inna musiala opuscic boisko. Gdyby nie bylo Bi (albo kogos innego), musiliby sie dogadywac z trenerem przeciwnikow zeby zmniejszyc liczbe wystawionych dziewczyn o jedna, ale nie wiem czy w lidze to dozwolone. A Bi przynajmniej grala calutka pierwsza polowe i wiekszosc drugiej. Trener zdjal ja tylko na kilka minut, po czym wystawil ponownie.

Mimo, ze w pierwszej polowie Bi grala przy samych rodzicach, zupelnie nie mam dobrych ujec. Na wszystkich panna ma jakies dziwne pozy - jak tu; nogi w X :D
 

Niestety, dziewczynom cos nie szlo i wiekszosc meczu krecila sie przy naszej bramce. Nasze zawodniczki mialy bodajze jedna akcje pod bramka przeciwniczek, ale spudlowaly. Za to u nas, w pierwszej polowie na bramce stala inna dziewczynka niz zwykle i niestety to bylo widac, bo wpuscila dwie bramki, takie zupelnie do obronienia... No trudno; na szczescie dziewczyny sie zbytnio nie przejely. Bylo potwornie zimno. W pierwszej polowie jeszcze na boisko dochodzila resztka slonca, ale w drugiej zaszlo juz za horyzont, a ze w nocy mialo byc -3, wiec temperatura spadala na leb na szyje. Mialam zalozona zimowa kurtke, ale na nogi wzielam zwykle, nieocieplane botki i mimo, ze maszerowalam naokolo i tuptalam w miejscu, pod koniec stopy mialam kompletnie skostniale. A moje "gorace" dziecko, w drugiej polowie podciagnelo w gore getry zalozone pod spodenki oraz rekawy termalnej bluzki spod koszulki. Bo jej przeciez za cieplo bylo! :O Po meczu managerka wreczyla kartki z podziekowaniem dla trenerow, wiec teraz to juz oficjalnie koniec. Bi trwardo upiera sie, ze na wiosne nie gra, choc mam nadzieje, ze po zimowej przerwie jednak jej sie troche odmieni, bo liga "wymaga" (choc nie wiem jak to egzekwuja) zeby przyjety zawodnik gral w sezonie jesiennym i wiosennym. Po drodze zajechalysmy jeszcze po kawe (Boszzz, jak bosko bylo sie napic czegos goracego!) i do domu. A tam... mila niespodzianka, bo M. zdecydowal sie rozpoczac sezon kominkowy! Mimo ogrzewania na maksa w aucie, mialam nadal lodowate stopy, wiec malo nie poplakalam sie ze szczescia, ze moge je wystawic do ognia. :D Oreo na poczatku obchodzila kominek szerokim lukiem, ale potem najwyrazniej przypomniala sobie, ze rok temu, jako kociatko, lubila sie ukladac przy samym ogniu. Tym razem nie polozyla sie na drzemke, ale sporo czasu spedzila obserwujac ogien i sledzac wzrokiem strzelajace iskry. :)

Dziwne ze jej sie wasy nie stopily ;)
 

Szkoda, ze te sielanke przy ogniu trzeba bylo przerwac zeby szykowac sie na kolejny tydzien szkoly i pracy. Chociaz... Potworki znow mialy ten tydzien taki "porozrywany", szczegolnie Bi...

Jak napisalam wyzej, w nocy z niedzieli na poniedzialek temperatura solidnie spadla i mielismy porzadny przymrozek oraz wszystkie powierzchnie przykryte szronem. Panna Bi oczywiscie pomaszerowala w zwyklej polarowej bluzie, pomimo moich sugestii, ze przydaloby sie jednak cos cieplejszego... Dobrze, ze autobus tym razem przyjechal i to tak mniej wiecej o czasie. Wrocilam do domu, zbudzilam Kokusia, wyszykowalismy sie i poszlismy na przystanek. Syn na szczescie, bez szemrania zalozyl bluzke z dlugim rekawkiem oraz kurtko - bluze. A jego autobus podjechal niemal natychmiast kiedy doszlismy, wiec nawet sie nie naczekal. Wrocilam do chalupy, a za mna kiciul, ktory spedzil caly ranek na podworku, ale najwyrazniej uznal, ze wystarczy juz tego zimna. W domu tylko zjadl, po czym ulozyl sie na swojej wiezy i przez reszte ranka sie stamtad nie ruszyl. ;) Ja z kolei przewietrzylam sypialnie, poskladalam w koncu sobotnie pranie, wstawilam kolejne, jak rowniez zmywarke, wypilam kawe i pojechalam do pracy. Nie na dlugo jednak, bo Potworki mialy skrocone lekcje, a ze teraz Nika odbieramy osobiscie, wiec musialam po niego jechac. Jak na zlosc, lekcje skrocone byly jeszcze bardziej niz zwykle, bo Mlodszy konczyl juz o 12:30, a Bi juz rowniutko w poludnie. Ona jednak na szczescie jezdzi autobusem, wiec nikomu nie utrudnilo to zycia. ;) Odebralam kawalera i wrocilismy do domu. Ja na... 45 minut, bo musialam wrocic w to samo miejsce, czyli do jego szkoly, na wywiadowki. Tym razem rozdzielono je na osobne z matematyki i osobne z angielskiego. Za to w szkolnej bibliotece rozlozono kawe i ciasteczka dla rodzicow, wiec z checia skorzystalam. Pierwsze spotkanie mialam z pania od angielskiego i tu Nik niestety nie zablysl. Wlasciwie pani nie bardzo byla w stanie wyjasnic mi co "dolega" Kokusiowemu pisaniu, oprocz tego, ze nie korzysta ze zbyt wielu zrodel, wiec potem ciezko mu dawac dobre przyklady i argumenty. Nie wiem co o tym myslec, bo jak dla mnie, to umiejetnosc korzystania ze zrodel nabiera sie z wiekiem, a 10-latkowi raczej trzeba w tym lekko pomoc. Ogolnie, miedzy wierszami, wyczytalam ze owa pani nie za bardzo Nika lubi, co jest dosc dziwne, bo to jest zwykle naprawde ulozone, uprzejme dziecko i wiekszosc nauczycieli pieje z zachwytu nad jego zachowaniem... Zreszta, ta antypatia, jak to bywa, jest wzajemna, bo i Mlodszy twierdzi, ze tej pani nie znosi, choc przyznal tez, ze tematy wypracowan mu w minionym trymestrze nie podpasowaly i ze w tej klasie ma spora grupe kolegow i gadaja. Super... :/ Nik to zdecydowanie gadula, a jak jeszcze dobierze sie z kilkoma rozrabiakami, to moge sobie wyobrazic co taka banda potrafi wyczyniac. A wiadomo, ze nauczyciele nie przepadaja za glosnymi, przeszkadzajacymi uczniami... Ta pani przy okazji wydaje sie dosc mloda, wiec moze nie nabrala jeszcze wprawy z ogarnieciem "trudniejszej" grupy... Po rozmowie z pania od angielskiego, przeszlam zaraz do sali obok, do matematyczki. I tu juz zupelnie inna rozmowa. Wiecie, po trudnosciach Bi na zaawansowanej matematyce i w zeszlym roku i w tym, obawialam sie jak to bedzie z Kokusiem. Zawsze bowiem wydawalo mi sie, ze to Starsza miala taki "matematyczny" mozg, zas Nik jest raczej wygadany, swietnie radzi sobie z pisownia i ma rewelacyjna pamiec. W dodatku jest niemozliwie roztrzepany i wiecznie sie spieszy, wiec traci punkty na glupich bledach. ;) Tymczasem, przynajmniej narazie, na zaawansowanej matematyce radzi sobie rewelacyjnie. W jego szkole nadal nie ma "oficjalnych" ocen, ale pani ocenia go w tym trymestrze na pogranicze spelnienia wymogow i przekroczenia kryteriow dla tego trymestru. Co do zachowania w czasie lekcji rowniez nie ma zarzutow. Podobno dzieciaki czesto pracuja w grupach, a wtedy wiadomo, ze nawiazuja sie rozmowy. Pani twierdzi jednak, ze po przypomnieniu, ze konwersacja ma dotyczyc matematyki, Nik grzecznie wraca do zadania. Szkoda, ze nie moglam porozmawiac z pozostalymi nauczycielami Kokusia, ale po tych diametralnie roznych spotkaniach wnioskuje, ze pani od angielskiego oraz Nik sie po prostu nie lubia i pewnie to dobrze, ze tu co roku nauczyciele sie zmieniaja. Zreszta, Mlodszy za rok przechodzi do nowej szkoly, co da mu szanse zaczac z czysta karta i moze trafi na kogos z bardziej pasujaca mu osobowoscia. Choc oczywiscie odbylam z nim rozmowe, ze jego sympatia czy antypatia w stosunku do nauczyciela, nie moze sie odbijac na wynikach w nauce. Czy pania lubi czy nie, ma wykonywac zadania jak najlepiej, zwracac uwage na poprawki, nie gadac i nie przeszkadzac. Czy poslucha zobaczymy w marcu. ;) Po wywiadowkach wrocilam do chalupy i dzieciaki zrobily sobie domowe pizze.

Bi znienawidzila ostatnio pilke nozna, ale pilkarskie koszulki sa dla niej nadal najwygodniejsze
 

Konczyli lekcje wczesniej, a oczywiscie zagonic ich do odrabiania pracy domowej, to byla wyzsza szkola jazdy. Zadne nie skonczylo przed basenem, a przeciez trening zaczyna sie o 18:30, wiec dosc pozno. Nik w ogole zaczal sie buntowac, ze on chce na basen chodzic tylko w srody i czwartki. Dlaczego akurat tak, nie wiadomo. ;) W kazdym razie, nie z M. takie numery. Solidnie syna opierniczyl i powiedzial ze albo jezdzi na treningi, albo go wypisujemy. Nik rezygnowac nie chce, ale lubi sobie pomarudzic i wymyslac wlasnie, ze tego dnia tak, innego nie, a tym razem mu sie nie chce, itd. W koncu wiec M. z Potworkami pojechali, a ja rozsiadlam sie przed kominkiem, bo mielismy reszte drewna z poprzedniego dnia i malzonek znow napalil. Chcialam sie porzadnie rozgrzac, bo niestety, ale moje przeziebienie, zamiast przechodzic, to coraz bardziej sie rozkrecalo. Tego dnia lecialo mi z nosa niczym z kranu. W dodatku caly czas mnie w nim krecilo jak na kichanie, ktore jednak nie nadchodzilo, ale za to tak swedzialo, ze lzy ciekly mi ciurkiem z oczu. Kinola w jeden dzien obtarlam sobie niemal do krwi i ogolnie wygladalam niczym kupka nieszczescia. :) W poniedzialek dostalam tez wiadomosc od trenera koszykowki Kokusia, bo za dwa tygodnie beda zaczynac treningi. Wiekszosc sportow przy zapisie ma od razu zaznaczone, w ktore dni beda sie odbywaly zajecia. Niestety, nie pilka nozna i nie koszykowka, bo dopiero kiedy zobacza ile im sie uda zebrac zespolow rekreacyjnych, trenerzy zaczynaja rezerwowac boiska lub sale gimnastyczne. Czasem uda im sie idealnie wstrzelic w dzien, ktory z niczym nie koliduje, a czasem... jest kicha. ;) Tym razem treningi maja byc we wtorki. Koliduje to troche z druzyna plywacka, ale ta ma treningi 4 razy w tygodniu, wiec jeden opuszczony to nie problem. Poza tym, akurat we wtorek trening na basenie jest dopiero o 18:45, wiec to najlepszy dzien na zrobienie sobie przerwy. ;) W tym roku jednak, wtorek jest dosc mocno problematyczny, bo wlasnie tego dnia klub narciarski ma miec wyjazdy na stok. Wyglada wiec, ze Nik w styczniu nie zawita na zaden trening koszykowki. Co prawda zostaja jeszcze mecze, ale treningi tez sa potrzebne. Sezon trwa jakies 8-9 tygodni, wiec 5 opuszczonych to wiekszosc. ;) Jakby malo bylo kolidujacych ze soba zajec, to trener plywania przyslal grafik zawodow na te zime. Od czasu kornaswirusa, wiele okolicznych basenow nie chcialo wpuszczac obcych grup. W rezultacie, w pierwszym pandemicznym roku nie bylo zawodow w ogole, a potem dwa lata pod rzad byly tylko 2-3 i nie organizowali mistrzostw. Rok temu w koncu mistrzostwa sie odbyly, ale zawodow nadal bylo tylko trzy. W tym roku wszystko wraca do normy, czyli bedzie 5 zawodow oraz mistrzostwa. Nik na mysl o zawodach ma panike w oczach, ale Bi (poki co) twierdzi, ze chce plynac we wszystkich. A to oznacza, ze bedzie zonglerka miedzy zawodami, a meczami koszykowki. No nie moze byc za latwo. :D

We wtorek rano bylo cieplej bo az 0 stopni. ;) Autobus Bi wpedzil mnie w lekka panike, bo przyjechal dopiero o 7:22. Juz zbieralam sie zeby zadzwonic do firmy przewozowej. :O Po odjezdzie panny, pobieglam do domu i obudzilam spiacego krolewicza, ktory jak zwykle wstal lewa noga i zamiast przywitac sie z matka, to zaczal pretensjami, ze przestawilam mu swiatelko w lampce nocnej. Poranny gburek. :D W dodatku o 7:50, kiedy zwykle zbieramy sie do wyjscia, slysze, a on dopiero zaczyna myc zeby! Zawolalam, ze przeciez juz czas wychodzic, to tylko przeplukal buzie i zbiegl na dol. Zebiszcza pozostaly niedomyte... Jego autobus na szczescie przyjechal normalnie, a kiedy odjechal, wrocilam do chalupy na spokojny ranek. Tego dnia nie planowalam jechac do pracy, wiec pomalu i na spokojnie mylam kuchenke, lazienke na dole, wstawilam pranie, itd. Co prawda Nik konczyl ponownie juz o 12:30, wiec zaraz po 12 musialam po niego jechac, ale i tak sporo udalo mi sie zrobic i jeszcze posiedziec spokojnie z kawa. :) Zajechalismy po drodze po kawe oraz pizze, bo tego dnia nie musielismy sie spieszyc. Kiedy dojechalismy, w domu czekala juz Bi. Dwie godziny pozniej dojechal M., przywozac ze soba "chinczyka". Mielismy wiec tego dnia niezla wyzerke. :) Dzieciaki snuly sie troche znudzone, ale do lekcji musialam ich zaganiac z przypominaniem co kilkanascie minut. Trening na basenie byl tego dnia dopiero o 18:45 i juz poprzedniego dnia M. poszedl z Kokusiem na kompromis i zgodzil sie zeby syn sobie ten dzien odpuscil. Co prawda liczylam, ze kiedy zobaczy, ze Bi jedzie, to zmieni zdanie, ale zaparl sie, ze tata powiedzial, ze we wtorki nie musi, wiec nie jedzie. ;) Za to Starsza twardo chciala jechac, wiec malzonek troche ciezko wzdychajac zebral sie na silownie, mimo ze proponowalam, ze moge z corka pojechac. Coz, dla mnie to nawet lepiej. ;) Wstawilam zmywarke, spakowalam sniadaniowki i przygotowalam ubrania na kolejny dzien. Zagonilam tez Kokusia do pocwiczenia gry na skrzypcach. Zmienil nam sie grafik i jak wczesniej trabke cwiczyl w poniedzialki, a skrzypce w srody, tak teraz w te dni ma basen i jest malo czasu. Trabka mi w niedziele wyleciala z glowy, bo jeszcze sie nie przyzwyczailam, ale na szczescie pamietalam chociaz o skrzypkach, skoro Mlodszy byl w domu.

Kolejny milosnik pilkarskich koszulek; ta jest sprzed dwoch lat, a nadal pasuje ;)
 

Kiedy Bi z M. wrocili czas byl wlasciwie tylko na szybka kolacje i trzeba bylo szykowac sie pomalu do spania. Tego dnia, po kryzysie poprzedniego, czulam sie juz znacznie lepiej i z nosa niemal przestalo mi kapac. Jedyne co, to sluzowke gardla mialam strasznie wyschnieta i od czasu do czasu zaczynala mnie tak drapac i swedziec, ze oczy znow lzawily i nawet picie wody za bardzo nie pomagalo. Jedynie miodowo - cytrynowe cukierki na gardlo troche to lagodzily. No ale najwazniejsze, ze wszystko wydawalo sie isc ku lepszemu.

Sroda znow przywitala nas przymrozkiem (-2 stopnie), choc po poludniu temperatura miala sie podniesc do 11 stopni. Bi najwyrazniej sie czegos uczy, bo rano na polarowa bluze zalozyla jeszcze puchowa kamizelke. ;) Tego dnia jednak nie miala czasu zmarznac, bo autobus podjechal juz o 7:09. ;) Panna akurat dochodzila na przystanek i musiala nawet kawaleczek podbiec. Jej kolezanki jeszcze nie bylo, wiec szybko wyslalam sms'a do jej taty, ze wlasnie przyjechal autobus. Na szczescie, zamiast zawracac, robi on koleczko przez druga czesc osiedla, wiec zlapali go zanim z niego wyjechal. Wrocilam do domu, gdzie Nik juz jakims cudem nie spal. Ogarnelam wiec syna i zjadlam w koncu sama sniadanie, po czym poszlismy na przystanek. Autobus podjechal w miare szybko i Mlodszy pojechal w koncu na pelny dzien szkoly. :) Ja wrocilam znow do domu, gdzie wstawilam pranie, przewietrzylam sypialnie, nakarmilam Oreo - no takie codzienne czynnosci. Potem pojechalam do pracy i... smuteczek. Kolezanka, ktora zastanawiala sie czy odejsc, jednak podjela te decyzje. Zostawila biurko puste i posprzatane. Szkoda, bo takiej i fajnej i kompetentnej osoby mozemy juz nie znalezc... :( Podobnie jak w poniedzialek, i teraz dlugo w pracy nie posiedzialam, bo choc Nik mial juz normalny dzien, to Bi nadal skrocone lekcje, a na dodatek mialam u niej wywiadowke. Zaraz po 12 pojechalam wiec do domu, a wkrotce potem dojechala corka. Chwycilysmy tylko szybka przekaske, a panna zaczela odrabiac lekcje, bo znow miala sporo zadane i na 14:05 pojechalysmy do jej szkoly. W zasadzie to spotkanie nie powinno sie w ogole nazywac "wywiadowka", bo kompletnie nie dotyczy obecnych wynikow w nauce. Zreszta, trymestr konczy sie dopiero za 1.5 tygodnia, a raporty zostana rozeslane za kolejny tydzien, wiec nie ma czego omawiac. Nie wiem nawet czy owo spotkanie jest obowiazkowe i czy za rok zapisze na nie Potworki. Wlasciwie byla to prezentacja przygotowana przez Bi, w ktorej miala zaznaczyc swoje mocne strony i slabsze i tym podobne pierdolki. Nie bylo nawet wgladu w oceny, choc przyznaje, ze te mozna sobie podejrzec w kazdej chwili na specjalnej stronce, na ktorej ja jednak nadal nie zalozylam konta. :D Po "wywiadowce" pomaszerowalysmy do biblioteki, gdzie zorganizowano scavenger hunt, czyli cos na kszalt poszukiwania skarbow. Tyle, ze zamiast "skarbow", dostawalo sie zagadki polegajace na odgadniecia miejsca w szkole. Po odnalezieniu kazdego trzeba bylo zrobic zdjecie i wrocic do biblioteki, gdzie dostawalo sie kolejna wskazowke. Cala zabawa miala chyba na celu zachecenie dzieciakow do pokazania rodzicom odrobiny szkoly. Budynek jest ogromny, wiec troche sie nabiegalysmy od biblioteki na drugie jej krance. Przynajmniej mialam moja dzienna porcje ruchu. :D Do pokazania byly miedzy innymi szafka dziecka (slynne hamerykanckie lockers, choc jakos mniejsze niz na filmach :D):

Nie wiem czy kiedys pisalam, ale niegdys sama chodzilam przez chwile do high school i te klodki do szafek na kody to byl najwiekszy koszmar; czlowiek sie spieszyl, a to dziadostwo za cholere nie chcialo sie otworzyc :D
 

Stolowka (Bi uparla sie na zdjecie siedzac dokladnie tam, gdzie na kazdym lunchu; okazuje sie, ze stoly w stolowce to jak lawki w klasie - nie zmienia sie ich przez caly rok ;P):

Stolowka niewielka jak na ponad 700 uczniow (po prawej stronie od Bi jest jeszcze kilka stolikow), ale dlatego sa podzieleni na grupy i kazda je lunch o innej godzinie
 

Oprocz tego sekretariat i pare innych miejsc. Na koniec kazdej powracajacej rodzinie robiono zdjecie (nie wiem po co) i dzieciaki mogly wziac po pare batonikow lub cukierkow z miski. Bi cala byla szczesliwa z tej zabawy, a ja, po trzech wizytach w jej szkole, nadal kompletnie sie tam gubie. Dobrze, ze mialam przewodniczke. ;) Po wizycie w szkole, pojechalysmy do optyka, bo moje nowe okulary byly gotowe do odebrania. Niestety, pan dopasowujacy ramki mial spore opoznienie i kolejke czekajacych, wiec wzielam patrzalki, ale postanowilam podjechac na dopasowanie kolejnego dnia. I w sumie dobrze, bo po noszeniu okularow przez te kilka godzin, mam pare pytan. Narazie czuje sie jakbym patrzyla na swiat przez akwarium i kreci mi sie lekko w glowie, mimo ze niby wada zmienila mi sie tylko minimalnie. To jednak bylo do przewidzenia. Zauwazylam jednak, ze przez prawe oko widze idealnie, za to przez lewe obraz mam nadal delikatnie zamazany. Kiedy patrze gdzies daleko, ta roznica jest niemal niezauwazalna. Gdy jednak patrze blizej, jak w telefon, to denerwuje. Niech sprawdza czy ktos nie pomylil szkiel albo cos... :/ Po odebraniu okularow, podjechalam jeszcze z Bi do biblioteki, juz z gory szykujac sie na dluuugie czekanie. Ona buszowala miedzy regalami dla siebie, a ja, z braku innego zajecia, szukalam czegos dla Kokusia. Konczymy serie, ktora czytamy razem i kawaler nie ma pojecia co chcialby czytac nastepne. Szukalam wiec jakiejs "nowej" serii, ktora moglaby byc dla niego interesujaca. Po powrocie do chalupy to juz obiad, praca domowa dzieciakow, a potem towarzystwo zabralo sie na basen. Musze przyznac, ze zaleta ich jezdzenia z M. jest to, ze nie daje im marudzic i wymyslac. Ja jestem jednak za mientka i potem wlasnie mi Nik cuduje, ze mu sie nie chce, a tego dnia chcialby opuscic i takie tam. ;) U malzonka jest krotka pilka - jedziesz, albo cie wypisujemy. No i taka mekola jak Nik, z fochem i lzami w oczach, ale jedzie. :D Ja mialam godzinke dla siebie, choc spedzilam ja malo produktywnie, bo dalej przyzwyczajalam sie do nowych okularow i krecilo mi sie w glowie. ;)

W czwartek oba Potworki pojechaly do szkoly na caly dzien. W koncu. :) Ja za to nie planowalam jechac do pracy, ale zajac sie troche domem. Rano odprowadzilam na przystanek Bi i mialysmy mini zawal, bo nikogo na nim nie bylo, wiec wystraszylysmy sie, ze autobus juz odjechal. Po chwili jednak doszedl chlopiec z drugiej czesci osiedla. W ktoryms momencie Starsza zaczela do mnie goraczkowo machac i nawolywac. Okazalo sie, ze zapomniala telefonu. Czekal mnie wiec sprint do domu i spowrotem. Przynajmniej poranna gimnastyka zaliczona. :D Autobus znow przyjechal dosc szybko, bo o 7:12, a kolezanka Starszej nie dotarla. Napisalam do jej taty, ale dopiero pozniej odpisal, ze panna nie byla gotowa na czas i musial ja zawiezc do szkoly. Ja wrocilam do domu i za moment budzilam Kokusia, po czym czekal mnie kolejny marsz na przystanek. Kiedy syn odjechal, najpierw zapodalam sobie poranna kawke. Bez tego ani rusz. :) Nie robilam w sumie nic wielkiego, ale jak to bywa, dzien w domu uplynal blyskawicznie. Nakarmilam kiciula, wstawilam zmywarke, poskladalam pranie, a ze zrobil sie naprawde piekny dzien (po poludniu stuknelo 18 stopni; w polowie listopada!), to zabralam Maye na spacer. 

Jak widac, nadal czekamy na ponowna zbiorke lisci
 

Korzystajac z niesamowitej pogody, poszlam tez zrobic ostatnie porzadki w warzywniku. Tak jak podejrzewalam, wystarczyly pierwsze przymrozki, zeby papryki oraz baklazany padly. Wyrwalam zwiedle wiechcie, wyjelam tyczki, a potem zaczelam przekopywac czesc, gdzie rosly cukinie. Mialam podejrzenie co mi je w tym roku kompletnie zamordowalo, ale zeby miec pewnosc, musialam znalezc w ziemi larwy. Niestety, kopalam, grzebalam malymi grabkami i... nic. Znalazlam gasiennice oraz inna poczwarke, ale to nie to, czego szukalam.

Poszukiwalam znacznie wiekszych i rdzawych w kolorze
 

Zwatpilam teraz lekko, ale mysle, ze na wiosne znow sprobuje ta czesc przekopac i zobacze czy cos znajde... :/ Tego dnia Bi zostawala na dodatkowej matematyce, wiec musialam ja odebrac. Od jej szkoly jest tylko kawaleczek do optyka, wiec podjechalam zeby dopasowali mi okulary. Poprawili to jak siedza mi na nosie, ale niestety, okazalo sie, ze to lewe szklo jest takie dziwne, bo zwiekszyla mi sie wada do patrzenia w dal. W rezultacie, kiedy patrze na cos blizej, jak w telefon czy komputer, mam gorsza ostrosc, mimo ze teoretycznie do tego tez powinny byc "minusy". Dowiedzialam sie jednak, ze do 30 dni przysluguje mi darmowa wymiana, wiec musze zobaczyc czy to oko sie przyzwyczai, a jesli nie, to wrocic do poprzedniej korekty. Od optyka pojechalysmy z Bi prosto do glownej filii biblioteki, bo dzieciaki strasznie chcialy obejrzec pierwsza czesc Piratow z Karaibow. Mialysmy tylko wejsc, chwycic plyte i wyjsc, bo Starsza miala sporo zadane, a na 18:30 znow basen. Oczywiscie skoro my sie spieszylysmy, to jak na zlosc nie moglysmy tego filmu znalezc. Wedlug katalogu mial byc na polce, ale oczywiscie go nie bylo. Poniewaz filmy byly podzielone na rozne kategorie, przeszukalysmy caly regal kilka razy, bez skutku. Poszlysmy wiec zapytac sie pracujacej tam pani. Ona sprawdzila ich wewnetrzny katalog, potwierdzila, ze plyta powinna byc i poszla z nami szukac na tych samych polkach. Rzecz jasna, rowniez nie znalazla. ;) Zeszla do recepcji zeby zobaczyc czy nie ma jej w dopiero co oddanych rzeczach, ktore jeszcze nie wrocily na miejsce. Po drodze zgarnela kolejne dwie pracownice do szukania. Zaczelam mowic, ze nie trzeba, ze az tak nam ta plyta nie jest potrzebna zeby angazowac cala biblioteke do szukania... Pani jednak odpowiedziala, ze teraz to im nie daloby spokoju, bo skoro katalog mowi, ze plyta jest, to gdzies musi byc. :D W koncu poszlysmy na dzial dzieciecy zeby sprawdzic czy przypadkiem tam sie nie zaplatala, ale nie. I juz dziekowalam i przepraszalam za klopot, mowiac ze trudno; nie ma to nie ma i kierowalam sie do wyjscia, kiedy... z dzialu dla doroslych, przybiegla inna pani, niosac zgube. ;) Podobno znalazla ja w jakims schowku. Teraz ciekawe czy plyta w ogole bedzie odbierac. Wiele jest porysowanych i przeskakuje lub sie zawiesza. Mam obawy, ze ta tez ktos schowal, bo zle odbierala, ale zapomnial zdjac z katalogu. ;) Wrocilysmy do chalupy i Bi odrabiala lekcje jedzac obiad. Na szczescie, mimo ze przezywala, ze tyyyle ma zadane, uwinela sie w pol godziny. W bibliotece cos tam marudzila, ze boli ja kolano i spodziewalam sie, ze to preludium do opuszczenia treningu, ale jednak nie. ;) Poniewaz dla M. byl to czwarty pod rzad dzien na silowni, wiec sam juz dopytywal Bi czy na pewno chce jechac, bo dla niej byl to rowniez czwarty dzien basenu. Panna jednak twardo odpowiedziala, ze jedzie. No to pojechali, a ja wzielam prysznic, a pozniej mialam chwile na kawe w ciszy i spokoju. Towarzystwo wrocilo i Potworki byly calkiem zadowolone, bo o ile poprzedniego dnia trening prowadzil glowny trener i dal im niezly wycisk, tak w czwartek byl juz jakis inny instruktor i mieli spokojniejsze cwiczenia. A teraz czekala ich 3-dniowa przerwa od plywania. ;) Wieczor uplyna spokojnie, poza elementami sensacji, wprowadzonymi przez... Oreo. Mimo pieknej pogody, kiciul wyszedl tylko rano, a kiedy wrocilam do chalupy po odprowadzeniu na przystanek Kokusia, przylecial za mna, zjadl i spedzil wiekszosc dnia drzemiac na swojej wiezy. Kiedy kopalam w ogrodku, rozdarla sie pod drzwiami, bo jakto zeby pani z psem spedzali czas na powietrzu bez asysty kota?! :D Mialam wiec niezle "towarzystwo", bo Maya przynosila i rzucala mi w pod nogi pileczke, zas kot wpadal w ta swiezo rozkopana ziemie i zawziecie w niej kopal, tarzal sie i wyczynial jakies cuda. Poniewaz ma biale lapki oraz brzuch, mozecie sie domyslic jak wygladala. ;) Kiedy jednak pozniej wrocilam do domu, za chwile i ona przybiegla, wskoczyla na wieze i drzemala tam cale popoludnie.

Wielka doopa zaraz wypadnie z hamaczka ;)
 

Malzonek wypuscil ja kiedy wszyscy zjechalismy do domu, wrocila jak pojechali na basen (jakby wiedziala, ze bedzie miala cisze i spokoj :D), zdrzemnela sie i rozpoczela jazgot pod drzwiami. No to ja wypuscilam i... tyle ja widzialam. Zrobila sie 20, 21, 22... Klade sie o 23, wiec pol godziny wczesniej zaczelam ja nawolywac, ale bez skutku. Doslownie co 10 minut wychodzilam na tyl, a pozniej na przod domu i wolalam uparte stworzenie. Dochodzila 23 i zaczelam sie powaznie zastanawiac co zrobie jak nie wroci. Tego dnia nie mialo byc przymrozku, ale +2 stopnie, to tez niewiele zeby kota zostawic na dworze na cala noc... Juz mialam zalozyc kurtke i przejsc sie naokolo domu ostatni raz, ale na szczescie sama pojawila sie pod drzwiami, wiec tym razem jej sie upieklo. ;)

Kolejny dzien, czyli piatek i kolejne "przygody" z autobusem Bi. Tym razem przyjechal dopiero o 7:24. Wlasnie wykrecalam numer do firmy przewozowej. Tata kolezaki Bi powiedzial, ze zdazyl tam zadzwonic i powiedzieli mu, ze autobus ma 7 minut opoznienia. Ok, ale czlowiek wolalby wiedziec cos takiego z wyprzedzeniem, a nie sterczec tam i zastanawiac sie o ktorej dojedzie. Nie mowiac juz o tym, ze zrobila sie taka pora, ze musialam popedzic kurcgalopkiem do domu, zeby ogarnac na czas Kokusia. Ten na szczescie juz nie spal, ale musial sie akurat obudzic, bo siedzial zaspany na lozku, a kiedy wykrzyknelam, ze musi sie spieszyc, bo mamy lekkie opoznienie, strzelil focha. :D Jego autobus na szczescie dojechal na czas. Ogarnelam gary ze zlewu, podlalam kwiatki bo juz wrecz blagaly o wode i nakarmilam kiciula, ktory wyszedl razem z Bi, a wrocil ze mna kiedy odprowadzilam Nika. Potem kot ulozyl sie na swoim zwyklym miejscu i juz tam pozostal. Dziwne to stworzenie. Kiedy mamy piekna pogode, woli spac w chalupie. A jak mamy przymrozek i ziebi dupke, to spedza wiekszosc dnia na zewnatrz. A podobno koty to piecuchy... :D Pojechalam do pracy, gdzie mialam przyjemnosc wpasc na kolezanke - Chinke. Przynajmniej jakas oznaka zycia, w naszym "wymarlym" biurze. ;) Strasznie utyskiwala, ze musi leciec do Chin, ze ludzie ktorzy tam pracuja to nieodpowiedzialni gowniarze, ktorych trzeba prowadzic za raczke, itd. Kurcze, ciesz sie, kobieto, bo jako jedyna masz chyba aktualnie normalnie placone i do Chin lecisz sobie za firmowe pieniadze, a przy okazji odwiedzisz rodzine... Z pracy wyszlam juz o 14 i pojechalam po spozywke. Po powrocie do domu i rozpakowaniu toreb, czekal mnie juz spokojny wieczor z malzonkiem, ktory byl caly szczesliwy, ze moze odpoczac od silowni. :D Nik przyniosl ze szkoly zdjecia. Bi swoje dostala juz chyba z tydzien temu. Zastanawiam sie za co ja place tyle kasy. ;)

Niby ladne, jednak mam kilka "ale"
 

Nik wyszedl w sumie bardzo ladnie, ale! No ktos mogl mu kurna powiedziec zeby przeczesal sobie wlosy i przyklepal je z prawej strony! Wyglada jak strach na wroble! Bi za to widac, ze zaszla do lazienki, rozpuscila kudelki i ulozyla je specjalnie. Studio tym razem nie przegapilo zamowienia korekty i wymazalo wszystkie pryszcze i nie byloby sie do czego przyczepic... gdyby nie koloryt. Szkola Kokusia zawsze robi zdjecia na zewnatrz, a Bi w srodku, wiadomo wiec ze beda sie roznic, ale kurcze! Przeciez Starsza ma wlosy jasniutkie jak Kokusia, a na zdjeciu wyszly niemal pomaranczowe. Ma tez duzo jasniejsza karnacje, a oczy niebieskie. Tutaj wygladaja jak piwne. No porazka... Jedyny pozytyw, ze przyszly dosc szybko, bo pamietam rok gdzie dotarly przed samymi Swietami i bylo ryzyko, ze nie dojda przed nimi w ogole. A ja, wiadomo, planowalam jakies upominki ze zdjeciami wnukow w roli glownej. ;) Wracajac do piatku, w sumie spedzilismy czas glownie przed tv. W nocy mial padac deszcz i jako ksiazkowy meteopata czulam jak glowa sama mi opada, a oczy sie zamykaja. Nawet naczyn ze zlewu nie chcialo mi sie wladowac do zmywarki. Za to kiciul, juz niemal tradycyjnie, o godzinie 19 urzadzil wrzask pod drzwiami. No to wypuscilismy go na wieczorne "polowanko". Pisze w cudzyslowiu, bo jeszcze nie udalo jej sie nic zlapac. ;)

Do przeczytania po naszym Indyku! A dla moich Hamerykanckich czytelnikow:

Happy Thanksgiving!!!

Cos jak u nas przy Bozym Narodzeniu, c'nie? :D
 

piątek, 10 listopada 2023

Wariackie piatkowe popoludnie, szalona sobota i tydzien bez rutyny

Jak napisalam ostatnio, piatek 3 listopada, mial malo "relaksacyjne" popoludnie i wieczor. Po pierwsze, Bi miala ostatnie zajecia siatkowki, ale to nic nowego. Niestety, to nie byl koniec. Troche szkoda, ale z tych ostatnich zajec musialam zabrac ja wczesniej.

Szkoda, ze to ostatni raz, bo Bi bardzo lubila te zajecia
 

Poczatkowo planowalam o 18:30, ale wyszlo blizej 18:40, bo dziewczyny wykonywaly jakies cwiczenie i nie chcialam przerywac w samym jego srodku. W koncu jednak nastapila przerwa, zgarnelam panne i popedzilysmy do domu. Tam tylko szybkie siusiu, zawolac Kokusia, chwycic torebke z upominkiem i pedem do sasiedniej miejscowosci na... przyjecie urodzinowe. Zaczynajace sie o 18:45 (!), wiec i tak bylismy juz spoznieni. Nie powiem zebym szczesliwa byla z takiej pory imprezy i gdyby to byl kto inny, na pewno bym odmowila. Poniewaz jednak to urodziny najlepszej przyjaciolki Bi i przy okazji corki sasiadow, wiec czulam sie niejako zobowiazana do obecnosci. Dodatkowym argumentem "za" byl fakt, ze impreza odbyla sie na lodowisku, a jak wiadomo, Nik uwielbia lyzwy, a i Starsza nie pogardzi. Pozna pora byla zas spowodowana tym, ze solenizantka chciala miec impreze w czasie wieczornej, piatkowej "dyskoteki", kiedy lodowisko rozswietlaja swiatelka. 

Pierwszy raz widze takie "disco" na lodzie :D
 

Musze przyznac, ze to kolejne przyjecie inne niz wszystkie, a ze rodzice tez mogli jezdzic, wiec z radoscia skorzystalam. Niektorzy z mlodocianych gosci, jak Potworki, jezdza na lyzwach od lat, wiec smigali po lodzie scigajac sie i wyglupiajac, inni niestety byli pierwszy raz, wiec probowali swoich sil kurczowo trzymajac sie scianki (niestety, nie bylo "chodzikow"). Wszyscy chyba jednak bawili sie znakomicie.

Jesli zastanawiacie sie czy Potworkom nie bylo chlodno w bluzach, pod koniec wiekszosc dzieciakow zaczela rozbierac sie do krotkich rekawkow! :O
 

Szkoda, ze na lodowisku bylo ciemnawo i wszysciutkie zdjecia ktore zrobilam, sa zamazane. :/ Po jezdzie nastapil oczywiscie czas na pizze oraz spiewanie happy birthday i tort.

To juz pamiatkowe zdjecie ze wszystkimi goscmi
 

Czas imprezy byl przewidziany do 21:15, ale na szczescie zaraz po torcie wszyscy zaczeli sie czym predzej zbierac. Nie ma sie co dziwic, bo pora poznawa, a wiekszosc dzieciakow miala jakies sobotnie zajecia. Ostatecznie wyszlismy rowno o 21, choc Bi opozniala jak sie dalo. ;)

W sobote pierwszy mecz grala Bi; w poludnie, wiec pomyslalby kto, ze moglismy sie wyspac. Gdzie tam. W koncu przyszedl weekend z sucha pogoda, wiec klub sportowy skorzystal i ponownie zaprosil fotografow, zeby porobic zdjecia druzyn, ktorym wczesniej sie to nie udalo. Co prawda zastanawialam sie czy w ogole je zamawiac, bo przeciez nie zarabiam, ale pomyslalam, ze to jednak pamiatka. Te zdjecia robia tylko jesienia, a nie wiem czy od nastepnej Nik nie bedzie w zespole rekreacyjnym, zas Bi, z jej ostatnim "entuzjazmem", nie bedzie grala w ogole, wiec to moze byc ostatnia sesja w tych zespolach. Nie mowiac juz, ze te zdjecia to zawsze od razu pomysl na prezent dla krewnych. Zamowilam Potworkom po najtanszym zestawie z mozliwych, z portretem, grupowym i dwoma magnesami z portretami. Jeden magnes pojdzie na nasza lodowke, a drugi dla ktorychs dziadkow lub wujka. I juz czesc prezentu swiatecznego z glowy. :) Zespol Kokusia mial sesje na 10 rano. Moze nie jakos strasznie wczesnie i moglam pospac do 8, wiec znacznie dluzej niz zwykle, ale i tak organizm domagal sie wiecej. ;) Zespol Bi za to przyjezdzal na zdjecia o 10:30, wiec musialam zabrac od razu oboje. Przynajmniej zrobilam im choc raz wspolne zdjecie, bo caly sezon sie z meczami wymijali. ;)

Tak, Nik ma na nogach crocs'y, bo po swoich zdjeciach czym predzej, dla wygody, zdjal korki ;)
 

Dojechalismy rowniutko na czas, ale okazalo sie, ze zespol Kokusia juz ustawial sie do zdjecia grupowego, czyli zdazylismy na ostatnia chwile.

Trzech chlopcow brakowalo. Co ciekawe, na zdjecia zjawil sie ten chlopak, ktory zwykle omijal wszystkie treningi i wiekszosc meczow...
 

Portrety za to brali tylko Nik i jeszcze jeden kolega, wiec poszlo szybko i zostala nam kupa czasu. Posiedzielismy kilkanascie minut w aucie, po czym wrocilismy do stanowisk fotografow.

Kulisy pieknych, sportowych portretow, czyli noga na stolku :D
 

Tu niestety poszlo duzo wolniej, bo praktycznie wszystkie dziewczyny braly portrety. Dwa stanowiska fotografow mialy do dyspozycji tylko jedna pilke, wiec chwile zajelo zeby ktos uzyczyl wlasnej (Bi zostawila plecak z pilka w domu), potem fotograf mial problem z ustawieniem sie zeby slonce nie przeszkadzalo, nie wlaczala mu sie lampa blyskowa, itd.

Kolej Starszej
 

Nastepnie dluuuga kolejka dziewczyn do zdjec, a te, ktore skonczyly rozbiegly sie naokolo. Kiedy przyszedl czas na grupowe, nie mozna sie ich bylo dowolac. A gdy w koncu radosnie zgarnelam Bi i ruszylysmy w strone parkingu (bo chcialam odwiezc Kokusia), dojechala ostatnia dziewczynka i zwolali panny kolejny raz na grupowe. :O

U Bi, o dziwo, stawil sie caly zespol
 

Sesja dziewczyn skonczyla sie dopiero o 11, a planowo na 11:20 mialy rozgrzewke. Wszystkie dziewczyny zostaly i zaproponowalam Starszej, ze odwioze Nika i zaraz dowioze jej plecak z pilka oraz piciem. Taaa... Panna ma ostatnio tyyyle entuzjazmu do nogi, ze stwierdzila, ze w zyciu nie zostanie na przedluzona rozgrzewke. :D Bo trenerzy oczywiscie zaczeli sie rozgladac za wolnym boiskiem zeby zaczac cwiczenia. Pojechalysmy wiec do domu odwiezc Kokusia, ktory bardzo zadowolony, jeszcze panne podjudzal, ze on ma mecz dopiero o 16, wiec teraz bedzie sie relaksowal i gral na Nintendo. Zlosliwiec... :D Bi podczas drogi w obie strony marudzila oczywiscie czy ona na pewno musi wracac? Mialam ochote sypnac jej porzadna wiazanka. Serio?! Przed chwila widziala sie z dziewczynami oraz trenerami, wiec nie ma nawet jak sklamac, ze jest chora czy cos. Zreszta, to byl juz ostatni mecz! Podoba jej sie, czy nie, jest czescia zespolu! Zreszta, Bi ogolnie przyznaje, ze mecze lubi, nie znosi tylko treningow i rozgrzewek, wiec nie wiem skad to nagle wymyslanie... W domu tylko szybko wskoczylam do toalety, nalalam Bi wody do butelki, panna chwycila plecak, przypomnialam Nikowi, ze tata powinien byc w domu za pol godziny i pojechalysmy spowrotem na boiska. I tak sie Bi udalo, bo przez to koleczko przyjechala solidnie spozniona na rozgrzewke. Mecz sie w koncu zaczal i okazal sie bardzo intensywny. Dziewczyny z przeciwnej druzyny graly strasznie nieczysto i faulowaly bez litosci. Zreszta, nawet kiedy nie dziala sie zadna wieksza "akcja", wierzgaly nogami do tylu, kopiac "kryjace" je zawodniczki. I to zaraz przy siatce, ze zlosliwymi usmiechami i zupelnie nie przejmujac sie patrzacymi rodzicami. :O Dzieki takiej grze, nasze panny zarobily dwa "wolne" i pierwsza polowa zakonczyla sie prowadzeniem dla nich 2:0.

Bi przymierza sie do odebrania pilki
 

Niestety, w drugiej polowie przeciwniczki zaczely nadrabiac straty, a na dodatek nasze zawodniczki, zirytowane ich stylem gry, tez zaczely pokazywac ostrzejsze zagrania. Rezultatem byly wolne dla tamtych i w koncu mecz zakonczyl sie nasza przegrana 2:3. Dziewczynom jednak bylo wszystko jedno, z racji, ze byl to juz ostatni mecz sezonu. Powinny grac jeszcze przynajmniej jeden, ale po anulacji nie zarezerwowano nowego terminu. Ciekawe czy odbije sie to na ich koncowych wynikach w lidze... Po meczu, dziewczyny dostaly jeszcze po babeczce z lukrem. Myslalam, ze to na zakonczenie sezonu, ale Bi powiedziala pozniej, ze byly z okazji urodzin jednego z trenerow. ;) Wrocilysmy do domu, gdzie mialam niecale dwie godziny na ogarniecie tego i owego oraz zjedzenie obiadu, po czym musialam jechac z Kokusiem na jego mecz. Rano chlopak mowil, ze cieszy sie na mysl o grze, ale oczywiscie przez dzien zdazyl sie rozleniwic i teraz zaczal marudzenie, ze mu sie nie chce. Jak to u nas bywa, wtorowal mu tez M., ze bysmy sobie spokojnie posiedzieli po poludniu, ze mecz towarzyski sie nie liczy, itd. Tym razem jednak tupnelam noga, ze mamy ostatni weekend pilki, wiec nie ma co wymyslac, tylko trzeba spiac dupke i jechac. Rozumiem, ze przy meczu o 16, kiedy spedza sie praktycznie caly dzien nic nie robiac, potem nie chce sie juz ruszac, ale dla Nika byl to dobry powod do oderwania sie od elektroniki, a dodatkowo, przy rozgrywce towarzyskiej byla szansa, ze pogra wiecej niz kilka minut. :) Zabralam wiec panicza z lekkim fochem, chociaz dosc szybko mu przeszlo i droga uplynela jak zwykle na wspolnych zartach i przekomarzaniu. Nie jechalismy w sumie strasznie daleko, bo dwie miejscowosci dalej, ale przez to, ze nie da sie tam dojechac choc kawalek autostrada tylko tlucze bocznymi drogami (i to jednopasmowkami), trasa trwa 25 minut. Przez marudzenie i ociaganie sie przy wyjsciu, dojechalismy dopiero 10 minut przed poczatkiem meczu, ale okazalo sie, ze i tak nie bylismy ostatni. ;) Nik pobiegl sie rozgrzewac, ale ja posiedzialam w aucie do poczatku meczu. W poludnie, na meczu Bi, co jakis czas wychodzilo slonce, wiec choc temperatura nie powalala, bo wynosila 12 stopni, to odczuwalna nie byla zla. U Kokusia bylo pochmurno i w dodatku zerwal sie wiatr, wiec bylo dosc nieprzyjemnie. Kiedy zaczeli grac, wygramolilam sie z samochodu i poszlam do strefy kibicow, czyli na obrzeze boiska. ;) Zgodnie z moimi przewidywaniami, poniewaz byl to mecz towarzyski, trener wymienial rezerwowych dosc regularnie. Niestety, znow pojawil sie chlopak, o ktorym pisalam ostatnio i ponownie przegral calutki mecz. Niesprawiedliwe... Cieszylam sie jednak, ze choc raz Mlodszy naprawde solidnie sobie pogral.

Jak raz udalo mi sie zlapac Kokusia przy jakiejs akcji, to oczywiscie jest daleko i zamazany :D
 

Przeciwnicy okazali sie jednak duzo lepsi. Nasz nowy bramkarz musi nabrac wiekszej wprawy, bo wpuscil naprawde "glupie" gole, ktore poprzedni chlopak na bank by obronil. Za to naszym chlopakom zdecydowanie nie szlo. Wlasciwie tylko jeden usilnie staral sie strzelic gola, ale zostawal sam, bez asysty i najczesciej strzelal z daleka, wiec bramkarz tamtych z latwoscia lapal pilke. Nik powiedzial mi tez pozniej, ze poniewaz byl to mecz towarzyski, trener pozamienial im typowe pozycje, wiec chlopaki mieli problem z polapaniem sie, co wlasciwie powinni robic. Rezultatem byla sromotna przegrana 1:4, ale ze to rozgrywka nie-ligowa, nikt sie nie przejal. ;) Po meczu zajechalismy jeszcze z Kokusiem po kawke dla rodzicow i wrocilismy do chalupy na juz wieczorny relaksik. :)

W nocy wreszcie zmienialismy czas, wiec mimo ze zrywalismy sie do kosciola, to jednak godzina dluzej snu zrobila swoje i wszyscy sie w miare wyspali. W kosciele mielismy pecha (juz drugi rok pod rzad!) i trafilismy na ceremonie dla dzieci komunijnych, ktore przypinaly do plakatu Jezusa wykonane na religii baranki, majace symbolizowac, ze sa teraz takimi owieczkami i obiecuja, ze beda co tydzien przychodzic na msze, az do pierwszej spowiedzi. Taaa... Juz to widze. ;) Co prawda nie napotkalam takich "kwiatkow" jak rok temu, kiedy mama uczyla dziecko komunijne jak sie przezegnac, ale fakt, ze takich tlumow jakie byly w ta niedziele, nie ma w tym kosciele nigdy. Wniosek? Wszyscy przyjechali na ceremonie, a msze przez reszte roku i tak sobie oleja. :D Niestety, nie dosc ze byl problem z miejscami siedzacymi, gdzie zwykle jest ich mnostwo (a ja, jak na zlosc, mialam okres i czulam sie dosc slabo), to wszystko trwalo i trwalo. Kazde dziecko bylo wywolywane z imienia i nazwiska i choc wywolywano je "ciurkiem", to jednak wolno i spokojnie, zeby wszyscy zdazyli dojsc do plakatu, po czym odejsc i nigdzie nie robili zatorow. Komunia oczywiscie rowniez zajela duzo dluzej niz zawsze, bo mielismy spora nadwyzke osob. W koncu jednak ta tortura sie skonczyla i moglismy uciec do domu. ;) Po drodze pisalam do mojego taty czy wpada na kawe. Okazalo sie, ze jakos sie nie dogadalismy, bo dziadek byl przekonany, ze dzieciaki maja mecze. Kiedy jednak dowiedzial sie, ze gra tylko Nik i to ponownie dopiero o 16, oczywiscie chetnie przyjechal. Dziadek wiec przybyl, posiedzial, wypil kawe, zjadl obiad i ciasto, po czym pojechal szykowac sie na kolejny tydzien pracy. Dla niego prawdopodobnie ostatni przed zimowa przerwa. Szczesciarz, chociaz ja obecnie tez niby mam prace, a wlasciwie rownie dobrze moglabym jej nie miec. ;) W miare jak dzien mijal, Nik coraz bardziec jeczal, ze nie chce jechac na mecz. Przyznaje, ze mnie tez sie nie chcialo, bo i okres mialam i bylo zimno, a poza tym bylam jakas taka rozbita po zmianie czasu. W dodatku mecz byl ligowy, a mial byc na nim caly zespol, wiec mialam wizje Nika ponownie grajacego kilka minut. Dodac do tego fakt, ze mecz odbywal sie w miescie oddalonym o 45 minut jazdy i bylo mnostwo argumentow "przeciw", zas na "za" przemawiala tylko zwykla lojalnosc oraz konsekwencja. W koncu stwierdzilam, ze caly sezon uwalczylam sie i uprosilam o te mecze (a czasem i treningi), jakbym co najmniej zmusila Potworki do zapisania sie na ten sport. Akurat tego dnia nie mialam sily na kolejna potyczke slowna, do kompletu za pewne ze zrzedzeniem M., a do tego kiepsko sie czulam fizycznie. Napisalam wiec na app'ce, ze przepraszam za pozna wiadomosc, ale Nika nie bedzie. Jego nieobecnosc i tak nie zrobila wiekszej roznicy, bo zostalo trzech rezerwowych, a pozniej dowiedzialam sie, ze chlopaki wygrali i to z przytupem, bo 6:2. My za to zyskalismy spokojny wieczor. Korzystajac z kolejnego suchego dnia, pogralam z Kokusiem chwile w kosza, choc temperatury byly malo przyjemne i pomimo swetra szybko skostnialy mi palce. Potem to juz zwykle szykowanie sie na kolejny tydzien. 

Mialo byc zdjecie Oreo na kamieniu, ale nie moglam pozbyc sie towarzystwa ;)
 

Poniedzialek to jak zawsze wczesna pobudka, choc dzieki zmianie czasu w sypialni bylo juz jasno, wiec wstawalo sie duzo latwiej. Pomoglam Bi sie wyszykowac, po czym stalam jak zwykle przy wjezdzie, jednym okiem pilnujac mlodziezy, a poza tym rzucajac Mayi pileczke i zagadujac Oreo, ktora ponownie patrolowala okolice ze skalki.

Nie ma to jak dobry punkt obserwacyjny
 

Potem do domu, gdzie spotkala mnie mila niespodzianka w postaci juz obudzonego Kokusia. Dobudzony syn, to weselszy syn, wiec ranek minal w zgodnej atmosferze. Poszlismy na autobus, Nik odjechal, a wkrotce po nim i ja pojechalam do pracy. Nie bylam pewna po co, ale wpadl tez na chwile szef, ktory co prawda zaniechal jakiejkolwiek konwersacji, ale przynajmniej widzial, ze pojawiam sie w pracy tak jak powiedzialam. Planowalam zostac do 16, bo trzeba bylo odebrac Bi z fitnessu, ale panna wyslala wiadomosc, ze ten zostal odwolany. Stwierdzilam wiec, ze nie ma co siedziec niewiadomo ile i wyszlam po 15. Pechowo, nieco wczesniej dostalam maila z druzyny plywackiej, ze odwoluja trening, bo cos jest nie tak z woda w basenie. Kurcze, wszystko na raz! :O Byl to dzien kiedy Nik mial wrocic po przerwie, a Bi przyjsc i pokazac jak plywa, zeby mogli sprawdzic na ktory dac ja poziom. O dziwo, najbardziej rozczarowana byla panna. ;) Stwierdzilismy, ze co sie odwlecze, to nie uciecze i w takim razie pojedziemy na basen kolejnego dnia. Tymczasem, dostalam osobnego maila od trenera, ze nie moze sprawdzic Bi w poniedzialek bo zamkneli basen (o czym i tak juz wiedzialam), wiec zaprasza w... srode lub czwartek. Odpisalam pytaniem co z wtorkiem, ale nie doczekalam sie odpowiedzi. Ech... Coz, przynajmniej mielismy spokojny wieczor, tym milszy, ze niespodziewany. ;)

Nadszedl wtorek, ktory byl dniem wolnym od szkoly z okazji... wyborow. ;) Wszystkie wybory, czy to prezydenckie, czy lokalne, odbywaja sie tutaj w pierwszy wtorek listopada, a ze komisje wyborcze zwykle stacjonuja w szkolach, wiec te nie maja lekcji. Dzieciaki oczywiscie byly cale szczesliwe, a ja z nimi, bo moglam pospac sobie do oporu. ;) Malzonek poczatkowo przebakiwal cos o wzieciu wolnego razem z nami, ale ostatecznie stwierdzil, ze ktos w rodzinie musi zarabiac. :D Wstalam wiec z Potworkami pozno i zamiast zwyczajowego szybkiego sniadania, moglam pobawic sie w jajka sadzone i takie tam. Poniewaz od ponad tygodnia lezaly nam plyty z kolejnymi czesciami Harrego Potter'a, wiec dzieciaki urzadzily sobie dzien filmowy, z mala tylko przerwa pomiedzy plytami.

Jeszcze 4 filmy i skoncza serie
 

Ja w tym czasie odkurzalam i mylam podloge u gory, zeby im za bardzo nie halasowac. Jakies jeszcze drobne rzeczy do ogarniecia, obiad gdzies tam w miedzyczasie i ranek oraz wczesne popoludnie smignely niewiadomo kiedy. Pogoda zrobila sie bardzo ciepla, z czego korzystal najbardziej kot, lazacy w te i nazad.

Kiciul przypomnial sobie o ulubionym latem, siedzisku w doniczkach
 

Pies, jak wiadomo, wolal byc raczej z nami, w domu. Na applikacji z zespolow pilkarskich wpadla wiadomosc, ze Bi bedzie miala jednak ten zalegly mecz i to juz w ta sobote! Wkurzylam sie, bo wczesniej ani mru-mru, czlowiek cieszy sie, ze koniec, a tu na ostatnia chwile wiadomosc, ze a jednak! Rodzice zaczeli wysylac wiadomosci, ze w sobote nie dadza rady i juz byla nadzieja, ze nie zbierzemy zespolu, ale ostatecznie mecz przelozyli na niedziele. Kolejna rozgrywka w innym miescie i az o 15:30, wiec samej mi sie nie chce, a Bi oczywiscie ostro protestuje. Z drugiej strony, wyglada, ze bylaby jedyna rezerwowa, wiec fajnie zeby pojechala, bo po pierwsze, na pewno sporo sobie pogra, a po drugie, potrzebna jest w razie gdyby ktos mial kontuzje. Do panny nie docieraja jednak argumenty o byciu czescia zespolu. :/ W koncu dojechal M., z moim ulubionym storczykiem (choc nie mam do nich reki i morduje jednego po drugim :D) oraz (rownie ulubionym) sushi na obiad. Przy okazji wzbudzil poczucie winy u dzieciakow, ktore zapomnialy, ze tego dnia ich matka postarzala sie o kolejny rok. ;) No coz, Bi - wredota, nie wygladala na szczegolnie skruszona... Pogadalismy sobie o minionym dniu i akurat stwierdzilam, ze trzeba skorzystac z ciepla oraz resztki swiatla dziennego i wyruszyc na jakis spacer, kiedy uslyszalam miauk. Okazalo sie, ze Oreo drze sie za drzwiami, bo akurat... zaczelo padac. :O No to tyle ze spaceru. Poszlam w takim razie wziac prysznic zeby miec to juz z glowy i moc sie spokojnie zrelaksowac. Schodze potem na dol, odruchowo sprawdzam wiadomosci, a tam... mail od trenera z plywania. Juz mi gula skoczyla, ze teraz pisze mi, ze mozemy z Bi przyjechac we wtorek, a ja mam mokre wlosy i juz pizame na sobie. Na szczescie odpisywal tylko na mojego maila z wczesniejszego dnia, ze to pierwszy wtorkowy trening, wiec chce go sprawnie przeprowadzic, bez dodatkowych rozpraszaczy. Okey... Nie wiem czym wtorkowy trening rozni sie od sobotniego, ale niech mu bedzie. :D Korzystajac z kolejnego juz, spokojnego wieczoru, przydusilam Kokusia zeby przecwiczyl gre na instrumentach.

Matka, ty znowu zdjecie pstrykasz?! :D
 

Przy okazji dowiedzialam sie, ze musze lepiej pilnowac jak moj syn przygotowuje sie do zajec muzycznych. Bierze bowiem trabke - a tam guziki (czy klawisze, czy jak to zwal) nie nasmarowane olejkiem i utykaja w srodku. Zabiera sie za skrzypce - a one tak rozstrojone, ze nawet ja to slysze z moimi sloniowymi uszami! :O I zamiast 15 minut cwiczen, robi sie pol godziny, bo trzeba wszystko najpierw naoliwic i dostroic... Kiedy juz syn wymeczyl moje biedne uszy, w koncu moglam oddac sie blogiemu nicnierobieniu. Jakies malo relaksujace byly te moje urodziny. ;)

W srode musialam sobie przypominac, ze to nie poniedzialek. Wolne dni w srodku tygodnia, to nie jest dobry pomysl. ;) Rano byly niby 2 stopnie na plusie, ale wial porywisty, lodowaty wicher i odczuwalna wynosila -3. Bi jak zwykle poszla, co prawda w dlugich spodniach, ale w zwyklej i w dodatku krotkawej bluzie. Coz, moje argumenty nie trafiaja tam gdzie trzeba, wiec panna albo sie zahartuje, albo porzadnie rozchoruje i wtedy moze dotrze. Kiedy wrocilam do chalupy, przylecial za mna nawet kiciul, ktoremu najwyrazniej zmarzla czarna dupka. :D Obudzilam Kokusia, ktory wstal jak zwykle z fochem, ale dosc szybko sie rozruszal. Kiedy wyszlismy, dalam mu gruba bluze z podszewka, ale jak na zlosc wiatr troche zelzal i akurat wyszlo slonce, wiec panicz zdziwil sie, bo "bylo calkiem cieplo". Taaa... Po odjezdzie Nika jak zwykle do domu, poogarniac co nieco, wstawic pranie, nakarmic Oreo, potarmosic Maye i czas byl jechac do mojej pracy - nie pracy. ;) W robocie spokoj, bo jakby inaczej. Do szefa przyszedl jakis list, wiec napisalam mu maila i o dziwo zaniedlugo sie zjawil. Widocznie bylo to cos waznego. Przy okazji zobaczyl, ze nadal zjawiam sie w biurze, choc co z tego, skoro i tak nic "pienieznego" z tego nie wynika. ;) Wyszlam po 15, zajechalam do biblioteki, po czym wrocilam do domu na obiad i krotki relaks. Czlowiek chcialby juz klapnac na kanape i odpoczac (psychicznie, bo tak to nie ma po czym), a tymczasem w koncu moglismy pojechac z Bi na basen. Spodziewalam sie, ze pojade, sprawdza jak plywa, a potem od razu ja zapisze. Okazalo sie jednak, ze strasznie teraz wszystko pokomplikowali. Owszem, jedna z trenerek przeprowadzila z Bi "test", czyli sprawdzila jak radzi sobie ze stylami i wytrzymaloscia (wymogiem dostania sie do druzyny jest umiejetnosc przeplyniecia dlugosci basenu bez zatrzymywania sie), ale potem dowiedzialam sie, ze jakas "koordynatorka" musi zatwierdzic jeszcze dokumenty i dopiero wtedy mozna dziecko zapisac. Ale kombinacje! W kazdym razie, trenerka testujaca Starsza, stwierdzila, ze powinna ona trafic do grupy zaawansowanej, albo ewentualnie srednio-zaawansowanej II. Bi oczywiscie stwierdzila, ze narazie woli zostac w tej drugiej, z racji ze jest troche slabsza, a ona chce nabrac wiecej pewnosci. Dla nas to nawet pasuje, bo beda razem z Kokusiem. Jak zwykle okazalo sie, ze maja balagan, bowiem pani koordynatorka wyslala kilka tygodni temu zmiane grafiku, z ktorej wynikalo, ze oba najwyzsze poziomy maja treningi o tej samej porze. Tymczasem na miejscu okazalo sie, ze zaczynaja, owszem, o tej samej godzinie, ale grupa zaawansowana zostaje o pol godziny dluzej. Nikowi juz rok temu trener mowil, ze powinien przejsc do tamtej grupy, ale Mlodszy stwierdzil, ze "w zyciu", bo nie ma ochoty plywac dodatkowe pol godziny. ;) Mam nadzieje, ze z wiekiem do niego dotrze, ze tak wlasnie trenuje sie wytrzymalosc... Po tescie pozwolili Bi zostac na treningu i cale szczescie, bo i tak czekalam na Kokusia, wiec przynajmniej nie musialam specjalnie odwozic corki. Co prawda to autem tylko jakies 2 minutki, ale udalo mi sie zgarnac miejsce niemal pod drzwiami i nie chcialam go stracic. ;)

Akurat obydwoje podplywali do scianki w tym samym czasie
 

Po treningu Nik wyszedl z wody wsciekly, bo jakis chlopak ponoc mu docinal. Ze za wolno plywa (co nie jest prawda) i ze obijal sie w czasie rozgrzewki. To drugie akurat bylo racja, bo sama widzialam i dawalam mu znaki na migi, ze ma sie zaczac ruszac. ;) Ten chlopak wyglada spokojnie na 2-3 lata starszego i zastanawiam sie, ze chce mu sie zawracac sobie glowe takim smarkaczem jak Nik? Z drugiej strony, widzialam jak Mlodszy ochlapal go woda, wiec sama nie wiem kto tam zaczyna... Powiedzialam M., poniewaz to zwykle on jezdzi na basen, zeby mial gowniarza (nie naszego ;P) na oku... Panna Bi za to wyszla zachwycona, ze jak bylo cudownie i ze ona taaak sie cieszy ze znowu plywa i bardzo byla rozczarowana, ze raczej nie ma szans zeby zalatwic papierologie w jeden dzien, zeby mogla przyjechac na trening juz w czwartek, czyli nastepnego dnia. Ze swojej strony jestem baaardzo ciekawa ile ten entuzjazm potrwa. :D

W czwartek moglysmy ze Starsza pospac dluzej niz zwykle, bo dzieciaki na 9 byly umowione do dentysty na kontrole. Kokusia planowalam rowniez obudzic pozniej, ale sam wstal o zwyklej porze. Spodziewalam sie, ze jak kontrola, to luzik, szast - prast i bedzie po sprawie. Jaaasne... :D Dojechalismy pare minut spoznieni bo wszedzie jakies roboty drogowe (jak na zlosc) i na pierwszy ogien poszla Bi. Sprawdzenie poszlo sprawnie, ale okazalo sie, ze z jednej strony ma malutenka dziurke, ktora dentysta zgodzil sie od razu zalatac, a z drugiej jakies przebarwienie, ktore mial sprawdzic. Przeprowadzili ja do drugiego gabinetu, gdzie miala poczekac na lekarza, a potem wzieli Kokusia. U Mlodszego wszystko faktycznie poszlo sprawnie i zadnych nowych ubytkow nie zarejestrowano, choc higienistka zauwazyla, ze kawaler nie domywa przednich zebow przy dziaslach. Trzeba mu bedzie przypominac przed myciem... Tymczasem przeglad Nika skonczono, a Bi dalej czeka! Ja siedze z nia w gabinecie, Mlodszy lazi miedzy nami a poczekalnia z zabawkami... Lekarz mial sie zjawic za kilka minut, a minelo juz spokojnie 20... Zrobila sie 10:11. W dodatku zapomnielismy, ze po fluoryzacji nie mozna jesc nic chrupkiego, a panna spakowala sobie do szkoly same chrupiace przekaski. Nie bylo w dodatku pewne czy zdazy w ogole na dluga przerwe (jedyna, podczas ktorej moga zjesc, bo inne sa za krotkie), ktora juz sie zaczela. Zaczela jeczec zebysmy zajechali po drodze po cos do jedzenia, a ja chcialam jak najszybciej odstawic dzieciaki do szkoly. Bi zaczyna lekcje o 7:40, wiec stracila juz ponad 3 godziny... Nik dodatkowo marudzil, ze nie zdazy na flex time, czyli czas ktory dzieciaki moga wykorzystac na podokanczanie jakichs zadan, poproszenie nauczycieli o wytlumaczenie czegos, albo po prostu czytanie. Kawaler planowal odrobic prace domowa, ktorej znow zapomnial wziac do domu. :O Czas "dowolny" zaczynal sie za pol godziny, a przeciez w gre wchodzilo nie tylko doczekanie sie w koncu lekarza, ale jeszcze zalatanie tej dziury! :O W koncu, wkurzona, stwierdzilam ze dluzej nie czekam. No w kulki sobie leca! Podeszlam do recepcji i umowilam sie na osobna wizyte. Fajnie byloby to zrobic za jednym zamachem, ale jak ze zwyklej kontroli oraz czyszczenia miala nam sie zrobic 2-godzinna wizyta, to ja dziekuje! Odwiozlam najpierw Bi bo ona najwiecej juz stracila z lekcji, a potem Kokusia, ktoremu przepadlo "tylko" jakies 1.5 godziny. Planowo mialam potem jechac do domu, bo nie zamierzalam tego dnia pojawiac sie w pracy. Rano jednak przyszedl formularz z druzyny plywackiej, ktory musialam wypisac, zeskanowac i odeslac. Nie liczylam, ze da sie zalatwic oficjalny zapis Bi w ten sam dzien, ale jednak stwierdzilam, ze wypelnie, odesle i zobaczymy. Niestety, drukarka w domu wiecznie ma zaschniety tusz, bo praktycznie jej nie uzywamy, musialam wiec zrobic to w pracy. Logiczniej byloby najpierw odstawic Kokusia, a potem Bi, z racji ze moja praca znajduje sie doslownie za rogiem od jej szkoly, no ale zalezalo mi zeby znalazla sie w placowce jak najszybciej. Pojezdzilam wiec sobie troche bez sensu w kolko, ale trudno. W robocie niezle mi sie trafilo, bo akurat jakas firma sie reklamowala, a wtedy rozdaja rozne darmowe pierdolki. Zgarnelam dwa breloczki na walizki, bo pomyslalam, ze akurat przydadza sie do Polski. A dla Potworkow udalo mi sie dostac fajne, asymetryczne plecaczki do przelozenia przez jedno ramie. Mieli dodatkowo kawe i paczki, wiec prawie sie poplakalam ze szczescia, bo od rana jezdzilam o suchym pysku. :D Wydrukowalam formularz, wypisalam i zeskanowalam, po czym odeslalam i chwilke sprawdzalam jeszcze maile i takie tam, skoro juz bylam w robocie. Okazuje sie, ze ta koordynatorka z basenu dziala bardzo sprawnie, bo niecala godzinke pozniej dostalam maila, ze wszystko jest ok i Bi moze zaczac treningi tego samego dnia. Wrocilam do chalupy i choc mialam juz ochote tylko klapnac na kanape z kawa, zaplanowalam sobie na ten dzien odkurzyc i pomyc podlogi na dole, wiec bez entuzjazmu, ale sie za to zabralam. Wlasciwie ledwie skonczylam, a wrocila do domu Starsza. Bardzo sie ucieszyla, ze moze jechac na trening, ale przerazona zabrala sie natychmiast za prace domowa, ktorej tego dnia miala zatrzesienie. To znaczy, pare rzeczy to projekty, ktore byly do oddania kolejnego dnia, ale wiedziala o nich od jakiegos czasu, wiec taki natlok zrobil jej sie w sumie na wlasne zyczenie. ;) Tak czy owak, siedziala nad papierami i kompem przed obiadem, w jego czasie oraz po nim... Wrocily chlopaki, zjedli i Nik stwierdzil, ze prace domowa odrobi sobie znow w czasie dowolnym. Tym razem jednak mial ja ze soba, wiec przydusilam zeby usiadl i ja zrobil, a nie wymyslal. Przyszla pora na trening, gdzie Bi pedzila jak na skrzydlach, a Kokusiowi najwyrazniej udzielil sie jej entuzjazm, bo tez nie marudzil. Najmniej chyba chcialo sie jechac M., ktory w tym czasie mial pocwiczyc na silowni. Zaproponowalam, ze ja pojade z dzieciakami, ale stwierdzil, ze sie zmusi. No to ok. W sumie to i tak czulam sie srednio, bo wyraznie cos mnie rozkladalo. W gardle mialam jakas kluche, a z nosa cieklo coraz mocniej. Z checia skorzystalam wiec z mozliwosci zostania w cieplej chalupie. Samotny czas zlecial niewiadomo kiedy i zaraz cala moja "banda" wrocila. Bi ponownie zachwycona, stwierdzila ze ona chce jezdzic na wszystkie 4 treningi w tygodniu. Nadal zastanawiam sie ile ten entuzjazm potrwa. :D Nik az takiego zapalu nie ma, mimo ze tym razem byl nasz sasiad, ktory najwyrazniej wrocil tez na plywanie, wiec mial kolege. Juz jednak zaczal marudzenie, ze nie chce jezdzic na treningi w poniedzialki, bo tak ciezko jest rozpoczynac tydzien od dodatkowych zajec. ;)

W piatek trzeba juz bylo wstac normalnie. Poniewaz jednak ten tydzien byl ogolnie caly jakis bez ladu, skladu i organizacji, wiec i tego dnia tradycji musialo sie stac zadosc. :D Jak zwykle, o 7:05 wyszlysmy z Bi z domu. Na przystanku stal juz chlopiec z drugiej czesci osiedla, wiec panna pomaszerowala sama, a po chwili tata podwiozl jej kolezanke. Autobus przyjezdza czasem juz o 7:09, a czasem dopiero o 7:18, wiec dzieciaki czekaly, a ja rzucalam Mayi pileczke. Zrobila sie jednak 7:20, a autobusu nie ma. Sprawdzilam maile czy moze bylo cos o opoznieniu, ale nie. O 7:25 zadzwonilam do firmy autobusowej spytac co sie dzieje. Babka sprawdza i mowi... ze autobus juz jest w szkole i ze byl na naszym przystanku o 7:08! Mowie babce ze niemozliwe, bo Bi czeka od 7:05, wiec autobus musial w ogole ominac nasz przystanek. Babka sprawdza jeszcze raz, ale przekazuje ze kierowca twierdzi, ze byl o 7:08. Nosz kur*wa! Zawsze to samo! Pewnie jakis nowy, albo z nowa trasa i sie pomylil, ale zamiast sie normalnie przyznac, to bezczelnie klamie! Mowie kobiecie, ze oprocz mojej corki, na przystanku jest dwoje innych dzieci, wiec to nie tak, ze my sie spoznilysmy, a teraz zwalamy wine na autobus, tylko on faktycznie nie dojechal. Pozniej okazalo sie, ze tamten chlopiec czekal juz od 7:01, wiec nie, nie doszlysmy na przystanek za pozno! Dopiero wtedy kobieta odpowiedziala, ze jeden z autobusow zawroci i za chwile po dzieciaki przyjedzie, ale w tym momencie juz i tak stwierdzilam, ze zawioze dziewczyny. Zawolalam wiec Bi i powiedzialam, zeby wypatrywaly z kolezanka autobusu i jakby dojechal, to niech wsiadaja, a jak nie dojedzie, to tylko szybko dam Nikowi sniadanie i je zawioze. Wpadlam do domu, a moj syn, ktory wczesniej obudzil sie o 6:40 i ogladal cos na tablecie, jednak polozyl sie spowrotem i spal w najlepsze! :O Obudzilam go, nalalam mu mleka do platkow, wytlumaczylam, ze ma sie szykowac, a ja musze zawiezc dziewczyny i zaraz wroce. Po czym wskoczylam w auto i popedzilam na przystanek. Pannice wsiadly, a ja spytalam chlopca czy nie chce zeby jego tez podwiezc, stwierdzil jednak ze pojdzie po tate. Nie, to nie. ;) Szkoda mi bylo troche tego autobusu ktory zawrocil po nich, ale trudno, niech firma przewozowa lepiej szkoli kierowcow i nie klamie w zywe oczy. Zreszta, po drugiej stronie osiedla stoi zawsze jeszcze jedna dziewczynka, wiec kto wie, moze ona nadal czekala... Byla juz 7:35, a dziewczyny zaczynaja lekcje o 7:40, wiec dojechaly solidnie spoznione. Wrocilam do chalupy dosc poznawo, bo wszedzie byly poranne korki. Myslalam, ze na spokojnie sie ogarne, a tymczasem zrobila sie 8:06, wiec zostalo jakies 15 minut do wyjscia. Zawiezienie Bi oznaczalo bowiem, ze musialam zawiezc i Kokusia, bo jego autobus przyjezdza okolo 7:50, wiec juz dawno odjechal... Z Mlodszym na szczescie byla to juz jazda na spokojnie, bo mielismy sporo czasu. Dojechalismy z 4-minutowym zapasem. Po odwiezieniu kawalera wrocilam do domu, bo nie mialam zadnych rzeczy do pracy i nadal bylam w spodniach dresowych. Nakarmilam kiciula, wypuscilam Maye, przebralam sie i pojechalam. I po fakcie stwierdzilam, ze moglam zostac w chalupie. Dzieciaki mialy bowiem normalnie lekcje, ale teoretycznie tego dnia obchodzony byl Veterans' Day. Akademia medyczna, do ktorej nalezy budynek w ktorym pracuje, miala wolne i my oficjalnie tez mielismy je wpisane w kalendarzu, zanim wszyscy poszli na przymusowe zwolnienie. Poniewaz obecnie zadne kalendarze nie obowiazuja, wiec stwierdzilam, ze posiedze w biurze pare godzin, sprawdze poczte (zapomnialam, ze tego dnia nie jezdza listonosze), itd. Budynek byl jednak doslownie na wpol wymarly. Az dziwnie bylo chodzic korytarzami... :D Z pracy wyszlam jeszcze szybciej niz zwykle, bo nie tylko musialam pojechac po spozywke, ale zdazyc odebrac Bi ze szkoly. Panna zostala bowiem na dodatkowej matematyce, co tym razem bylo wrecz konieczne, bo dzien wczesniej przez dentyste stracila lekcje i nie byla pewna jak odrobic prace domowa. Udalo mi sie wymierzyc czas niemal idealnie i pod szkola czekalam niecale 10 minut. Wykorzystalam je na wyslanie zaleglych wiadomosci i wykonanie telefonu, wiec nawet sie nie ponudzilam. Starsza w koncu wylonila sie ze szkoly i wrocilysmy do domu. Wielka ulga bylo, ze nie musialam sie juz nigdzie wiecej ruszac, bo przeziebienie trzymalo mnie w najlepsze. Moze z nosa bardzo nie kapalo, ale wyraznie byl lekko przytkany, a dodatkowo rypala mnie glowa i bolaly miesnie. Takie niewiadomo co, bo bez goraczki, ale objawy jakby lekko grypowe. Super... :/

Do nastepnego razu!