Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 marca 2024

Przed Wielkanoca

Sobota, 23 marca zaczela sie jak zazwyczaj w weekend, czyli od dluzszego spania. Dla mnie i dla dzieciakow, bo M. pracowal. Niemal jak co tydzien, obudzilam sie gdzies o 8:30, ale lezalam jeszcze w lozku, Bi przyszla wyglaskac Oreo, ktora spala w moich nogach, po czym... zasnelam ponownie. Godzina 9:26 to jakas taka moja magiczna pora, bo w weekendy, jesli mi sie przysnie, czesto budze sie wlasnie o tej porze i tak bylo wlasnie tego dnia. ;) Kiedy wstalam, pierwsze co, to trzeba bylo zapodac sniadanie dzieciakom oraz kotu. No i sobie oczywiscie. Dzieciaki jak zwykle ogladaly film; tym razem czesc III Gwiezdnych Wojen. Pogoda byla po prostu ohydna. Deszcz zapowiadano juz od kilku dni, wiec nie byl zaskoczeniem. Natomiast temperatura miala wyniesc 8 stopni, wiec myslalam wczesniej ze nie bedzie tragedii. Tymczasem ta nie podniosla sie caly dzien powyzej 3 stopni, co w polaczeniu z deszczem, bylo paskudne. Z pracy wrocil M., zajezdzajac po drodze do Polakowa. Wczesne popoludnie spedzilismy na ogolnym relaksie, a pozniej trzeba bylo jechac na msze. Przez to, ze malzonek ostatnimi czasy pracuje w wiekszosc niedziel, kosciol zaliczamy w soboty. Stwierdzam jednak, ze wole tak niz zrywac sie rano w niedziele. Jesli sie zastanawiacie, to tutaj nie ma niedzielnych mszy po poludniu. Po powrocie jakos wszyscy chcieli sie wczesniej wykapac, wiec zrobila nam sie kolejka. ;) Potem to juz kolacja i szykowanie do spania, a pierwszy oczywiscie uciekl na gore M. ;) My z Bi ogladalysmy powtorke mistrzostw lyzwiarstwa figurowego w Montrealu, ktora niespodziewanie nas wciagnela, ale za to sie prze-ciagnela i kladlysmy sie grubo po polnocy. A kiedy zajrzalam do Kokusia, znalazlam kawalera tak:

Ktos tu wymiekl
 

Wyjelam mu z reki telefon, wyciagnelam sluchawki z uszu, a on ani drgnal. :D

W niedziele malzonek ponownie rano do pracy, a ja z dzieciakami spalismy sobie dluzej. Oczywiscie Bi zerwala sie pierwsza, a ja tym razem obudzilam o 9:02.

Na poranne mizianie przyszla ta "pieknosc" :D
 

Nik rowniez wstal w miare, pewnie dlatego, ze dzien wczesniej przysnal wczesniej niz planowal. :D Tego ranka obylo sie bez filmu i az dziwnie mi bylo jak nic nie ryczalo za sciana. Ranek to jak zwykle sniadanie, ogarniecie tego i owego, a potem przyjechal moj tata. Posiedzielismy, pogadalismy, wrocil z pracy M. i zjedlismy wszyscy razem obiad. Oreo chodzila od drzwi do drzwi, drac sie wnieboglosy i pewnie nie rozumiejac, dlaczego jej nie wypuszczamy. ;) Ja zas balam sie, ze jak gdzies poleci, to wroci za kilka godzin. W koncu rodziciel sie zebral, a z nim ja oraz Bi. Na to popoludnie umowilam sie z kotem na szczepienia, wiec trzeba bylo zapakowac siersciucha (z wielkim oporem) do transportera i pojechalysmy. 

Jazda autem tak ja zszokowala, ze Bi uchylila wieczko transportera, a ona ani myslala zeby zwiewac
 

Biedna kota byla strasznie zestresowana. Jeszcze poprzednim razem syczala na weterynarza, a teraz siedziala skulona i trzesla sie jak galareta. Za to nawet nie drgnela przy szczepieniach. Dowiedzialam sie przynajmniej, ze wazy 3.7 kg, czyli narazie jest raczej mniejszym kotem. Urosnac juz nie urosnie, ale jeszcze moze nabrac troche masy. Ze szczepieniami mamy spokoj na 3 lata, ale trzeba bedzie co rok wracac po tabletki na robaki. Na szczescie to wiaze sie tylko z szybkim badaniem. U weta na szczescie nie bylo kolejki, wiec udalo nam sie obrocic w jakies 40 minut. Wrocilysmy i troche obawialam sie wypuszczac kiciula na podworko, myslac ze moze byc obrazona i przepasc na reszte dnia i noc. ;) Na szczescie, po swojemu, kursowala w te i nazad. ;) Reszta popoludnia uplynela na zwyczajnych sprawach, jak zmywarka, skladanie prania, suszenie Kokusiowi glowy zeby wzial prysznic, itd. :D A pod wieczor trzeba bylo wyciagac plecaki, sniadaniowki i szykowac przekaski na kolejny dzien. I przygotowywac sie psychicznie na tydzien kieratu (dla kogo jak dla kogo :D), choc tym razem odrobine skrocony. Wieczorem zas spojrzalam w maile i odkrylam (w spamie) dwa z obu szkol dzieciakow, z poleceniem, ze do 1 kwietnia maja wybrac (niektore) przedmioty na nastepny rok. U Bi mnie to zdziwilo, bo poza przeniesieniem na zwykla matematyke, spodziewalam sie ze reszta zostanie z grubsza taka sama. Okazuje sie jednak, ze maja cos jakby dwie "sciezki" nauki i maja wybrac jedna. Musze z Bi wejsc na strone i dokladniej popatrzec o co tu biega. Podejrzewam zreszta ze Starsza bedzie sie w tym lepiej orientowac ode mnie... U Kokusia wiedzialam, ze bedzie musial cos takiego zrobic, bo pamietam to jeszcze z zeszlego roku z Bi. Tutaj z kolei szykuje sie powazna rozmowa, bo wiekszosc przedmiotow ma przypisane automatycznie, ale musi wybrac dodatkowe. Nik uparcie twierdzi, ze nadal chce grac na skrzypcach oraz trabce, ale zastanawiam sie czy to taki dobry pomysl, nie mowiac juz ze wypozyczanie dwoch instrumentow daje po kieszeni. ;) Za to middle school ma tyyyle innych opcji, jak grafika komputerowa, jakies projektowanie, elementy inzynierii i kilka innych, ktore brzmia naprawde interesujaco, ze naprawde jest w czym wybierac. To bedzie wiec tydzien powaznych decyzji edukacyjnych. ;)

Poniedzialek. Kolejny dzien wariactw autobusowych. Fakt, ze cos nam tego dnia z Bi dluzej schodzilo szykowanie, ale nie jakos przesadnie. Tymczasem akurat zaczynamy zakladac buty i kurtki, zerkam za okno, a na przystanek podjezdza autobus! Dobrze, ze krzaki oraz drzewa jeszcze nie maja lisci, wiec widze go jak na dloni. Wyprysnelysmy z domu nie pozapinane (a byly -2 stopnie) i Bi popedzila zeby zlapac pojazd kiedy zrobi petelke wokol polowy osiedla. Na szczescie bez problemu zdazyla.

Oreo, zupelnie nie poruszona naszymi biegami przez oplotki, wypatrywala wiewiorek ze skaly
 

W domu Nik jadl juz sniadanie, zjadlam swoje i przygotowalam mu sniadaniowke oraz wode, po czym wychodzilam z nim. Jego autobus na szczescie dojechal juz normalnie. ;) Ponownie wrocilam do domu i jak zwykle wietrzylam sypialnie, przekladalam brudy ze zlewu do zmywarki, wstawilam pranie, itd. Kiedy juz ogarnelam co chcialam, pojechalam do pracy. Tam wpadlam na kolezanke - Chinke, wiec choc raz mialam z kim pogadac. W sumie to za duzo wiesci nie mialysmy, bo zadna z nas nie wie co dalej bedzie. Ona stwierdzila, ze jednak pojdzie na bezrobocie, bo nigdy nie byla i chciala "zobaczyc jak to jest". Nie wiem co to za frajda, ale jej wybor. ;) Po powrocie do domu popoludnie minelo juz zwyczajnie. Obiad, odetchnac, a potem reszta jechala na trening, a ja planowalam wziac Maye na spacer, ale po jedzeniu cos mi zaleglo na zoladku i nie czulam sie na silach. Posiedzialam wiec sobie na spokojnie w chalupie, probujac zaplanowac (przynajmniej we wlasnej glowie ;P) porzadki oraz gotowanie swiateczne. Poltorej godziny minelo szybciej niz sie obejrzalam i wrocili. Pozniej to wiadomo, juz kolacja i do lozek.

Wtorek zaczal sie typowo. Spieszylysmy sie z Bi zeby tym razem zdazyc jakby autobus znow przyjechal tak wczesnie, wiec oczywiscie dojechal dopiero o 7:25. ;) Panna odjechala, a ja wrocilam, zeby za chwile wyjsc z Kokusiem. Po jego odjezdzie zostalam juz w chalupie, sprzatajac gorne lazienki, wstawiajac pranie i... przegladajac oferty pracy. Ech... :/

Zabralam tez Maye na spacer, ale (choc ja wolalam) za cholere nie chciala sie odwrocic do zdjecia
 

Niespodziewanie z roboty wrocil wczesniej M. Stwierdzil, ze nie ma ochoty tam siedziec, bo po ogloszeniu ze pracuja tylko w sobote, a piatek oraz niedziele sa zamknieci, szefostwo zrobilo rekonesans wsrod pracownikow, kto przyjdzie. Ku ich rozpaczy, praktycznie wszyscy odpowiedzieli jak malzonek, ze biora trzy dni wolne, a wielu dodalo, ze chce wziac rowniez pol dnia wolnego w czwartek. Zapanowala wiec panika, bo chca zeby zrobili to co mieli zaplanowane do konca miesiaca (czyli do niedzieli), do czwartku. To oczywiscie malo realne, ale nie przeszkadza im to w chodzeniu, poganianiu i dopytywaniu jak idzie. Atmosfera jest dosc nerwowa i M. uciekl do domu, zajezdzajac po drodze do Polakowa po kilka zapomnianych produktow. Troche pogadalismy, a potem on sie polozyl na drzemke na kanapie, a ja wzielam za leniwe pierogi dla dzieciakow. Nie bylam pewna czy sama nie bede musiala jechac po Kokusia, ale malzonek w koncu sie obudzil i jednak pojechal on. W tym czasie wrocila do domu Bi, wiec podalam jej obiad i po chwili wrocily chlopaki. Niestety, na dzien dobry Nik oznajmil ze ma zatkany nos i boli go gardlo. :O Pisalam ostatnio, ze on co tydzien cos lapie i chyba wykrakalam. Co prawda teraz po tym ostatnim przeziebieniu mial taka nawracajaca chrypke, wiec nie wiem czy mu sie to po prostu dalej nie ciagnie... Druga opcja to taka, ze zaczyna sie sezon na alergie i musze mu chyba na probe dac cos na to i zobaczyc co sie stanie. W kazdym razie, jak to we wtorek, nikt i tak nie wybieral sie na trening, wiec spedzilismy spokojne popoludnie. Bi miala zadane mnostwo lekcji i wiekszosc czasu spedzila nad papierami. Trzeba jednak zaznaczyc, ze przynajmniej jedna z tego rzecz byla zadana juz kilka dni temu i mogla robic ja po trochu, a ze wolala na ostatnia chwile, to coz... ;) Usiadlysmy tez i wypisalysmy formularz (w google) z wyborem dodatkowych przedmiotow na nastepny rok. W zasadzie zadnego zaskoczenia nie bylo, bo panna nadal chce kontynuowac chor oraz orkiestre. Pytalam czy nie woli czegos odpuscic, ale twierdzi ze w zasadzie to lubi. Poza tym dzieciaki mialy w szkole rozmowy z kims w rodzaju doradcy, kto opowiadal im troche o opcjach w high school. Podczas aplikacji na studia, bardzo ladnie wygladaja dodatkowe kredyty (to jakby punkty za kazdy przedmiot) za roznorakie projekty i zajecia dodatkowe. Bi juz teraz mysli "przyszlosciowo", ze zajecia muzyczne dadza jej takie kredyty bez jakiegos ogromnego wysilku. Przyznaje ze jestem dumna, ze potrafi w ten sposob myslec o czyms co bedzie sie liczylo dopiero za kilka lat. Nik, dla odmiany, lekcji nie mial zadanych wcale, wiec spedzil popoludnie ciagajac nosem. ;) Malzonek poszedl spac tuz po 19 i tak minal kolejny dzien.

Srodowy poranek jak zwykle. Wstalam z Bi, wyszykowalysmy sie i poszlysmy. Autobus ponownie dojechal odrobine pozniej, ale mielismy 3 stopnie i praktycznie bezwietrznie, wiec bylo niemal "przyjemnie". ;) Przed wyjsciem krzyknelam Nikowi zeby wstawal i slyszalam ze jest mocno przytkany, wiec po powrocie pierwsze co, to spytalam jak sie czuje. O dziwo nie uslyszalam jeku ze nie chce do szkoly, tylko sam stwierdzil ze ma zapchany nos i troche boli go gardlo (ale nie na tyle zeby wziac tabletke), ale ogolnie nie jest zle. No i cale szczescie, bo ostatnia rzecza na jaka mam ochote przed Swietami, to skakanie przy chorowitku i bieganie po lekarzach. Kiedy Nik pojechal, ja wrocilam do chalupy i zaczelam dzien od przejrzenia ofert pracy, ech... :/ Pozniej zabralam sie za sprzatanie gory, bo dolem chcialam sie zajac troche blizej Swiat zeby utrzymac porzadek do niedzielnego sniadania z goscmi. Wrocila ze szkoly Bi i zdazylam podac jej obiad, a przyjechaly chlopaki. Samopoczucie Kokusia bez zmian, ale coz, przynajmniej poki co nie robilo sie gorzej. ;) Na basen jednak wolalam go nie puszczac, bo tam wiadomo, ze zawsze ryzyko ze zmarznie i sie doprawi, jest duzo wieksze. Malzonek optowal za odpuszczeniem sobie i pojechaniem raczej w czwartek, ale Bi uznala ze woli w srode, bo nastepnego dnia to bedzie dzien przed swiatecznym weekendem i bedzie chciala cieszyc sie juz wolnym, a nie pedzic na basen. Pojechali wiec, a ja zostalam z Mlodszym. Planowalam wziac psa na spacer w ramach postanowienia zeby sie wiecej ruszac, ale jak na zawolanie... zaczelo padac. :/ Zamiast tego, korzystajac z ciszy i spokoju w domu, przysiadlam do syna zeby pogadac z nim o wyborze przedmiotow. Kawaler wymyslil sobie, ze zamiast hiszpanskiego, ktorego uczy sie od zerowki, chce wziac... podstawy francuskiego. I urzadzil awanturke kiedy powiedzialam, ze nie ma mowy. Podobny pomysl miala rok temu Bi i jej tez musialam to wybic z glowy. Pamietam jednak jak sama w liceum zamiast rosyjskiego (ktorego uczylam sie od V klasy) wybralam hiszpanski (angielski byl obowiazkowy). W rezultacie, ani sie tego hiszpanskiego dobrze nie nauczylam, bo 3 lata (w klasie maturalnej byl juz tylko angielski) to bylo duzo za malo, a za to zapomnialam tego, co juz umialam z rosyjskiego. Obecnie z obu jezykow kojarze pojedyncze slowa i wyrazenia. Wole wiec, zeby moje dzieciaki porzadnie nauczyly sie hiszpanskiego, ktory zreszta po angielskim jest tu najpowszechniejszym jezykiem, a francuski moga sobie wziac dodatkowo w high school. No ale Nik oczywiscie sie wykloca, bo jego kumpel podobno rezygnuje z hiszpanskiego, wiec on tez chce... Dla mnie wiekszym dylematem jest co zrobic z pozostalymi zajeciami. Rodzice oczywiscie nie dostali bardziej szczegolowych informacji, ale Mlodszy twierdzi ze byli u nich pracownicy middle school i tlumaczyli wybor dodatkowych przedmiotow. Okazuje sie, ze podobnie jak u Bi w nastepnym roku, moga wybrac "sciezke" muzyczna, albo projektowanie i inzynierie komputerowa. Nika korci ten "design", ale jednoczesnie ciagnie do muzyki, bo to juz dobrze zna. Jesli jednak pojdzie sciezka "muzyczna", tu rowniez pojawia sie dylemat. Nik jest potwornie niezdecydowany i sam nie wie czy chce zostac przy obu instrumentach, czy z jednego zrezygnowac. Szczerze, to ja sama nie wiem. Szkoda skrzypiec, bo na nich gra juz 5 lat, ale z drugiej strony mam wrazenie, ze Mlodszy woli jednak trabke i przyznaje ze jest latwiejsza. Na dobra sprawe moglby zostac przy obu, ale na przykladzie Bi widze, ze utwory staja sie coraz trudniejsze, a dodatkowo orkiestra czy zespol sa juz traktowane jak pelnoprawny przedmiot. Starsza musiala kilka razy cwiczyc kawalek utworu, a potem nagrac gre na ocene. Nawet z choru musialy z kolezankami nagrywac spiew na glosy. Zajecia muzyczne sa wiec juz oceniane i trzeba sie na nie przygotowywac, a nie jak teraz, ze graja aby grac, bez znaczenia jak im to wychodzi. A ze w "gimnazjum" ogolnie maja duzo wiecej projektow, testow i pracy domowej, nie wiem czy zawalanie sobie grafiku dwoma instrumentami, ma sens. Jeszcze zeby Nik byl mocno nastawiony, ze zostaje przy obu, ale on sam nie wie co chce robic i wlasciwie to oczekuje ze to ja podejme decyzje za niego. I badz tu czlowieku madry... Po dlugiej rozmowie decyzja nadal nie zostala podjeta, a tymczasem Bi i M. wrocili z silowni/basenu, panna sie wykapala i nastapilo przygotowywanie na kolejny dzien.

A kladac sie spac, juz drugi raz w tym tygodniu, zastalam syna tak...

Czwartek byl ostatnim szkolnym dniem przed swiatecznym weekendem. Rano jak zwykle zebrac sie z Bi i pedzic na przystanek. I to doslownie, bo akurat doszlysmy do chodnika, a w dole, na glownej ulicy mignal nam autobus zmierzajacy na nasze osiedle. Byla 7:20, wiec znow przyjechal wczesniej. Poki nie ma lisci na drzewach, mozna go dojrzec. ;) Panna dostala motorka w wiadomej czesci ciala i dotruchtala na przystanek idealnie kiedy podjechal. Jej kolezanka jeszcze nie dojechala, wiec wyslalam smsa jej tacie, ale okazalo sie ze nawet go nie odczytal. Mieli szczescie, bo dotarli zanim autobus zdazyl zrobic koleczko przez druga czesc osiedla, wiec go zlapali. Tego dnia mielismy od rana lekki deszcz, ale za to 9 stopni, wiec wydawalo sie raczej duszno, a nie zimno. Bi odjechala, a ja wrocilam do domu do Kokusia, ktory jadl juz sniadanie. Poprzedniego wieczora dalam mu lekarstwo na alergie, zeby zobaczyc czy moze to to, bo juz nie moge z ta jego utrzymujaca sie chrypka i nawracajacymi przeziebieniami. Rano wydawalo sie jednak z grubsza bez zmian. Twierdzil, ze gardlo nadal leciutko "czuje", nos mial slyszalnie przytkany, no i ta lekka chrypka. Czyli chyba jednak to nie alergia... Mlodszy dojadl sniadanie i szykowal sie dalej, a ja zjadlam swoje, zapakowalam mu sniadaniowke i po chwili wychodzilismy. Jego autobus przyjechal bez wiekszych niespodzianek, wiec dosc szybko bylam spowrotem w chalupie. Wypilam kawe i szykowalam sie do wyjazdu na zakupy, kiedy wrocil z pracy M., ktory stwierdzil ze wezmie sobie pol dnia wolnego. Zaproponowal, ze pojedzie ze mna, ale stwierdzilam, ze wole sama. Malzonek dziala na mnie bardzo rozkojarzaco. Sama na zakupach ide zawsze podobna "trasa" miedzy regalami, dzieki czemu wiem gdzie co znalezc i nie zapominam o takich standardowych, stalych produktach. Za to z malzonkiem to za kazdym razem chodzenie w kolko i cofanie co chwila po cos, bo gada, zatrzymuje sie w przypadkowych miejscach i mnie rozprasza. Wydawal sie mocno zdziwiony i nawet nieco urazony, ze nie chcialam z nim jechac, ale zostal grzecznie w domu. Samotnie obrocilam w godzinke, zajechalam jeszcze do biblioteki oddac stos ksiazek oraz plyt i wrocilam do chalupy. Obecnosc malzonka w domu przydaje sie na pewno do jednego - wniosl mi torby z garazu na gore. ;) Rozpakowalam je, rozladowalam zmywarke, wstawilam pranie, ogarnialam troche chalupe przed Swietami, po czym znow przysiadlam do ogloszen o prace... :/ Wczesne popoludnie minelo ekspresowo i ani sie obejrzalam, a M. jechal po Kokusia i niemal idealnie w tym samym czasie, ze szkoly dojechala Bi. Wkrotce potem wrocily chlopaki, wraz z kupiona po drodze pizza. Najczesciej zajezdzaja po nia w piatki, ale tego dnia dla dzieciakow byl "piatek". :D Oczywiscie, poniewaz poczuli weekend, wiec nie bylo mowy zeby ktores pojechalo na trening. Bi juz dzien wczesniej mowila, ze jedzie w srode, bo w czwartek to juz praktycznie wolne i chce sie zrelaksowac. A skoro ona nie jechala, to Nik wiadomo ze tez nie chcial, poza tym nadal mial slyszalnie zatkany nos. Gardlo, o dziwo, praktycznie przestalo go bolec, a przynajmniej tak twierdzil. Odbylismy kolejna rozmowe na temat zajec muzycznych i wydaje sie, ze Nik sklania sie jednak do rezygnacji ze skrzypiec i kontynuowania gry na trabce. Ma jeszcze trzy dni na zastanowienie, ale niestety do rozmow wlaczyl sie M., ktory kategorycznie nie zgadza sie zeby syn zostal przy dwoch instrumentach. Wedlug niego granie do niczego mu sie nigdy nie przyda, wiec placenie za wypozyczanie obu to pieniadze wyrzucone w bloto. Dla mnie, tego czego sie nauczy, nikt mu nie odbierze i jesli chcialby nadal grac na dwoch, sklonna bylabym za to placic. Tyle, ze nawet sam Nik przemysla nad rezygnacja z czegos, tyle ze, jak to on, nie moze sie zdecydowac z czego. :D Reszta popoludnia oraz wieczoru minela juz zwyczajnie, choc wszyscy oczywiscie czuli ta charakterystyczna "lekkosc" ktora ma sie tylko przed kilkoma dniami wolnymi. ;) Rzecz jasna wszyscy poza mna, bo ja przeciez teraz siedze praktycznie caly czas w domu... :/

Nadszedl Wielki Piatek, a z nim dluzszy weekend. Jak to w dzien wolny, zaczal sie od blogiego, dlugiego spania. Tylko M. zerwal sie o 6, choc dla niego to i tak wyczyn. Ja przebudzilam sie o 8:30, potem zdrzemnelam, ale zbudzilam o 9:10, a pozniej jeszcze lezalam jakis czas na pograniczu snu, w koncu podnioslam i przegladalam telefon i wreszcie wstalam o... 10. :D Po tym wylegiwaniu sie, potem dzien juz byl dosc zajety. U nas Wielkanoc to tylko niedziela, a rodzine mamy mocno okrojona, wiec nie ma co szykowac niewiadomo czego, ale ze jak zwykle wszyscy zwalaja sie do nas, to trzeba ich czyms ugoscic. Malzonek zabral sie za zurek, a ja ukrecilam babke na oleju, zas kiedy ta sie piekla, wyszorowalam dolna lazienke, a potem odkurzylam i umylam podlogi. Co prawda w kuchni bede na bank musiala przeleciec je jeszcze raz w sobote, ale trudno. W miedzyczasie po Kokusia podjechala mama kolegi, bo zaprosili go do siebie, a ze akurat skads wracali, to zabrali go po drodze. Kiedy baba sie upiekla, zabaralam sie z kolei za zapiekana biala kielbase. Po Nika pojechal M. i cale szczescie bo caly dzien przechodzilam w dresie, z tlustymi wlosami i przepasana fartuchem. ;) Kiedy Mlodszy wrocil, dzieciaki zjadly obiad i chcialam zeby pofarbowali jajka, ale przypomnialam sobie, ze... ich nie ugotowalam! :D Skleroza totalna. W sumie dzieki temu zyskalam chwile oddechu, bo niby duzo nie robilam, ale natuptalam sie wystarczajaco, zeby zaczely mnie bolec stopy. Tak to bywa, jak ma sie plaskostopie. Jaja dosc szybko ugotowaly sie i przestygly i Potworki mogly sie zabrac za farbowanie.

Jak zwykle podekscytowany
 

Musze przyznac, ze wszystko zrobili praktycznie sami, choc krecilam sie przy nich, bo potrzebowalismy 7 sztuk, wiec im dalam po 3, a jedno farbowalam ja, zeby nie bylo klotni.

Ciekawe kiedy ta panna stwierdzi, ze jest juz na to za "stara"? ;)
 

Kiedy skonczyli, ogarnelam nieco kolorowy chaos i polecialam sie wykapac. Pozniej ugotowalam warzywa na salatke i na tym zakonczylam piatkowe przygotowania.

No i tak... Pozostalo mi juz tylko zyczyc Wam:

Wesolych Swiat!!!

piątek, 22 marca 2024

W miare spokojny tydzien

Sobota, 16 marca, zaczela sie oczywiscie pozniej, tym razem rowniez dla M. Malzonek w koooncu wzial dzien wolny. ;) Gwoli wyjasnienia, u nich w robocie istnieje zarzadzenie, ze kazdy musi miec wolne 4 dni w miesiacu. Tyle, ze nie musi brac jednego dnia wolnego w tygodniu, a moze np. wziac wszystkie na poczatku lub koncu. Wazne zeby byly to przynajmniej 4 dni. W marcu wypada Wielkanoc, wiec juz wskocza jakies dni wolne, choc w firmie M. nie moga sie zdecydowac czy pozwolic ludziom pracowac w Wielki Piatek czy Sobote. Malzonek wolalby piatek, a potem dwa dni wolne, ale powiedzieli im, ze sklaniaja sie raczej ku pracujacej sobocie. Zupelnie bez sensu, bo mieliby piatek wolny, do pracy w sobote i potem znow wolne w niedziele. Dlatego M. zaklada, ze zrobi sobie cale trzy dni wolne na Swieta, ale musial wziac jeszcze jeden wolny dzien. Padlo na ta sobote, bo pracowal tak naprawde bez przerwy od naszej rodzinnej grypy w polowie lutego i byl zwyczajnie wyrabany. :O Oczywiscie, przyzwyczajony do wstawania nad ranem, spal kiepsko i zbudzil sie o stalej porze. Udalo mu sie w koncu zasnac ponownie, ale dlugo to nie potrwalo i wstal zaraz po 6. Ja i dzieciaki oczywiscie powylegiwalismy sie duzo dluzej. ;) Kiedy wstalam, kawa w zaparzaczu byla juz zrobiona, bo M. lubi czasem uzyc starego i nastawic caly dzbanek "ambrozji". ;) Fajnie byloby spedzic jeden wolny dzien M. jakos relaksujaco, ale niestety. Kolejnego mial pracowac, wiec oczywiscie chcial zaliczyc msze. A ze do Swiat zostaly dwa tygodnie, wiec stwierdzilimy, ze fajnie byloby pojechac do spowiedzi, zeby nie pchac sie na ostatnia chwile w niekonczace sie kolejki. Ranek byl wiec w miare spokojny, pozniej M. z Bi pojechali po sushi na obiad i niedlugo potem wyruszylismy z domu. Musze przyznac, ze choc spodziewalam sie ostrego protestu ze strony Potworkow, bo przeciez oni nawet na msze nie lubia jezdzic, a tu doszla jeszcze spowiedz, to jednak pojechali z lekkim tylko przewracaniem oczami. ;) Poniewaz i ja i malzonek wolimy spowiadac sie po polsku, pojechalismy do polskiego kosciola w sasiednim miescie, gdzie spowiadaja w obu jezykach. Mielismy pecha, bo ksieza byli w dwoch konfesjonalach i po wejsciu pomyslalam, ze dobra nasza, bo przy zadnym nie bylo jakiejs dlugiej kolejki, ot, kilka osob. Nie wiem jednak o czym ci ludzie tam gadali, bo kazda osoba siedziala w konfesjonale wiecznosc i to w obu! :O Normalnie, po dwoch osobach wyciagnelam telefon, wlaczylam stoper i zaczelam odmierzac. Wiekszosc siedziala tam okolo 4 minut. Zaraz przed nami byla kobieta, ktora spedzila tam ponad 6!!! Kiedy wyszla, rzucilam jej mordercze spojrzenie. I nie, to nie tak ze ksiadz sobie gadal bez opamietania, bo z naszej czworki kazde wyspowiadalo sie w dwie minuty, a mnie ksiadz tez zdazyl opowiedziec o sensie postu oraz Wielkiej Nocy. Tamci ludzie wiec musieli sie wdawac w jakies pogawedki... Moim zdaniem to swinstwo, kiedy widza ze za nimi jest kolejka. :/ Przez takich idiotow, przyjechalismy tam o 15:20, przed nami byly raptem cztery osoby, a skonczylismy tuz przed 16. Powstal dylemat, co z msza. Zwykle jezdzilismy do spowiedzi, a potem zjezdzalismy do innego kosciola, ktory ma sobotnia msze o 16. W tym ze spowiedzia bowiem, jest ona dopiero o 16:30. Nie bardzo chcialo nam sie czekac ponad pol godziny, za to zeby pojechac do drugiego, M. stwierdzil, ze spoznimy sie, bo "to jakies 10 minut". Zrobilam wielkie oczy, bo do przejechania bylo doslownie kilka przecznic i nie powinno zajac dluzej niz 2-3 minuty, chyba ze utknie sie na kazdych swiatlach, w zawrotnej ilosci... trzech. :D Alternatywa bylo wrocic do naszego miasteczka, gdzie w jednym kosciele tez jest msza o 16:30, ale tam musielibysmy czekac przynajmniej 15 minut na jej rozpoczecie. Ostatecznie udalo mi sie przekonac M., zeby podjechac do tego pobliskiego kosciola, bo nawet jak przyjedziemy w czasie pierwszego hymnu, to przeciez nic sie nie stanie. Mialam racje (oczywiscie :D), bo droga zajela nam 3 minuty i weszlismy do kosciola kiedy wszyscy nadal spiewali. Po mszy podeszlismy jeszcze do polskiego sklepu, bo M. nabral ochoty na golabki. To jedno z tych dan, ktorego nie robimy sami, bo zadnemu z nas nie chce sie przy tym stac. ;) W koncu dojechalismy do domu, gdzie przy asyscie Kokusia (wlasciwie to zrobil wiecej niz ja), szybko ukrecilam i wstawilam chlebek bananowy, bo w koncu mialam kilka przejrzalych, a kolejnego dnia mial oczywiscie wpasc moj tata. Kiedy ciasto sie pieklo, polecialam wziac prysznic, a potem juz byl zwyczajny wieczorny relaks.

Piekarczyk
 

W niedziele M. juz pracowal, wiec wstal nad ranem. I dobrze sie stalo, bo Oreo znow wieczorem przepadla. A wlasciwie to przybiegla na wolanie, ale pokrecila sie po tarasie, zignorowala uchylone drzwi i sobie poszla. Dopiero pan ja nad ranem wpuscil. :) Potworki oraz ja sie wyspalismy, a po obudzeniu, dzien dzieciaki zaczely tradycyjnie od filmu. Obejrzeli kolejna (II) czesc Gwiezdnych Wojen i bardzo sie zdziwili ze Anakin z dzieciaka zrobil sie doroslym facetem. Oni chyba liczyli na jeszcze kilka odcinkow z zabawnym chlopczykiem. ;) Film zdazyl sie skonczyc zanim przyjechal moj tata, jak zwykle z formularzami do wypelnenia i potrzeba kolejnych instruktazy co do obslugi telefonu. ;) Okazalo sie tez, ze nic nie mowil, a w tygodniu niespodziewanie i w tajemnicy, kupil nowe auto i przyjechal pochwalic sie fura. :O Starego Suzuki wymienil na nowszego Nissana i musze przyznac, ze auto jest bardzo ladne. Malzonek dopytuje czy moze mam ochote wymienic moje na cos takiego, ale lubie moja "krowe", a poza tym jest splacona, wiec nie ma potrzeby. ;) Tata oczywiscie zostal nakarmiony, obejrzelismy wspolnie skoki narciarskie, a potem poszlismy podziwiac jego nowy woz. Ja posiedzialam na wszystkich miejscach i zajrzalam do bagaznika, a M., jak to chlop, musial sprawdzic nawet silnik. :D Kiedy tata pojechal, bylo juz w sumie pozne popoludnie, wiec pozostalo zabrac sie za lekkie ogarniecie gospodarstwa. Malzonek gotowal pomidorowa, ja rozladowalam zmywarke, wstawilam pranie i zagonilam Nika do kapieli.

Wyglupy ;)
 

Tym razem wyjatkowo chcial sie chwile pobawic w wodzie, co nie zdarzylo mu sie juz od dawna. Poza tym, jak to po weekendzie, trzeba bylo wyciagnac plecaki, sniadaniowki i szykowac wszystko na kolejny tydzien. 

Aha. Nik przez caly weekend mial wyraznie przytkany nos, ale gardlo przestalo go bolec i wykazywal swoj normalny poziom energii. Nie wiem skad on tak lapie takie mini przeziebienia co tydzien, ale mam nadzieje, ze kiedys w koncu nabierze odpornosci, bo zwariowac mozna...

Poniedzialek zaczal sie jak zwykle. Wstac z Bi, spakowac jej lunch, wyszykowac sie i marsz, ona na przystanek, a ja na chodnik przy wjezdzie. ;) Wczesniej obudzilam Kokusia, ale zastanawialam sie czy faktyczynie wstanie, czy zasnie spowrotem, bowiem w poprzedni wieczor twierdzil ze nie moze zasnac i krecil sie jeszcze o 23:20, kiedy sama sie kladlam. Kiedy Bi odjechala, wrocilam do domu i na szczescie znalazlam Nika w kuchni, jedzacego sniadanie. ;) Kiedy on odjechal, moglam wrocic do chalupy juz na pare godzin. Wstawilam zmywarke, pranie, ktore potem przelozylam do suszarki, nakarmilam kota, przewietrzylam sypialnie i mialam tez czas na spokojna kawe. Poniewaz M. ugotowal pomidorowa, wiec mnie pozostalo tylko dogotowac makaron i obiad mialam gotowy. Tego dnia nie jechalam do roboty, bo Nik konczyl lekcje juz o 12:30. Mieli je skrocone z okazji popoludniowych wywiadowek w jego szkole. Z tej okazji przykleilam sobie znow paznokcie, bo sporo zostalo mi ich jeszcze w pudelku, a w czasie wywiadowki nauczycielki podaja ci kartki z testami dzieciakow, jakimis pracami lub ulotki informacyjne, wiec patrza na dlonie. Moje paznokcie sa jakie sa, wiec moge jedynie sztucznie je upiekszyc. ;)

Jeden odpadl dwie godziny pozniej, ale przykleilam go spowrotem i siedzi do dzis. Za to z reszty zdazyly juz odpasc 4 :D
 

Ranek minal mi wiec ekspresowo i ani sie obejrzalam, a musialam jechac po syna. Po "poznej" wiosnie w zeszlym tygodniu, w tym pogoda przypomniala sobie, ze nadal mamy marzec. Bylo ledwie 7 stopni i potwornie wialo. Stanie pod szkola, w oczekiwaniu na wyjscie mlodziezy bylo mocno nieprzyjemne. Nik w koncu wyszedl i wrocilismy do domku. Tam czas na zjedzenie zupy, chwilke posiedziec i znow musielismy wyjezdzac na jego wywiadowke.

W oczekiwaniu. Moze nie wyglada, ale to jest korytarz miedzy klasami. ;) Nad Nikiem jest napis "team elm", bo od zeszlego roku druzyny (grupy klas) maja nazwy drzew. Mlodszy jest w druzynie "wiazu"
 

Te wiosenne to dla mnie taki pic na wode fotomontaz, bo dziecko jest obecne i to ono wlasciwie przewodzi calemu spotkaniu. Mlodszy przygotowal prezentacje, ale swoim zwyczajem kiedy nie ma na cos ochoty, zrobil to na odwal - odpieprz. Napisal o tym z czego jest dumny i nad czym musi popracowac, ale opisal tylko matematyke oraz jezyk angielski, zupelnie pomijajac reszte przedmiotow. A na kazdym slajdzie napisal... jedno zdanie. Zadnego rozpisywania, zadnych podpunktow. Caly Nik. :D Juz od momentu odebrania go ze szkoly jeczal, ze nie chce jechac na te wywiadowke. Wiem, ze Kokusia stresuja takie wystapienia (w zerowce schowal sie pod lawke i rozplakal), ale uwazam to dobre cwiczenie, bo roznorakich ustnych prezentacji maja w szkole sporo, a poza tym ja chcialam tam byc. Po tylu latach doswiadczenia wiem, ze duzo z tej wiosennej wywiadowki nie wyniose, bo dziecko wiadomo, powie to, na co ma ochote, ale za to wazne jest zeby nauczyciele widzieli, ze rodzic sie interesuje i mu zalezy. Pozyteczna wiadomoscia bylo, ze w gimnazjum nadal planuja zatrzymac Nika na zaawansowanej matematyce. W przeciwienstwie do Bi jednak, u niego nauczycielka nie zglasza zadnych problemow z opanowaniem materialu. Starsza juz w zeszlym roku zostawala lekko w tyle, a w tym to sie jeszcze poglebilo. Pomyslec, ze jeszcze kilka lat temu myslalam, ze to ona jest bardziej umyslem scislym, a Mlodszy humanistycznym. :D W kazdym razie, jak w zeszlym roku kontaktowalam sie z nauczycielka Bi, pytajac czy jest pewna, ze panna powinna kontynuowac zaawansowana matematyke, tak co do Nika nie mam zadnych zastrzezen. Oczywiscie moze sie okazac w przyszlym roku, ze poziom gimnazjum juz go przerosnie, ale nie bede sie martwic na zapas. ;) Dodatkowo, dostalam ulotke z zaproszeniem na spotkanie zapoznawcze dla rodzicow przyszlych gimnazjalistow w kwietniu. Poniewaz jednak zaliczylam je juz rok temu, mysle ze pojade tylko jesli Nik bedzie chcial mi towarzyszyc. Spotkanie niby dla rodzicow, ale pamietam z zeszlego roku, ze polowa i tak przyjechala z dziecmi. Jesli Mlodszy nie bedzie chcial (a bedzie mial wlasna wycieczke informacyjna z klasa, wiec nie musi), to ja tez sobie odpuszcze. Tym samym zakonczylismy ere marcowych wywiadowek, bo okazuje sie, ze w middle school oraz high school ich nie ma. Tak naprawde, to zakonczylismy ere takich "normalnych" wywiadowek, bo te listopadowe w szkole Bi, wygladaly jak teraz u Kokusia, czyli wlasciwie prowadzi je dziecko, opowiadajac czego sie uczy na kazdym z przedmiotow i jakie ma cele na nadchodzacy rok szkolny. Jak wyzej, dla mnie to takie bezsensowne pitu-pitu, ale czuje sie w obowiazku zeby byc obecna... ;)

Wracamy do domu z praca pt. "smocze oko"
 

Po wywiadowce niestety nie bylo nam dane szybko wrocic do domu, bowiem szkolni cwaniacy zorganizowali w tym tygodniu kiermasz ksiazek, ktory oczywiscie otworzono specjalnie na czas wywiadowek. Wiadomo, przyjezdzaja rodzice z portfelami. ;) Nik rzecz jasna koniecznie chcial wstapic, a jak juz weszlismy, to nie ma bata zeby czegos nie kupic. Mimo, ze nadal nie zarabiam, to jednak nie mam serca odmowic dziecku ksiazek... Ostatecznie wybral sobie trzy, ale na szczescie niezbyt drogie i udalo nam sie zamknac w $20. Wrocilismy do domu, gdzie byla juz Bi, a nawet M. zdazyl dojechac. Popoludnie uplynelo juz spokojnie, dla mnie na rozladowywaniu zmywarki, skladaniu wczesniejszego prania, ogarnianiu kuchni, itd. Reszta miala jechac na basen, ale jak zwykle przy skroconych lekcjach, Nik zaprotestowal, ze chce sie cieszyc dluzszym dniem. Poza tym nadal od czasu do czasu wracala mu chrypka, wiec sama zastanawialam sie, czy powinien sie moczyc. A ze Bi przeszedl poczatkowy zapal i tez nie domagala sie zeby jechac, wiec sobie odpuscili. Cos ostatnio czesciej nie jezdza niz jezdza. ;) Wieczor oznaczal wiec relaks na calego, dla wszystkich. Aha. Smieszna sytuacja ze zwierzyncem. Oreo dostaje mokre zarcie rano i wieczorem. Tyle, ze to jest wybredne stworzenie, nie wszystkie smaki jej pasuja, a nawet te, ktore zwykle zjada, czasem powacha i zostawia. Zwykle dokancza troche pozniej, ale bywa ze stoja pol dnia az zamieniaja sie w przyschniete ohydztwo, ktore w koncu wyrzucam. Tego dnia troche dziubnela, ale sporo zostawila. Nie zwrocilam wiekszej uwagi, myslac ze moze potem dokonczy. Poszlam na gore, ale po chwili slysze na dole halas, walenie, stukanie. Kilka sekund zeszlo mi zeby zrozumiec, ze to kocia miska tak stuka. Tyle, ze kot nigdy tak glosno ta miseczka nie szura! Polecialam na dol i oczywiscie - Oreo lezy spokojnie na swojej wiezy, za to z jadalni (gdzie sa kocie miski) przybiega Maya, oblizujac sie z zadowoleniem! :O Wyzarla reszte kociego jedzenia, choc dla niej to bylo na pol kesa. Pogonilam ja za kare na jej poslanie, choc tak naprawde chcialo mi sie smiac. To nie koniec. Wieczorem wyciagam z lodowki puszke zeby dac kotu reszte karmy, a tu kto mi sie placze pod nogami?! Nie, nie Oreo, tylko Maya, ktora oblizuje sie, merda ogonem i siedzi, wyraznie czekajac na wyzerke! Czyli teraz musze pamietac, ze jesli kot nie zje za pierwszym podejsciem, to musze albo stawiac jej miseczke na szafke, albo blokowac wejscie do jadalni. Cyrk normalnie. :D

Wtorek, czyli pierwszy dzien kalendarzowej wiosny, przywital nas temperatura -1, przy mocnym wietrze, wiec odczuwalna wynosila -6. :D Kiedy wyszlam z Bi, mialam na sobie koszulke, sweter i jeszcze zimowa kurtke, a bylo mi chlodno. Zalozylam kaptur na glowe, bo wialo straszliwie, a Bi oczywiscie tylko w grubszej bluzie, choc w sumie przechodzila tak cala zime i praktycznie nie chorowala, wiec sie nie odzywam. ;) Na szczescie jej autobus przyjechal w miare szybko. Z ulga wrocilam do domu, ale niestety za chwile trzeba bylo wychodzic z Kokusiem. Tutaj spotkala nas niespodzianka, bo akurat zeszlismy schodami przed domem na podjazd, a na przystanek podjechal autobus. Nik puscil sie biegiem, ale zawolalam go, ze i tak nie zdazy. Autobus robil petle przez druga polowe osiedla, a my ruszylismy w przeciwnym kierunku, na kolejny przystanek. Tam dotarlo do mnie, ze powinna byc na nim corka sasiadki, ale pewnie tez nie spodziewaly sie go tak wczesnie. Napisalam do niej, ale autobus podjechal, a sasiadka nie dotarla. Na szczescie pozniej napisala, ze dziekuje za wiadomosc i ze udalo im sie go zlapac kiedy juz wyjezdzal z osiedla. Po odjezdzie syna, wrocilam do domu, gdzie ponownie spedzilam calkiem spokojny ranek, ogarniajac chalupe. Nik znow mial skrocone lekcje, wiec nawet gdyby mi sie chcialo, to nie bardzo byl sens jechac do pracy. Bardzo szybko wybila godzina 12 i czas byl jechac po syna. Tym razem po powrocie mial spokojne, dlugie popoludnie. Malzonek na popoludnie zaplanowal steki zeby wyprobowac nowy grill kupiony na kempingi, ktory czeka na okazje juz pare miesiecy. Dzieciaki nie mogly jednak byc glodne do godziny 16 zanim ojciec ogarnie nowy sprzet. Szczegolnie Nik, z ktorym dojechalismy juz przed 13. Stwierdzilam, ze najprosciej i najszybciej bedzie jesli zrobia sobie domowe pizze. Nik zrobil wiec swoja, a kiedy dojechala o 15 Bi, ona rowniez przygotowala dla siebie. Dojechal M., ale stwierdzil, ze za zimno na grilowanie i steki zrobil w... air fryerze. ;) We wtorki trening na basenie jest troche pozniej i ani dzieciaki ani malzonek nie lubia na niego jezdzic, wiec z gory wiedzielismy, ze mamy kolejny spokojny wieczor. Bi chciala za to podjechac do biblioteki.

Starsza przeglada polki z nowosciami dla nastolatkow
 

Pojechalysmy, panna spedzila ponad pol godziny przeszukujac regaly, a ja zwiedzilam cala gorna czesc przybytku. A po powrocie do domu, wieczor minal juz czesciowo na relaksie, a czesciowo na szykowaniu sie na kolejny dzien.

Sroda zaczela sie pochmurnie, ale dzieki temu temperatury utrzymaly sie lekko na plusie, nie bylo wiec az tak nieprzyjemnie jak dzien wczesniej. Na popoludnie zapowiadali przelotny deszcz, ale poznym rankiem niespodziewanie wyszlo troche slonca, co pomoglo osiagnac 10 stopni. Rano jak zwykle wyszlam najpierw z Bi, a potem z Kokusiem. Panicz w koncu zakonczyl labe i jechal do szkoly na caly dzien. :) Tym razem zadnych przebojow z autobusami nie bylo. Oba dojechaly mniej wiecej o normalnym czasie. Wrocilam do domu i zajelam sie typowym ogarnianiem. Zastanawialam sie czy jechac do pracy, ale ostatecznie pojechalam. A tam, dla odmiany, podnioslo mi sie cisnienie. Zapomnialam, ze mamy wiosne, a to oznacza wyslanie dorocznego raportu do agencji rzadowej, z lista przeprowadzonych testow, pacjentow (tu akurat nic nowego), wynikow, itd. Zwykle zajmowala sie tym dziewczyna, ktora odeszla kiedy zaczely sie jaja, a teraz najwyrazniej przejal to szef. Cale szczescie, bo pamietam jak tamta babka sie meczyla z programem, ktory byl kompletnie nieprzyjazny dla uzytkownika, ale szefunio i tak mnie zirytowal, bo wyslal maila do mnie i jednego chlopa (ktory jest na bezrobociu, wiec dziwie sie ze w ogole chcialo mu sie odpowiadac), zeby przeslac mu tabelke z dodanymi najnowszymi wynikami. Taaa, najlepiej niech mu wszyscy wszystko podadza na tacy, zeby nie musial nic sam poszukac. Dodatkowo, ta tabelke miala tamta dziewczyna i nikomu jej nie przeslala. Ostatecznie musialam poszukac wynikow i zeskanowac szefowi dokumenty zeby mogl je dodac do odpowiedniego formularza. Mialam ochote napisac, ze bede sie bawic w szukanie i skanowanie dokumentow jak zacznie mi placic, ale zacisnelam zeby, bo i tak ostatnie kilka miesiecy rowno sie obijam. Z drugiej strony, jaka placa (czyli zadna), taka praca, tak? :D A poniewaz irytacja, jak klopoty, lubi isc w parze, wiec doszla mi kolejna zagrozdka do rozwiklania. Wlasciwie to dotyczyla mojego taty, ale wiadomo ze jak staruszek ma problemy, to ja zawsze musze byc w to wmieszana. ;) Zaczelo sie niewinnie. Tata napisal, ze dostal maila z bezrobocia, ze wydaje mu sie, ze to jakas bzdura, ale zebym spojrzala. No to popatrzylam, ale okazalo sie ze to oficjalne pismo, zawiadamiajace o przesluchaniu (telefonicznym) w sprawie odwolania, z zaznaczeniem, ze chca omowic czy tata faktycznie co tydzien szukal rzetelnie pracy. Zdenerwowalam sie (choc w sumie to nie moja sprawa, ale czlowiek sie przejmuje), bo tata tak naprawde pracy nie szuka, a ze wymagane sa podpunkty z poszukiwania, to wpisuje tam informacje z czapy. Dotychczas nikt tego nie sprawdzal i sie nie czepial, ale kto wie, moze znalazl sie ktos nadgorliwy? Pechowo jednak, przesluchanie wyznaczono na termin, kiedy bedzie w Polsce. W dokumencie instrukcja jak zarejstrowac sie na przesluchanie internetowo lub telefonicznie, ale nic o tym, jak poprosic o zmiane daty. Szukajac jednak czegokolwiek, rzucilo mi sie w oczy, ze to tata jest zaznaczony jako osoba odwolujaca sie. Zapalila mi sie zarowka i zaczelam szukac, ale strona bezrobocia to jest kilkanascie zakladek, kazda z rozwijajaca sie rolka opcji. Sporo czasu mi zajelo zeby doszukac sie odpowiedniego miejsca. Na szczescie kazda otwarta "sprawa" ma przypisany numerek i po nim w koncu odnalazlam co to za odwolanie. Wyobrazcie sobie, ze faktycznie tata je zlozyl (to znaczy ja zlozylam za niego) w listopadzie 2022!!! Wtedy akurat zmienili zasady cotygodniowego logowania sie na strone i zaczeli wymagac raportu z poszukiwania pracy. Za pierwszym razem, nie pamietajac ze urzedy stanowe to straszni sluzbisci, tata nie wbil zadnego szukania, a w wyjasnieniu napisal, ze jego praca co zime wysyla ludzi na bezrobocie i ze ma wpisany definitywny powrot do roboty w kwietniu. I kilka dni pozniej dostal zawiadomienie, ze nie przysluguje mu zasilek, bo nie spelnil warunkow. :O Od decyzji mozna sie bylo odwolac, co tez zrobilismy. Ostatnia wiadomosc od nich, mowila ze zostanie wyznaczona data przesluchania. I koniec, cisza. Az w ktoryms momencie tata mial do mnie pretensje, ze pewnie cos zle zrobilam, moze cos przegapilam i na pewno mozna bylo to zalatwic inaczej. Pewnie, samemu nie zna sie jezyka na tyle zeby to ogarnac, czlowiek pomaga, to potem jeszcze obrywa. :/// W kazdym razie, jak widac, nic nie przegapilam, tylko system dziala w taaaakim tempie, ze zajelo im rok i 4 miesiace zeby wyznaczyc przesluchanie w tej sprawie! :O Pozostal problem nieobecnosci taty. Ma tutaj trzy opcje i sam musi zdecydowac ktora bedzie dla niego najlepsza. Pierwsza to zignorowac wiadomosc (ktora zreszta poszla do spamu), nie zglosic sie i udawac greka. Nie wiadomo jednak czy nie przysla mu za pare dni normalnego listu. Druga opcja to zadzwonic i powiedziec, ze w tym terminie wyjezdza. Tata nie bardzo ma ochote, bo niby ma szukac pracy, ale przeciez na bezrobociu nie jest sie uwiazanym i mozna wyjezdzac. No a trzecia, to odebrac telefon w Polsce, tylko musialby przed wyjazdem wykupic roaming. Na szczescie tu juz zrobi co bedzie chcial i nie moze miec do mnie pretensji. ;) Po pracy wrocilam do domu, gdzie zdazyla juz dojechac reszta. Obiad, chwile posiedziec i dzieciaki z M. jechali na trening. Tym razem nie bylo wymowek. ;) Po powrocie oczywiscie zostal czas na kolacje, jakies czytanie i do lozek. A wieczorem - niespodzianka. Zapalam lampe na tarasie zeby widziec czy kot nie dobija sie do drzwi, a pod swiatlo widze, ze pada... snieg. Tak proszy w sumie, ale jednak snieg. Popadalo caly wieczor, ale na tyle delikatnie, ze nic nie osiadlo, bo grunt byl raczej cieply. Dopiero w nocy temperatury stopniowo spadaly az doszly do -4. Taki to poczatek kalendarzowej wiosny mamy. ;)

W czwartek rano od razu widac bylo, ze porzadnie wieje, wiec temperatura odczuwalna wynosila -10. Brrrr... Poradzilam Bi zeby pod swoja gruba bluze zalozyla jeszcze taka zwykla zamiast tylko t-shirtu. Oczywiscie panna popatrzyla na termometr, sprawdzila co pokazuje telefon, po czym oznajmila ze nie potrzeba jej dodatkowej warstwy. Machnelam reka, bo juz dawno przestalam wyklocac sie z nia o cieplejsze ubrania. ;) Miala zreszta szczescie, bo autobus podjechal praktycznie w momencie kiedy doszla na przystanek. Wrocilam do chalupy, gdzie Nik jadl juz sniadanie i za chwile wychodzilismy (ja ponownie). Kawaler przynajmniej bez protestu przyjal kurtke zamiast bluzy, a nawet naciagnal na glowe kaptur. Jego autobus rowniez podjechal bardzo szybko i moglam wrocic do cieplutkiej chalupy. Tego dnia nie planowalam jechac do roboty, choc kontrolnie sprawdzilam maile czy szef jeszcze czegos nie potrzebowal. Na szczescie nie. Zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog, rozladowalam zmywarke, wstawilam pranie... Kiedy odkurzalam kot najpierw schowal sie w dolnej lazience, ale kiedy tam doszlam, uciekl na gore. Znalazlam ja pozniej spiaca na moim miejscu. ;)

Glowe sobie bezczelnie ulozyla na mojej poduszce! :D
 

Przegladalam tez oferty pracy. Niestety, nie ma tego duzo, nic dokladnie pod moje kwalifikacje i zwykle daleko od domu, ale wyznaczylam sobie zadanie, zeby codziennie siasc i sprawdzac czy cos sie nie pojawi... Za dlugo juz trwa to przeciaganie w pracy, wiec czas wysylac CV nawet w nie do konca pasujace mi miejsca. W koncu do domu dojechala Bi, a wkrotce potem chlopaki. Po obiedzie ponownie byl czas na posiedzenie i obgadanie minionego dnia, a potem reszta jechala na trening. A po ich powrocie kolacja i koniec dnia.

Piatek zaczal sie podobna temperatura co czwartek, bo -5. Na szczescie tego dnia wiatr byl spokojniejszy, wiec odczuwalna byla podobna. Za to autobus Bi zrobil nam lekki numer. Jak zwykle o 7:15 zaczelysmy sie zbierac do wyjscia. Panna zawsze "ma czas" i ubiera sie pomalu i metodycznie, szuka telefonu bo nie pamieta gdzie go zostawila... Zazwyczaj jednak spokojnie dochodzi na przystanek i musi jeszcze poczekac, czesto nawet dlugo. Nie wiem jednak czy w tym tygodniu nie jezdzil jakis nowy kierowca, bo caly tydzien Bi docierala na przystanek praktycznie na styk. A w piatek dopiero szlysmy podjazdem na chodnik, kiedy autobus podjezdzal. Bi sie zawahala, a ja zawolalam ze jak cos to zlapie go jak zrobi on petle. Przy przystanku stalo juz jednak auto, ktorym rodzice podwoza chlopca z dalszej czesci osiedla, a kierowca (ktory zawsze widzi te samochody z dowozonymi dzieciakami) jedzie sobie dalej! Rodzic z auta zatrabil i wtedy dopiero autobus sie zatrzymal i zabral dzieciaka. Bi byla juz wtedy kawalek na chodniku, wiec zawolalam zeby biegla to zdazy, ale odkrzyknela, ze nie chce jej sie biegac i zlapie go pozniej. No, skoro tak woli... Napisalam szybko sms'a do sasiadki, bo ona tez zawsze podwozi corke, ale tego dnia jej jeszcze nie bylo. Po chwili autobus podjechal od drugiej strony i zabral Bi, a sasiadka dopiero dojezdzala. Zdazyla w ostatniej sekundzie, choc i tak musiala zatrabic zeby zwrocic na siebie uwage kierowcy. No nic, najwazniejsze, ze ostatecznie wszystkie dzieciaki z naszego przystanku zostaly zabrane i odjechaly sie edukowac. ;) Bi zreszta mowila, ze tego dnia maja apel i wszystkie lekcje skrocone z tej okazji, wiec tej "edukacji" i tak bedzie mniej niz normalnie. ;) W domu Nik jadl juz sniadanie i po chwili wychodzilismy na jego autobus. Ten na szczescie przyjechal normalnie, bez zadnych sensacji. Jesli pamietacie, Mlodszy mial w poniedzialek i wtorek skrocone lekcje. Zamiast potem zrobic chociaz pelne trzy dni nauki, to w piatek mieli final turnieju... zbijanego. :D W ich szkole (u Bi tez) klasy laczone sa w zespoly/druzyny (po 4 klasy) i najpierw kazda rozgrywala turniej miedzy soba. Potem wygrane klasy mialy "mecze" polfinalowe, a w piatek odbyl sie final miedzy dwiema najlepszymi. I fajnie, ale nie mogli go zrobic w ktorys z pelnych tygodni? ;) Tak czy owak, po odjezdzie Kokusia wrocilam do chalupy, przewietrzylam, wstawilam pranie i trzeba bylo ruszac na zakupy. Malzonek pisal, ze zastanawia sie nad wczesniejszym wyjsciem, wiec spodziewalam sie ze moze byc juz w domu kiedy wroce, ale ostatecznie zostal w robocie. Mialam wiec kolejnych kilka godzin tylko ze zwierzyncem. Znowu wstawic zmywarke, jakies pranie... I przegladanie ofert pracy, ech... :/ W koncu dotarla Bi, a chlopaki zajechali jeszcze po pizze na obiad, ale na szczescie nie zeszlo im za dlugo. W nocy mialo zaczac padac i popoludnie zrobilo sie pochmurne i ponure. Bylo cieplej niz poprzedniego dnia, bo 6 stopni, ale to tez jest temperatura, ktora nie powala. Fajnie byloby zaszyc sie juz w chalupie i cieszyc weekendem, ale niestety. Tego dnia szkola Bi wystawiala sztuke i choc poczatkowo nawet przez mysl mi nie przeszlo zeby na nia jechac, to dwa tygodnie wczesniej panna zaczela prosic zebym ja zabrala. Kilka jej kolezanek bralo udzial w wystepie, a reszta chciala przyjechac jako widzowie. Sztuke wystawiali w piatek i w sobote i wolalam ta druga, ale znow, Starsza koniecznie chciala jechac w piatek, bo wtedy mialy jechac jej kolezanki. Ostatecznie na widowni nie wpadla na nikogo znajomego... ;) Nik nie byl zbyt zaintersowany, a M. to juz wiadomo, wiec padlo na mnie. Planowalam odstawic Bi do szkoly i gdzies pojechac, ale okazalo sie, ze dzieciaki musialy byc pod opieka doroslych. W sumie logiczne... Nie mialam wiec wyjscia tylko obejrzec wystep. Nigdy nie przepadalam za teatrem, a to okazalo sie czyms jeszcze gorszym - musicalem! :O Ogolnie cale przedstawienie ("Newsies") oparte bylo dosc luzno na prawdziwych wydarzeniach ze strajku dzieciakow sprzedajacych gazety na ulicy Nowego Jorku pod koniec XIX wieku. Historia jest wiec calkiem ciekawa, no ale wole sobie o niej przeczytac w Wikipedii niz sluchac spiewania. Musze jednak oddac dzieciakom sprawiedliwosc, ze caly show przygotowany byl z pompa i co do najmniejszego szczegolu. Nikt sie nie pomylil (przynajmniej rozpoznawalnie), nie zajaknal, nikt nie potknal na scenie. A calosc trwala 1.5 godziny, zas aktorami byly 12-14 latki. Tu nalezaly im sie wieeelkie brawa. Tylko to ciagle spiewanie i tance... :D

Jak widac, tanczymy i spiewamy ;)
 

Przezylam jednak, a Bi sie bardzo spodobalo. Stwierdzila nawet, ze moze w przyszlym roku tez zapisze sie do kolka teatralnego, choc woli byc ktoryms z pobocznych aktorow, ktorzy maja do wypowiedzenia 1-2 zdania. :D Aha. Zanim zaczelo sie przedstawienie, przed zaslonieta kurtyna przygrywalo kilkoro dzieciakow z orkiestry, w tym najlepsza kolezanka Bi, a nasza sasiadka. Mialam pecha, bo zaraz w rzedzie przed nami siedziala jej mama, ktora skorzystala z okazji i w czasie przerwy spytala czy nie zabralabym jej corki do domu, bo zostawila mlodsza sama w domu, a jej maz jest w delegacji. Zawsze znajdzie sie jakis powod. :D No ale i tak tam siedzialam, a potem mialam wrocic do chalupy, wiec sie zgodzilam. Przedstawienie zaczynalo sie dopiero o 19, wiec doliczajac przerwe, do domu dojechalysmy tuz przed 21. Malzonek juz sie polozyl, Nik juz siedzial w lozku, a nam tez pozostalo sie umyc i przyszykowac do spania. Cale szczescie, ze byl to piatek. ;)

Milego weekendu!

piątek, 15 marca 2024

Po zmianie czasu

Sobota, 9 marca, dla mnie i Potworkow jak zwykle zaczela sie nieco pozniej. No dobra, "nieco" to moze zle slowo. Pasuje do Bi, ktora wstala gdzies o 8. Ja zbudzilam sie o 8:30, ale potem przysnelam i ponownie obudzilam o... 9:26. Za to panicz Nik spal do... 10. ;) W koncu jednak cala nasza trojka zwlokla sie z lozek, zjadla sniadanie, a ja z Bi doprowadzilysmy sie tez nieco do stanu uzywalnosci. Panna bowiem umowila sie tego dnia z kolezanka. Zaplanowaly przejazdzke, poniewaz nasze osiedle polozone jest zaraz obok szlaku rowerowego. Troche powatpiewalam w sens tego przedsiewziecia patrzac na prognozy, ktore niestety sie spelnily. Bylo pochmurno i chlodno - tylko 6 stopni i do tego mocno wialo. Pytalam panne czy na pewno chca w taka pogode jezdzic na rowerach, a potem bezskutecznie namawialam na cieplejsza odziez. Pojechaly na jakies 45 minut, a kiedy wrocily Bi miala dlonie az sine z zimna, choc twierdzila, ze poza nimi bylo jej cieplo. Jakos ciezko mi w to uwierzyc... Reszte czasu spedzily juz u Starszej w pokoju. Zrobily sobie rozgrzewajace herbatki, a ja potem przynioslam im tace z przekaskami. Kolezanka spedzila u nas prawie 3 godziny, a Nik w tym czasie gral na konsoli w lozku. ;) Malzonek po pracy pojechal do Polakowa, wiec przyjechal dosc pozno. Poniewaz on nie za bardzo lubi jak kreca nam sie po domu obce dzieciaki, to nawet dobrze sie zlozylo, bo akurat po chwili po corke przyjechal tata. Po jej odjezdzie akurat zjedlismy obiad (poza Bi, ktora po przekaskach skonsumowanych z kolezanka, nie byla glodna) i zaraz trzeba sie bylo szykowac do kosciola. W miedzyczasie zaczelo padac i zrobilo sie naprawde paskudnie, wiec nie bardzo sie chcialo, ale po pierwsze M. mial w niedziele ponownie pracowac, a po drugie, przestawialismy w nocy czas i jak sobie pomyslalam, ze mam sie zerwac "bladym switem" zeby jechac na msze, to stwierdzilam ze nie ma mowy; jedziemy w sobote. ;) Kiedy wrocilismy, zostal juz tylko relaks oraz kolacja, a po niej dalsza czesc relaksu. ;)

Jak napisalam, w nocy przestawialismy czas na letni. Rano moglismy wiec niby pospac dluzej, ale jednak krocej. ;) Choc obudzilam sie o 9 nowego czasu, to i tak dzien uciekal niemozliwie szybko. Dzieciarnia domagala sie oczywiscie porannego filmu, co stalo sie weekendowa tradycja. ;) Ostatnio Bi wspomniala, ze nie obejrzeli przeciez reszty filmow z serii Gwiezdnych Wojen. Poniewaz najstarsze 3 filmy srednio ich "porwaly", wiec myslalam, ze dadza sobie spokoj, ale jednak chca obejrzec wszystkie. No to wypozyczylam kolejna (a chronologicznie pierwsza ;p) czesc. Trzeba przyznac, ze tym razem wykazali faktyczne zainteresowanie, bo i film nowszy, wiec lepiej zrobiony, no i fabula znacznie ciekawsza dla mlodszych widzow. Akurat jak film sie skonczyl, przyjechal moj tata. Potrzebowal zeby mu ustawic Whatsappa na nowym telefonie. Prosta sprawa? Taaa... Poniewaz sprawil sobie swojego pierwszego iPhona, potrzebowal tez Apple ID, a to okazalo sie karkolomnym przedsiewzieciem, bo mial dwa rozne adresy e-mail, nie pamietal hasel, a to laczylo sie oczywiscie z weryfikacjami w telefonie, w mailu, a w dodatku dodatkowymi, poniewaz robilam mu to z pomoca mojego laptopa, ktorego jego sprzety oczywiscie nie rozpoznawaly i zamiast odpowiednich kodow dostawal powiadomienia, ze musi potwierdzic, ze on to "on" i tym podobne. Zajelo nam to prawie godzine. :O A i tak pozniej tata do mnie zadzwonil, twierdzac, ze u niego na Whatsappie mozna dzwonic, ale nie da sie wyslac smsa. A przeciez wszystko sprawdzilam i dzialalo jak trzeba. :/ Powiedzialam tacie, zeby teraz zostal juz przy Srajfonach, bo w nich wystarczy Apple ID i wszystko sie szybko i bezproblemowo przenosi. ;) Dziadzio jak zwykle zostal nakarmiony, ale niestety musialam go "pogonic" nieco wczesniej, bo jechalam z Potworkami na lyzwy. Kilka dni temu sprawdzilam, ze w te niedziele nasze ulubione lodowisko ma publiczna jazde ostatni raz w sezonie. Poniewaz w tym roku bylismy tam "zawrotne" trzy razy, stwierdzilam, ze moze trzeba pojechac i godnie pozegnac lyzwy. ;) A ze ostatnio Bi sie raczej nudzila, to zaproponowalam, ze mozemy wziac jej kolezanke, a Kokusiowi kolege, zeby bylo sprawiedliwie. Mama kolegi od razu odpisala, ze to super pomysl, a kolezanki, ze niestety ma ona juz plany. Bi przypomniala sobie jednak o innej kumpelce, ktora umie jezdzic na lyzwach, a ja szczesliwie mialam numer jej mamy i okazalo sie, ze moze jechac. Co wiecej, mama napisala, ze sama ja przywiezie, co akurat srednio bylo mi na reke, bo choc oszczedzalo mi jazdy autem po nia na na drugi koniec naszej miejscowosci, to jednak ja tez chcialam pojezdzic na lyzwach, a tak czulam sie zobowiazana zeby pogadac z kobitka. W ogole okazalo sie, ze ten wyjazd na lyzwy z kolegami nie do konca poszedl tak jak powinien, no ale tak bywa kiedy czlowiek musi zorganizowac samego siebie, ale ma jeszcze do czynienia z innymi. ;) Zaczelo sie od kolegi Kokusia. Pojechalismy po niego, a tu kawaler nie ma o niczym pojecia. :O Mamy, z ktora dzien wczesniej wszystko uzgadnialam, nie bylo, tata tez o niczym nie wie... Na szczescie nie oponowal kiedy syn oswiadczyl, ze chce jechac. Mama odpisala po chwili, ze przeprasza, bo H. dzien wczesniej byl na nocowanku u kolegi, a tego dnia rano zapomniala mu powiedziec. Raju... Mlody chwycil lyzwy, ale ze dogladal go tylko ojciec, to nie wzial ani czapki, ani rekawiczek... ;) Z kolezanka Bi i jej mama mielismy sie spotkac juz na lodowisku i choc przez te zawirowania troche sie spoznilismy co do umowionej pory, to dojechalismy akurat w tym samym czasie. Dzieciaki popedzily jezdzic, a na lodowisku byly tym razem spore luzy. Zdziwilam sie, bo myslalam ze sporo ludzi bedzie chcialo skorzystac z ostatniego dnia, ale jednak nie. Dodatkowo, tego dnia nie czyscili lodu w polowie, dzieki czemu, mimo ze dojechalismy pozniej niz przewidzialam, dzieciaki skorzystaly z jazdy na maksa. Jak zwykle kiedy mam okazje obserwowac dziewczyny i chlopcow, w badz co badz podobnym wieku, stwierdzam, ze to jednak dwa rozne swiaty. Panny jezdzily spokojnie, nawijajac.

Mlode damy
 

Chlopaki najpierw jezdzili dziko, kto szybciej. Potem grali w berka, co oczywiscie tez laczylo sie z wariacka jazda.

Oni nawet normalnie usiasc na lawce nie potrafia ;)
 

Na koniec chwycili po tym czerwonym "chodziku" i zaczeli odstawiac jakies zderzenia i przepychanki. Cale szczescie, ze bylo pustawo, wiec nikomu szczegolnie nie przeszkadzali. ;)

Na filmiku udalo mi sie cala czworke ujac w jednym kadrze. Jak widac, dziewczyny sobie jada, a chlopaki urzadzaja gonitwe :D
 

Ja pojezdzilam tylko jakies pol godziny, bo najpierw pogadalam z tamta mama, a pozniej zeszlam z lodu jakies 10 minut przed koncem zeby znow z nia posiedziec. Szkoda mi jej bylo, bo od nich jedzie sie tam prawie pol godziny, wiec jechala taki kawal zeby siedziec i sie nudzic. ;) Kiedy jazda sie skonczyla, a dzieciaki przebraly, zaczelam sie zegnac, ale kobita spytala czy moze Bi mialaby ochote jechac z nimi na jakies lody, a ona potem odwiezie ja do domu. Starsza oczywiscie chetna, a ja zapewnilam, ze wysle jej nasz adres, ale ze jakby cos, to chetnie po nia przyjade. One wiec odjechaly, a ja zabralam chlopakow i wyruszylismy. Po drodze tamta mama zadzwonila, ale tak przerywalo a chlopaki z tylu halasowali, ze zrozumialam tylko, ze chce zabrac dziewczyny gdzies do restauracji. Zgodzilam sie, myslac, ze pewnie nie znalazla w poblizu otwartej lodziarni, wiec stwierdzila ze zabierze je gdzies na frytki czy cos. Zajechalam z chlopakami po zimne napoje, bo juz wczesniej Nik mi jeczal, wiec napisalam do mamy kolegi czy wolno mu w ogole pic cos takiego. Zgodzila sie, wiec zatrzymalismy i kupilam im napoje, a sobie kawe. Odwiezlismy kolege, wrocilismy do chalupy i zastanawialam sie kiedy dojedzie Bi. Chcialam zagonic pod prysznic Kokusia i sama sie wykapac, ale ze napisalam wczesniej do tamtej kobity ze moge po Starsza przyjechac, to nie chcialam zeby mi napisala jak bede pod prysznicem, albo z mokrymi wlosami. Czekamy i czekamy, az w koncu przyszlo mi do glowy zeby napisac do tamtej mamy, a potem Bi czy juz wracaja. Zero odzewu. Po jakims czasie zadzwonilam do corki, myslac ze moze nie slyszala smsa, ale po kilku dzwonkach wlaczyla sie poczta glosowa. Zylka zaczela mi pulsowac, bo caly sens w posiadaniu przez panne telefonu, jest zeby byl z nia kontakt. Tymczasem ona wiecznie wylacza w nim glos i nie ma jak sie do niej dodzwonic. To juz nie pierwszy raz. Po chwili zadzwonilam do tamtej mamy, ale tu rowniez nie doczekalam sie odpowiedzi. Przyznaje ze zaczelam sie juz solidnie niepokoic, bo bylo grubo po 18, M. wyrzucal mi ze puszczam dziecko z niemal obca osoba, ze moze mieli jakis wypadek, itd. Zeby sie czyms zajac, pomoglam sie Kokusiowi wykapac, a potem podjelam kolejna probe dodzwonienia sie do kogos. Znow bez rezultatu, ale po chwili wreszcie oddzwonila tamta mama. Przeprosilam ze wydzwaniam, ale zaczelam sie troche niepokoic. Okazalo sie, ze ona pojechala z nimi normalnie do restauracji, ze koncza juz jesc, jeszcze moze wezma deser i odwioza Bi za jakas godzine. No i ok, ale chwile pozniej panna zaczela mi wysylac smsy, ze chce juz do domu, ze czuje sie niezrecznie, ze czy moge po nia przyjechac, itd. O matko... Napisalam wiec do tej mamy, ze przyjade po Bi, to wtedy beda mogly sobie z corka posiedziec do woli. Odpisala, ze ok i podala nazwe restauracji. Tu przyznaje, ze popelnilam blad, bo nie sprawdzilam dokladnie gdzie ona jest. Kiedy wczesniej rozmawialam w aucie, wydawalo mi sie, ze mowila i centrum handlowym zaraz obok mojej pracy. Pojechalam tam wiec, jezdze w kolko, ale takiej restauracji tam nie ma. W tym czasie Bi wysyla mi smsa za smsem gdzie jestem, ze ona teskni i chce juz do domu. W koncu sprawdzilam w google i okazalo sie, ze ta restauracja jest w... sasiednim miescie! :O Zadzwonilam do Bi ze juz jade, a ona mowi, ze oni czekaja na mnie przed budynkiem! Zadzwonilam z kolei do tamtej mamy i zaproponowalam zeby spotkac sie gdzies po drodze, bo nie jestem pewna jak szybko dojade, a nie chce zeby tam stali. W koncu spotkalismy sie pod szkola dziewczyn i okazalo sie, ze na tym obiedzie byla cala jej rodzina, to znaczy jeszcze maz oraz druga corka. Podziekowalam, przeprosilam za te ceregiele i chcialam oddac kase za obiad Bi, ale zapewniali ze milo im bylo ja ugoscic. Tymczasem panna wsiadla do auta i sie... rozplakala. Mowila, ze nie tego oczekiwala, ze myslala ze pojada na lody, a potem moze do nich do domu na chwile, a tymczasem pojechali do nich po tate i siostre i potem prosto do restauracji. Ze ona ich tak dobrze nie zna i czula sie bardzo dziwnie, ze zaluje ze w ogole pojechala i ze zmarnowala caly wieczor. :O Troche mi bylo jej szkoda, a troche mam nadzieje, ze to dla niej dobra nauczka ze nie zawsze takie wyjscia z kolezankami beda udane. Z drugiej strony to wlasciwie nie jej wina, bo tamta mama mowila przeciez tylko o lodach i ja sama myslalam, ze za gora godzine Starsza odwiezie. Nawet kiedy wspomniala cos o restauracji, nie przyszlo mi do glowy, ze beda tam siedziec cala reszte dnia. Gdybym wiedziala, od razu przeprosilabym, ze moze innym razem dziewczyny spotkaja sie na jakies wyjscie. Chociaz wtedy pewnie Bi mialaby do mnie pretensje, ze nie pozwolilam jej jechac z kolezanka. :D

Poniedzialek zaczal sie oczywiscie brutalnie, choc czlowiek wypoczety byl po weekendzie, wiec dal rade obudzic sie w miare bez problemu. Niestety, juz bylo tak pieknie i jasno, a teraz znow wstajemy przed wschodem slonca, wiec choc nie jest zupelnie ciemno, to jednak ledwie szaro... Poczatek marca rozpiescil nas pogoda, ale tego dnia zima postanowila pokazac nam, ze nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa. Nie bylo wielkiego mrozu, bo tylko -1, ale za to wiatr wial wrecz huraganowy i odczuwalna byla oznaczona jako -8, a w dodatku proszyl snieg. Wichura byla niemozliwa - wiatr lomotal oknami i przyginal drzewa do ziemi. Pomijajac juz sam fakt, ze przenikal na wskros, balam sie, ze Bi jakas galaz spadnie na glowe na przystanku, bo przeciez u nas wszedzie naokolo rosna dorodne drzewa. Podjechalysmy wiec pod przystanek autem, co jest raczej komiczne, skoro mamy do niego moze 200m. ;) Okazalo sie dodatkowo, ze ledwie podjechalysmy, a przyjechal autobus, wiec w sumie Bi mogla pojsc pieszo, ale z tymi autobusami nigdy nie wiadomo. Wrocilam do chalupy i odetchnelam z ulga widzac ze Nik je juz sniadanie. Kiedy go bowiem budzilam przed wyjsciem, przewrocil sie tylko na drugi bok, jeczac "jeszcze 5 minut". :D Zawolalam, ze nie ma czasu na dolegiwanie, bo musze wyjsc z Bi, ale potem pobieglam i nie bylam pewna czy wstal, czy zasnal spowrotem. Na szczescie to pierwsze. Zanim Mlodszy wyszykowal sie i oboje zjedlismy sniadanie, wiatr zdawal sie troche odpuszczac. Nadal mocno wialo, ale juz nie tak porywiscie. Szybko okazalo sie, ze tylko mi sie wydawalo i nadal szalenczo pizdzilo, ale na szczescie autobus Nika przyjechal jak tylko doszlismy na przystanek, wiec nie musielismy tam sterczec. Wrocilam do domu, poskladalam pranie, rozladowalam zmywarke, nakarmilam Oreo i podlalam kwiatki. Potem moglam wypic kawke i pojechalam do pracy. Tam oczywiscie cisza. Miala byc kolezanka, ktora wrocila w koncu z Chin, ale napisala, ze zmienily jej sie plany. Siedzialam wiec sama te pare godzin. Zreszta, taka sie "towarzyska" zrobilam, ze gdyby nie ta niewiadoma z wyplatami i powrotem, bardzo dobrze siedzialoby mi sie w samotnosci. ;) Po pracy musialam jeszcze zajechac na poczte nadac przesylke, bo trafila sie taka nieco wieksza i nie bylam pewna ile znaczkow na nia nakleic. Okazalo sie, ze wystarczyly 3. ;) Potem juz do domu, na obiad. Nik nie mogl wcisnac swojej porcji, ale za to uparl sie, zeby pojsc chwile porzucac do kosza. Namawial tez mnie, ale przy wichurze i raptem 5 stopniach, kompletnie nie mialam ochoty. Poszedl wiec sam, choc tez obawialam sie, ze oberwie jakas galezia. ;)

Przyfilowany przez okno ;)
 

Chwile posiedzielismy, a pozniej reszta jechala na trening, M. mruczac ponuro, ze ma nadzieje, ze tym razem nikt sie nie zes*a do basenu. :D Oni pojechali, a ja poogarnialam to i owo, przygotowalam sniadaniowki oraz ubrania Kokusia na kolejny dzien. Spakowalam tez jego narciarskie rzeczy, bo kolejnego dnia mial byc kolejny (ostatni) wypad. Ponownie zagroska bylo, jak mamy sie ubrac, bo na popoludnie zapowiadali 14 stopni, ech...

Wtorek zaczelam jak zwykle z Bi. Wyszykowalysmy sie i wyszlysmy na przystanek. Nie wialo juz az tak jak dzien wczesniej, ale nadal dosc mocno, a ze mielismy 2 stopnie, to odczuwalna temperatura byla sporo nizsza. Na szczescie autobus znow podjechal juz o 7:21, wiec panna ledwie doszla na przystanek i mogla wsiadac. Wrocilam do domu, gdzie Nik kompletnie mnie zaskoczyl, bo sam z siebie wstal. Zwykle w dzien nart budze go nieco pozniej, nie mowiac juz ze zmienilismy czas, wiec wstaje sie duzo ciezej, a tu taka niespodzianka. Mielismy farta, bo przez okno widac przystanek i okazalo sie, ze tego dnia autobus Kokusia spoznil sie prawie 20 minut. Podjechal akurat kiedy wychodzilismy z domu. Tyle ze nam jazda zajela jakis kwadrans, a autobus zajezdza na kilka osiedli, wiec pewnie do szkoly jechal jeszcze pol godziny. Odstawilam Kokusia i jego sprzet, zajechalam do biblioteki oddac ksiazke i plyty, po czym moglam wrocic do chalupy. W domu jak to w domu, nudy nie bylo. Tu przetrzec, tam pozbierac, wstawic pranie i przelozyc potem do suszarki... Zawsze cos sie znajdzie. :) Ani sie obejrzalam, a trzeba bylo pedzic do szkoly. Akurat wyjezdzajac na ulice, wpadlam na Bi wracajaca po lekcjach, choc poza szybkim powitaniem nie bylo czasu na pogaduszki. Dojechalam do placowki edukacyjnej Kokusia i zameldowalam sie u faceta, ktory jest jednym z glownych opiekunow. Nauczycielka, ktora zwykle to prowadzila, niestety tego dnia nie mogla jechac. Nie ma sie co dziwic, skoro zamiast sie zamknac w miesiacu, to klub ciagnal sie przez niemal 2.5. :O Juz ostatnio brakowalo sporej grupy dzieciakow, a tym razem jeszcze wiekszej. Pomalu zaczynaja sie wiosenne sesje w roznorakich sportach, wiec widocznie rodzice uznali ze lepiej wyslac ich na treningi, niz narty przy sloncu i kilkunastu stopniach. ;) Nie mowiac o tym, ze sezon grypowy tez ma sie dobrze i czesc mlodziezy pewnie byla chora. Poniewaz tamtej nauczycielki nie bylo, wiec zostalam poproszona zebym pojechala school busem, a opiekun jechal autokarem. Nie protestowalam, bo w ten sposob mialam do pilnowania "tylko" 15 dzieciakow, zamiast 40. A i tak w sumie kierowca reagowal szybciej niz ja, bo widzial co oni wyprawiaja w lusterku wstecznym. Ja musialabym jechac caly czas odwrocona i na nich patrzec. Z sensacji tego wyjazdu, chlopiec akurat z mojego autobusu dostal krwotoku z nosa i lecialo mu prawie cala droge. Dobrze, ze kierowca mial chusteczki, bo ja mialam przy sobie raptem 3, a ten gagatek przemoczyl prawie cale pudelko. :O Cale szczescie, ze w koncu samo ustalo. Na miejscu juz luzik. Dzieciaki wiedza co i jak, wiec ruszyly do wypozyczalni i schroniska, a potem na lekcje i stok. Zgodnie z prognozami, bylo niemozliwie cieplo, a w dodatku po zmianie czasu jasno praktycznie do czasu wyjazdu, wiec nie bylo co liczyc, ze po zmroku temperatura spadnie. :/ Przezornie podszewke z kurtki zostawilam w domu, a Nik mial bluze, ktora po kolacji i tak zostawil i jezdzil w samej koszulce na dlugi rekaw.

Zegnamy narty, najprawdopodobniej juz do kolejnego sezonu
 

Warunki byly oczywiscie nieciekawe, bo przy stojakach na narty bloto (smierdzace lajnem, serio!), a na stoku mokry snieg, pozbijany w klejace kopy. Miejscami na szlakach snieg stopnial niemal do trawy. Po pierwszym zjezdzie Nik marudzil na wyciagu, ze nie da sie jezdzic, ze narty same hamuja, itd. Musialam przyznac mu racje. W dodatku nadal mocno wialo, a wiatr wial w gore stoku. Doslownie czulam jak przez niego zwalniam. Jestem ciezsza, wiec sila rozpedu dawalam rade pojechac dalej, ale mniejszy i lzejszy Nik co chwila musial odpychac sie kilkami lub posuwac niczym na lyzwach.

Widoczki ze szczytu, a jak wialo mozna poznac po moich wlosach
 

Pojechalismy raz na szlak z mini skoczniami, ale ze jest on zielony (najprostszy), wiec bardzo duzo jest tam praktycznie plaskich miejsc, wiec na tym razie sie skonczylo. Wiekszosc czasu zostalismy na jednym z czarnych (najtrudniejszych), bo po pierwsze, biegl on caly czas w dol, wiec nie bylo odpychania kijkami, a po drugie, z racji ze jezdzilo nim mniej ludzi, to snieg nie byl az tak wyjezdzony.

Wybaczcie jakosc - Nik akurat wyhamowuje przy mnie po zjezdzie najwezsza czescia szlaku
 

Zjechalismy na kolacje, gdzie okazalo sie, ze kolega Kokusia nie ma kasy, wiec zaplacilam za niego. Najlepszy byl moj syn, ktory juz jadl bo bylismy tam wczesniej, ale poszed sprawdzic czemu kumpla tak dlugo nie ma po czym przyszedl i oznajmil, ze H. nie ma na karcie kasy (rodzice moga dzieciakom nabic srodki na karte podarunkowa) i ze "musisz kupic mu kolacje". Ha! Mialam ochote powiedziec, ze nic nie musze, ale nie bede taka, szczegolnie ze to nie jakies przypadkowe dziecko, tylko najlepszy kolega Kokusia od przedszkola. Po zjedzeniu poszlismy jeszcze na stok, ale kumpel Mlodszego znow poszedl oddac sprzet po jednym zjezdzie. Byla 18:50, wiec zastanawialismy sie z Nikiem co robic, ale ostatecznie stwierdzilismy ze to ostatni raz, wiec zjedziemy jeszcze raz. I dobrze sie stalo, bo i tak nie bylismy ostatni w schronisku. ;) Ogolnie, to ucieszylam sie, ze wreeeszcie koniec tego koszmarnie przeciagnietego klubu, a tego dnia szczegolnie. Cos mi siadlo na zoladku i juz jedzac kolacje czulam, ze zupelnie nie mam apetytu, mimo ze wczesniej jadlam prawie 5 godzin wczesniej. Na sile wcisnelam to, co kupilam, ale potem czulam caly czas taki ciezar w brzuchu. Niby mnie nie mdlilo, ale takie uczucie jakby chcialo mi sie odbic, a nie moglo. Bleee... Te dwa ostatnie zjazdy wykonalam glownie dla Kokusia, ale bez entuzjazmu, a w drodze powtornej modlilam sie tylko zeby nie zrobilo mi sie niedobrze w trzesacym sie, rzucajacym autobusie. ;) Na szczescie obylo sie bez takich przygod, ale do konca dnia nic juz nie jadlam. A kiedy my z Kokusiem pocilismy sie na stoku, M. z Bi tez nie proznowali. Kiedy panna ostatnio chciala jechac na przejazdzke rowerowa z kolezanka, malzonek wspomnial, ze zauwazyl iz tylne kolo w jej rowerze dziwnie sie rusza, jakby bylo obluzowane. Ostatecznie Bi pojechala na moim, a pare dni pozniej M. sprawdzil co sie z nim dzieje. Niby cos tam dokrecil, ale stwierdzil ze nie do konca ufa tej domoroslej naprawie. W dodatku Bi tego roweru nie znosila i narzekala, ze przerzutki dziwnie sie zmienia. Ostatnio na kempingach zawsze brala moj, chyba ze jechalismy gdzies w czworke. Majac na uwadze, ze za rok z hakiem przejdzie do high school, dokad najprosciej i najszybciej bedzie przejechac na rowerze, M. stwierdzil, ze moze czas zainwestowac w leprzy sprzet dla niej. Kokusiowi kupilismy rower z bardzo wysokiej polki (szczegolnie dla takiego malolata), bo on jezdzi duzo oraz intensywnie i zajezdzal jeden za drugim. Dla Bi dotychczas kupowalismy duzo tansze i uzywane, bo ona jezdzila wlasciwie tylko na kempingach. Teraz jednak malzonek wzial ja na rundke po okolicznych sklepach rowerowych, zeby popatrzyla, przymierzyla i potencjalnie wybrala. Akurat jechalismy z Kokusiem wyciagiem, kiedy dostalam zdjecie od M. Panna wybrala sobie rower i miejmy nadzieje ze posluzy jej on dobrych kilka lat, tym bardziej, ze jest strasznie duzy; kola ma wieksze od mojego.

Nowa fura
 

W nocy spalam fatalnie, mimo ze zoladek z grubsza odpuscil. Nie wiem co to jest, ze za kazdym razem po nartach nie moge spac. Jasne, ze czlowiek jest troche polamany, ale lezac w lozku przeciez tego nie czuje. ;) W srode rano oczywiscie nie moglam sie dobudzic, a jeszcze kot przylazl sie przywitac, caly mruczacy, cieplutki i puchaty. ;) W koncu sie zwloklam, wyszykowalam i wyszlysmy z Bi. Jej autobus przyjechal troszke pozniej, ale bez tragedii. Polecialam do domu, bo wczesniej budzilam Kokusia i on tez ledwie byl w stanie otworzyc oczy, wiec nie bylam pewna, czy wstal. Na szczescie tak. Wyszykowalismy sie z kolei z nim i pomaszerowalismy na jego przystanek. Jednego z normalnie czekajacych tam chlopcow nie bylo, wiec dzien wczesniej (kiedy nie zjawil sie na nartach) nie mial jednak chyba innych zajec, tylko byl chory. ;) Po odjezdzie Mlodszego, wrocilam jak zwykle do chalupy, poskladalam pranie, wstawilam zmywarke, itd., po czym pojechalam do pracy. Tam jak zwykle az "za" cicho, wiec posiedzialam, ogarnelam jakies drobiazgi i wrocilam do chalupy. Tego dnia spodziewalam sie raportow semestralnych Potworkow, ale ku mojemu zaskoczeniu, przyszedl tylko Kokusia. Nie wiem jak oni to robia, bo trymestr konczy sie tego samego dnia w calej miejscowosci, a ostatnio tez przyszly w rozne dni, tylko wtedy pierwszy byl Bi. :) W kazdym razie, poki co na raporcie nie ma sie zbytnio (bo troche trzeba ;P) do czego przyczepic.


 Podejrzewam, ze jak zwykle nic tu nie bedzie widac - a jednak. Zalezy od kompa. Na moim domowym, wszystko zamazane, ale na telefonie i laptoku z pracy, spokojnie mozna sie doczytac ;)

Z wiekszosci zagadnien (bo u niego to sa nadal oceny bardziej opisowe) ma M (meets), czyli material opanowany. Tak jak w poprzednim trymestrze, trzy E (exceeds) oznaczajace ze przekracza material swojej klasy, ma ze... sztuki. Artysta zostanie, czy co? :D Troche sie podciagnal i N (near) ma tylko z trzech zagadnien, dwa z pisania i jedno z nauk socjalnych. Przedmioty te uczy ta sama nauczycielka, z ktora Mlodszy srednio sie polubil, co pewnie tez ma wplyw na oceny. Chociaz Nik sam tez przyznal, ze nie chce mu sie szukac zrodel i potem na ich temat pisac, a do tego nie pasuja mu wypracowania. Zalamac sie mozna, bo oni nie maja nawet typowych wypracowan na temat literatury, tylko rodzaj tekstu, do ktorego tematyke sami sobie wybieraja. Czasem mialabym ochote przeniesc Nika na jakis czas do szkoly w Polsce, zeby sobie porownal i zobaczyl jak ta hamerykancka szkola go rozpuscila. ;) Poki co zaserowowalam mu pogadanke, ze nie obchodzi mnie ze nie przepada za nauczycielka, ani ze szukanie zrodel to nuda, ma sie starac zdobywac jak najwiecej punktow z kazdego przedmiotu. A z pisania juz najwyzsza pora zeby pamietac o kropkach na koncu zdania, no luuudzie! :O Co do samych nauczycieli, to roznice w podejsciu widac np. na podstawie ich nauczycielki z zespolu. Poprzednia poszla na macierzynski i przyjeli inna na zastepstwo. Poprzednia zawsze dawala Nikowi N za znajomosc nut, a w komentarzu na koncu raportu pisala ze cwiczenia wplywaja na poziom gry. Nowa nauczycielka za znajomosc nut dala mu juz M, a w komentarzu napisala, ze to przyjemnosc Nika uczyc i ze ma swietne brzmienie trabki. Zupelnie inny wydzwiek. ;) Tego dnia rano mielismy tylko 1 stopien, ale po poludniu zrobilo sie az 16. Bi wyslala mi wiadomosc z autobusu, z pytaniem czy z sasiadka moga tylko pozanosic plecaki do domow i pojechac na rowery. Wiadomo, ze nowy sprzet trzeba dokladnie przetestowac. ;) Odpisalam, ze jasne, bo dlaczego nie, przy tak pieknej pogodzie. Kiedy wrocilam do domu jeszcze ich nie bylo, ani Nika, ktory najwyrazniej zazdrosny, jezdzil sam po osiedlu. W koncu wszystkie dzieciaki zameldowaly sie spowrotem, ale po obiedzie wyszly pograc w kosza.

Fajnie by bylo gdyby czesciej tak razem grali
 

Nie za dlugo, bo Nik jest przewrazliwiony w stosunku do siostry. Ze mna gra bez problemu, choc ja wiadomo, jestem z nim ostrozna, bo zdaje sobie sprawe z roznicy wagowej. Ze swoim kumplem przepychaja sie, uprawiaja zapasy i tluka po glowach. I jest w porzadku. A tu chwile pogral z Bi, gdzie to on odpychal ja, a ona twardo stala, nie mogl sie przebic przez jej obrone, wiec wycedzil ze go popycha, a to (cytuje) "inna klasa wagowa" i nie bedzie z nia gral. :D Mam nadzieje, ze to kwestia okolo dwoch lat i moze w koncu zrownaja sie wzrostem i Nik przestanie byc taki niedotykalski, bo jest tylko w kontaktach z Bi. ;) Byla sroda, wiec mieli isc na basen, ale Nik po grze z siostra byl bez humoru, a potem M. ucial sobie drzemke na kanapie i tez stwierdzil, ze mu sie nie chce jechac. Nie bylo rowniez protestu ze strony Starszej, wiec ostatecznie zostali w domu.

Czwartek zaczal sie jak dzien poprzedni. Rano mielismy 2 stopnie, ale po poludniu temperatura miala dojsc do 19 (doszla do 21 :O), wiec oba Potworki uparly sie, ze chca zalozyc krotkie spodenki. ;) Coz, juz jadac na narty widzialam sporo dzieciakow w szortach (przed szusowaniem zalozyli dlugie ;P), wiec wiedzialam, ze to nie tylko oni. ;) Autobus Bi przyjechal ponownie bardzo szybko, wiec na szczescie praktycznie nie musiala stac na przystanku z golymi nogami. ;) Dzien wczesniej Nik buszowal prawie do 23, wiec rano ciezko mu sie bylo oczywiscie dobudzic, ale trudno. Ostrzegalam. ;) Wstal w koncu, wyszykowal sie i pomaszerowalismy na przystanek, gdzie okazalo sie, ze na czworo dzieci, tylko jedno mialo dlugie spodnie. :D Po odjezdzie Kokusia, wrocilam do chalupy i zajelam sie porzadkami. Podlogi na gorze prosily sie juz o odkurzenie i umycie, a dodatkowo milion drobiazgow prosilo o ogarniecie. Jak to w domu. ;) Mimo, ze dekoracje bozonarodzeniowe dawno juz pochowalam, ale zostawilam takie typowo zimowe. Poniewaz jednak za dwa tygodnie Wielkanoc, wiec schowalam w koncu ostatnie balwanki, a wyciagnelam zajaczki. ;) Powiesilam tez wieniec udajacy bazie w ksztalcie krolika nad kominkiem, a na drzwiach sztuczna forsycje.

Wiosenne drzwi
 

Mam nadzieje, ze te cieple dni pomoga i prawdziwa tez zakwitnie przed Swietami i bede mogla postawic ja na stole i obwiesic jajeczkami. Tego dnia przyszedl raport Bi i podobnie jak u Kokusia, w zasadzie nie ma co sie czepiac. No, poza matematyka. ;)

Smiesznie, bo wiekszosc tego raportu to cyfry (od 1 do 3, jedynka oznaczajace ze uczen zawsze spelnia oczekiwania, a trojka, ze robi to rzadko; Bi ma same 1, poza dwiema 2 z matmy oczywiscie) okreslajace zachowanie, zaangazowanie, odpowiedzialnosc za nauke i umiejetnosc pracy w grupie, przyznawane przez kazdego nauczyciela
 

U Starszej przynajmniej sa normalne oceny, wiec latwiej okreslic jak sie uczy. Na 10 przedmiotow, z osmiu otrzymala najwyzszy stopien, czyli A. W porownaniu z pierwszym trymestrem, z nauk scislych spadla z A na B, ale za to z hiszpanskiego podciagnela sie z B na A, czyli w sumie na jedno wyszlo. ;) Tylko ta matma kuleje, bo ma za nia ledwie C. Miejmy nadzieje, ze w przyszlym roku przeniosa ja jednak na zwykla matematyke i ocena przestanie straszyc i psuc srednia. ;) Dzien zlecial migusiem i Bi wrocila ze szkoly, a niedlugo po niej przyjechaly chlopaki. Malzonek i dzieciaki zjedli, po czym stwierdzilismy, ze trzeba skorzysta z tego "lata" w marcu i poszlismy na spacer. To znaczy, ja i M. szlismy, a dzieciaki jechaly na rowerach. Ciekawe jak szybko Bi minie ten entuzjazm do jazdy, ale poki co dobrze, ze trwa, bo w nowiutkim rowerze hamulce i przerzutki musza sie jeszcze podocierac. Po powrocie Nik jak zwykle chcial pograc w kosza i moment z nim pogralam, ale potem poszlam do "okrutnego obowiazku", czyli zbierania psich kupsztali. Niestety, zima nie robimy tego zbyt regularnie, wiec teraz ulubione miejsca "fizjologiczne" siersciucha wygladaja tragicznie. Sporo pozbieralam, ale sporo nadal zostalo, wiec czeka mnie jeszcze kilka takich porywajacych sesji. ;) Przy okazji rozejrzalam sie tez po ogrodzie, ktory po zimie wyglada oczywiscie lyso i mizernie. Pietruszka w warzywniku rosnie juz az milo. Truskawki tez przezyly zime, ale za to padla jedna z mlodych forsycji, ktore posadzilam rok temu. :( Ciekawe czy dwie male piwonie, ktore wyrosly niespodziewanie w poprzednim sezonie, znow puszcza pedy? Na kwitniecie oczywiscie nie licze; to dopiero za rok albo i dwa... Oczywiscie na ogrodzie pojawiaja sie pierwsze krokusy (mam jakas pozna odmiane chyba), a reszta kwiatow coraz smielej kielkuje. Na najblizsze dni nie zapowiadaja nawet przymrozkow, wiec wszystko bedzie roslo jak glupie. ;)

W koncu dotarlismy do piatku. Niestety, nie dosc ze czlowiek zmeczony rannym wstawaniem przez caly tydzien, to jeszcze dzien zaczal sie pochmurno, wiec w sypialni mialam niemal zupelnie ciemno. Oj ciezko sie wstawalo... Z Bi jak przez caly tydzien (jakies swieto normalnie), autobus przyjechal w miare o czasie. Wrocilam do domu, gdzie wczesniej obudzilam juz Kokusia. Ten jednak zaskoczyl mnie negatywnie, bo na dzien dobry oznajmil ze boli go gardlo, a i nos mial slyszalnie przytkany. Dopiero co w zeszlym tygodniu nie byl w szkole w srode i znowu cos?! Pytanie tylko czy faktycznie cos go bierze, czy to jakas alergia. Niby niewiele jeszcze roslin kwitnie, ale moj tata jak popracuje w ogrodzie, szczegolnie jak musi grzebac w jakichs chaszczach, to kolejnego dnia tez kicha i lzawia mu oczy. A przez ostatnie dwa dni, Nik wiekszosc popoludni spedzal na dworze... W kazdym razie Mlodszy czul sie ogolnie niezle, wiec dalam mu lekarstwo i wyslalam do szkoly. Tego dnia obchodzili w niej dzien Sw. Patryka i wszyscy mieli sie ubrac na zielono. Niestety, rozproszylo mnie zaskoczenie tym jego kolejnym przeziebieniem i zapomnialam pstryknac zdjecie. ;) Kiedy Mlodszy pojechal, wypilam szybko kawe i pojechalam na zakupy. To juz prawie tradycja, ale wracajac zajechalam do biblioteki, oddac ksiazki i wypozyczyc plyty na weekend. Po powrocie rozpakowac to wszystko i moglam zaczac jak zwykle ogarniac to i owo w chalupie. Po pochmutnym ranku, w ciagu dnia zaczelo wychodzic slonce, dzieki czemu temperatura znow podniosla sie do 17 stopni, ale po poludniu znow sie zachmurzylo i spadala na leb na szyje. Taki dziwny dzien, a ja nie moglam opanowac ziewania, wiec i cisnienie wariowalo. Ani sie obejrzalam, a wrocila ze szkoly Bi. Chlopaki przyjechaly troche pozniej niz zwykle, bo zajechali jeszcze po pizze. Niestety, Nik nie wygladal ani troche lepiej. Dobrze, ze tym razem trafilo na weekend, wiec moze podkuruje sie do poniedzialku. Dobrze by bylo zeby poszedl do szkoly, bo mam z jego wychowawczynia wywiadowke, a na wiosne to dzieciaki je prowadza. Pozostaje poczekac i zobaczyc...

Do poczytania!