Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 30 sierpnia 2013

Posty wracaja do normy

Czyli znow sobie pomarudze. A co, czyta mnie wiekszosc matek z dziecmi w tym samym wieku co moje, a ja potrzebuje posluchac, ze nie tylko ja tak mam! ;)

Dzis wolne, prezent dla calej firmy od szefa. A w poniedzialek jest tutaj swieto, wiec mam dlugi weekend... Super, nie? Co mi wiec nie pasi?

Cala szczesliwa wybieglam wczoraj z pracy, polecialam po Bi, a tu na dzien dobry opiekunka informuje, ze mala wstala z drzemki z goraczka. Rzeczywiscie, rozpalona jak piec, wypieki na buzi, szkliste oczy... Co nie przeszkodzilo jej po drodze zauwazyc dwa pieski i cos, co moglabym przysiac bylo kolejnym psiakiem, ale Bi uparla sie, ze to "iiihaaa" (kon, jakby ktos mial watpliwosci ;) ) i koniec. A wiec samopoczucie w miare...

Pocieszajace jest, ze najprawdopodobniej podlapala wirusa od innego chlopca, ktory chodzi do jej opiekunki. Podobno krazy jakas zaraza. Sama goraczka, bez innych objawow, przez 2-3 dni. Potem powinno samo przejsc. No ale Bi pochoruje sobie akurat przez caly dlugi weekend...

Oczywiscie taka ze mnie matka od stu bolesci, ze syropu przeciwgoraczkowego dla dzieci w domu brak. Jest tylko niemowlecy. Co robic, zaaplikowalam jej maksymalna dawke. Co to w koncu za wielka roznica czy dziecko ma 23 czy 28 miesiecy? ;) Najwazniejsze, ze pomoglo.

Ale nocke i tak mialam "ciekawa".

O 20:30 Bi padla jak mucha. Myslalam, ze wymeczona goraczka bedzie spac jak zabita. Naiwna!

21:00. Ryk. Dziecko nadal rozpalone, belkoce cos wpol sennie. Pewnie jej goraco. Albo zimno, bo czuje, ze ma dreszcze. Udaje mi sie przekabacic ja, zeby sie polozyla, klade sie obok. Co chwila macam jej glowe. Na szczescie po chwili dreszcze mijaja a i czolo robi sie chlodniejsze.

22:45. Wycie. Malo nie zabijam sie o wlasne nogi. Tym razem goraczka wyraznie spadla, za to dziecko cale upocone, mokre. Poduszka tez mokra. I jak tu spac? Ale z mama sie da. I na drugiej stronie poduszki.

24:55. Szloch. Pedze. Dziecko nadal sie poci, ale glowa juz chlodna. Zasypia, ale koniecznie wtulona w zesztywniala matke.

3:00. "TAAATAAA!!!". Przynajmniej wreszcie nie mama. M. idzie usluznie do corki, ale po chwili wraca z wiadomoscia, ze ta glowe znow ma goraca i pyta gdzie posialam syrop na goraczke. Dobre sobie, postawilam na szafce w pokoju Bi, zeby byl pod reka!

Nik litosciwie przespal cale nocne zamieszanie. Do 4:30. O 4:30 obudzil sie na cyca. Nakarmiony poszedl spac. Nie na dlugo. O 5:40 zbudzil sie i dobitnie domagal noszenia do ponownego zasniecia. Potem ryk znow o 6:30. Tutaj juz mialam dosyc i klnac pod nosem, wpierdzielilam go do bujaka...

Wreszcie dzieciaki daly nam pospac do 8:00, ale i tak wstalam polprzytomna...

Jakby choroba Bi to malo, Nik odkryl, ze zeby sluza do gryzienia. I zgrzyta sobie nimi radosnie po meblach i zabawkach. Oraz niestety zaczal gryzc matke podczas karmien... Kurcze, chce kontynuowac karmienie piersia do jego roczku, ale zaczynaja mnie dopadac watpliwosci. Bo pol biedy jak Nik jest senny albo bardzo glodny. Wtedy mi nic nie grozi. Ale niech no nie chce mu sie spac albo jesc, to koniec. Wbija mi te swoje dwa zabki w brodawke i ma w glebokim powazaniu moje sykniecia bolu. To juz jest trudne do zniesienia, a on ma dopiero 2 zabki. Co bedzie jak dorobi sie wiekszego zestawu??? Kurcze, Bi karmilam 15 miesiecy i ugryzla mnie moze raz czy dwa razy, a i to jestem przekonana, ze tylko niechcacy zahaczyla zebami! A ten maly galgan??? Gryzie przy niemal kazdym karmieniu i jeszcze sie szelmowsko usmiecha!

Ma szczescie maly potwor, ze urokowi tego usmiechu trudno sie oprzec! ;)


środa, 28 sierpnia 2013

Studia w Stanach

Jakis czas temu, przy okazji odebrania przeze mnie dyplomu, Meg prosila o posta, opisujacego jak wygladaja tutaj studia wyzsze. Tyle sie dzialo na biezaco, ze dopiero ostatnio mialam czas przysiasc i zebrac mysli. Ostrzegam lojalnie, ze post bedzie dlugi, bo tutejszy system jest zupelnie inny niz polski i bardziej pokomplikowany.

Zeby lepiej zrozumiec tutejsze zasady, trzeba sie cofnac az do liceum, czyli tutejszego high school. Mialam do niego przyjemnosc chodzic kilkanascie lat temu, kiedy poraz pierwszy przekroczylam granice tego kraju jako oficjalny rezydent. Uczeszczalam zaledwie dwa miesiace, bo zycie mi sie pogmatwalo, musialam wrocic do Polski, tam skonczylam studia i do USA powrocilam na stale juz z dyplomem magistra. Ale co sie napatrzylam i nadziwilam, to moje. ;)

Ale wrocmy do high school. Kazdy Polak bez namyslu powie Wam, ze poziom nauczania jest tutaj smiesznie niski. To stwierdzenie nie jest do konca sprawiedliwe. Podstawowka, gimnazjum (middle school - tutaj klasy 6-8) - zgadza sie. Natomiast w high school wiele przedmiotow ma rozne poziomy trudnosci. Uczen moze nawet w srodku semestru "przeskoczyc" na wyzszy poziom, jesli nauczyciel widzi, ze na obecnym swietnie sobie radzi. Mnie np. chciano po kilku tygodniach przeniesc na wyzszy poziom matematyki. Tak samo, slynne sceny filmowe z sekcja zab i myszy. Takie zajecia odbywaja sie na specjalnym poziomie biologii, przeznaczonym dla uczniow chcacych w przyszlosci studiowac na kierunkach naukowo - przyrodniczych. Przedmioty wybierane sa w wiekszosci przez samych uczniow (z wyjatkiem kilku obowiazkowych) i nie ma podzialu na "klasy" na podstawie rocznikow. Na ten sam poziom przedmiotu moga uczeszczac uczniowie z pierwszego roku, jak i z ostatniego, w zaleznosci od indywidualnych zdolnosci i zainteresowan.

Po high school, uczniowie chcacy dalej sie edukowac, wybieraja albo college, albo uniwersytet. College jest czyms w rodzaju naszych szkol policealnych i pomaturalnych. Nauczaja one juz konkretnego zawodu i daja tytul. Znam jeden - Associate Degree, ale moze ich byc wiecej. Jesli natomiast uczen chce zdobyc konkretny stopien naukowy, wybiera uniwersytet. Studia odbywaja sie na dwoch stopniach - undergraduate i graduate, czyli nasze odpowiedniki licencjatu i magistra.

Nie kazdy uczen uczeszczajacy do high school wie oczywiscie, jaki kierunek chce w przyszlosci studiowac. Czesto wybieraja przedmioty na nizszym poziomie, zeby sobie ulatwic zycie. Dlatego, bez wzgledu na to czy chodzi do college'u czy na uniwersytet, student musi na poczatku uczeszczac na ogolne przedmioty, takie jak angielski, matematyka, chemia czy literatura. Tu rowniez przedmioty sa podzielone pod wzgledem trudnosci. Kazdy (przedmiot, nie student) ma przypisany numer od 100 do 500. Przedmioty z numerem sto costam sa najlatwiejsze, a te z numerkiem piecset cos, najtrudniejsze. Podobnie jak w high school, studenci sami wybieraja sobie zajecia. Kazdy ma przypisanego doradce, z ktorym spotyka sie raz w semestrze, zeby omowic dalszy plan studiow. Z nim przygotowuja sobie grafik na nastepny semestr. W zaleznosci od dalszych aspiracji studenta, doradca zaznacza, ze musi np. zdac matematyke na poziomie 300, lub historie na poziomie 200. Przedmioty, ktore nie beda studentowi potrzebne w dalszej specjalizacji, moga byc zaliczone na najnizszym poziomie, czyli 100.

Studiowac mozna na pelen lub czesciowy etat. Etat "czesciowy" nie oznacza tutaj studiowania w weekend, ale mniejsza ilosc przedmiotow (u mnie bylo mniej niz 3) na semester. Poniewaz wiekszosc studentow pracuje nawet studiujac na caly etat, rozne przedmioty sa oferowane rano lub popoludniu, mozna je wiec dobrac do grafiku w pracy.

Jako posiadaczce polskiego dyplomu, udalo mi sie "przeskoczyc" caly poziom undergraduate (licencjat) i zaczelam studia juz na poziomie graduate, czyli naszej magisterki.
Jak to wygladalo w praktyce? Tak jak pisalam wyzej, studenci sami wybieraja tu przedmioty, nie ma tych samych ludzi na "roku". Na zajeciach moga byc jednoczesnie studenci konczacy licencjat, jak i magisterke. Kazdy przedmiot ma przypisana liczbe "kredytow" (credits), w zaleznosci od poziomu i "intensywnosci". Oprocz tego, za kazdy przedmiot dostaje sie normalna ocene, na podstawie ktorej nalicza sie srednia. Kredyty przyznawane sa za zaliczenie przedmiotu, bez wzgledu na koncowa ocene. Przecietnie, za zaliczony przedmiot otrzymywalo sie 3 kredyty. Mialam jednak jeden obowiazkowy przedmiot, za ktory byl tylko 1 kredyt, a np. seminarium przygotowujace do pisania pracy magisterskiej warte bylo 6 kredytow. Za niektore przedmioty oferujace wyklady i laboratoria, jesli wybralo sie same wyklady (mozna tak!), dostawalo sie 2 kredyty. Te cale kredyty to dla mnie smieszny system, ale to one sa wyznacznikiem postepow w studiach. Np, zeby dostac tytul magistra musialam zdobyc 30 kredytow, czyli musialam zdac srednio 10 przedmiotow. Jako magistrantka, moglam wziac tylko 2 przedmioty z numerkiem 400, reszta musialy byc 500. Mialam swojego doradce, ktory pomagal mi co semestr wybrac kolejne przedmioty. Oferowane sa one w systemie corocznym lub co dwurocznym. Trzeba wiec pilnowac, jesli ma sie jakis upatrzony albo obowiazkowy przedmiot, bo mozna nagle zostac na semestr bez zajec. :)

A tak w ogole to magistra mozna tu zrobic na dwa sposoby. Jeden, to wybrac badanie/ eksperyment i opisac to w pracy magisterskiej. Drugi, to zdac egzamin. Poniewaz ja wybralam ta pierwsza opcje, nie wiem dokladnie na czym ten egzamin polega. Pytalam jednak kiedys szefa i powiedzial mi, ze przy przegladaniu CV potencjalnych kandydatow na stanowiska patrza na to i wola jednak ludzi, ktorzy napisali prace magisterska.

Z kazdego przedmiotu mialam dwa egzaminy - jeden w srodku semestru i drugi na jego koniec. Dodatkowo byly osobne testy z laboratoriow. Oprocz tego, na kazdym przedmiocie, kazdy student mial obowiazek przynajmniej raz (czasem wymagali dwa razy, zalezy od profesora) przygotowac ustna prezentacje na dowolny (ale zwiazany z przedmiotem) temat.
Dygresja: w Stanach, juz od podstawowki, klada nacisk na ustne prezentacje. Od najmlodszych klas, dzieci maja tzw. "show and tell". Maja wybrac sobie cokolwiek (moze to byc ulubiona zabawka, zwierzatko, itd.), przyniesc do szkoly i opowiedziec o tym przed cala klasa. Dla mnie brzmi to jak koszmar, ale pewnie dlatego tak niewiele jest tutaj niesmialych osob. Dzieci od malego sa zmuszane do pozbywania sie strachu przed publicznymi wystapieniami i wypowiadaniem wlasnego zdania. Ze wzgledu na wlasne dzieci bardzo mi sie to podoba.

Studia sa tu odplatne. Uczelnie panstwowe, czyli stanowe sa nieco tansze, co nie oznacza niestety "tanie". Jest znizka dla osob studiujacych na pelen etat, bo placa one konkretna sume, bez znaczenia ile biora przedmiotow. Osoby studiujace na czesciowy etat, placa od "kredytu", czyli np. jesli wezma 2 przedmioty warte 3 kredyty kazdy, musza zaplacic za 6 kredytow. W czasie kiedy ja studiowalam, kazdy kredyt kosztowal okolo 350 dolarow. Oprocz tego, co semestr jest jeszcze niewielka oplata za rejestracje na wybrane przedmioty. Studiujac na uczelni stanowej, mozna ubiegac sie o pomoc finansowa, ktora podobno mozna dostac dosc latwo. Podobno, bo ja jej nie dostalam. Otrzymalam za to list stwierdzajacy, ze jako "graduate student" czyli magistrant, jestem dorosla i odpowiedzialna za siebie i pomoc mi nie przysluguje. A w tym czasie pracowalam jako kelnerka, wiec kokosow nie zarabialam... Po tej odmowie zostalam oczywiscie zasypana ofertami pozyczek studenckich, na ktore sie nie zdecydowalam, bo nie rajcowala mnie za bardzo mysl, zeby splacac je jeszcze przez 10 lat od ukonczenia szkoly. "Uratowalo" mnie tylko to, ze mieszkalam wtedy z tata, wiec placilam tylko minimalne rachunki. Jakos udawalo mi sie wiec uciulac na oplaty za kazdy nastepny semester.
Podobno jednak, w high school, jesli wykaze sie talent jakims kierunku, szybko pomagaja uczniom zdobyc roznorakie stypendia, a jesli studiuje sie od poczatku, czyli od licencjatu, pomoc finansowa dostaje sie dosc latwo (oczywiscie zalezy to od zarobkow rodzicow i samego studenta, bo pamietajmy, ze tutaj prawie WSZYSCY pracuja, chocby na pol etatu, od 15-16 roku zycia).

Uczelnie stanowe sa tu niestety uznawane za gorsze niz prywatne. Rozmawialam kiedys z szefostwem, przy okazji zatrudniania nowego pracownika. Jednym z argumentow na zatrudnienie konkretnego chlopaka bylo to, ze skonczyl bardzo dobry (oczywiscie prywatny) uniwersytet. Szef szybko dodal przepraszajaco, ze oczywiscie sama szkola nie swiadczy o tym, ze dana osoba bedzie dobrym pracownikiem. Ale pokazuje to tutejsza mentalnosc przy zatrudnianiu. Wiadomo, drozsza szkola = lepszy sprzet, wiecej zajec laboratoryjnych = bardziej doswiadczony i "obyty" pracownik.
Chyba nikogo teraz nie zdziwi, ze w momencie narodzin dzieci, zalozylismy im konta, na ktore co miesiac wplacamy sumke pieniedzy. Miejmy nadzieje, ze przez 17 lat (obowiazek szkolny zaczyna sie tu w wieku 6 lat, wiec na studia mlodziez idzie o rok wczesniej niz w Polsce) uzbiera sie tam wystarczajaco, zeby zaplacic za chociaz kilka pierwszych semestrow szkol wyzszych.

Ciekawostka 1: legitymacja studencka na moim uniwerku sluzyla jednoczesnie za karte platnicza (zreszta miala format karty kredytowej). Moglam robic sobie na nia przelew i potem korzystac z niej na terenie kampusu. :)

Ciekawostka 2: w bibliotece nie wypozycza sie tu podrecznikow. Podreczniki trzeba kupic (nowe lub uzywane, chociaz roznica cenowa jest zalosna). Na koniec semestru mozna je sprzedac, ale daja za nie grosze w porownaniu z oryginalna cena. Ksiazki sa tu naprawde drogie. Ich cene pokrywa pomoc finansowa, jesli jest sie szczesciarzem ja otrzymujacym.


Gratuluje tym, ktorzy dobrneli do konca. Nie boli Was glowa? Bo mnie rozbolala... :) Inaczej jest jak czlowiek tym zyje i wszystko wydaje sie oczywiste, ale kiedy zaczelam to spisywac, to stwierdzam, ze w Polsce jakos logiczniej sie studiowalo... :)

Jesli ktos rowniez studiowal w Stanach i chcialby cos dodac, sprostowac lub poprawic, zapraszam. Ja opisalam tylko moje, subiektywne doswiadczenia. :)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Oops, I did it again!

Znowu, cholera! Znowu przyjechalam do pracy z fotelikiem Nika! Wrrrrr...

I ponownie, w tyl zwrot i spowrotem do domu przeklinajac Babcie Skleroze!

Chyba czas zainwestowac w jeszcze jeden fotelik... Dla Bi mamy dwa, bo M. rano zawozi ja do opiekunki, a ja po poludniu ja odbieram. Nika wozi glownie M., wiec fotelik jest tylko w jego aucie. Ale do jasnej ciasnej, ile mozna miec pierdzielonych fotelikow??? To juz by byly 4! A wlasciwie 5, bo mamy jeszcze stary fotelik malego, z ktorego juz wyrosl! Przy dwojce dzieci mozemy spokojnie otworzyc sklep z uzywanymi akcesoriami dzieciecymi, naprawde!

Kiedy podjechalam, M. wyszedl do mnie, zeby wziac ten durny fotelik. Nie bylo go w domu raptem 30 sekund. Jak sie okazuje to wystarczajaco dla dwojki dzieci, zeby narobic balaganu na pol godziny sprzatania, a raczej wycierania. Co sie stalo? Ano, najpierw Niko dorwal sie do psiej miski z woda i zaczal sobie chlapac. Kochana coreczka chcac oszczedzic tatusiowi sprzatania, zabrala bratu "zabawke" i postawila na blacie w kuchni. Tyle, ze juz pusta. Bo przy okazji wylala cala zawartosc na siebie, Nika i pol kuchni...

M. potem do mnie zadzwonil i gderal, ze musial przebrac Bi, a nie zna sie na dziewczynskich ubraniach i nie jest pewien czy zolte spodenki pasuja do bluzeczki z fioletowymi kokardkami i kolorowymi konikami. :)

A ostatnio dosc czesto nachodzi mnie mysl, ze jestem szczesciara. Wiem wiem, nieczesto pisze to tu, na blogu, wiec musze chyba oprawic w ramke i powiesic na scianie! Maruda i zrzeda ze mnie, nigdy tego nie ukrywalam. Wystarczy przeczytac moj opis. :) Zazwyczaj raczej uzalam sie nad soba i narzekam jaka jestem zmeczona i nerwowa. No bo jestem! :)

Ale jakos ostatnimi czasy mam "szczescie" trafiac czesto na blogi dziewczyn zmagajacych sie z bezplodnoscia, walczacych o ciaze i wlasnego malucha. Lykajace tabletki, robiace sobie zastrzyki, spedzajace godziny (i fortune) w klinikach. I modlace sie co miesiac o cud, ktory nie nadchodzi... Przez 3 lata staran o Bi bylam jedna z nich. I rownie dobrze moglabym to ja wtedy pisac te smutne choc jednoczesnie pelne niesmialej nadziei posty...

Dlatego mam szczescie, ze mam moje dwa Potworki. Codziennie tuzin razy wyprowadzaja mnie z psychicznej rownowagi i przyprawiaja o zawal lub przynajmniej o palpitacje serca. Ale kiedy Bi obejmuje mnie opalonymi lapkami i daje buziaka na dobranoc, albo placzacy w nocy Nik natychmiast sie uspokaja i kladzie mi glowke na ramieniu kiedy wezme go na rece, to lzy staja mi w oczach i wyc mi sie chce. Z milosci. Ze szczescia, ze ich mam. :)

niedziela, 25 sierpnia 2013

Rok temu...

... bylo tak:



Suknia daleka od wymarzonej, ale 6-miesieczny ciazowy brzuszek niestety trudno juz wcisnac w dopasowany fason... Wesele tez nie wymarzone, ale zza oceanu trudno cos zorganizowac i dopilnowac... Na szczescie facet sie zgadza, uff... ;)

To dopiero rok, a jednoczesnie JUZ rok...

Dopiero, bo w porownaniu z "cywilna" rocznica, rok to nic...

Juz, bo tyle sie w ciagu tego roku wydarzylo. Goraczkowe wykanczanie pracy magisterskiej, narodziny synka, pierwsze tygodnie i miesiace jako "podwojna" mama, powrot do pracy po macierzynskim...

Najbardziej uplyw czasu przypomina mi Niko. Byl swiadkiem naszego slubu jako juz wyraznie zaokraglony brzuch. A teraz? Raczkuje po calym domu, wstaje i pomalu staje sie malym chlopczykiem zamiast dzidziusia... :)

piątek, 23 sierpnia 2013

Wypadki chodza po dzieciach

Zanim ktos sie wystraszy: nic powaznego sie nie stalo i nikt nic sobie nie uszkodzil! :)

Ale talent do zbierania "bu-bu", jak to okresla Bi, to moje dzieci maja niesamowity! Zreszta, nie sadze, zeby akurat moje mialy patent na takie przypadki. Zapewne kazda mama malego dziecka przynajmniej raz dziennie wstrzymuje oddech z przerazeniem patrzac na wyczyny swojej pociechy. :)

Nie ma co przedluzac, przechodze do sedna. Jeden dzien wystarczyl Bi, zeby:

Gramolac sie (a raczej skaczac) na ojca, stracic rownowage, rabnac buzia prosto w jego czolo i rozciac warge (wewnatrz). Nie jestem wrazliwa na takie widoki, ale tym razem zrobilo mi sie goraco kiedy zobaczylam buzie pelna krwi...

Uprzec sie, zeby pchac wozek brata po podjezdzie, potknac sie i zedrzec do krwi oba kolana...

Bujajac sie na hustawce w domu, wychylic sie za mocno i rabnac centralnie we framuge drzwi. Guz byl wielkosci (i koloru) sliwki!

A brat, zeby nie byc gorszym, stanal swoim zwyczajem na czworakach z wyprostowanymi nogami, przechylil sie za mocno do przodu i... wywinal fikolka! Wylozyl sie na szczescie na mieciutkim i puchatym dywanie. Przez kilka sekund byl w takim szoku, ze lezal cicho, a potem zaczal zawodzic, jakby stala mu sie niewiadomo jaka krzywda... :)

Poza tym, trzeba teraz chodzic za Nikiem krok w krok, bo caly czas probuje wstawac. Czesto obiera sobie niestety kiepski mebel za cel. Na przyklad nasz stolik w salonie. Uwiesza sie na jego brzegu obiema raczkami jak malpka, ale poniewaz nie moze sie o niego swobodnie oprzec (za wysoko!), to nogi zeslizguja mu sie pod stol i tak pol-wisi jeczac rozpaczliwie. Wyglada to przekomicznie, ale zdjecia nie bedzie, bo w tym czasie zawsze siedze za nim i go asekuruje. Szybko braknie mu sil i leci prosto na glowe... :)

Chyba wystarczy wrazen jak na jeden dzien...

A ostatnie dwa dni to jakis koszmar. Maly marudzi, poplakuje, wybudza sie w nocy... Podejrzewam, ze ida gorne jedynki lub dwojki. Chodze dzis jak polzywa, bo spedzilam godzine noszac go na rekach o 1 nad ranem. Zasnal w koncu na dobre okolo 2, a o 4 znow zbudzil sie na karmienie. A potem poranna pobudka o 6:30. Ten to ma zdrowie...

A wczesniej, o 11 obudzil mnie pies. Niewiadomo po co zaczal jak glupi drapac w dywanik w przedpokoju. Drapal w ten chodnik i drapal. I drapal. I drapal. A ja spac nie moglam. W koncu wkurzona wstalam, opierdzielilam siersciucha i kazalam wracac na poslanie. Nawet zwierzak przeciwko mnie!

środa, 21 sierpnia 2013

Kontrola i z serii: humor z pracy

Przezylam wczorajszy dzien. W sumie nie bylo zle, chociaz super tez nie bylo. Juz na sam koniec wkurzyl mnie jeden z inspektorow. Stwierdzam, ze jestem zbyt niesmiala i zdecydowanie za grzeczna, dlatego latwo mnie przegadac. W szczegoly nie chce sie wdawac, ale naprawde najbardziej nienawidze, jak ktos lapie sie jednego slowka z mojej wypowiedzi i na podstawie tego jedynego sloweczka, probuje mi udowodnic, ze nie znam naszych systemow i nie wiem o czym mowie! Niech sobie szanowny Pan Dupek wyobrazi, ze z naszymi przepisami pracuje ponad 7 lat, biore regularny udzial w ich zmianie i udoskonalaniu, a w Kontroli Jakosci pracuje od lat 4. Zatem naprawde wiem, jak funkcjonuje nasze laboratorium. Tylko, do cholery, musialabym najpierw zdolac dojsc do slowa i dokonczyc wypowiedz, a to nie bylo mi dane! Uuuch!!!

Koniec, kropka, nie chce mi sie juz do tego wracac, bo znow krew zaczyna mnie zalewac...

Na szczescie koledzy w pracy znow nawiazali burzliwa konwersacje podczas lunchu i usmialam sie tak, ze niemal sie zakrztusilam. :)

A zaczelo sie niewinnie, ale u nas z reguly tak sie wlasnie zaczyna. :) Jedna z dziewczyn opowiadala, ze probuje zdobyc dla swojego psa zaswiadczenie, ze jest psem terapeutycznym. Jej suczka regularnie zabierana jest do Domu Starcow, gdzie dotrzymuje towarzystwa oraz dostarcza rozrywki struszkom. I tak rozmowa zeszla na Domy Starcow. Kolega opowiadal jak pojechal odwiedzic babcie ze swoim nowo narodzonym synkiem i wszyscy mieszkancy Domu wylegli z pokoi, zeby podziwiac niemowlaka.
W tym miejscu zaczelismy zgodnie ubolewac nad losem takich samotnych dziadkow i babc, ze nie maja na codzien zadnego urozmaicenia i rozrywek. Az jeden z kolegow napomknal:
- Oprocz bzykania oczywiscie.

Tu nastapila lekka konsternacja. No bo jak to - ci biedni staruszkowie, wyczekujacy tylko na odwiedziny dzieci i wnuczat, mieliby robic co? Seks niby uprawiac???
-Eee, ze co? Co ty, Eric bredzisz?
-No tak. Szereg badan wykazal, ze po wynalezieniu Viagry, najwiekszy wzrost zachorowan na choroby przenoszone droga plciowa, nastapil w Domach Starcow.
Fuuuj!!! Ja tam dziekuje za wizje pomarszczonych, obwislych 70-80-latkow baraszkujacych pod koldra! Koledzy (i kolezanki) nie szczedzili oczywiscie szczegolow, ktos wreszcie stwierdzil, ze moze robia to przy zgaszonym swietle i w ubraniach, a ja dlawilam sie ze smiechu.

To i tak bylo urozmaicenie. Ostatnio stwierdzilismy, ze o czymkolwiek bysmy nie rozmawiali, to i tak temat jakims cudem zejdzie na "kupe". :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Skleroza nie boli ale trzeba sie nabiegac

A w moim przypadku najezdzic...

Przyjechalam dzis do pracy bardzo zadowolona, ze chociaz raz na jakis czas udaje mi sie dojechac na siodma. Zazwyczaj jestem 10-15 minut spozniona. Odwrocilam sie lekko bokiem siegajac po torebke i co widze? Fotelik Nika, przypiety sobie spokojnie w MOIM aucie (jezdzilismy nim przez weekend)! Noszzzzz, M. bedzie potrzebowal ten cholerny fotelik... No to w tyl zwrot i zapierniczam spowrotem do domu, przeklinajac w duchu i na glos na wlasna skleroze i powolnych kierowcow przy okazji... Wpadlam do roboty juz dobre pol godziny pozniej (i tak szybko obrocilam), a jedna z kolezanek osmielila sie nazwac mnie (z przymruzeniem oka) spoznialska!

Ladnie mi sie tydzien zaczyna, nie ma co... Chwile pozniej, potknelam sie (o wlasnie nogi) w kuchni i o malo nie wylozylam sie jak dluga. Dobrze, ze nie byloby swiadkow...

A! Kiedy jade 110 km/h przy ograniczeniu 90 km/h, po PRAWYM pasie, zaden baran nie ma prawa siedziec mi na ogonie, wyraznie dajac do zrozumienia, ze mam mu zjechac z drogi, tylko z racji posiadania wypasionego BMW, no!

A jutro mamy w pracy kontrole i mam (za przeproszeniem) sraczke... Moj szef pojechal sobie na wakacje, wiec ja bede musiala "szefowac"... To nie pierwsza kontrola, ktorej przyjdzie mi przewodniczyc, ale zawsze mialam ten komfort psychiczny, ze szefunio jest gdzies tam, na drugim koncu budynku i jesli bylyby jakiekolwiek problemy, moge do niego przyjsc po porade. Teraz bede zdana na siebie i kolege, ktory ma zaledwie 10 miesiecy doswiadczenia w departamencie. Ech...

Przezyc dzisiejszy i jutrzejszy dzien i powinno byc juz z gorki...

piątek, 16 sierpnia 2013

Telenowela :)

Ten post dedykuje Oli, ktora zastanawia sie, jak wygladalby serial o "prawdziwym" zyciu! Przedstawiam rodzinke, ktorej losy sluzylyby wybornie za scenariusz! ;)

Nie moge uwierzyc, ze znam tych ludzi osobiscie i tak naprawde sa przecietnymi obywatelami jakich wiele. :)

Zaczyna sie od zwyczajnej rodziny. Znajomi moich rodzicow - matka, ojciec, starszy syn, mlodsza coreczka. Ona - nauczycielka, on - probuje rozkrecic wlasna firme. Wydaja sie zgodnym malzenstwem, pomalu sie dorabiaja. Mija kilka lat. W tym czasie interes ojca rusza pelna para, zaczyna im sie coraz lepiej powodzic, w koncu spelniaja swoje wielkie marzenie - kupuja i wykanczaja wlasny dom.

I tu niestety zaczyna sie psuc. Firma ojca ma coraz slabsze obroty, koszty utrzymania domu zaczynaja ich przytlaczac. On topi problemy w alkoholu. Ona nie patrzy na to obojetnie, awantury sa na porzadku dziennym. On coraz czesciej sypia poza domem. W koncu jak grom z jasnego nieba spada wiadomosc - ma romans. Decyduja sie na separacje. W miedzy czasie jego firma upada kompletnie. Ima sie roznych, glownie dorywczych zajec, ale oficjalnie pozostaje bez stalego zrodla dochodow. Coraz wiecej pije, mieszka u swojej matki. Nie placi na dzieci bo nie ma z czego.

Ona z dnia na dzien zostaje z domem i dwojka dzieci na utrzymaniu z nauczycielskiej pensyjki. Lapie sie dodatkowych zajec, lepi i gotuje po nocach pierogi do pobliskiego sklepu, byle tylko zarobic pare dodatkowych groszy. W koncu oglasza, ze wynajmie poddasze domu lokatorowi. Znajduje w koncu chetnego i przez jakis czas zyje spokojniej. Nie na dlugo. Calkiem jeszcze mloda i atrakcyjna, wpada w oko lokatorowi. Przez jakis czas udaje im sie utrzymac zwiazek w tajemnicy, ale w koncu wychodzi on na jaw. Rozpetuje sie burza, oczywiscie najbardziej oburzony jest jej niewierny malzonek. W koncu, po dlugiej sadowej batalii biora rozwod. Dom zostaje sprzedany, dziela sie pieniedzmi. On mieszka nadal ze swoja matka, choc jego "przyjaciolka" jest tam czestym gosciem. Ona kupuje mieszkanie, do ktorego wprowadza sie z dziecmi i swoim facetem.

W srodku tego calego zamieszania jest syn naszej pary. Chlopak jest juz nastolatkiem kiedy rodzice sie rozstaja. Jest w trudnym wieku, a rozwod rodzicow mial na niego dodatkowo negatywny wplyw. Zaczyna wagarowac, w koncu z jednego z najlepszych liceow w miescie jest zmuszony przeniesc sie do znacznie gorszego. Nie moze zniesc faceta matki i nienawidzi przyjaciolki ojca. Miota sie przez pewien czas miedzy nimi, pomieszkuje raz z jednym, raz z drugim. W koncu przeprowadza sie na stale do babci, zdaje mature, zaczyna prace i zaoczne studia. Chce sie usamodzielnic, a jest juz pelnoletni i moze sam o sobie decydowac. Kuzyn proponuje mu, zeby wprowadzil sie do niego. Ma on mloda zone i mieszkanie znacznie za duze dla bezdzietnej pary. Ponadto, musi czesto wyjezdzac w delegacje, a jego malzonka boi sie zostawac sama.

Kto zgadnie ciag dalszy? ;)

Po kilku miesiacach w rodzinie znow wybucha skandal. Mloda zona kuzyna jest w ciazy, a ojcem jest nie kto inny, a syn naszych bohaterow! Kuzyn jest wsciekly, grozi, ze nigdy nie da zonie rozwodu. W rezultacie cala rodzina podzielila sie na dwa stronnictwa, ktore do dzis ze soba nie rozmawiaja.

Jak to sie skonczylo? Wlasciwie toczy sie nadal, bo wiekszosc "postaci" nadal zyje. On do konca zycia mieszkal ze swoja matka, popadajac coraz glebiej w alkoholizm. Zmarl mlodo, bo okolo 50-tki. Ona zyla ze swoim "lokatorem" przez dobrych kilka lat, ale w koncu sie rozstali. W sanatorium poznala przystojnego wdowca, a kiedy sama owdowiala, wzieli slub.
Syn jest nadal z zona kuzyna. Nie maja slubu, ale nie jestem pewna czy to kuzyn spelnil swoja grozbe i nie dal jej rozwodu. Ich syn jest juz nastolatkiem.

A corka naszych bohaterow? Nie, nie zapomnialam o niej. Zniosla cala ta historie calkiem spokojnie, byla dzieckiem, kiedy rodzice sie rozstali. Nie sprawiala wiekszych klopotow, dostala sie do liceum, zdala mature. Zawirowania rodzinne musialy jednak miec i na nia jakis wplyw, bo studia zaczynala kilka razy na roznych kierunkach, ale z tego co wiem zadnych nie skonczyla. Chociaz teraz zostalo jej niewiele do 30-stki (ma okolo 27 lat), nigdy jeszcze nie byla w dluzszym stalym zwiazku, chociaz jest dziewczyna ladna, bystra i wydawaloby sie przebojowa. Ciekawa jestem zreszta jak potoczy sie jej zycie. To bliska kolezanka mojej siostry, wiec pewnie kiedys sie dowiem. :)

I jak? Czy to nie wyborny scenariusz do brazylijskiej telenoweli? :)

środa, 14 sierpnia 2013

"Urlop"

Pewnie ciekawi Was jak nam minal urlop? ;)

Podsumujmy:

M. mial postawic plot: hmm... wmurowal slupki i to by bylo na tyle...
Mial tez posprzatac piwnice: hehe, dobre sobie...
JA mialam umyc okna: ekhem... Pozdejmowalam i popralam firanki i zaslony, okien nie ruszylam...
Mialam wypielic ogrod: ogrod? Jaki ogrod? ;)
Chcialam pojechac choc raz na plaze: tu akurat psikusa wywinela nam Matka Natura, bo pogoda zrobila nam sie wrzesniowa i temperatura nie przekraczala 20-25 stopni, co dla mnie jest stanowczo za chlodno na wyprawe nad ocean.

Co wiec robilismy przez tydzien? Wlasciwie, jak teraz patrze wstecz to nie wiem... Dwa dni zajelo M. wmurowywanie nieszczesnych slupkow. Dwa dni lalo, wiec nie dalo sie zrobic nic na zewnatrz. A poza tym, zajmowalismy sie Potworkami, jezdzilismy na plac zabaw, bawilismy sie w ogrodzie, a kiedy padaly na drzemki i na noc, my rowniez padalismy wykonczeni na kanape. Dopiero po dziewieciu calych dobach z nasza dwojka dotarlo do nas ile psychicznej i fizycznej odskoczni daja nam nasze prace. :) Naprawde, po tygodniu z dziecmi mam takie zakwasy w udach, ze hej! Podziwiam samotne matki i mamy, ktore spedzaja cale dnie z dziecmi czekajac na pracujacego do pozna meza... Opieka nad dziecmi to jest jednak ciezka, fizyczna orka...

Jednej rzeczy udalo nam sie jednak dokonac. Zabralo nam to niestety niemal 3 dni z urlopu. Mianowicie, matka ma nowe autko! No dobrze, moze nie do konca "nowe", ale nowe dla mnie! :)Uczucia jak narazie mam dosc mieszane. Po pierwsze, przywiazuje sie jak glupia do rzeczy martwych. Moja ukochana Toyotke mialam 6 lat i nie mialam z nia absolutnie zadnego problemu! Wystawilismy ja na sprzedaz i teraz za kazdym razem jak ja widze, to plakac mi sie chce. :( To byl pierwszy samochod, ktory sobie wymarzylam, wybralam i kupilam za zupelnie wlasna kasiorke. A teraz sie go pozbywam i czuje sie jakbym go zdradzala. :( Poza tym autko bylo juz splacone. Nie musze dodawac, ze to spora ulga dla domowego budzetu. A tu znowu wpakowalismy sie w comiesieczne splaty na nastepne kilka lat...  No i z nowym autem zwyczajnie sie nie znamy. Wsiadam i czuje sie kompletnie obco. Jest troche wieksze (i sporo dluzsze) od mojej staruszki, wiec musze od nowa nauczyc sie nim manewrowac. Dzis rano np., wycofujac, uderzylam tylem w rowerek Bi... Ma tez taki obcy zapach nowosci, zupelnie inny od swojskiego smrodku Toyotki... :) No nic, za pare miesiecy sie przyzwyczaje i zapewne przywiaze do niego rownie namietnie...

A skoro juz pisze, to przy okazji pochwale synka. Wczoraj poraz pierwszy sam stanal! Narazie jeszcze nie do konca wyprostowany, bo raz oparty o stoleczek Bi, a drugi raz o lezacego na podlodze dziadka. Nie mniej jednak stanal na stopkach, a nie kolankach! :) Teraz znow bede musiala za nim chodzic krok w krok, zanim nauczy sie z pozycji stojacej klapnac na pupe, zamiast leciec jak kloda do tylu. ;)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Osiem miesiecy "Koko" :)

W sobote Niko skonczyl 8 miesiecy!

Najwazniejsza cecha osmiomiesiecznego Kokusia (od Niko = Koko, czyli imie brata wedlug Bi), to pogodne usposobienie. Z byle powodu smieje sie w glos! Ostatnio dorwal papierowy kubek jednorazowy i zaczal go turlac. Oczywiscie okragly kubek wyslizgiwal mu sie z raczek i "uciekal" po parkiecie, a Nik gonil za nim rechoczac tak glosno az sie zanosil. :)

A, bo zapomnialam napisac, ze Nik zapiernicza juz na czworakach jak wyscigowka! Spusci sie go z oczu na minute i juz trzeba go szukac. :) Najulubienszymi pomieszczeniami, ku mojej zgryzocie, sa lazienka i kuchnia. W lazience boje sie, ze gruchnie glowa na twarde kafle, a w kuchni, ze wlezie w psie miski. To drugie nie przeszkadzaloby mi ani troche, ale niestety, jak kiedys pisalam, nasza suczka pilnuje misek i warczy na dzieci. Wole sie nie przekonywac, czy bylaby w stanie ugryzc.
Swiatlo w lazience Nik zauwazy z kazdego pokoju, nawet najdalszego i peeedziii! Wlasciwie to nie wiem co go tam tak ciagnie, bo nasza lazienka jest zwyczajna, nudna, nawet nie mamy zadnych dzieciecych, kolorowych ozdob. :)

Nik czesto staje na czworaka ale z wyprostowanymi nogami. Jesli wybierze sobie malo stabilne podloze na takie wygibasy, leci glowa do przodu. W rezultacie czolo ma upstrzone siniakami, jedne schodza, a na ich miejsce pojawiaja sie swieze. :) Podciaga sie tez na kolankach do mebli i wyzszych zabawek. Ostatnio nawet jedna noga podpiera sie na stopie. Ciekawe kiedy podejmie proby wstania na wyprostowanych nogach.

Poza tym Niko robi sie coraz madrzejszy. Zawolany, przyraczkuje do mamy lub taty. Czasem nie trzeba go nawet wolac. Kiedy ktores z nas wejdzie do pokoju po dluzszej przerwie, oczy robia mu sie okragle jak piec zloty i leeeci sie przywitac! :) Na haslo "chodz do mnie", wyciaga raczki, zeby go podniesc. A ostatnio w nocy plakal i za zadne skarby nie chcial sie uspokoic. Bylo juz po 3, wiec zrezygnowana spytalam "A moze ty jestes glodny? Chcesz cyca?". A ten maly skubaniec natychmiast sie uspokoil i poczekal grzecznie az umoszcze sie na kanapie! :)

Oczywiscie najatrakcyjniejsza osoba w domu jest Bi. Ulubionym przedmiotem jest zas siostrzany kubek - niekapek, za co brat zostal juz nieraz odepchniety i trzepniety. Nik caly czas sledzi siostre, a wczoraj ganiali sie na czworakach po calym przedpokoju. Patrzylam z rozczuleniem, bo pierwszy raz bawili sie razem i tak zgodnie.

Niko jest tez straszna gadula. Caly czas nawija: ga-ga, la-la, gi-gi, grrr-grrr, ba-ba, a kiedy jest zmeczony zalosne: dej-dej-deeejjjj.

Mlodszy jest tez posiadaczem 2 dolnych jedynek. Tak tak, kilka dni po pierwszym zabku przebil sie drugi i teraz podczas usmiechu blyszcza mu w paszczy dwie, sliczne perelki. Szkoda, ze jeszcze za male, zeby je uchwycic na zdjeciu. :)

Spi juz w "prawdziwym" lozeczku i chyba odpowiada mu ono bardziej niz kolyska. Ma wiecej miejsca na obroty i wlasciwie przestal spac na plecach. Jak zagladam do niego to zawsze lezy na boczku albo na brzuszku z pupa w gorze. :)

To chyba na tyle. Kontrola lekarska dopiero za miesiac, wiec nie mam pojecia ile mierzy ani wazy, ale "czuc", ze sporo. Jest pulchny i okragly jak kuleczka, ale na szczescie "tusza" zupelnie go nie ogranicza. Tak ruchliwego dziecka jeszcze nie widzialam. :)

 



JeZdem!

Jestem, jestem, wrocilam do blogowego swiata zywych... :)

Mam mnostwo zaleglosci, bo czytalam Was na biezaco, ale komentowac juz nie mialam jak. M. jakby wyczul, ze cos sie "swieci", bo chodzil spac po mnie i nie kladl sie w dzien na drzemki (co normalnie uwielbia). Szosty zmysl normalnie. ;)

Mam tez cala liste pozaczynanych i planowanych postow. Najwazniejsze to kolejne, miesieczne podsumowanie rozwoju Nika, bo przeciez skonczyl 8 miesiecy w sobote. Nalezy mu sie chwila uwagi. :)

A wiec witOjcie!!! ;)

sobota, 3 sierpnia 2013

Telegram na szybko

Pisze ekspresowo, podczas kiedy M. usypia Bi. Stop.

Dzis Nikowi przebil sie pierwszy zabek, juppiiii! Stop.

To by wyjasnialo czemu w srode marudzil mi caly wieczor, nawet na rekach. Stop.

Pobil siostre na glowe. Bi pierwszego zeba miala dopiero w wieku 10.5 miesiaca. Stop.

Do nastepnego! ;)

piątek, 2 sierpnia 2013

Powiadomienie :)

UprzejmNie donosze, ze w przyszlym tygodniu mam urlop! Czy rowniez od blogowania, to sie okaze. :)

Malzonek moj szanowny rowniez wzial wolne i bedziemy sie urlopowac aktywnie - czyli konczyc te przydomowe roboty, ktore leza odlogiem i patrza na nas z wyrzutem. Niektore juz baaardzo dlugo. Jak plot czekajacy na postawienie. Albo piwnica czekajaca na posprzatanie po wyniesieniu baniaka na olej (to juz rok stuknie, aaaa!). Albo brudne okna. Ogrod zarosniety chwastami. Moglabym tak jeszcze dlugo wymieniac. :)

W kazdym razie, z M. w domu, nie wiem czy uda mi sie cosik pisac. Mam pare zaczetych postow w roboczych, moze jak malza zmorzy robota i padnie wieczorem wczesniej ode mnie, to uda mi sie cos skonczyc i opublikowac.

A tymczasem - do przeczytania! :)

Maly krolewicz

Nie, nie bedzie kolejnej edycji Royal Baby. :)

Dzis o moim malym, osobistym ksieciu. Musicie wiedziec, ze Niko jest typowym niemowlakiem: slini sie, rzyga mlekiem, lapki wsadza w kazdy syf, jak je chrupke, to kawalki ma nawet we wlosach. Ale ma jeden czuly punkt: nienawidzi miec kupy w pieluszce! Kupa wymaga natychmiastowej zmiany, wytarcia, inaczej jest ryk, kwik i ogolnie rozpacz na calego! :)

Wieczorem polozylam malego spac. Minelo moze 30 minut. Placze. Ide, glaszcze, uciszam. Przysypia. Za kilka minut znowu ryk, tym razem juz wyraznie wsciekly. Ide, uciszam, ale nic nie pomaga, kwiczy na calego. Dotykam czola czy nie cieple, zastanawiam sie czy moze wyjac zel na dziasla (a moze to zabki?). W koncu stwierdzam, ze dam mu pare minut, moze sam sie wyplacze i zasnie. Ha, jasne... W rezultacie naprzemian glaszcze i probuje uspokoic i wychodze z pokoju bo zaczynaja mnie brac nerwy.

Mija mi tak dobre 40 minut. I pewnie mineloby wiecej, gdybym przypadkiem, pochylajac sie nad mlodym, nie uslyszala, ze sobie popiarduje. Cos mnie tknelo. Wacham maly zadek. A jakze, kupa jak ta lala! Wzielam panicza na przewijak, gdzie caly zadowolony, ze ktos mu wyciera tylek do czysta, zaczal sobie przysypiac. Balam sie, ze rozbudze go przy przewijaniu i bede miec problem, zeby go spowrotem uspic, ale okazalo sie, ze niepotrzebnie. Przewiniety i odlozony do kolyski natychmiast smacznie zasnal.

Arystokrata sie znalazl... :)